Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Klify
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Klify
Wysokie osławione klify pod Dover błyszczą bielą jak zęby; na przestrzeni dziejów zapisały się w historii jako inspiracja poetów, najbardziej charakterystyczne angielskie wybrzeże i siedliszcze angielskiego gatunku smoków, albionów czarnookich. Malowniczy krajobraz rozciąga się daleko ponad kanał la Manche, w słonecznie dni pozwalając dostrzec francuski brzeg w Calais. Statków na wodzie przeważnie jest dużo, to ruchliwa trasa, jednak zaklęcia konfudujące mugoli nie pozwalają im dostrzec na niebie smoków, które niekiedy przemykają między chmurami.
Rzuć kością k3:
1: Na niebie, wysoko pod chmurami, skrzydła rozpościera smok, przysłaniając promienie słońca, na krótki moment rzucając na ciebie własny cień.
2: Na niebie, spomiędzy chmur, wynurza się smok, który zgrabnym ruchem pikuje w wodę i zanurzywszy się w niej po sam ogon, wybija znów w górę, rozchlapując wodę silną wysoką falą. Czujesz niesioną przez nią wilgoć i wzniecony wiatr.
3: Jeśli jest okres pomiędzy lutym a wrześniem, możesz dostrzec dwa smoki połączone w godowym rytuale - wyglądają, jakby ze sobą tańczyły.
Lokacja zawiera kościRzuć kością k3:
1: Na niebie, wysoko pod chmurami, skrzydła rozpościera smok, przysłaniając promienie słońca, na krótki moment rzucając na ciebie własny cień.
2: Na niebie, spomiędzy chmur, wynurza się smok, który zgrabnym ruchem pikuje w wodę i zanurzywszy się w niej po sam ogon, wybija znów w górę, rozchlapując wodę silną wysoką falą. Czujesz niesioną przez nią wilgoć i wzniecony wiatr.
3: Jeśli jest okres pomiędzy lutym a wrześniem, możesz dostrzec dwa smoki połączone w godowym rytuale - wyglądają, jakby ze sobą tańczyły.
Zamiłowanie Fernsby’ego do statków było godne podziwu. Widać było w tym pasje, oddanie i pragnienie. Kenneth oparł swoje życie na historii, która finalnie okazała się kłamstwem, a jednak… pokochał morze, podróże i pragnął uczestniczyć w morskim życiu, stać na statkach i pływać w dalekie rejsy. To ciężkie hobby i ciężka praca. Znacznie ograniczała możliwości, które oferowało życia. Stabilizację, rodzinę, ale to świadomy wybór, którego się podjął. Gdzie indziej znalazłby tak dobrego doradzę w kwestii statków? W Chateau Rose nikt się na nich nie znał, no…. Może znalazłoby się kilku pracowników, którzy cokolwiek wiedzieli na ten temat, ale nadal było to za mało. Manny był zapracowany, nie chciał z tak błahymi sprawami uderzać do niego, a Kenneth no… był pod ręką i gdzieś tam ułamek Rosiera chciał z nim nawiązać nić porozumienia. Siłą rzeczy – skoro Diana była w stanie przejąć się losem bękarta własnego męża, to Mathieu (choć wciąż niezbyt pewny o co mu w zasadzie chodzi) próbował dowiedzieć się o nim więcej, może nawet porównać ich nieco do siebie.
- Zabezpieczenie jako czary. Nie jestem zwolennikiem mugolskich technologii. – mruknął. Działa kojarzyły mu się z tym, co stosowali mugole. Widział ich broń, była niebezpieczna i dziwna, ale jakoś byli w stanie sobie z nią poradzić. Tak czy siak, czarodzieje na statku na pewno poradzą sobie doskonale wraz z zaklęciami zabezpieczającymi.
Wysłuchał Kennetha, kiedy ten opowiedział o swoim statku. Mówił to z pewnością w głosie, jakby właśnie opowiadał mu o czymś co istniało i czekało na niego w porcie. Statek to inwestycja, Mathieu o tym wiedział i zdawał sobie sprawę, że nie tak łatwo jest ją zrealizować. Nie wiedział ile Kenneth zarabiał u Traversów, ale zapewne niewystarczająco aby stać się właścicielem Białej Fregaty. Wciąż pamiętał jego mieszkanie w Londynie, niezbyt przyjazne i zachęcające.
- Staram się budować własną historię w oparciu o rodowe dziedzictwo. Moja matka wychowała się w Corbenic Castle i wiem, że i ją ciągnie w stronę morza, jednak damie nie wypada zwyczajowo interesować się tymi sprawami. – powiedział tylko o matce. Nie planował napomykać o ojcu, bo to Kenneth doskonale wiedział. Smoki, którymi na co dzień zajmował się Mathieu były jego rodowym dziedzictwem. Co nie przeszkadzało mu w rozwijaniu się w innych kierunkach.
