Pokój Clary
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Clary
Niewielki pokój mieszczący wszystko czego człowiekowi do szczęścia trzeba: cztery ściany pomalowane farbą, dach nad głową jedno okno. Choć pokój - tak jak pozostałe - znajduje się pod ziemią, ma jedno okno które za sprawą magii pokazuje widok jakby zza Rudery, daje też świeże powietrze gdy je otworzyć. Średnich rozmiadów łóżko, przy nim szafka nocna, stara szafa z podwójnym dnem, w którym znajduje się nadal kilka dawnych skarbów domowego ducha - i być może niebawem także nowego lokatora.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 12.04.19 21:14, w całości zmieniany 4 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| noc z 6 na 7 kwietnia
Syknęła, kiedy czarny pęd owinął się nieco za mocno wokół jej nadgarstka, a ona nie miała jak się obronić, skoro trzymała całą sadzonkę w dłoniach. Pomyślała tylko, że następnym razem będzie musiała poszukać w sklepie zielarskim rękawic o wiele grubszych od tych, które aktualnie miała na dłoniach. Przełożyła ostrożnie młode diabelskie sidła do nowej donicy (o wiele większej od wcześniejszej) i rozluźniła ostrożnie mięśnie prawej ręki, żeby swobodnie wyjąć przedramię spod ciasnych pęt rośliny. Przysypała ją ziemią, użyźniła nawozem z dodatkiem piżma i odstawiła w kąt – dokładnie tam, gdzie było najciemniej, do miejsca, które nocą wydawało się być czarną dziurą bez ani milimetra światła. Drobny płomyk świecy zadrgał na stole w drugim końcu chłodnego pomieszczenia.
Rzadko zajmowała się roślinami w nocy, ale niektóre z nich tego wymagały. Na przykład takie diabelskie sidła przesadzać można było tylko i wyłącznie nocą, bo ich korzenie były jeszcze bardziej wrażliwe na światło niż pędy i nie akceptowały nawet mdłych przebłysków dostających się do herbarium przez szpary między zasłonami.
Wlała cały plastikowy pojemniczek wody do doniczki, żeby świeża ziemia się ułożyła i zdjęła rękawice, chwilę później odwieszając je razem z ogrodowym fartuchem na wieszaku. Zeszła na dół, nie patrząc nawet przelotnie na zegar. Zaprzyjaźniła się z nocą. Z ciszą, która była najbliższą jej przyjaciółką, z półcieniem, czasami, gdy spojrzało się pod odpowiednim kątem, przypominającym jej półcień rodzinnego domu w Kornwalii, z chwilowymi przebłyskami zapalających się w oddali domowych świateł. Do samotności przyzwyczajała się przez długi czas, dlatego jej obecność przyjmowała bez krępacji.
Jodłową różdżką delikatnie machnęła na niewielki garnuszek z mlekiem, a potem ten sam gest wykonała w kierunku szafki, z której wypłynął jeden, pokryty błękitną farbą kubek. Mleko przelało się z jednego naczynia do drugiego, cicho, bez zbędnego hałasu.
Rudera spała, ukołysana do snu wiosennym, nieco cieplejszym wieczorem, uspokojona powolnie opadającym za horyzont słońcem, tonąca teraz w mglistym, płynącym przez szklane okna blasku księżyca.
Uniosła kubek do ust i odetchnęła zapachem podgrzanego szczyptą magii mleka. Wszystko jakby wisiało w przestrzeni. Powietrze płynęło w jednej linii, zegar w salonie rytmicznie wyliczał kolejne sekundy mijającego czasu. Brwi drgnęły jej delikatnie, gdy coś strzyknęło w czarnym kominku, nadwyrężając ten idealny klimat.
Syknęła, kiedy czarny pęd owinął się nieco za mocno wokół jej nadgarstka, a ona nie miała jak się obronić, skoro trzymała całą sadzonkę w dłoniach. Pomyślała tylko, że następnym razem będzie musiała poszukać w sklepie zielarskim rękawic o wiele grubszych od tych, które aktualnie miała na dłoniach. Przełożyła ostrożnie młode diabelskie sidła do nowej donicy (o wiele większej od wcześniejszej) i rozluźniła ostrożnie mięśnie prawej ręki, żeby swobodnie wyjąć przedramię spod ciasnych pęt rośliny. Przysypała ją ziemią, użyźniła nawozem z dodatkiem piżma i odstawiła w kąt – dokładnie tam, gdzie było najciemniej, do miejsca, które nocą wydawało się być czarną dziurą bez ani milimetra światła. Drobny płomyk świecy zadrgał na stole w drugim końcu chłodnego pomieszczenia.
Rzadko zajmowała się roślinami w nocy, ale niektóre z nich tego wymagały. Na przykład takie diabelskie sidła przesadzać można było tylko i wyłącznie nocą, bo ich korzenie były jeszcze bardziej wrażliwe na światło niż pędy i nie akceptowały nawet mdłych przebłysków dostających się do herbarium przez szpary między zasłonami.
Wlała cały plastikowy pojemniczek wody do doniczki, żeby świeża ziemia się ułożyła i zdjęła rękawice, chwilę później odwieszając je razem z ogrodowym fartuchem na wieszaku. Zeszła na dół, nie patrząc nawet przelotnie na zegar. Zaprzyjaźniła się z nocą. Z ciszą, która była najbliższą jej przyjaciółką, z półcieniem, czasami, gdy spojrzało się pod odpowiednim kątem, przypominającym jej półcień rodzinnego domu w Kornwalii, z chwilowymi przebłyskami zapalających się w oddali domowych świateł. Do samotności przyzwyczajała się przez długi czas, dlatego jej obecność przyjmowała bez krępacji.
Jodłową różdżką delikatnie machnęła na niewielki garnuszek z mlekiem, a potem ten sam gest wykonała w kierunku szafki, z której wypłynął jeden, pokryty błękitną farbą kubek. Mleko przelało się z jednego naczynia do drugiego, cicho, bez zbędnego hałasu.
Rudera spała, ukołysana do snu wiosennym, nieco cieplejszym wieczorem, uspokojona powolnie opadającym za horyzont słońcem, tonąca teraz w mglistym, płynącym przez szklane okna blasku księżyca.
Uniosła kubek do ust i odetchnęła zapachem podgrzanego szczyptą magii mleka. Wszystko jakby wisiało w przestrzeni. Powietrze płynęło w jednej linii, zegar w salonie rytmicznie wyliczał kolejne sekundy mijającego czasu. Brwi drgnęły jej delikatnie, gdy coś strzyknęło w czarnym kominku, nadwyrężając ten idealny klimat.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Kwaterę Zakonu opuścił jak w transie. Ciągle niepewny tego, co mu się przydarzyło. Udało mu się dotrzeć do kominka. Pomimo upadku przy pierwszej próbie wstania. Chwycił w dłoń nieco proszku fiuu i kiedy stał już w kominku tknęło go, że nie ma pojęcia, gdzie w ogóle powinien zmierzać. Wypowiedział pierwszy adres, jaki przyszedł mu do głowy i po chwili wytoczył się z kominka w sypialni Eileen. Dobrze, że była w domu. Nie pomyślał jednak o tym, że mógł przecież nie zastać zielarki u siebie, że mogła być w Hogwarcie. Kręciło mu się w głowie, nie mógł się nawet odezwać pewny, że z ust wymsknie mu się tylko bezsensowny jęk. Ruszył w kierunku kanapy, ale nogi ugięły się pod nim i wylądował na kolanach. Dopiero wtedy wzrok wyostrzył mu się na tyle, by zauważyć szczegóły pokoju, by zobaczyć Eileen. Znowu. Niedawno widział ją padającą martwą od śmiercionośnej klątwy. Głos ugrzązł mu w gardle, kiedy szukał oczami jej spojrzenia. Musiał przekonać się, że była żywa. Prześladowały go wspomnienia niedawnej próby. Jej pusty, martwy wzrok. Walki toczone w Hogwarcie. Płonąca Bella. Umierający Garrett. Nie potrafił oddzielić rzeczywistości od fikcji. Granica między tym co realne, a nie była zatarta. Wszystko, co przeżył zdawało się być tak okrutnie prawdziwe. Czuł ból promieniujący z zabandażowanych ran. Policzek, szyja piekły cały czas tak samo jak wtedy, gdy podążał za Lucasem. Zmiażdżone kości prawej dłoni, chociaż naprawione, ciągle stawiały opór przy zginaniu, chwytaniu. Całe ciało zdawało się być mu obce. Jakby po Próbie uczyć się go musiał używać na nowo.
Poczuł ulgę kiedy na niego spojrzała. Żywa. To była tylko iluzja. Eileen nie zginęła, nie było bitwy o Hogwart. Żyli oboje. Uczucie uli, które nagle go nawiedziło było tak wielkie, że znowu zakręciło mu się w głowie. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, a gdy zacisnął powieki próbując przegnać mroczki, poczuł łzy.
- Eileen - wychrypiał wreszcie głosem, który znał, a który jednocześnie wydawał mu się całkowicie obcy. - Powiedz coś. Proszę.
Jej głos. Musiał go usłyszeć, żeby mieć pewność, że to nie jest tylko kolejny etap Próby. Kolejne poświęcenie.
Poczuł ulgę kiedy na niego spojrzała. Żywa. To była tylko iluzja. Eileen nie zginęła, nie było bitwy o Hogwart. Żyli oboje. Uczucie uli, które nagle go nawiedziło było tak wielkie, że znowu zakręciło mu się w głowie. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, a gdy zacisnął powieki próbując przegnać mroczki, poczuł łzy.
- Eileen - wychrypiał wreszcie głosem, który znał, a który jednocześnie wydawał mu się całkowicie obcy. - Powiedz coś. Proszę.
Jej głos. Musiał go usłyszeć, żeby mieć pewność, że to nie jest tylko kolejny etap Próby. Kolejne poświęcenie.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ta cisza, choć tak upojna i lekka, po pewnym czasie zaczynała wbijać się szpikulcami bólu w skronie. Przedzierała się do myśli, czyniąc je nieznośnie głośnymi – dotąd przygłuszone, wzrastały, by zasłonić po raz kolejny zdrowe, trzeźwe spojrzenie na sprawę. Powiedziała sobie, że ten rozdział, tak krótki i niezbyt treściwy, ale przesycony do cna żalem po utracie czegoś wyjątkowo ważnego, był zamknięty. Tak, powiedziała to stanowczo, siłą nabierając przez nozdrza powietrza do płuc. Za chwilę jednak, słysząc cichy szmer za sobą wywołany wiatrem przedzierającym się pod framugami, nie była już taka pewna swego.