- Dziękuję za to spotkanie, Fernsby. – powiedział wyciągając rękę w jego stronę. – Wybacz to faux pas, samopiszące pióro wyląduje dziś w koszu na odpady. To najwyraźniej jego miejsce. – dodał po chwili. Cała to komiczna sytuacja, pechowa sytuacja nie powinna mieć miejsca, ale ważne, że trafiło na niego, a nie na kogoś innego. Mógłby się tłumaczyć i to bardzo gęsto. – Do zobaczenia. – rzucił jeszcze na odchodne. Obowiązki wzywały, musiał się z nich wywiązywać. Skinął mu jeszcze głową i oddalił się, zostawiając Kennetha na Klifach za swoimi plecami.
zt x 2
- Zabezpieczenie jako czary. Nie jestem zwolennikiem mugolskich technologii. – mruknął. Działa kojarzyły mu się z tym, co stosowali mugole. Widział ich broń, była niebezpieczna i dziwna, ale jakoś byli w stanie sobie z nią poradzić. Tak czy siak, czarodzieje na statku na pewno poradzą sobie doskonale wraz z zaklęciami zabezpieczającymi.
Wysłuchał Kennetha, kiedy ten opowiedział o swoim statku. Mówił to z pewnością w głosie, jakby właśnie opowiadał mu o czymś co istniało i czekało na niego w porcie. Statek to inwestycja, Mathieu o tym wiedział i zdawał sobie sprawę, że nie tak łatwo jest ją zrealizować. Nie wiedział ile Kenneth zarabiał u Traversów, ale zapewne niewystarczająco aby stać się właścicielem Białej Fregaty. Wciąż pamiętał jego mieszkanie w Londynie, niezbyt przyjazne i zachęcające.
- Staram się budować własną historię w oparciu o rodowe dziedzictwo. Moja matka wychowała się w Corbenic Castle i wiem, że i ją ciągnie w stronę morza, jednak damie nie wypada zwyczajowo interesować się tymi sprawami. – powiedział tylko o matce. Nie planował napomykać o ojcu, bo to Kenneth doskonale wiedział. Smoki, którymi na co dzień zajmował się Mathieu były jego rodowym dziedzictwem. Co nie przeszkadzało mu w rozwijaniu się w innych kierunkach.
- Dziękuję za to spotkanie, Fernsby. – powiedział wyciągając rękę w jego stronę. – Wybacz to faux pas, samopiszące pióro wyląduje dziś w koszu na odpady. To najwyraźniej jego miejsce. – dodał po chwili. Cała to komiczna sytuacja, pechowa sytuacja nie powinna mieć miejsca, ale ważne, że trafiło na niego, a nie na kogoś innego. Mógłby się tłumaczyć i to bardzo gęsto. – Do zobaczenia. – rzucił jeszcze na odchodne. Obowiązki wzywały, musiał się z nich wywiązywać. Skinął mu jeszcze głową i oddalił się, zostawiając Kennetha na Klifach za swoimi plecami.
zt x 2
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
fantasy and desire
wieczór z trzynastego na czternasty września
Mocniej.
Niech odurzy cię na powrót smak obecności, który nieobliczalnie spoczął wraz ze smakiem wina. Rozpłyniesz się, moja droga, w uniesieniu miłosnej zachłanności, która twarzami znanymi plasowała się pośród szarości wspomnień. Naturalne miejsce, wprost przeznaczenie malujące się błękitem krwi współdzielonym z odcieniem wody, która teraz lśniła blaskiem wieczoru. Księżyc tęsknił pośród fal, nadawał im szlachetny blask drogocenności, który chłodem odbijał się w srebrnych włosach. Fale spływały po nagim ciele, ale ten widok — doskonale znany, wpisany w jestestwo, wpisany w byt, pochłaniał ją w całości. Język mielił resztki posmaku wina, gdzieś z początku kotłowały się obawy, które zakryły piersi ledwie ruchem dłoni, ale co ku temu, gdy całe ciało komponowało się w niebiański krajobraz malowany ręką natury? Chwilę wprost zadrżała, w poszukiwaniu różdżki przegrzebawszy zwisające niedbale ubrania, pośród których odnalazła męską koszulę. Dłonie machinalnie wprost narzuciły ją na ciało, sztywny materiał podkreślał nadal skrytą pod spodem delikatną sylwetkę kobiety, zarys męskich pragnień przebijał się przez jasny odcień.
Chciała się bać, ale piasek wplątany w stogi trawy łaskotał podeszwy pięt, przypominał o sobie, kusił chęcią pozostania w nieruchomości, gdy ciepła bryza okalała najdalsze zakamarki kobiecego ciała, wprowadzając w ledwie zauważalne dreszcze. Afrodyta nadała jej dziś zarys błogości, bo choć pojedynczy guzik wysuwał się naprzód, to krawędzie dalej pozostawały ocalone jedynie resztkami przyzwoitości półmroku. Coś nakazało jej pozostać, oczekiwać, jak gdyby szept z tyłu głowy karmił ją uroczym strapieniem na półwilim licu. Usta rozluźniły się w delikatnym rozchyleniu, oczy przymknięte pamiętały jaśniejące niebo, którego gwiazdy układały się w nierozpisane dotąd koligacje skojarzeń.