Alarmował ją każdy szelest. Podświadomie go pragnęła. Szelestu, szeptu, drgnięcia powietrza. Podświadomie szukała jego sylwetki obok siebie, jego ust, bolesnego, pożegnalnego pocałunku, który zabrał jedno drugiemu i chociaż zamknął pewne drzwi, wciąż był blisko niej, wciąż pozwalał jej na nowo rozpamiętywać moment, o którym chciała zapomnieć. Tak wbrew logice.
Ale im dalej w to brnęła, tym ciężej było jej zmienić kierunek; tym ciężej tłumaczyła sobie, że powinna się z tym rozstać. Kuchenna cisza coraz bardziej ją dobijała, więc wzięła kubek z mlekiem i weszła po schodach na piętro, zwinnie omijając ten fragment deski na piątym stopniu, który skrzypiał niemiłosiernie. Nie chciała nikogo obudzić. Po wziętym łyku tego ciepłego, białego napoju, odstawiła ceramiczne naczynie na komodę i zatrzymała się przy lustrze, chcąc wyjąć przed snem drobne wsuwki podtrzymujące misternie zapleciony na głowie wianek z włosów. Dłoń zawisła jej nad skronią, gdy w kominku znów coś się odezwało. Pojedyncze strzyknięcie brzmiało ostro, jakby ktoś nagle zgasił tlący się na knocie ognik. Obróciła się z cichą rezygnacją, opuszczając dłonie, które nawet nie dotknęły jej brązowych włosów.
Po pierwszym syku przyszedł czas na następny, o wiele głośniejszy, zupełnie niepodobny do naturalnych odgłosów, które towarzyszyły jej codziennie. Aż w końcu murowana powłoka paleniska wypluła ze swojego wnętrza… kogoś. Instynktownie wyrwała z kieszeni różdżkę, kierując ją na tajemniczą postać, pozwalając, by przerażenie towarzyszące niespodziewanej wizycie wbiło ją w komodę, nabijając przytłumionego w ferworze bodźców siniaka. Potrzebowała zaledwie cząstki chwili, by dotarło do niej, do kogo należały kolana, które padły na podłogę z cichym trzaskiem i czym była ciemna maź, oblepiająca jego ubranie gęstą siecią plam i strumieni. Skoczyła do niego i objęła swoim ramieniem jego bok, pomagając mu wstać i dotrzeć jakoś do kanapy. Chciała objąć jego twarz obiema dłońmi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Cały jeden bok był pokryty oparzeniami… albo czymś, co bardzo przypominało świeżą po nich pamiątkę. Blizny. Były wszędzie.
- Barty, jak… co ci się… - słowa grzęzły w jej gardle, urywała w pół zdania, nie mogąc dokończyć. – Mówię. Mówię do ciebie. Nie umieraj mi tutaj, co? Kto ci to zrobił? Jak… poczekaj, ja… ja przyniosę wodę. Nie, Barty, nie mdlej! Jestem tutaj, słyszysz mnie?
Nie wiedziała, co robić – chciała wstać, ale przecież nie mogła go zostawić, kiedy widziała, jak tracił równowagę, zaciskając powieki, krzywiąc się z bólu. Po raz pierwszy pożałowała, że nie podjęła prób wyuczenia się choć cząstki magii leczniczej i odrzuciła w niepamięć stare lekcji eliksirów. Wstała, biegiem dotarła do szafy i wyjęła z niej stare prześcieradło, które dzięki gwałtownie wyprowadzonej z jodłowej różdżki szczypcie magii rozerwało się na strzępy. Wysypała na fotel owoce z miski i napełniła ją ukształtowanym z myśli Aquamenti. Nie minęła kolejna chwila, kiedy przyłożyła pierwszy zimny okład do poranionej skóry na szyi Herewarda.
- Jestem tutaj, jestem.
Patrzyła na niego z twarzą bladą od nadmiaru wrażeń. Gdyby mogła, zabrałaby od niego choć część cierpienia, które trawiło jego ciało.
Alarmował ją każdy szelest. Podświadomie go pragnęła. Szelestu, szeptu, drgnięcia powietrza. Podświadomie szukała jego sylwetki obok siebie, jego ust, bolesnego, pożegnalnego pocałunku, który zabrał jedno drugiemu i chociaż zamknął pewne drzwi, wciąż był blisko niej, wciąż pozwalał jej na nowo rozpamiętywać moment, o którym chciała zapomnieć. Tak wbrew logice.
Ale im dalej w to brnęła, tym ciężej było jej zmienić kierunek; tym ciężej tłumaczyła sobie, że powinna się z tym rozstać. Kuchenna cisza coraz bardziej ją dobijała, więc wzięła kubek z mlekiem i weszła po schodach na piętro, zwinnie omijając ten fragment deski na piątym stopniu, który skrzypiał niemiłosiernie. Nie chciała nikogo obudzić. Po wziętym łyku tego ciepłego, białego napoju, odstawiła ceramiczne naczynie na komodę i zatrzymała się przy lustrze, chcąc wyjąć przed snem drobne wsuwki podtrzymujące misternie zapleciony na głowie wianek z włosów. Dłoń zawisła jej nad skronią, gdy w kominku znów coś się odezwało. Pojedyncze strzyknięcie brzmiało ostro, jakby ktoś nagle zgasił tlący się na knocie ognik. Obróciła się z cichą rezygnacją, opuszczając dłonie, które nawet nie dotknęły jej brązowych włosów.
Po pierwszym syku przyszedł czas na następny, o wiele głośniejszy, zupełnie niepodobny do naturalnych odgłosów, które towarzyszyły jej codziennie. Aż w końcu murowana powłoka paleniska wypluła ze swojego wnętrza… kogoś. Instynktownie wyrwała z kieszeni różdżkę, kierując ją na tajemniczą postać, pozwalając, by przerażenie towarzyszące niespodziewanej wizycie wbiło ją w komodę, nabijając przytłumionego w ferworze bodźców siniaka. Potrzebowała zaledwie cząstki chwili, by dotarło do niej, do kogo należały kolana, które padły na podłogę z cichym trzaskiem i czym była ciemna maź, oblepiająca jego ubranie gęstą siecią plam i strumieni. Skoczyła do niego i objęła swoim ramieniem jego bok, pomagając mu wstać i dotrzeć jakoś do kanapy. Chciała objąć jego twarz obiema dłońmi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Cały jeden bok był pokryty oparzeniami… albo czymś, co bardzo przypominało świeżą po nich pamiątkę. Blizny. Były wszędzie.
- Barty, jak… co ci się… - słowa grzęzły w jej gardle, urywała w pół zdania, nie mogąc dokończyć. – Mówię. Mówię do ciebie. Nie umieraj mi tutaj, co? Kto ci to zrobił? Jak… poczekaj, ja… ja przyniosę wodę. Nie, Barty, nie mdlej! Jestem tutaj, słyszysz mnie?
Nie wiedziała, co robić – chciała wstać, ale przecież nie mogła go zostawić, kiedy widziała, jak tracił równowagę, zaciskając powieki, krzywiąc się z bólu. Po raz pierwszy pożałowała, że nie podjęła prób wyuczenia się choć cząstki magii leczniczej i odrzuciła w niepamięć stare lekcji eliksirów. Wstała, biegiem dotarła do szafy i wyjęła z niej stare prześcieradło, które dzięki gwałtownie wyprowadzonej z jodłowej różdżki szczypcie magii rozerwało się na strzępy. Wysypała na fotel owoce z miski i napełniła ją ukształtowanym z myśli Aquamenti. Nie minęła kolejna chwila, kiedy przyłożyła pierwszy zimny okład do poranionej skóry na szyi Herewarda.
- Jestem tutaj, jestem.
Patrzyła na niego z twarzą bladą od nadmiaru wrażeń. Gdyby mogła, zabrałaby od niego choć część cierpienia, które trawiło jego ciało.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Patrzył jej w oczy, widząc, jak ich wyraz zmienia się z sekundy na sekundę. Czujny, zmartwiony, przestraszony, czuły. Z ulgą przyjął oferowaną przez Eileen pomoc. Opierając się na niej dotarł wreszcie do kanapy, na którą zwalił się całym ciężarem. Był słaby, bardzo słaby. Stracił ją z oczu, kiedy zajmowała się przygotowywaniem opatrunku. Opuścił powieki odnajdując spokój. Żyła. Nic jej nie było. To on był bliższy spotkania śmierci osobiście. Poczuł ulgę. Znowu łapał w życiu równowagę, odzyskiwał grunt pod stopami. Potrafił oddzielić koszmar próby od jawy. Jeżeli Eileen nie zginęła, to Ben też musi żyć. Garrett nie spłonął. Lucas nie walczył z czarnoksiężnikiem. A Bella była martwa dokładnie tak samo jak przed próbą. Chociaż nie. Jego siostra była martwa znacznie bardziej, umarła w nim. Czuł pustkę tam, gdzie zawsze krył się ból straty, a zarazem najpiękniejszy uśmiech, jaki widział kiedykolwiek. W miejscu, w którym mieszkało jego najszczęśliwsze wspomnienie nie było już nic. Był wydmuszką, opróżnioną skorupką jajka.
- Straciłem różdżkę.
Czy mówił Eileen kiedyś jak ważne to dla niego było? Różdżka, która należała do Belli, by potem wybrać i jego. Służyła mu tak dobrze przez wiele lat. Zdjęcie uśmiechniętej rodziny ukryte w trzonku towarzyszyło mu przez prawie całe życie. Zawsze było tuż obok - jego najszczęśliwsze wspomnienia. Wraz z nią utracił coś więcej niż tylko możliwość rzucania czarów. Pójdzie do Ollivandera, kupi nową. Ale z pewnością nie uda mi się już nigdy zapełnić pustki, jaka w nim powstała.