Dam Ci gwiazdkę z nieba.
Wiatr wprowadził pojedyncze kosmyki w ruch, dłoń łagodnie sięgnęła do klamry, pozwalając pozostałym spłynąć po wątłych ramionach, wprowadzając w tylko im znane tango. Pył, pustka i bliskość cierpienia niesionego katastrofą wpędzała ją w krótką niepewność, a jednak morze, och morze, ono zawsze było idealnie piękne. Morze zawsze było perfekcyjne, choć pył osadzał się na roznegliżowanej skórze, wprawiając obraz ideału w bliższą żywotom ludzkim kreację ledwie kobiety, kobiety w postapokaliptycznym obrazie walki natury z człowiekiem, walki instynktu przetrwania z siłą zniszczenia. Kim jesteś ty, który teraz spoglądasz na półwile ciało? Kim jesteś, gdy oczy kryją ledwie łzy nienaturalnego wzruszenia, bo choć obawy sięgały zenitu, to jednocześnie odczuwała swoiste oczyszczenie — kim byłeś, drogi? Kim jesteś ty, który w bliskości zniszczenia odnajdujesz, jak i ona, podłoże do budowy? Kim jesteś, gdy pozwalasz swojemu spojrzeniu błądzić mimowolnie po najszczerszym srebrze, które w blasku morza wydaje się promienieć silniej niż zwykle? Kim jesteś, gdy wreszcie obróciła się przez ramię, zielonymi oczyma otaczając twoją sylwetkę?
Mogłaby powiedzieć coś więcej, ale zamglone spojrzenie zdradzało jedynie przyjemność spływającą na ciało. Spokój ducha, wprost łagodne odczucie bliskości, czyż nie tak doskonale znane? Pojedynczy kosmyk spadł na nos, mogłeś ujrzeć słodki uśmiech rozkwitający pod zadartym nosem, bo gdy wreszcie wasze spojrzenia się spotkały, to było takie oczywiste. Cierpienie odeszło na drugi plan, na piedestał zdobyły się instynkty, które rozbudziła spadająca przed tygodniami gwiazda. I śmiech, wreszcie ten kobiecy śmiech okalający łagodnie okolicę.
— Chciałbyś kąpieli? — Pytanie pojawiło się naturalnie, bo choć zdziwienie mogło na momeny wyrosnąć na twarzy blondynki, to zaraz rozstąpiło się pod falą delikatnego złagodzenia zmysłów. Kąciki zadrżały mocniej, wiatr zakołysał na powrót kobiecym ciałem, rumieńce rozkwitły na zarysowanych policzkach, nadając potomkini wili wyrazu człowieczeństwa.
Czego pragniesz?
Pytania zadawane przez setki lat, sprowadzane przez filozofów do naczelnych jednostek zastanowienia. Pytania o tyle nieodkryte, bo zmienne co epokę, ale ich nie interesowały teraz lata, nie interesowało nic co ponad obecność dwóch ciał, dwóch dusz, dwóch pragnień. Które spełnimy razem?
Znalazłam różdżkę.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Słodycz, upojenie i rozkosz.
|Spostrzegawczość II, szukam różdżki
Czas się zatrzymał, ziemia stanęła a mikrokosmos ograniczył się do dwóch ciał na klifach. Błogość wypełniła ciało, każdy ruch zarazem elektryzował i wybawiał z leniwego marazmu. Granica między jawą a snem, marzeniem i rzeczywistością zaczęła się zacierać, wszystko było prawdą i kłamstwem w tym samym momencie. Czyż jego oczy widziały prawdziwie? Nie było to złudzenie umysłu, obelżywy żart straconych zmysłów? Jego stopy dotykały ziemi, lecz ledwo odczuwał jej stałość pod sobą, delikatna chmura musiała muskać jego nóg. Mimo niepewności permanencji otoczenia pozbawiony był strachu, jak niewinne dziecko gotowe do ruszenia w swą podróż. Był bezpieczny, był tego pewien, choć pewność ciężkim była stwierdzeniem. Jego serce biło donośnie, równo i stabilnie, wręcz perfekcyjnie dopasowując się do okoliczności. Na języku nadal odczuwał najcudowniejszą z toksyn, najbardziej zwodniczą truciznę, która zabierała w podróż boskich wymiarów. Pływał, latał i spadał, a co najważniejsze odnajdywał. Jak spragniony wędrowiec, który jak Odyseusz łaknie powrotu do domu. Dom jednak nie był Londynem, był tym klifem i nią, był tym momentem i wiecznością. Zgubiony pomiędzy morzami i wiatrami, teraz zaczynał rozumieć, że odnalazł drogę. Wśród ciemności nocy, pojawią się światła gwiazd, które oferują całe dobrodziejstwa kosmosu. Próbował sięgnąć swej różdżki, symbolu magicznego jestestwa, lecz zaraz dostrzegł o wiele donośniejszą istotę.
Tutaj była ona, Syriusz jego gwiazdozbioru. Najważniejsza i ostateczna, uosobienia jego własnej arkadii. Jak mógłby przestać na nią patrzeć, oderwać wzrok, gdy w każdym momencie ponownie może zniknąć? Czy świat jest wart patrzenia, jeśli ona nie znajduje się w jego centrum? Zbliża się do niej, a może to ona podchodzi do niego? Nieistotne, odchodzi w zapomnienie, spotykają się w środku. Stoi przed nim, żywa i prawdziwa. Rumiane policzki dodają jej niewinności, błysk w zielono-jadowitej tęczówce obiecuje kolejną dawkę toksyny. Amortencja mieszające się z jej własnym urokiem krwi; został wysłany na stracenie, lecz czuje się jak król. Jest nagi, jakby na nowo przyszedł na świat, lecz jego własne nieprzyzwoite nieodzianie nie powoduje żadnych wątpliwości, wręcz naturalny stan rzeczy wśród dzikości terenów. Byli tutaj sami, sobie oddani i przeznaczeni, choć obiecani sobie tylko przez drobność momentu, pokusę złudzenia, które było im pisane.
– Morze jest za daleko, nie traćmy czasu – odpowiada głosem, który mógłby dochodzić z oddali. Jego własny umysł ledwo rozpoznaje słowa. Mieli tylko moment, zaraz świat ich dopadnie. Nie chciał zbliżać się do klifów, nawet otumanienie nie zabiorą im symboliki jaką stanowił dla niego. Nie chciał teraz myśleć o niej, nie chciał dumać o śmierci. Imogen była życiem, mesjańską doczesnością. Pełna werwy, młodości i żarliwości, która mogłaby oparzyć każdego z nich. W swoje dłonie ujął jej policzki, ciepła skóra wręcz balsamicznie działała na jego duszę. Oczami śledził jej twarz, badał każdy szczegół i był pewien, że mógłby jak malarz z pamięci odtworzyć każdy drobiazg. Chciał ją znać w całości, choć przecież już wcześniej była mu znana i tożsama. Nowa Imogen, a może nowe spojrzenie na Imogen? Również nieistotne, nie w tym najsłodszym z momentów. Odgarnął kosmyki z jej twarzy, kontynuował swoją wędrówkę poznawczą i powrót do domu. Gładził delikatnie jej pełne policzki, analizował kilka pieprzyków zdobiących śnieżną skórę, zieleń w oczach przypominająca angielską wiosnę, która ożywia cały kraj. Usta, czerwone i kuszące, wręcz niemożliwe do zignorowania. Zadał krótkie pytanie, przecież zawsze najlepiej komunikowali się bez słów. Nie mógł się powstrzymać, sięgnął po nie, przybliżając się do niej całym ciałem. Pocałunek oddawał całą miłość i tęsknotę, pragnienie i hołd, który składał jej osobie. Było to patetyczne, ostateczne i niezaprzeczalne, pełne determinacji jaką tylko oni mogą znać. Było to powitanie starej przyjaciółki i kuszące poznawanie nowej kochanki, było to wczoraj, dziś i jutro. Było to wszystkim, ich własny wszechświat.
Tutaj była ona, Syriusz jego gwiazdozbioru. Najważniejsza i ostateczna, uosobienia jego własnej arkadii. Jak mógłby przestać na nią patrzeć, oderwać wzrok, gdy w każdym momencie ponownie może zniknąć? Czy świat jest wart patrzenia, jeśli ona nie znajduje się w jego centrum? Zbliża się do niej, a może to ona podchodzi do niego? Nieistotne, odchodzi w zapomnienie, spotykają się w środku. Stoi przed nim, żywa i prawdziwa. Rumiane policzki dodają jej niewinności, błysk w zielono-jadowitej tęczówce obiecuje kolejną dawkę toksyny. Amortencja mieszające się z jej własnym urokiem krwi; został wysłany na stracenie, lecz czuje się jak król. Jest nagi, jakby na nowo przyszedł na świat, lecz jego własne nieprzyzwoite nieodzianie nie powoduje żadnych wątpliwości, wręcz naturalny stan rzeczy wśród dzikości terenów. Byli tutaj sami, sobie oddani i przeznaczeni, choć obiecani sobie tylko przez drobność momentu, pokusę złudzenia, które było im pisane.