Z ulgą przyjął chłodne bandaże na poparzonej skórze. Łagodziły pieczenie. Niewielka stróżka wody pociekła mu po plecach powodując lekki dreszcz. Skrzywił się nieznacznie, gdy naciągnął zranioną szyję.
- Nie mdleję - zapewnił ją o swoich jak najczystszych intencjach, wbrew pozorom nie był tu, żeby tracić zmysły, ale żeby je odzyskać. Wyciągnął rękę szukając dłoni Eileen. Chciał poczuć ciepło jej skóry, potrzebował jej. Zacisnął palce na jej nadgarstku otwierając oczy. Blada, przerażona twarz za bardzo upodabniała ją do trupa, którego obraz cały czas błądził w jego myślach.
- Nic mi nie jest - spróbował ją uspokoić. - Byłem na Próbie.
Patrzył w jej oczy szukając zrozumienia. Nie zamierzał opowiadać, co tam przeszedł. Nie mógł i nie chciał. Rany na ciele były niczym w porównaniu z tymi, które próba otworzyła w jego sercu.
Uniósł jej dłoń przytykając ją do zdrowego policzka, delektując się gładką skórą.
- Eileen, odpowiedz mi proszę na jedno pytanie. Powiedz, że żyjesz.
Nie potrafił zadać go na głos. Bał się usłyszeć odpowiedzi, która sprawi, że jej oczy ponownie zajdą mgłą, że znów zagości w nich jedynie martwa pustka, a wszystko okaże się złudzeniem. Musną ustami jej dłoń wdychając zapach ziemi i roślin, który zawsze jej towarzyszył. Jego każdy zmysł musiał upewnić się, że Eileen żyje, bo Barty nie ufał w tym momencie żadnemu z nich. Jej uwierzy. Coraz mocniej zaciskał palce na jej dłoni, nieświadomie, w napięciu czekając na słowa, które wypowie.
- Straciłem różdżkę.
Czy mówił Eileen kiedyś jak ważne to dla niego było? Różdżka, która należała do Belli, by potem wybrać i jego. Służyła mu tak dobrze przez wiele lat. Zdjęcie uśmiechniętej rodziny ukryte w trzonku towarzyszyło mu przez prawie całe życie. Zawsze było tuż obok - jego najszczęśliwsze wspomnienia. Wraz z nią utracił coś więcej niż tylko możliwość rzucania czarów. Pójdzie do Ollivandera, kupi nową. Ale z pewnością nie uda mi się już nigdy zapełnić pustki, jaka w nim powstała.
Z ulgą przyjął chłodne bandaże na poparzonej skórze. Łagodziły pieczenie. Niewielka stróżka wody pociekła mu po plecach powodując lekki dreszcz. Skrzywił się nieznacznie, gdy naciągnął zranioną szyję.
- Nie mdleję - zapewnił ją o swoich jak najczystszych intencjach, wbrew pozorom nie był tu, żeby tracić zmysły, ale żeby je odzyskać. Wyciągnął rękę szukając dłoni Eileen. Chciał poczuć ciepło jej skóry, potrzebował jej. Zacisnął palce na jej nadgarstku otwierając oczy. Blada, przerażona twarz za bardzo upodabniała ją do trupa, którego obraz cały czas błądził w jego myślach.
- Nic mi nie jest - spróbował ją uspokoić. - Byłem na Próbie.
Patrzył w jej oczy szukając zrozumienia. Nie zamierzał opowiadać, co tam przeszedł. Nie mógł i nie chciał. Rany na ciele były niczym w porównaniu z tymi, które próba otworzyła w jego sercu.
Uniósł jej dłoń przytykając ją do zdrowego policzka, delektując się gładką skórą.
- Eileen, odpowiedz mi proszę na jedno pytanie. Powiedz, że żyjesz.
Nie potrafił zadać go na głos. Bał się usłyszeć odpowiedzi, która sprawi, że jej oczy ponownie zajdą mgłą, że znów zagości w nich jedynie martwa pustka, a wszystko okaże się złudzeniem. Musną ustami jej dłoń wdychając zapach ziemi i roślin, który zawsze jej towarzyszył. Jego każdy zmysł musiał upewnić się, że Eileen żyje, bo Barty nie ufał w tym momencie żadnemu z nich. Jej uwierzy. Coraz mocniej zaciskał palce na jej dłoni, nieświadomie, w napięciu czekając na słowa, które wypowie.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie znalazła się w tak nagłej, brutalnie zarysowanej sytuacji. Nigdy nikt nie wpadł do jej pokoju w pokrwawionym ubraniu i z bliznami, które dopiero co zagrzały swoje miejsce na ciele. Dlatego nie wiedziała, jak się zachować, co zrobić, żeby zapewnić bezpieczeństwo i opiekę. Instynkt ją w tym wyręczył – to on pokierował dłońmi, gdy kładła na skórze Herewarda chłodny okład, chociaż w ten sposób chcąc sprawić mu ulgę w bólu; to on prowadził językiem, gdy wypowiadała tak chaotyczne słowa. Powoli odnajdywała się w tych okolicznościach. Jej serce wciąż biło się w jej piersi niczym zwierzę chcące wyrwać się z klatki, jej oczy wciąż były szeroko otwarte, jakby przygotowane na kolejną falę nieoczekiwanych zdarzeń, ale powoli to sobie układała. Jej myśli za to nie błądziły. Skupione były całkowicie na sylwetce Herewarda. Poranionej, osłabionej, stłamszonej przez nieznane jej widma czasów, które minęły albo które mogły jeszcze nadejść.
- Straciłeś? – spytała, całkiem bezmyślnie.
Oprócz ran, których doznał, stracił również różdżkę. Nie wiedziała o tym, jak wiele ona dla niego znaczyła; nie wiedziała, że trzymał w niej zdjęcie, ani tym bardziej, że jej poprzednią właścicielką była jego siostra. Ta najukochańsza, najdroższa. Nie musiała jednak wiedzieć, żeby samej uświadomić sobie, jak wielka to była strata. Bo utracić w jakikolwiek sposób różdżkę, to jak pozbyć się cząstki swojego jestestwa.
Nie musiał wiele mówić, te półsłówka jej wystarczyły. Jego wzrok przekazywał jej o wiele więcej. Mówił, żeby nie pytała, bo pytania były niewygodne, rozpamiętywały stare rany i powodowały, że te wybuchały na nowo czerwonymi strumieniami krwi, toczącej się teraz bez powodu, osłabiającej. Więc nie pytała. Pokiwała tylko lekko głową, spinając wargi, przyjmując do siebie to, co powiedział. Stało się to, czego się tak bardzo bała, a co zbliżało się do nich nieuchronnie. Stanął po drugiej stronie mostu – mostu, którego ona nie miała możliwości i chęci jeszcze przekroczyć. Odcięli się od siebie niewidzialną nicią. On zdecydował się dokonać poświęcenia za nią, a ona, nie oddając swojego veto, przyjęła to do siebie razem ze wszystkimi konsekwencjami. Najważniejsze było to, że przeszedł próbę – bo świadcząc po tych ranach nie wyobrażała sobie, by mogłoby być inaczej. Udowodnił.
Wzrokiem śledziła łuk, który zakreśliły ich dłonie. Nie cofnęła się. Pragnęła jego dotyku tak bardzo, jak on teraz pragnął jej. Łapczywie chłonęła każdy jego ruch, każde drgnięcie, każde muśnięcie. Błagała w duchu, żeby nie puszczał.
- Oczywiście, że żyję – szepnęła, nie potrafiąc nadać tonowi głosu nieco wyraźniejszej barwy. Patrzyła na niego miękko, z pochłaniającą ją do cna tęsknotą. Mimowolnie gładziła kciukiem jego nieco szorstką skórę na policzku.
Przybliżyła się do niego nieznacznie – na tyle, by móc dotknąć spierzchniętymi wargami kącika jego ust, tego newralgicznego punktu, złożyć na nim czuły pocałunek. To miał być dowód. Dowód na to, że wciąż go kocha, chociaż tak wiele się wydarzyło. Dowód na to, że żyje i ma się jeszcze dobrze.
- Martwi nie okazują uczuć.
A moje wobec ciebie nie mogły być bardziej szczere.
- Straciłeś? – spytała, całkiem bezmyślnie.
Oprócz ran, których doznał, stracił również różdżkę. Nie wiedziała o tym, jak wiele ona dla niego znaczyła; nie wiedziała, że trzymał w niej zdjęcie, ani tym bardziej, że jej poprzednią właścicielką była jego siostra. Ta najukochańsza, najdroższa. Nie musiała jednak wiedzieć, żeby samej uświadomić sobie, jak wielka to była strata. Bo utracić w jakikolwiek sposób różdżkę, to jak pozbyć się cząstki swojego jestestwa.
Nie musiał wiele mówić, te półsłówka jej wystarczyły. Jego wzrok przekazywał jej o wiele więcej. Mówił, żeby nie pytała, bo pytania były niewygodne, rozpamiętywały stare rany i powodowały, że te wybuchały na nowo czerwonymi strumieniami krwi, toczącej się teraz bez powodu, osłabiającej. Więc nie pytała. Pokiwała tylko lekko głową, spinając wargi, przyjmując do siebie to, co powiedział. Stało się to, czego się tak bardzo bała, a co zbliżało się do nich nieuchronnie. Stanął po drugiej stronie mostu – mostu, którego ona nie miała możliwości i chęci jeszcze przekroczyć. Odcięli się od siebie niewidzialną nicią. On zdecydował się dokonać poświęcenia za nią, a ona, nie oddając swojego veto, przyjęła to do siebie razem ze wszystkimi konsekwencjami. Najważniejsze było to, że przeszedł próbę – bo świadcząc po tych ranach nie wyobrażała sobie, by mogłoby być inaczej. Udowodnił.
Wzrokiem śledziła łuk, który zakreśliły ich dłonie. Nie cofnęła się. Pragnęła jego dotyku tak bardzo, jak on teraz pragnął jej. Łapczywie chłonęła każdy jego ruch, każde drgnięcie, każde muśnięcie. Błagała w duchu, żeby nie puszczał.
- Oczywiście, że żyję – szepnęła, nie potrafiąc nadać tonowi głosu nieco wyraźniejszej barwy. Patrzyła na niego miękko, z pochłaniającą ją do cna tęsknotą. Mimowolnie gładziła kciukiem jego nieco szorstką skórę na policzku.