– Morze jest za daleko, nie traćmy czasu – odpowiada głosem, który mógłby dochodzić z oddali. Jego własny umysł ledwo rozpoznaje słowa. Mieli tylko moment, zaraz świat ich dopadnie. Nie chciał zbliżać się do klifów, nawet otumanienie nie zabiorą im symboliki jaką stanowił dla niego. Nie chciał teraz myśleć o niej, nie chciał dumać o śmierci. Imogen była życiem, mesjańską doczesnością. Pełna werwy, młodości i żarliwości, która mogłaby oparzyć każdego z nich. W swoje dłonie ujął jej policzki, ciepła skóra wręcz balsamicznie działała na jego duszę. Oczami śledził jej twarz, badał każdy szczegół i był pewien, że mógłby jak malarz z pamięci odtworzyć każdy drobiazg. Chciał ją znać w całości, choć przecież już wcześniej była mu znana i tożsama. Nowa Imogen, a może nowe spojrzenie na Imogen? Również nieistotne, nie w tym najsłodszym z momentów. Odgarnął kosmyki z jej twarzy, kontynuował swoją wędrówkę poznawczą i powrót do domu. Gładził delikatnie jej pełne policzki, analizował kilka pieprzyków zdobiących śnieżną skórę, zieleń w oczach przypominająca angielską wiosnę, która ożywia cały kraj. Usta, czerwone i kuszące, wręcz niemożliwe do zignorowania. Zadał krótkie pytanie, przecież zawsze najlepiej komunikowali się bez słów. Nie mógł się powstrzymać, sięgnął po nie, przybliżając się do niej całym ciałem. Pocałunek oddawał całą miłość i tęsknotę, pragnienie i hołd, który składał jej osobie. Było to patetyczne, ostateczne i niezaprzeczalne, pełne determinacji jaką tylko oni mogą znać. Było to powitanie starej przyjaciółki i kuszące poznawanie nowej kochanki, było to wczoraj, dziś i jutro. Było to wszystkim, ich własny wszechświat.
|Spostrzegawczość II, szukam różdżki
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Bartemius Crouch' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Erosie, dlaczego to na nas zesłałeś?
Zatracili się więc, w niepoznaniu dotychczasowych mocy odnajdując to, co teraz eskalowało do rangi błogosławieństwa. W posmaku ust, które spokojnym rytmem nadawał jej dozy niepoznanej dotąd w ten sposób bliskości, odnalazła wreszcie to coś. Niepewność nadawała jej grama niepozornej dziewczęcości, wprost przebudzającej się kobiecości; metaforyczne rozchylenie płatków było kwintesencją męskich dłoni, sowitym podarkiem dla artystów wszechczasów, upatrujących się dzieła stworzenia w bliskości dwóch światów, dwóch jednostek, dwóch przeciwieństw zespolonych w słonawo-kwaśnym smaku bliskości. Dlaczego im to zrobiłeś, Erosie, gdy we własnym cierpieniu spowitym mrokiem małżeńskiego alkowy, wprowadziłeś światło na jestestwo skrupulatnie pielęgnowane w zażyłości zgoła innej? Dlaczego, Erosie, wplotłeś w kobiece łono pragnienie tego, którego imię szeptać miała w smaku braterskiej jedności? Dlaczego, Erosie, pieczołowicie chronione emocje rozpaliłeś w bogu ducha winnym mężczyźnie, który półwile piękno wspominać będzie mógł jedynie w czułym uściśnięciu należącego do innego mężczyzny ciała?
Utopijna wersja zawładnąć miała sceptykami, nader pola bitw roztaczających się w salonowych kuluarach niedostępnych spojrzeń, mieli teraz odnajdywać smak siebie, smak jedności tak niecodziennej, że wprost mdłej niczym skondensowane mleko dolane do matczynej herbaty.
Dlaczego, Bartemiusie?
Wargi początkowo nie współgrały, oszołomione strukturą, delikatnością, nienaturalnym ruchem wywodzącym się z podnóża zachłanności, kiedy jednak rytm rozbrzmiał falami przebiegającymi wzdłuż kręgosłupa wprost do epicentrum kobiecości, wszystko wydawało się jasne, wszystko wydawało się naturalne — stworzone na podobieństwo bóstw, stworzone na wzór skrojonych idealistycznie ciał i umysłów, wtopionych we wspólny byt kolejnymi objęciami pasujących do siebie warg. To zawsze, bowiem, był on. Od pierwszych chwil, od pierwszego ledwie dziecięcego złapania za ramię; od pierwszej kłótni, od pierwszych momentów niewypowiedzianych nigdy dysput. To zawsze był on, bo choć dane im było zatracić się na jedną, przepełnioną romantycznym wprost tragizmem noc, to nader świadoma była odwiecznego poczucia przynależności. Dzierżony na placu kamień lśnić miał jej własną, dokładnie przekalkukowaną ceną, ale to jego dłoń ułożyć się miała na wspólnym ruchu po planszy zdobywania szczytów.
Niech więc będzie jej własnym Mont Blanc, niech będzie jej własną władzą, jej własną drabiną z kości, jej własnym uniesieniem i własnym szczytem, jej szóstą okwatą, jej sopranem, jej Lhotse, jej śpiewem i jękiem. Uściśnie wtedy jej dłoń, pozwalając sobie upaść i popaść w niełaskę; wąż owinie się wokół nogi, jad spływać miałby po męskiej skórze, nadając wprost imaginatywnego wydźwięku przetartym kciukiem kącikom kobiecych ust — stawiali granice, a może winni budować wspólny mur?