Przybliżyła się do niego nieznacznie – na tyle, by móc dotknąć spierzchniętymi wargami kącika jego ust, tego newralgicznego punktu, złożyć na nim czuły pocałunek. To miał być dowód. Dowód na to, że wciąż go kocha, chociaż tak wiele się wydarzyło. Dowód na to, że żyje i ma się jeszcze dobrze.
- Martwi nie okazują uczuć.
A moje wobec ciebie nie mogły być bardziej szczere.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Koiła go jej obecność, delikatne ruchy, cicha krzątanina. Czuł jej obecność i to ona stawała się tym, co było realne, jego kotwicą ponownie sprowadzającą go do właściwej rzeczywistości. Pokiwał w milczeniu głową. Tak, stracił różdżkę. Nie wiedział nawet jak, nie pamiętał, kiedy ją upuścił. Czy jeszcze w lesie, gdy zobaczył, że Eileen nie żyje, czy może gdzieś po drodze. Wiedział już wtedy, że mu się nie przyda. Ale czy nie niósł jej przez przypadek w lewej dłoni? Nawet, jeśli była bezużyteczna. A może wtedy, w ciemności, kiedy postanowił użyć noża do rozorania sobie żył, do wbicia się w tętnicę szyjną. Uniósł rękę sięgając do świeżej blizny. Czuł wybrzuszenie pod palcami.
- Masz lustro? - Tknęło go nagle, że w zasadzie sam do końca nie wie, jaki efekt przyniosła próba. - Bardzo jest źle?
Możesz jeszcze na mnie patrzeć, Eileen? Czy może ogień strawił moją twarz na tyle, że wolisz uciekać od niej wzrokiem?
Czuł przepaść, jaka się między nimi wytworzyła. Stali po dwóch jej stronach, balansowali na jej krawędziach. Ale on złożył przysięgę, która nie pozwalała mu zawrócić. Nie chciał jednak, żeby i Eileen ruszyła tą drogą za nim. Tam była bezpieczna od cierpienia, od poświęceń. Nie powinien do niej przychodzić. Ale doskonale wiedział, że choć Bathilda uleczyła rany na jego ciele, tylko Eileen poradzi sobie z tymi na duszy, pomoże im się zabliźnić. To było z jego strony bardzo samolubne, a na swoje usprawiedliwienie miał jedynie to, że nie myślał trzeźwo. Powinien ją zostawić, odgrodzić się od niej murem, którego nie będzie potrafiła sforsować. Poświęcić i siebie i ją z egoistycznej pobudki - chęci ocalenia jej przed cierpieniem. Tym naznaczone miało być jego nowe życie, wyrzeczeniami. Nie oczekiwał, nie chciał tego samego od Eileen. A będąc przy nim, nie czekało na nią nic innego. Sekrety, poświęcenia, oddalenia i świadomość, że zawsze jest coś ważniejszego niż ona. Nie na takie życie zasłużyła. A jednak, mimo wszystko, wbrew całej swojej wiedzy i racjonalności, Hereward nie potrafił po prostu się od niej odciąć.
Uspokajał się z każdym oddechem, z każdym jej słowem. Uwierzył, kiedy powiedziała, to, co tak pragnął usłyszeć. Kiedy zbliżyła się ustami do jego warg, obrócił lekko głowę ignorując pieczenie i mokry opatrunek, który zsunął się z jego szyi. Odwzajemnił pocałunek czując jak łzy ulgi zbierają mu się pod powiekami. Zdołał przegonić je zanim pociekły po policzku, zdradziły targające nim uczucie niepewności i strachu, które dopiero teraz doganiały go z całą swoją siłą. Wydobrzeje, uczyni go to silniejszym, wiedział o tym. Ale jeszcze nie teraz.
- Ja też żyję, Eileen - zapewniał bardziej siebie niż ją. Chociaż do końca nie był jeszcze przekonany czy faktycznie mówił prawdę. Bo jeśli martwi naprawdę nie okazują uczuć, to musiał się jeszcze przekonać, co oznacza pustka, która kiedyś była ich pełna.
- Masz lustro? - Tknęło go nagle, że w zasadzie sam do końca nie wie, jaki efekt przyniosła próba. - Bardzo jest źle?
Możesz jeszcze na mnie patrzeć, Eileen? Czy może ogień strawił moją twarz na tyle, że wolisz uciekać od niej wzrokiem?
Czuł przepaść, jaka się między nimi wytworzyła. Stali po dwóch jej stronach, balansowali na jej krawędziach. Ale on złożył przysięgę, która nie pozwalała mu zawrócić. Nie chciał jednak, żeby i Eileen ruszyła tą drogą za nim. Tam była bezpieczna od cierpienia, od poświęceń. Nie powinien do niej przychodzić. Ale doskonale wiedział, że choć Bathilda uleczyła rany na jego ciele, tylko Eileen poradzi sobie z tymi na duszy, pomoże im się zabliźnić. To było z jego strony bardzo samolubne, a na swoje usprawiedliwienie miał jedynie to, że nie myślał trzeźwo. Powinien ją zostawić, odgrodzić się od niej murem, którego nie będzie potrafiła sforsować. Poświęcić i siebie i ją z egoistycznej pobudki - chęci ocalenia jej przed cierpieniem. Tym naznaczone miało być jego nowe życie, wyrzeczeniami. Nie oczekiwał, nie chciał tego samego od Eileen. A będąc przy nim, nie czekało na nią nic innego. Sekrety, poświęcenia, oddalenia i świadomość, że zawsze jest coś ważniejszego niż ona. Nie na takie życie zasłużyła. A jednak, mimo wszystko, wbrew całej swojej wiedzy i racjonalności, Hereward nie potrafił po prostu się od niej odciąć.
Uspokajał się z każdym oddechem, z każdym jej słowem. Uwierzył, kiedy powiedziała, to, co tak pragnął usłyszeć. Kiedy zbliżyła się ustami do jego warg, obrócił lekko głowę ignorując pieczenie i mokry opatrunek, który zsunął się z jego szyi. Odwzajemnił pocałunek czując jak łzy ulgi zbierają mu się pod powiekami. Zdołał przegonić je zanim pociekły po policzku, zdradziły targające nim uczucie niepewności i strachu, które dopiero teraz doganiały go z całą swoją siłą. Wydobrzeje, uczyni go to silniejszym, wiedział o tym. Ale jeszcze nie teraz.
- Ja też żyję, Eileen - zapewniał bardziej siebie niż ją. Chociaż do końca nie był jeszcze przekonany czy faktycznie mówił prawdę. Bo jeśli martwi naprawdę nie okazują uczuć, to musiał się jeszcze przekonać, co oznacza pustka, która kiedyś była ich pełna.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- U Ollivandera kupisz drugą, na pewno również ci się przysłuży – odparła cicho, chcąc go pocieszyć, chociaż wiedziała, że mało w ten sposób zdziała. Nową różdżkę trzeba będzie sobie wychować, ułożyć właściwie w palcach i wyważyć jej ciężar w dłoni, pogrzebać wspomnienia po starej. A to zawsze było trudne. – Lustro? Po co ci… - zamrugała, nagle zdając sobie sprawę z tego, że znała odpowiedzieć. – Wyglądasz, jakby przebiegło po tobie stado buchorożców – mruknęła, przypatrując się mu. – Płonących.
Przez chwilę się wahała, bo nie chciała dawać mu dodatkowych powodów do rozczarowania, ale w końcu wstała i podeszła do parapetu, na którym stało niewielkie, okrągłe lusterko z krawędziami pokrytymi srebrnymi pnączami. Wróciła do Herewarda, oddając w jego dłonie jasną taflę zwierciadła. Usiadła obok, przyglądając się bandażowi, spod którego…
Na Merlina, czy to było jego ucho?
- Obiecuję, że nie będę pytała – chociaż bardzo chciała, okrutnie bardzo chciała go zapytać, dlaczego na próbie został pozbawiony cząstki ucha. A może więcej niż tylko cząstki? Spod białego materiału spozierał na nią tylko zdeformowany jego fragment, nie widziała, co z resztą małżowiny. – Ale… do urodzin Merlina się zagoi. A one są już niedługo.
Blizny były wszędzie, ale jej… chodziło o ich samo istnienie. O to, że skażały sobą jego skórę. O to, jak wiele bólu musiał przeżyć, by tak duży płat jego ciała pokrył się poparzeniami. Nie patrzyła na to, jak bardzo ucierpiał jego wygląd, nie obchodziło ją to. Przyjęła do wiadomości fakt, że je wszystkie te szramy zyskałdzięki przez próbę. Wystarczyło jej to, bo wciąż trzymała w pamięci słowa profesor Bagshot o rozmiarze poświęcenia, które ich czeka. O kłamstwach, które będą musieli wykładać przed krewnymi, by nie zdradzić, by zapewnić innym bezpieczeństwo. Kątem oka dostrzegła pierścień Zakonu Feniksa na swoim palcu, który teraz ciążył bardziej niż kiedykolwiek. Choć była świadoma konsekwencji, one wciąż ważyły tony i utrzymanie ich na swoich barkach kosztowało ją ogromnej ilości energii.
Dotyk jego ust, ten pocałunek, który sobie przekazali, przypomniał jej o tamtym wieczorze w Świńskim Łbie. O słodyczy i ciepłych słowach, o śmiechu, a potem o goryczy i żalu, który zasiali w sobie po pożegnaniu. Zacisnęła powieki na chwilę, obejmując jego zdrowy policzek swoją ciepłą dłonią, spijając z jego warg chwilową ulgę, nie pozwalając, by i dzisiaj rozłączyli się w ten sam sposób. Dlatego gdy opuszczała dłoń i odsuwała się od niego, nie patrzyła mu w oczy. Nie chciała, żeby widział strach w jej oczach, tego, jak bardzo teraz… żałowała? Bała się?
- I bardzo dobrze, że żyjesz. Jeszcze by było, gdybyś nie żył. – rzuciła do niego z pretensjami godnymi pięciolatki, której właśnie powiedziano, że najpierw powinna zjeść zupę, a dopiero potem to pyszne, czekoladowe ciasto, które właśnie zrobiła mama. Broniła się w ten sposób? – Wpadać tak do mnie w środku nocy, bez różdżki i w zakrwawionej koszuli. Dobrze, że nie spałam, tylko przesadzałam diabelskie sidła, bo inaczej musiałbyś poczekać na korytarzu, żebym się ubrała.