— Nie mam nic do stracenia poza Tobą — odparła wreszcie, w momencie zaczerpnięcia powietrza. Dłoń odnalazła wreszcie gładkość męskich pleców, opuszkami eksplorując ciepło bijące od jedynej istoty, która mogłaby ją zbawić. W zgliszczach świata, który pragnęli wspólnie budować, odnaleźli więc fundamenty własnych bytów, własnego ja rozkołysanego niczym powoli znoszące się, burzliwe na myśl o porzuceniu morze. Rozchwiane myśli i niestałe pragnienia, gdy mimo nagości ciało czuło się naturalnie, rozbrajająco przekonane o bezpieczeństwie, jakie ofiarować miały męskie ramiona. Nie było, nawet przed zasmakowaniem trucizny, w jej życiu kogoś, kto rozbroić miał kłódkę zlęknionego umysłu lepiej niż ten, który palcami pianisty oplótł ją pajęczą siecią oddania. Mogłaby skomleć, oby tylko pozostał tu dłużej; mogłaby błagać, oby tylko na powrót zasmakować ciepła męskiej skóry, gdy wargi opadły na męską klatkę, rozkoszując się akompaniamentem bicia serca. Organ przebijał się przez struktury, napełniał tkanki, rozdzierał pojedyncze filamenty zespolone w całość namacalnej formy. Dobierał się do niej, wyszarpywał z macek niemocy, nadając wrażenia odrealnienia.
Niech bije, niech bije dla niej.
Nie pierwsze, nie ostatnie, niezłamane jeszcze na wpół.
Zatracili się więc, w niepoznaniu dotychczasowych mocy odnajdując to, co teraz eskalowało do rangi błogosławieństwa. W posmaku ust, które spokojnym rytmem nadawał jej dozy niepoznanej dotąd w ten sposób bliskości, odnalazła wreszcie to coś. Niepewność nadawała jej grama niepozornej dziewczęcości, wprost przebudzającej się kobiecości; metaforyczne rozchylenie płatków było kwintesencją męskich dłoni, sowitym podarkiem dla artystów wszechczasów, upatrujących się dzieła stworzenia w bliskości dwóch światów, dwóch jednostek, dwóch przeciwieństw zespolonych w słonawo-kwaśnym smaku bliskości. Dlaczego im to zrobiłeś, Erosie, gdy we własnym cierpieniu spowitym mrokiem małżeńskiego alkowy, wprowadziłeś światło na jestestwo skrupulatnie pielęgnowane w zażyłości zgoła innej? Dlaczego, Erosie, wplotłeś w kobiece łono pragnienie tego, którego imię szeptać miała w smaku braterskiej jedności? Dlaczego, Erosie, pieczołowicie chronione emocje rozpaliłeś w bogu ducha winnym mężczyźnie, który półwile piękno wspominać będzie mógł jedynie w czułym uściśnięciu należącego do innego mężczyzny ciała?
Utopijna wersja zawładnąć miała sceptykami, nader pola bitw roztaczających się w salonowych kuluarach niedostępnych spojrzeń, mieli teraz odnajdywać smak siebie, smak jedności tak niecodziennej, że wprost mdłej niczym skondensowane mleko dolane do matczynej herbaty.
Dlaczego, Bartemiusie?
Wargi początkowo nie współgrały, oszołomione strukturą, delikatnością, nienaturalnym ruchem wywodzącym się z podnóża zachłanności, kiedy jednak rytm rozbrzmiał falami przebiegającymi wzdłuż kręgosłupa wprost do epicentrum kobiecości, wszystko wydawało się jasne, wszystko wydawało się naturalne — stworzone na podobieństwo bóstw, stworzone na wzór skrojonych idealistycznie ciał i umysłów, wtopionych we wspólny byt kolejnymi objęciami pasujących do siebie warg. To zawsze, bowiem, był on. Od pierwszych chwil, od pierwszego ledwie dziecięcego złapania za ramię; od pierwszej kłótni, od pierwszych momentów niewypowiedzianych nigdy dysput. To zawsze był on, bo choć dane im było zatracić się na jedną, przepełnioną romantycznym wprost tragizmem noc, to nader świadoma była odwiecznego poczucia przynależności. Dzierżony na placu kamień lśnić miał jej własną, dokładnie przekalkukowaną ceną, ale to jego dłoń ułożyć się miała na wspólnym ruchu po planszy zdobywania szczytów.
Niech więc będzie jej własnym Mont Blanc, niech będzie jej własną władzą, jej własną drabiną z kości, jej własnym uniesieniem i własnym szczytem, jej szóstą okwatą, jej sopranem, jej Lhotse, jej śpiewem i jękiem. Uściśnie wtedy jej dłoń, pozwalając sobie upaść i popaść w niełaskę; wąż owinie się wokół nogi, jad spływać miałby po męskiej skórze, nadając wprost imaginatywnego wydźwięku przetartym kciukiem kącikom kobiecych ust — stawiali granice, a może winni budować wspólny mur?
— Nie mam nic do stracenia poza Tobą — odparła wreszcie, w momencie zaczerpnięcia powietrza. Dłoń odnalazła wreszcie gładkość męskich pleców, opuszkami eksplorując ciepło bijące od jedynej istoty, która mogłaby ją zbawić. W zgliszczach świata, który pragnęli wspólnie budować, odnaleźli więc fundamenty własnych bytów, własnego ja rozkołysanego niczym powoli znoszące się, burzliwe na myśl o porzuceniu morze. Rozchwiane myśli i niestałe pragnienia, gdy mimo nagości ciało czuło się naturalnie, rozbrajająco przekonane o bezpieczeństwie, jakie ofiarować miały męskie ramiona. Nie było, nawet przed zasmakowaniem trucizny, w jej życiu kogoś, kto rozbroić miał kłódkę zlęknionego umysłu lepiej niż ten, który palcami pianisty oplótł ją pajęczą siecią oddania. Mogłaby skomleć, oby tylko pozostał tu dłużej; mogłaby błagać, oby tylko na powrót zasmakować ciepła męskiej skóry, gdy wargi opadły na męską klatkę, rozkoszując się akompaniamentem bicia serca. Organ przebijał się przez struktury, napełniał tkanki, rozdzierał pojedyncze filamenty zespolone w całość namacalnej formy. Dobierał się do niej, wyszarpywał z macek niemocy, nadając wrażenia odrealnienia.
Niech bije, niech bije dla niej.
Nie pierwsze, nie ostatnie, niezłamane jeszcze na wpół.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Eurydyko, najdroższa
Pożądanie tak silne, że niszczące wszelkie rozsądki, powinności i chłodne kalkulacje. Wypełniejące cały byt, tworzące sens istnienia. Choć jedno spojrzenie, ulga dla cierpiącego serca, spragnionego i usychającego w tęsknocie. Czy to właśnie czuł Orfeusz, gdy oddał się pokusie spojrzenia? Moment słabości, chęć ujrzenia swej miłości, dla której zszedł do bram Hadesu? Znał cenę, lecz serce zawładnęło jego losem, pożądanie podyktowało następne kroki. Bartemius wcześniej nie mógł pojąć emocji, które władały królem, lecz teraz nie mógł oderwać własnych witraży duszy od jego Eurydyki. Patrzył na nią i pożądał, patrzył i cierpiał. Czemu Orfeusz się odwrócił? Czemu jej to zrobił? Czy miłość tak silna pozwoliłaby, by tego nie zrobił? Może zawsze skazany był na porażkę, kochał za mocno. Miłością tak wielką, że gotową pokonać śmierć, lecz zarazem wiecznie niespełnioną. Serce Barty’ego biło tym zdrowym, pełnym rytmem, wypełniało całą klatkę piersiową dotykając żeber. Czuł za dużo, za mocno i tonął w otchłani uczuć. Mityczna istota, która zawładnęła jego jestestwem była teraz w zasięgu dłoni, blisko, lecz nadal za daleko. Wodziła jego zmysłami, wypełniała jego przestrzeń. Była wszędzie – widział ją, słyszał i mógł poczuć jej zapach. Była w jego głowie, sercu i przeznaczeniu, nie mógł się od niej uwolnić.
Imogen, Imogen, Imogen
Czy to jeszcze jego myśli czy również i je porwała dla siebie? Gdy odejdzie nie zostanie po nim nic, tylko pustka. Próżnia bytowa, twór człekopodobny i zapomniana istność dnia poprzedniego. Tutaj spoczął Bartemius Crouch, umarł z miłości. Serca Crouchów nie zostały stworzone do miłowania, lecz władania i zdobywania. Diagnoza z autopsji będzie brutalna, taki młody był.
Boska-Imogen, Niebiańska-Imogen, Doskonała-Imogen, Mityczna-Imogen
Był tylko jej oddanym poddanym, lecz na ile była ona królową a na ile kolejną ofiarą magicznej zagrywki? Gdy gładził jej policzki, smakował jej ust i poznawał nieznane oblicza Edenu, śmierć pozostawała ostatnią z możliwości. Żył i oddychał, zwyciężał i zdobywał, nawet jeśli tylko porażka będzie mu końcem. Dłonie pewnie poznawały nowe ciało, wodziły za jego kształtami, pochłaniały połacie skóry. Odważnie oddając się mocy własnych słabości, skazując się na wieczne tęsknienie za tym, co ledwo poznane i szybko utracone.
– Wszystko, mamy do stracenia wszystko – odrzekł kasandrycznie, dwóch bohaterów greckiej tragedii skazanych na wieczną tułaczkę dusz. Nie było miłości bez tragedii, nie było tragedii bez bólu. Otulił ramionami jej ciało, przybliżając je do siebie aż skóra poczuła skórę. Ich cielesność złączyła się w jedno; wziął kilka wdechów opierając twarz o jej głowę, woń jej włosów wypełniała każdy oddech. Nie mieli czasu, choć mogliby trwać wiecznie. Czuł jej czułe pocałunki, jej słodkie usta, jej żywe i kobiece ciało. Zaoferował czynem i słowem położenie się na ziemi, poczucie stałości gleby na swojej skórze. Może ona pozwoli im się ustabilizować, ponownie odnaleźć w ziemskiej rzeczywistości. Gdy jednak na nią spojrzał, nadal poznawał Pola Elizejskie niedostępne ich brudnym duszom. Ponownie ją pocałował, tym razem mocniej i chaotyczniej jakby upływający czas odliczał im ich kres. Czyn był gorączkowy, bezładny i nierealnie uwodzący całe jego myśli. Stopniowo usta rozpoczęły swoją kosmiczną wędrówkę, edypską pielgrzymkę. Od kokieteryjnych połaci szyi, tak żywo pulsujących i będących poświadczeniem żywota, po nadobne miękkości brzucha. Odnajdywał jej spojrzenie, oddawał jej cześć i pokłon. Nie było już Bartemiusa Croucha, został stracony.