Ale mamo, bo tata jadł ciasto przed obiadem, a Ross powiedziała, że nie trzeba zjadać całej zupy, ja też chcę to ciasto!
Wciąż w jej głosie brzmiała troska, zakamuflowana pod szczelną okrywą słodko wymawianych pretensji, nieco wyolbrzymionych, ale mających za zadanie ochronić ją przed czymś o wiele gorszym. Martwiła się o niego jak diabli, widać to było w każdym calu jej twarzy, w nieco mniej bledszej skórze, w zaróżowieniach, które zakwitły na policzkach, w szklących się oczach, które w tych delikatnie rzucanych przez świece błyskach wyglądały jak lustro. To samo, które mu podała.
- A teraz tu zostaniesz, bo nie wyobrażam sobie, żebyś w takim stanie wracał do domu albo do Hogwartu. – oficer Wilde i jej bezkompromisowy ton nie miały sobie równych. – Do Hogwartu zwłaszcza, bo jeszcze ktoś by cię zobaczył, uczeń albo nauczyciel. Albo Grindelwald. Co by wtedy było? Więc zostajesz, zrozumiano?
Pociągnęła nosem i jeszcze raz zamoczyła w czystej wodzie rozcięty, gruby kawałek prześcieradła, by przyłożyć go do jego ramienia. Ostrożnie, delikatnie, bo skóra w tych rejonach wydawała się być niezwykle cienką i lepką pajęczyną, wrażliwą na każdy dotyk i nacisk.
Przez chwilę się wahała, bo nie chciała dawać mu dodatkowych powodów do rozczarowania, ale w końcu wstała i podeszła do parapetu, na którym stało niewielkie, okrągłe lusterko z krawędziami pokrytymi srebrnymi pnączami. Wróciła do Herewarda, oddając w jego dłonie jasną taflę zwierciadła. Usiadła obok, przyglądając się bandażowi, spod którego…
Na Merlina, czy to było jego ucho?
- Obiecuję, że nie będę pytała – chociaż bardzo chciała, okrutnie bardzo chciała go zapytać, dlaczego na próbie został pozbawiony cząstki ucha. A może więcej niż tylko cząstki? Spod białego materiału spozierał na nią tylko zdeformowany jego fragment, nie widziała, co z resztą małżowiny. – Ale… do urodzin Merlina się zagoi. A one są już niedługo.
Blizny były wszędzie, ale jej… chodziło o ich samo istnienie. O to, że skażały sobą jego skórę. O to, jak wiele bólu musiał przeżyć, by tak duży płat jego ciała pokrył się poparzeniami. Nie patrzyła na to, jak bardzo ucierpiał jego wygląd, nie obchodziło ją to. Przyjęła do wiadomości fakt, że je wszystkie te szramy zyskał
Dotyk jego ust, ten pocałunek, który sobie przekazali, przypomniał jej o tamtym wieczorze w Świńskim Łbie. O słodyczy i ciepłych słowach, o śmiechu, a potem o goryczy i żalu, który zasiali w sobie po pożegnaniu. Zacisnęła powieki na chwilę, obejmując jego zdrowy policzek swoją ciepłą dłonią, spijając z jego warg chwilową ulgę, nie pozwalając, by i dzisiaj rozłączyli się w ten sam sposób. Dlatego gdy opuszczała dłoń i odsuwała się od niego, nie patrzyła mu w oczy. Nie chciała, żeby widział strach w jej oczach, tego, jak bardzo teraz… żałowała? Bała się?
- I bardzo dobrze, że żyjesz. Jeszcze by było, gdybyś nie żył. – rzuciła do niego z pretensjami godnymi pięciolatki, której właśnie powiedziano, że najpierw powinna zjeść zupę, a dopiero potem to pyszne, czekoladowe ciasto, które właśnie zrobiła mama. Broniła się w ten sposób? – Wpadać tak do mnie w środku nocy, bez różdżki i w zakrwawionej koszuli. Dobrze, że nie spałam, tylko przesadzałam diabelskie sidła, bo inaczej musiałbyś poczekać na korytarzu, żebym się ubrała.
Ale mamo, bo tata jadł ciasto przed obiadem, a Ross powiedziała, że nie trzeba zjadać całej zupy, ja też chcę to ciasto!
Wciąż w jej głosie brzmiała troska, zakamuflowana pod szczelną okrywą słodko wymawianych pretensji, nieco wyolbrzymionych, ale mających za zadanie ochronić ją przed czymś o wiele gorszym. Martwiła się o niego jak diabli, widać to było w każdym calu jej twarzy, w nieco mniej bledszej skórze, w zaróżowieniach, które zakwitły na policzkach, w szklących się oczach, które w tych delikatnie rzucanych przez świece błyskach wyglądały jak lustro. To samo, które mu podała.
- A teraz tu zostaniesz, bo nie wyobrażam sobie, żebyś w takim stanie wracał do domu albo do Hogwartu. – oficer Wilde i jej bezkompromisowy ton nie miały sobie równych. – Do Hogwartu zwłaszcza, bo jeszcze ktoś by cię zobaczył, uczeń albo nauczyciel. Albo Grindelwald. Co by wtedy było? Więc zostajesz, zrozumiano?
Pociągnęła nosem i jeszcze raz zamoczyła w czystej wodzie rozcięty, gruby kawałek prześcieradła, by przyłożyć go do jego ramienia. Ostrożnie, delikatnie, bo skóra w tych rejonach wydawała się być niezwykle cienką i lepką pajęczyną, wrażliwą na każdy dotyk i nacisk.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Ona należała wcześniej do Belli - głos załamał mu się, chociaż z całych sił starał się zwalczać napływające mu do oczu łzy. Stracił najważniejszą w życiu pamiątkę, wszystko, co ostało mu po starszej siostrze. Jedyną rzecz, która o niej przypominała. Różdżka Belli sprawiała, że zawsze czuł opiekuńczą dłoń siostry spoczywającą na jego ramieniu. Wiedział, ze jest przy nim, obserwuje jego kroki. Chociaż to zupełnie absurdalne, był pewien, że go wspiera. I stracił ją po raz kolejny. Dokładnie tak samo jak wówczas, gdy był małym chłopcem. Nie potrafił już dłużej wstrzymywać łez. Spływały po jego policzkach niepowstrzymywanymi już strużkami. - To był jej różdżka.
Jeżeli był ktoś, kto potrafił zrozumieć, wiedział, że była to Eileen. A jeśli nawet ona nie da rady, to znaczy, że nie zrozumie już nikt. Hereward był o tym przekonany i nie zamierzał swojej wiary weryfikować, nikomu nigdy więcej nie zamierzał zwierzać się, ile znaczyła dla niego utrata różdżki. Miał wrażenie jakby na Próbie zgubił nie tylko kawałek drewna, który pozwalał mu czarować, zostawił tam własną duszę. A ta przepadła bezpowrotnie.
Odebrał od niej lusterko wycierając łzy. Posłał Eileen uśmiech zanim spojrzał na swoje odbicie. Zamarł, gdy zobaczył, co zostało z jego ucha. Poruszył nieznacznie twarzą upewniając się, że ta należy do niego.
- Kiedyś byłem ładniejszy - spróbował ratować się żartem. Tym, co zawsze pozostawało, gdy życie stawało się zbyt przytłaczające, była kpina. A teraz Hereward potrzebował jej bardzo mocno. Walczył z sobą nie chcąc popaść w marazm, nie chcąc rozsmakować się w cierpieniu, z którego potem mógłby się już nigdy nie podnieść.
- Nie mogę ci powiedzieć, Eileen - westchnął. - Chciałbym...
Urwał ponownie szukając jej oczu, żeby dopatrzeć się w nich zrozumienia. Wiedziała, że nigdy nie będzie mógł jej obiecać braku sekretów. Pomiędzy nimi zawsze stać będzie Zakon i jego tajemnice, których nie będzie nigdy mógł jej zdradzić. Konieczne milczenie i biegające spojrzenia, kiedy migać będzie się musiał od prawdy. Decydując się walczyć w Gwardii dokonał wyboru, z którego już nigdy się nie wycofa. Doskonale wiedział, ze jeszcze nie raz i nie dwa pożałuje swojej decyzji o przystąpieniu do Próby. Żył wystarczająco długo, by wiedzieć, że takie rzeczy nie pozostawiają człowieka nietkniętego. On dotknięty był na wskroś, do samego dna swojej duszy.
Przyjął jej pocieszenia. Słowa, które nic nie znaczyły, a jednak koiły. Rany odniesione na Próbie może i się zabliźnią, ale nigdy w pełni nie zagoją. Pozwolił sobie jednak uwierzyć przynajmniej na chwilę w zapewnienia Eileen. Szczególnie wtedy, kiedy odwzajemniała jego pocałunek, którego chwytał się jak ostatniej deski ratunku. Tym bardziej bolało, kiedy odsuwała się od niego nawet nie patrząc mu w oczy. Nie powinien jej zmuszać, miała prawo, ba miała obowiązek znaleźć sobie kogoś, kto będzie kochał ją bez żadnych ale. Bez większego dobra niepozwalającemu jej być tą jedną, najważniejszą, na co zasługiwała. Żałował, że nie powstrzymał głupiego impulsu. Zrobił to, bo miał wrażenie, że umiera. Myślał, że pocałunek pozwoli utrzymać mu się przy życiu nieco dłużej. Prawda jednak była tylko taka, że pociągnął nim tylko Eileen wraz z sobą na dno. Miała rację, że nie tego chciała od życia.
Uśmiechnął się, gdy na niego krzyczała. Spróbował nawet zrozumieć, co do niego mówi, jednak diabelskie sidła niewiele dla niego znaczyły. Sądząc po nazwie były niebezpieczne. Tylko czemu w takim razie Eileen trzymała je w domu? Porzucił zagadki, nie nadawał się obecnie do ich rozwiązywania.
- Zostanę - zapewnił. Nie zamierzał się z nią kłócić. Jej ton jasno dawał mu do zrozumienia, że i tak przegra. Poza tym, nie wierzył, że dałby radę dotrzeć gdziekolwiek. Chciał zaprotestować nawet przez chwilę, przypominając, że ma swój dom. Poddał się jednak zanim dyskusja się w ogóle zaczęła. Wyciągnął za to rękę w jej kierunku.
- Mogę cię przytulić Eileen? - Zapytał patrząc na nią zupełnie bezbronny. - Tylko potrzymać cię chwilę w ramionach - musiał uwierzyć, że żyje. Rozwiać wszystkie wątpliwości. Chciał przypominać sobie jej ciepło, jej zapach za każdym razem, kiedy w nocy zerwie się obudzony przez koszmar, w którym będzie umierała po raz setny. Bo wiedział, że będzie śnił takie sny. Wizja martwej Eileen prześladować go będzie przez lata.
- Proszę.
Jeżeli był ktoś, kto potrafił zrozumieć, wiedział, że była to Eileen. A jeśli nawet ona nie da rady, to znaczy, że nie zrozumie już nikt. Hereward był o tym przekonany i nie zamierzał swojej wiary weryfikować, nikomu nigdy więcej nie zamierzał zwierzać się, ile znaczyła dla niego utrata różdżki. Miał wrażenie jakby na Próbie zgubił nie tylko kawałek drewna, który pozwalał mu czarować, zostawił tam własną duszę. A ta przepadła bezpowrotnie.
Odebrał od niej lusterko wycierając łzy. Posłał Eileen uśmiech zanim spojrzał na swoje odbicie. Zamarł, gdy zobaczył, co zostało z jego ucha. Poruszył nieznacznie twarzą upewniając się, że ta należy do niego.
- Kiedyś byłem ładniejszy - spróbował ratować się żartem. Tym, co zawsze pozostawało, gdy życie stawało się zbyt przytłaczające, była kpina. A teraz Hereward potrzebował jej bardzo mocno. Walczył z sobą nie chcąc popaść w marazm, nie chcąc rozsmakować się w cierpieniu, z którego potem mógłby się już nigdy nie podnieść.
- Nie mogę ci powiedzieć, Eileen - westchnął. - Chciałbym...
Urwał ponownie szukając jej oczu, żeby dopatrzeć się w nich zrozumienia. Wiedziała, że nigdy nie będzie mógł jej obiecać braku sekretów. Pomiędzy nimi zawsze stać będzie Zakon i jego tajemnice, których nie będzie nigdy mógł jej zdradzić. Konieczne milczenie i biegające spojrzenia, kiedy migać będzie się musiał od prawdy. Decydując się walczyć w Gwardii dokonał wyboru, z którego już nigdy się nie wycofa. Doskonale wiedział, ze jeszcze nie raz i nie dwa pożałuje swojej decyzji o przystąpieniu do Próby. Żył wystarczająco długo, by wiedzieć, że takie rzeczy nie pozostawiają człowieka nietkniętego. On dotknięty był na wskroś, do samego dna swojej duszy.
Przyjął jej pocieszenia. Słowa, które nic nie znaczyły, a jednak koiły. Rany odniesione na Próbie może i się zabliźnią, ale nigdy w pełni nie zagoją. Pozwolił sobie jednak uwierzyć przynajmniej na chwilę w zapewnienia Eileen. Szczególnie wtedy, kiedy odwzajemniała jego pocałunek, którego chwytał się jak ostatniej deski ratunku. Tym bardziej bolało, kiedy odsuwała się od niego nawet nie patrząc mu w oczy. Nie powinien jej zmuszać, miała prawo, ba miała obowiązek znaleźć sobie kogoś, kto będzie kochał ją bez żadnych ale. Bez większego dobra niepozwalającemu jej być tą jedną, najważniejszą, na co zasługiwała. Żałował, że nie powstrzymał głupiego impulsu. Zrobił to, bo miał wrażenie, że umiera. Myślał, że pocałunek pozwoli utrzymać mu się przy życiu nieco dłużej. Prawda jednak była tylko taka, że pociągnął nim tylko Eileen wraz z sobą na dno. Miała rację, że nie tego chciała od życia.
Uśmiechnął się, gdy na niego krzyczała. Spróbował nawet zrozumieć, co do niego mówi, jednak diabelskie sidła niewiele dla niego znaczyły. Sądząc po nazwie były niebezpieczne. Tylko czemu w takim razie Eileen trzymała je w domu? Porzucił zagadki, nie nadawał się obecnie do ich rozwiązywania.
- Zostanę - zapewnił. Nie zamierzał się z nią kłócić. Jej ton jasno dawał mu do zrozumienia, że i tak przegra. Poza tym, nie wierzył, że dałby radę dotrzeć gdziekolwiek. Chciał zaprotestować nawet przez chwilę, przypominając, że ma swój dom. Poddał się jednak zanim dyskusja się w ogóle zaczęła. Wyciągnął za to rękę w jej kierunku.
- Mogę cię przytulić Eileen? - Zapytał patrząc na nią zupełnie bezbronny. - Tylko potrzymać cię chwilę w ramionach - musiał uwierzyć, że żyje. Rozwiać wszystkie wątpliwości. Chciał przypominać sobie jej ciepło, jej zapach za każdym razem, kiedy w nocy zerwie się obudzony przez koszmar, w którym będzie umierała po raz setny. Bo wiedział, że będzie śnił takie sny. Wizja martwej Eileen prześladować go będzie przez lata.
- Proszę.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bolało ją, kiedy patrzyła, jak cierpiał, jak wiele stracił – nieproporcjonalnie do tego, co zyskał. Chciała mu odjąć cierpienia, wziąć choć część na swoje barki, bo przecież jej było lżej, ale nie mogła. Sięgnęła ostrożnie dłonią do jego policzka i objęła nią go, kciukiem łagodnie ścierając słone ścieżki łez. Opowiadał jej już o Belli, o niefortunnym zdarzeniu z dzieciństwa, kiedy jedna z jego sióstr straciła życie, a druga, z przerażenia, zamknęła się w sobie, kryjąc się w ten sposób przed kolejnym przypadkiem, zbiegiem okoliczności, któremu winne było jedno stworzenie, a które znów może pozbawić kogoś życia. Barty wyniósł z tamtych chwil pamiątkę po siostrze, a teraz… i ją stracił. Chciała mu coś powiedzieć, ale nie było słów, którymi wyraziłaby, jak bardzo jest jej żal z tego powodu, jak bardzo chciałaby mu pomóc. Już wtedy zaczynała kiełkować w niej myśl, że Próba nie jest dla niej, że porywała się z motyką na słońce, bo nie chciała tracić ze swojego życia niczego więcej. Zwłaszcza tego, co dopiero teraz udało jej się odzyskać i zdobyć.
Kącik jej ust drgnął, gdy przeglądał się w lustrze, na koniec próbując uratować sytuację krótkim podrygiem żartu, lekkiego humoru. Cofnęła dłoń, by nie krępować jego ruchów. Płuca napełniła powietrzem, wciąż pachnącym ziemią i delikatnie mdłym aromatem roztapiającego się pszczelego wosku w świecy.
- Nie musisz – przerwała mu w pół słowa. – Rozumiem. Albo staram się i zrozumienie tego wszystkiego przyjdzie z czasem. Nie będę pytała, obiecuję.
Może wcale nie musiała podchodzić do Próby, żeby udowodnić sobie swoją wartość – wystarczyło, że on to zrobił za nich oboje. On dokonał poświęcenia dla słabszych, a ona… poświęciła się dla niego. Jej serce nie szukało dookoła innych, samego Herewarda stawiając niejako na piedestale – widziała jego skórę pomarszczoną, ponaciąganą od okropnych blizn, a jednak zadecydowała się przy nim zostać, chociaż wcale nie musiała; mogła znaleźć sobie kogoś innego, uczynić siebie być może matką, doskonałą żoną, a tymczasem wolała wybrać życie w kawałkach, bez pewności jutra, jedynie ze świadomością obietnicy i odpowiedzialności płynącej z przynależności do Zakonu Feniksa. I, mimo wszystkich romantycznych frazesów wypisywanych historiach dla młodych panien i miłosnych metafor, zrobiła to wszystko z miłości. Cholernie szczerej i prawdziwej.
I nie żałowała niczego.
Coś jej mówiło, że powinien się kłócić, bo pomimo chwilowej słabości, upadku, pożegnali się przecież w Świńskim Łbie i Barty musiał być tego świadom. Żadne słowa sprzeciwu nie wypłynęły jednak z jego ust. Zgodził się, tak po prostu. Wpatrywała się w niego w oniemieniu.
Był złamany, skruszony. Jak piękna porcelana, którą poddano próbie, którą podeptano na życzenie kogoś ważniejszego, znaczącego więcej od trefnej wartości pospolitej gajowej. Jej przypadło w udziale poskładać go z powrotem w całość. Wiedziała, że nie było to możliwe, że niektóre jego elementy rozpadły się bezpowrotnie i będzie ich brakować, być może były tymi kluczowymi, które zlepiały całą konstrukcję w jedno, ale chciała spróbować. Służyć mu, wspierać, naprawiać, co tylko naprawić będzie mogła, uśmiechać się, choć czasy nie były dla nich łaskawe i prędzej było im do płaczu niż do radosnych podrygów kącików ust.
Ale w gruncie rzeczy cieszyła się, że przyszedł akurat do niej, do nikogo innego, mimo ich pożegnania w Świńskim Łbie, które miało być tym ostatnim, ostatecznym, kończącym to, co nawet się nie zdążyło porządnie zacząć. Chciała, by ten spóźniony początek miał miejsce tutaj. Wśród połowicznych ciemności, które tak miękko otulały strach i chowały rany, nadawały decyzjom wiarygodności.
Mokre ślady znaczyły jej policzki, kiedy tak trwał przy niej, pozbawiony siły i twardej skorupy, która do tej pory na pewno pozwalała mu żyć ze sobą samym w spokoju. Zacisnęła usta, próbując powstrzymać chęć wybuchnięcia płaczem, i pokiwała głową w tym chaosie nieposkładanych myśli, wyciągając w jego kierunku swoje ramiona, a gdy tylko zbliżył się, objęła go nimi za szyję. Ostrożnie, wciąż mając w pamięci jego oparzenia – cienkie, bolesne, niemal prześwitujące.
- Nie puszczaj mnie – szepnęła, zaciskając powieki. Jej oczy mówiły jej, że był tutaj, ale jeszcze tylko przez chwilę, bo noce bywały niesamowicie krótkie, a ranek potrafił boleśnie rozdzielać. – Chociaż teraz.
Świadomość jego próby nagle nabrała ciężaru ołowianego kowadła i spadła na nią z nieprzewidywalną siłą. Niby wiedziała, na co się porywała, ale dopiero teraz tak naprawdę, naprawdę zdała sobie z tego sprawę. Bo jego kiedyś może zabraknąć, może zginąć, ratując nie ją, a gromadę obcych, absolutnie o b c y c h ludzi. Musiała nauczyć się z tym żyć. Będzie musiała nauczyć się żyć w jego cieniu.
- Możemy żegnać się tysiące razy, ale jeśli będziesz mógł – najtrudniejsze słowo-klucz. – zawsze do mnie wracaj. Nigdy cię nie odtrącę.
Kącik jej ust drgnął, gdy przeglądał się w lustrze, na koniec próbując uratować sytuację krótkim podrygiem żartu, lekkiego humoru. Cofnęła dłoń, by nie krępować jego ruchów. Płuca napełniła powietrzem, wciąż pachnącym ziemią i delikatnie mdłym aromatem roztapiającego się pszczelego wosku w świecy.
- Nie musisz – przerwała mu w pół słowa. – Rozumiem. Albo staram się i zrozumienie tego wszystkiego przyjdzie z czasem. Nie będę pytała, obiecuję.
Może wcale nie musiała podchodzić do Próby, żeby udowodnić sobie swoją wartość – wystarczyło, że on to zrobił za nich oboje. On dokonał poświęcenia dla słabszych, a ona… poświęciła się dla niego. Jej serce nie szukało dookoła innych, samego Herewarda stawiając niejako na piedestale – widziała jego skórę pomarszczoną, ponaciąganą od okropnych blizn, a jednak zadecydowała się przy nim zostać, chociaż wcale nie musiała; mogła znaleźć sobie kogoś innego, uczynić siebie być może matką, doskonałą żoną, a tymczasem wolała wybrać życie w kawałkach, bez pewności jutra, jedynie ze świadomością obietnicy i odpowiedzialności płynącej z przynależności do Zakonu Feniksa. I, mimo wszystkich romantycznych frazesów wypisywanych historiach dla młodych panien i miłosnych metafor, zrobiła to wszystko z miłości. Cholernie szczerej i prawdziwej.
I nie żałowała niczego.
Coś jej mówiło, że powinien się kłócić, bo pomimo chwilowej słabości, upadku, pożegnali się przecież w Świńskim Łbie i Barty musiał być tego świadom. Żadne słowa sprzeciwu nie wypłynęły jednak z jego ust. Zgodził się, tak po prostu. Wpatrywała się w niego w oniemieniu.
Był złamany, skruszony. Jak piękna porcelana, którą poddano próbie, którą podeptano na życzenie kogoś ważniejszego, znaczącego więcej od trefnej wartości pospolitej gajowej. Jej przypadło w udziale poskładać go z powrotem w całość. Wiedziała, że nie było to możliwe, że niektóre jego elementy rozpadły się bezpowrotnie i będzie ich brakować, być może były tymi kluczowymi, które zlepiały całą konstrukcję w jedno, ale chciała spróbować. Służyć mu, wspierać, naprawiać, co tylko naprawić będzie mogła, uśmiechać się, choć czasy nie były dla nich łaskawe i prędzej było im do płaczu niż do radosnych podrygów kącików ust.
Ale w gruncie rzeczy cieszyła się, że przyszedł akurat do niej, do nikogo innego, mimo ich pożegnania w Świńskim Łbie, które miało być tym ostatnim, ostatecznym, kończącym to, co nawet się nie zdążyło porządnie zacząć. Chciała, by ten spóźniony początek miał miejsce tutaj. Wśród połowicznych ciemności, które tak miękko otulały strach i chowały rany, nadawały decyzjom wiarygodności.
Mokre ślady znaczyły jej policzki, kiedy tak trwał przy niej, pozbawiony siły i twardej skorupy, która do tej pory na pewno pozwalała mu żyć ze sobą samym w spokoju. Zacisnęła usta, próbując powstrzymać chęć wybuchnięcia płaczem, i pokiwała głową w tym chaosie nieposkładanych myśli, wyciągając w jego kierunku swoje ramiona, a gdy tylko zbliżył się, objęła go nimi za szyję. Ostrożnie, wciąż mając w pamięci jego oparzenia – cienkie, bolesne, niemal prześwitujące.
- Nie puszczaj mnie – szepnęła, zaciskając powieki. Jej oczy mówiły jej, że był tutaj, ale jeszcze tylko przez chwilę, bo noce bywały niesamowicie krótkie, a ranek potrafił boleśnie rozdzielać. – Chociaż teraz.
Świadomość jego próby nagle nabrała ciężaru ołowianego kowadła i spadła na nią z nieprzewidywalną siłą. Niby wiedziała, na co się porywała, ale dopiero teraz tak naprawdę, naprawdę zdała sobie z tego sprawę. Bo jego kiedyś może zabraknąć, może zginąć, ratując nie ją, a gromadę obcych, absolutnie o b c y c h ludzi. Musiała nauczyć się z tym żyć. Będzie musiała nauczyć się żyć w jego cieniu.
- Możemy żegnać się tysiące razy, ale jeśli będziesz mógł – najtrudniejsze słowo-klucz. – zawsze do mnie wracaj. Nigdy cię nie odtrącę.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Czuł promieniujące z dłoni Eileen ciepło, kiedy przyłożyła ją do jego policzka ocierając cieknące po nim łzy. Płynęła z niej jakaś dziwna siła, która sprawiała, że podnosił się nieco na duchu odzyskując równowagę. Jej milczące zrozumienie wystarczyło. Podzielenie się odczuwanym bólem sprawiło, że stawał się łatwiejszy do zniesienia. Nie lżejszy, to zdecydowanie nie, ale bardziej akceptowalny. Mógł z nim na powrót żyć. Nie potrafił wyrazić swojej wdzięczności, więc także milczał doceniając pełną spokoju ciszę, jaka zapadła między nimi. Odpoczywał w niej, odzyskiwał pewność siebie i poczucie realizmu, przestawał panikować. Próba ciągle wydawała się bardzo rzeczywista, ale dzięki Eileen zaczynał uczyć się, gdzie przebiegała granica miedzy tym, co stało się w wykreowanym przez magię świecie, a tym, co zdarzyło się naprawdę. Przynosiło mu to ulgę, której się nie spodziewał. Możliwe, że blizny nigdy się nie zagoją, do końca życia przypominając Herewardowi, co przeszedł, co stracił i czego się wyrzekł, ale teraz przynajmniej wiedział, że Lucas nigdy nie był w śmiertelnym zagrożeniu, a śmiercionośna klątwa nie dosięgła Eileen. Uśmiechnięcie się było dużo łatwiejsze teraz, kiedy nie zastanawiał się czy tylko śni.
- Dziękuję - wyszeptał po raz kolejny doceniając jej zrozumienie. Podziwiając to, jak akceptowała jego tłumaczenia, a raczej ich brak, jak przyjmowała jego milczenie na tematy, o których nie mógł mówić. Chciał podzielić się z nią wszystkim. Nienawidził samego siebie za sekrety. Ale przysięga Gwardii ciągle wybrzmiewała w jego głowie, czuł wręcz na języku słowa wypowiedziane nie tak dawno temu. Odwrócił wzrok nie będąc pewnym, czy w tej krótkiej chwili będzie potrafił znieść dobroć i szczerość Eileen. Świadomość, że nie może odwdzięczyć się jej tym samym ciążyła mu niezmiernie. Pierścień Zakonu niemalże parzył boleśnie przypominając o podjętych zobowiązaniach. W tym momencie, Barty przeklinał całą walę z Grindelwaldem, wszystkie feniksy i nawet samą Bathildę. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z tego, że gdy ochłonie, ponownie podejmie decyzję o pozostaniu w Gwardii. I podejmować będzie ją codziennie, do końca życia, niezależenie od tego, co się w nim będzie działo. Zrobił to ten jeden raz pytając się, czy na pewno gotów jest na Próbę. Rachunek był prosty, jeśli nie teraz - to nigdy, jeśli nie on - to kto? Więc uwierzył w walkę o dobro i w poświęcenia, której będzie to wymagało. I tak jakoś wyszło, że nie było odwrotu. Nawet w takich chwilach, w których nienawidził siebie, decyzji i konsekwencji. To profesor Bagshot miała na myśli mówiąc o cenie, jaką będą musieli zapłacić. Czy gdyby wcześniej wiedział, zrobiłby to samo? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie. Stało się, co stało ze względu na akurat te zrządzenia losu i te zbiegi okoliczności. Gdyby nie przyjaźń z Garrettem, gdyby nie śmierć Belli, gdyby nie podziw dla Albusa Dumbledore'a, gdyby nie śmierć Horacego, gdyby nie Gellert Grindelwald, Hereward byłby w innym miejscu. Ale był tutaj. I jakimś dziwnym trafem dokładnie te same zbiegi okoliczności sprawiły, że był tutaj razem z Eileen. Objął ją delikatnie. Najpierw ledwie ją dotykając, potem przycisnął ją do siebie mocniej, jakby bał się, że zmieni się w królika i mu ucieknie.
- Nie puszczę - Obiecał. Zamknął oczy wdychając zapach jej perfum, wsłuchując się w spokojny oddech. Nie wiedział, ile czasu tak siedzieli w milczeniu, kiedy kiwał się powoli trzymając ją w swoich ramionach.
- Mhm - wymruczał nie mając siły nawet wysilić się na konstruktywną odpowiedź. Gdy zdenerwowanie powoli znikało, zaczął zdawać sobie sprawę, że był nie tylko słaby, ale też bardzo zmęczony.
- To bardzo nieodpowiedzialne - dodał po chwili na wpół już śpiąc. Nie miał nawet pewności czy faktycznie powiedział to na głos, czy tylko bardzo głośno pomyślał.
- Dziękuję - wyszeptał po raz kolejny doceniając jej zrozumienie. Podziwiając to, jak akceptowała jego tłumaczenia, a raczej ich brak, jak przyjmowała jego milczenie na tematy, o których nie mógł mówić. Chciał podzielić się z nią wszystkim. Nienawidził samego siebie za sekrety. Ale przysięga Gwardii ciągle wybrzmiewała w jego głowie, czuł wręcz na języku słowa wypowiedziane nie tak dawno temu. Odwrócił wzrok nie będąc pewnym, czy w tej krótkiej chwili będzie potrafił znieść dobroć i szczerość Eileen. Świadomość, że nie może odwdzięczyć się jej tym samym ciążyła mu niezmiernie. Pierścień Zakonu niemalże parzył boleśnie przypominając o podjętych zobowiązaniach. W tym momencie, Barty przeklinał całą walę z Grindelwaldem, wszystkie feniksy i nawet samą Bathildę. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z tego, że gdy ochłonie, ponownie podejmie decyzję o pozostaniu w Gwardii. I podejmować będzie ją codziennie, do końca życia, niezależenie od tego, co się w nim będzie działo. Zrobił to ten jeden raz pytając się, czy na pewno gotów jest na Próbę. Rachunek był prosty, jeśli nie teraz - to nigdy, jeśli nie on - to kto? Więc uwierzył w walkę o dobro i w poświęcenia, której będzie to wymagało. I tak jakoś wyszło, że nie było odwrotu. Nawet w takich chwilach, w których nienawidził siebie, decyzji i konsekwencji. To profesor Bagshot miała na myśli mówiąc o cenie, jaką będą musieli zapłacić. Czy gdyby wcześniej wiedział, zrobiłby to samo? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie. Stało się, co stało ze względu na akurat te zrządzenia losu i te zbiegi okoliczności. Gdyby nie przyjaźń z Garrettem, gdyby nie śmierć Belli, gdyby nie podziw dla Albusa Dumbledore'a, gdyby nie śmierć Horacego, gdyby nie Gellert Grindelwald, Hereward byłby w innym miejscu. Ale był tutaj. I jakimś dziwnym trafem dokładnie te same zbiegi okoliczności sprawiły, że był tutaj razem z Eileen. Objął ją delikatnie. Najpierw ledwie ją dotykając, potem przycisnął ją do siebie mocniej, jakby bał się, że zmieni się w królika i mu ucieknie.
- Nie puszczę - Obiecał. Zamknął oczy wdychając zapach jej perfum, wsłuchując się w spokojny oddech. Nie wiedział, ile czasu tak siedzieli w milczeniu, kiedy kiwał się powoli trzymając ją w swoich ramionach.
- Mhm - wymruczał nie mając siły nawet wysilić się na konstruktywną odpowiedź. Gdy zdenerwowanie powoli znikało, zaczął zdawać sobie sprawę, że był nie tylko słaby, ale też bardzo zmęczony.
- To bardzo nieodpowiedzialne - dodał po chwili na wpół już śpiąc. Nie miał nawet pewności czy faktycznie powiedział to na głos, czy tylko bardzo głośno pomyślał.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas przepływał nieskazitelnie czystym, powolnym strumieniem, kiedy tak siedzieli blisko siebie, spleceni w jednym objęciu, tak zdawałoby się nierealnym. Wsłuchiwała się w jego oddech tak samo, jak on wsłuchiwał się w jej. Metaliczny, suchy zapach krwi piekł w nozdrza, poruszając jej wyobraźnię, zwalniając tempo wydarzeń. Zachodziła w głowę, co mogło mu się stać, chociaż wiedziała, że takie rozmyślania przyniosą tylko ból i strach o jego życie.
Był wycieńczony, przecież widziała, a mimo to objął ją mocno, niemal podparł jej ciało swoimi ramionami, jakby w ten sposób chciał ją zapewnić o wiarygodności swoich słów – naprawdę nie puści. Mimowolnie wciąż gładziła jedną dłonią jego plecy, oddając się kołysance, w jaką ich wprawił; palcami drugiej muskając wystające spod bandaża rude włosy. Nie poruszyła się bardziej, nie chcąc wytrącać go ze stanu błogości, w jaki zaczął wpadać.
- Oczywiście, że to jest nieodpowiedzialne – szepnęła miękko i chociaż te słowa niosły za sobą dozę szaleństwa, nakropiła je uczuciem. Nie potrzebował dodatkowych nerwowych bodźców, już dość się nacierpiał. – Od trzeciego kwietnia robimy same nieodpowiedzialne rzeczy, Barty.
Wątpiła w to, że ją słyszał, bo kiedy mówiła, czuła, jak jego ciężar zaczyna opierać się na jej ciele, jego skroń opada na bok jej twarzy, a oddech staje się nieco słabszy. Z przestrachem siedziała tak kilka długich minut, słuchając reakcji jego ciała, upewniając się, że na pewno spał. Może teraz tak to miało wyglądać. Może miał przychodzić do niej zbity, umęczony, z rozoranymi w ranach ramionami, z poparzoną skórą, z sinymi ustami i bladą od wysiłku twarzą, a ona miała go leczyć – nie jego ciało, nie te realne rany, które znaczyły pręgami jego ciało, bo o ile znała się na zielarstwie i kojącym działaniu ziół, leczyć ich nie potrafiła, ale te mentalne, odbijające się na psychice z o wiele boleśniejszym echem, te na duszy, głębokie i wciąż zanieczyszczane, otwierające się codziennie na nowo. Mogła to robić. Chciała to robić. I chociaż jej matce na pewno by się to nie spodobało, naprawdę chciała mu służyć, chociaż o wiele większa część jego samego należała już do Gwardii, a nie, nigdy, do niej. Pogodzi się z tym. Za chwilę… albo dwie.
Kiedy była pewna, że oddał się w objęcia Morfeusza, ostrożnie, absolutnie ostrożnie położyła go na kanapie tak, żeby nie ocierał się o jej oparcie żadną zranioną częścią swojego ciała. Ochłodziła jeszcze raz wodę w misce i zamoczyła w niej kilka skrawków podartego prześcieradła, by za chwilę obłożyć nimi poparzone miejsca na jego ramionach i szyi. Przykryła go miękkim kocem, który zawsze towarzyszył jej w trakcie samotnych wieczorów, i trwała tak przy nim, co jakiś czas zmieniając chłodne okłady, które miały za zadanie przynieść mu ulgę. Nie udało jej się powstrzymać kolejnych łez, kiedy zauważyła kolejne szramy, tym jednak obsadzone białymi pręgami na wewnętrznej stronie prawego nadgarstka. Przecięte żyły. Dlaczego? Po co?
Te dwa pytania tłukły się po jej głowie, gdy, siedząc już na podłodze, zasypiała z głową tuż przy jego dłoni. Śniła niespokojnie, budząc się co kilka chwil, instynktownie szukając szeptu jego oddechu.
| zt x2
Był wycieńczony, przecież widziała, a mimo to objął ją mocno, niemal podparł jej ciało swoimi ramionami, jakby w ten sposób chciał ją zapewnić o wiarygodności swoich słów – naprawdę nie puści. Mimowolnie wciąż gładziła jedną dłonią jego plecy, oddając się kołysance, w jaką ich wprawił; palcami drugiej muskając wystające spod bandaża rude włosy. Nie poruszyła się bardziej, nie chcąc wytrącać go ze stanu błogości, w jaki zaczął wpadać.
- Oczywiście, że to jest nieodpowiedzialne – szepnęła miękko i chociaż te słowa niosły za sobą dozę szaleństwa, nakropiła je uczuciem. Nie potrzebował dodatkowych nerwowych bodźców, już dość się nacierpiał. – Od trzeciego kwietnia robimy same nieodpowiedzialne rzeczy, Barty.
Wątpiła w to, że ją słyszał, bo kiedy mówiła, czuła, jak jego ciężar zaczyna opierać się na jej ciele, jego skroń opada na bok jej twarzy, a oddech staje się nieco słabszy. Z przestrachem siedziała tak kilka długich minut, słuchając reakcji jego ciała, upewniając się, że na pewno spał. Może teraz tak to miało wyglądać. Może miał przychodzić do niej zbity, umęczony, z rozoranymi w ranach ramionami, z poparzoną skórą, z sinymi ustami i bladą od wysiłku twarzą, a ona miała go leczyć – nie jego ciało, nie te realne rany, które znaczyły pręgami jego ciało, bo o ile znała się na zielarstwie i kojącym działaniu ziół, leczyć ich nie potrafiła, ale te mentalne, odbijające się na psychice z o wiele boleśniejszym echem, te na duszy, głębokie i wciąż zanieczyszczane, otwierające się codziennie na nowo. Mogła to robić. Chciała to robić. I chociaż jej matce na pewno by się to nie spodobało, naprawdę chciała mu służyć, chociaż o wiele większa część jego samego należała już do Gwardii, a nie, nigdy, do niej. Pogodzi się z tym. Za chwilę… albo dwie.
Kiedy była pewna, że oddał się w objęcia Morfeusza, ostrożnie, absolutnie ostrożnie położyła go na kanapie tak, żeby nie ocierał się o jej oparcie żadną zranioną częścią swojego ciała. Ochłodziła jeszcze raz wodę w misce i zamoczyła w niej kilka skrawków podartego prześcieradła, by za chwilę obłożyć nimi poparzone miejsca na jego ramionach i szyi. Przykryła go miękkim kocem, który zawsze towarzyszył jej w trakcie samotnych wieczorów, i trwała tak przy nim, co jakiś czas zmieniając chłodne okłady, które miały za zadanie przynieść mu ulgę. Nie udało jej się powstrzymać kolejnych łez, kiedy zauważyła kolejne szramy, tym jednak obsadzone białymi pręgami na wewnętrznej stronie prawego nadgarstka. Przecięte żyły. Dlaczego? Po co?
Te dwa pytania tłukły się po jej głowie, gdy, siedząc już na podłodze, zasypiała z głową tuż przy jego dłoni. Śniła niespokojnie, budząc się co kilka chwil, instynktownie szukając szeptu jego oddechu.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pokój Clary
Szybka odpowiedź