Eurydyko, przepraszam.
Pożądanie tak silne, że niszczące wszelkie rozsądki, powinności i chłodne kalkulacje. Wypełniejące cały byt, tworzące sens istnienia. Choć jedno spojrzenie, ulga dla cierpiącego serca, spragnionego i usychającego w tęsknocie. Czy to właśnie czuł Orfeusz, gdy oddał się pokusie spojrzenia? Moment słabości, chęć ujrzenia swej miłości, dla której zszedł do bram Hadesu? Znał cenę, lecz serce zawładnęło jego losem, pożądanie podyktowało następne kroki. Bartemius wcześniej nie mógł pojąć emocji, które władały królem, lecz teraz nie mógł oderwać własnych witraży duszy od jego Eurydyki. Patrzył na nią i pożądał, patrzył i cierpiał. Czemu Orfeusz się odwrócił? Czemu jej to zrobił? Czy miłość tak silna pozwoliłaby, by tego nie zrobił? Może zawsze skazany był na porażkę, kochał za mocno. Miłością tak wielką, że gotową pokonać śmierć, lecz zarazem wiecznie niespełnioną. Serce Barty’ego biło tym zdrowym, pełnym rytmem, wypełniało całą klatkę piersiową dotykając żeber. Czuł za dużo, za mocno i tonął w otchłani uczuć. Mityczna istota, która zawładnęła jego jestestwem była teraz w zasięgu dłoni, blisko, lecz nadal za daleko. Wodziła jego zmysłami, wypełniała jego przestrzeń. Była wszędzie – widział ją, słyszał i mógł poczuć jej zapach. Była w jego głowie, sercu i przeznaczeniu, nie mógł się od niej uwolnić.
Imogen, Imogen, Imogen
Czy to jeszcze jego myśli czy również i je porwała dla siebie? Gdy odejdzie nie zostanie po nim nic, tylko pustka. Próżnia bytowa, twór człekopodobny i zapomniana istność dnia poprzedniego. Tutaj spoczął Bartemius Crouch, umarł z miłości. Serca Crouchów nie zostały stworzone do miłowania, lecz władania i zdobywania. Diagnoza z autopsji będzie brutalna, taki młody był.
Boska-Imogen, Niebiańska-Imogen, Doskonała-Imogen, Mityczna-Imogen
Był tylko jej oddanym poddanym, lecz na ile była ona królową a na ile kolejną ofiarą magicznej zagrywki? Gdy gładził jej policzki, smakował jej ust i poznawał nieznane oblicza Edenu, śmierć pozostawała ostatnią z możliwości. Żył i oddychał, zwyciężał i zdobywał, nawet jeśli tylko porażka będzie mu końcem. Dłonie pewnie poznawały nowe ciało, wodziły za jego kształtami, pochłaniały połacie skóry. Odważnie oddając się mocy własnych słabości, skazując się na wieczne tęsknienie za tym, co ledwo poznane i szybko utracone.
– Wszystko, mamy do stracenia wszystko – odrzekł kasandrycznie, dwóch bohaterów greckiej tragedii skazanych na wieczną tułaczkę dusz. Nie było miłości bez tragedii, nie było tragedii bez bólu. Otulił ramionami jej ciało, przybliżając je do siebie aż skóra poczuła skórę. Ich cielesność złączyła się w jedno; wziął kilka wdechów opierając twarz o jej głowę, woń jej włosów wypełniała każdy oddech. Nie mieli czasu, choć mogliby trwać wiecznie. Czuł jej czułe pocałunki, jej słodkie usta, jej żywe i kobiece ciało. Zaoferował czynem i słowem położenie się na ziemi, poczucie stałości gleby na swojej skórze. Może ona pozwoli im się ustabilizować, ponownie odnaleźć w ziemskiej rzeczywistości. Gdy jednak na nią spojrzał, nadal poznawał Pola Elizejskie niedostępne ich brudnym duszom. Ponownie ją pocałował, tym razem mocniej i chaotyczniej jakby upływający czas odliczał im ich kres. Czyn był gorączkowy, bezładny i nierealnie uwodzący całe jego myśli. Stopniowo usta rozpoczęły swoją kosmiczną wędrówkę, edypską pielgrzymkę. Od kokieteryjnych połaci szyi, tak żywo pulsujących i będących poświadczeniem żywota, po nadobne miękkości brzucha. Odnajdywał jej spojrzenie, oddawał jej cześć i pokłon. Nie było już Bartemiusa Croucha, został stracony.
Eurydyko, przepraszam.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Klify
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent