Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Klify
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Klify
Wysokie osławione klify pod Dover błyszczą bielą jak zęby; na przestrzeni dziejów zapisały się w historii jako inspiracja poetów, najbardziej charakterystyczne angielskie wybrzeże i siedliszcze angielskiego gatunku smoków, albionów czarnookich. Malowniczy krajobraz rozciąga się daleko ponad kanał la Manche, w słonecznie dni pozwalając dostrzec francuski brzeg w Calais. Statków na wodzie przeważnie jest dużo, to ruchliwa trasa, jednak zaklęcia konfudujące mugoli nie pozwalają im dostrzec na niebie smoków, które niekiedy przemykają między chmurami.
Rzuć kością k3:
1: Na niebie, wysoko pod chmurami, skrzydła rozpościera smok, przysłaniając promienie słońca, na krótki moment rzucając na ciebie własny cień.
2: Na niebie, spomiędzy chmur, wynurza się smok, który zgrabnym ruchem pikuje w wodę i zanurzywszy się w niej po sam ogon, wybija znów w górę, rozchlapując wodę silną wysoką falą. Czujesz niesioną przez nią wilgoć i wzniecony wiatr.
3: Jeśli jest okres pomiędzy lutym a wrześniem, możesz dostrzec dwa smoki połączone w godowym rytuale - wyglądają, jakby ze sobą tańczyły.
Lokacja zawiera kościRzuć kością k3:
1: Na niebie, wysoko pod chmurami, skrzydła rozpościera smok, przysłaniając promienie słońca, na krótki moment rzucając na ciebie własny cień.
2: Na niebie, spomiędzy chmur, wynurza się smok, który zgrabnym ruchem pikuje w wodę i zanurzywszy się w niej po sam ogon, wybija znów w górę, rozchlapując wodę silną wysoką falą. Czujesz niesioną przez nią wilgoć i wzniecony wiatr.
3: Jeśli jest okres pomiędzy lutym a wrześniem, możesz dostrzec dwa smoki połączone w godowym rytuale - wyglądają, jakby ze sobą tańczyły.
Działali w cieniu, na granicy prawa. Pomagali tam, gdzie Ministerstwo nie mogło, krępowane sztywnymi regułami. Oni też je mieli, ale bardziej... elastyczne. Aurorzy mają swoje ograniczenia, muszą przestrzegać dyrektyw rządowych, nie wolno im było przekroczyć uprawnień. Zakon nie, działał dla wyższego dobra. Ktoś już tak kiedyś mówił...
- Sam nie wiem, Sophia. Decyzja mojego krewnego przysporzyła mu wiele wrogów, nie będzie łatwo znaleźć teraz jakieś porozumienie ze szlachtą, a niestety oni mają wiele wpływów. Mogą teraz sabotować działania Ministra Magii, niezależnie od jego intencji - stwierdził. - Jest jeszcze ryzyko, aurorzy nie są nieomylni. Będą ginąć niewinni ludzie, bo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i czasie.
Bał się, że może mieć krew niewinnych na rękach. Jego działania zawsze były słuszne, ale teraz nie ma najmniejszego miejsca na błędy. Pomyłka będzie skutkować śmiercią niewinnego, a czegoś takiego nie można cofnąć.
- Obawiam się jednak, że może nie być innego wyjścia - westchnął, czując na sobie wielki ciężar. - Nastały trudne czasy, a one wymagają radykalnych działań, żeby przyszłe pokolenia miały szansę na bezpieczną przyszłość.
Chwilę milczał, zastanawiając się jak bardzo powinien być szczery. W końcu wyznał gnębiące go zmartwienia:
- Takie czasy wymagają ofiar, wymagają ceny... tylko za żadne skarby nie chcę jej płacić. Boję się krwi niewinnych na własnych rękach, ale nie wiem czy zdołam tego uniknąć. A ty co myślisz o nowych uprawnieniach?
Czy czarna magia jest z samej swojej definicji zła, czy czyni czarodzieja złym? Zawiera straszne zaklęcia, to prawda, ale można ich użyć w imię dobra. Martwy czarownik nie ucieknie z więzienia, nie będzie nigdy stanowił zagrożenia dla niewinnych. Magia to narzędzie, to my czynimy dobro lub zło.
Czy aby na pewno? Czy można zanurzyć się w brudzie czarnej magii i nadal być czystym?
- Nie wyobrażam sobie... jaki strach muszą czuć mugole, którzy doświadczyli anomalii. Sami je nie całkiem rozumiemy, a dla nich przecież magia jest obca. Ludzie boją się nieznanego, taki strach wyzwala w nich mroczną stronę, może pchnąć na złą drogę.
Przecież coś takiego miało już wśród mugoli miejsce. Polowania na czarownice, ciemna strona kontaktów magicznych z niemagicznymi. Do czego może teraz dojść? Nie wiedział, ale współczuł mugolom, którzy w tak okropny sposób dowiadują się o cudzie zwanym magią.
- Nawet nie myślałem jak ważna była dla mnie teleportacja. Poczucie wolności, możliwość natychmiastowej zmiany miejsca. Coś wspaniałego - rzekł z tęsknotą w głosie. - Dawała też pewność siebie, zawsze mogłem odpowiedzieć na wezwanie. Pojawić się tam, gdzie byłem najbardziej potrzebny. Teraz muszę ścigać się z czasem, a ten potrafi być bezlitosny.
Sophie sięgnęła do krzewu, w którym ukryli swoje miotły. Artur w tym czasie wypatrywał potencjalnego zagrożenia, nie miał zamiaru dać się zaskoczyć.
- Chyba jest czysto, tym razem obejdzie się bez nieprzewidzianych gości.
- Sam nie wiem, Sophia. Decyzja mojego krewnego przysporzyła mu wiele wrogów, nie będzie łatwo znaleźć teraz jakieś porozumienie ze szlachtą, a niestety oni mają wiele wpływów. Mogą teraz sabotować działania Ministra Magii, niezależnie od jego intencji - stwierdził. - Jest jeszcze ryzyko, aurorzy nie są nieomylni. Będą ginąć niewinni ludzie, bo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i czasie.
Bał się, że może mieć krew niewinnych na rękach. Jego działania zawsze były słuszne, ale teraz nie ma najmniejszego miejsca na błędy. Pomyłka będzie skutkować śmiercią niewinnego, a czegoś takiego nie można cofnąć.
- Obawiam się jednak, że może nie być innego wyjścia - westchnął, czując na sobie wielki ciężar. - Nastały trudne czasy, a one wymagają radykalnych działań, żeby przyszłe pokolenia miały szansę na bezpieczną przyszłość.
Chwilę milczał, zastanawiając się jak bardzo powinien być szczery. W końcu wyznał gnębiące go zmartwienia:
- Takie czasy wymagają ofiar, wymagają ceny... tylko za żadne skarby nie chcę jej płacić. Boję się krwi niewinnych na własnych rękach, ale nie wiem czy zdołam tego uniknąć. A ty co myślisz o nowych uprawnieniach?
Czy czarna magia jest z samej swojej definicji zła, czy czyni czarodzieja złym? Zawiera straszne zaklęcia, to prawda, ale można ich użyć w imię dobra. Martwy czarownik nie ucieknie z więzienia, nie będzie nigdy stanowił zagrożenia dla niewinnych. Magia to narzędzie, to my czynimy dobro lub zło.
Czy aby na pewno? Czy można zanurzyć się w brudzie czarnej magii i nadal być czystym?
- Nie wyobrażam sobie... jaki strach muszą czuć mugole, którzy doświadczyli anomalii. Sami je nie całkiem rozumiemy, a dla nich przecież magia jest obca. Ludzie boją się nieznanego, taki strach wyzwala w nich mroczną stronę, może pchnąć na złą drogę.
Przecież coś takiego miało już wśród mugoli miejsce. Polowania na czarownice, ciemna strona kontaktów magicznych z niemagicznymi. Do czego może teraz dojść? Nie wiedział, ale współczuł mugolom, którzy w tak okropny sposób dowiadują się o cudzie zwanym magią.
- Nawet nie myślałem jak ważna była dla mnie teleportacja. Poczucie wolności, możliwość natychmiastowej zmiany miejsca. Coś wspaniałego - rzekł z tęsknotą w głosie. - Dawała też pewność siebie, zawsze mogłem odpowiedzieć na wezwanie. Pojawić się tam, gdzie byłem najbardziej potrzebny. Teraz muszę ścigać się z czasem, a ten potrafi być bezlitosny.
Sophie sięgnęła do krzewu, w którym ukryli swoje miotły. Artur w tym czasie wypatrywał potencjalnego zagrożenia, nie miał zamiaru dać się zaskoczyć.
- Chyba jest czysto, tym razem obejdzie się bez nieprzewidzianych gości.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czasem istniały ważniejsze rzeczy niż przepisy, zwłaszcza kiedy niektóre, jak te dotyczące anomalii, były potencjalnie szkodliwe. Ministerstwo karało tych, którzy próbowali zwalczać magię na własną rękę, ale samo nie robiło nic. Zakon musiał wziąć sprawę we własne ręce. Gdyby nie oni ognisk anomalii byłoby znacznie więcej – ale pozostawało faktem, że nie tylko oni się nimi interesowali.
Zdawała sobie też sprawę, że nowy minister działał radykalnie i budził kontrowersje, jego odważna decyzja na pewno przysporzyła mu wrogów wśród ludzi, których oskarżył o powiązania z atakiem na ministerstwo. Innym Longbottomom pewnie też nie było łatwo. Aurorom też nie, do tej pory nie mogli korzystać z takich metod. Choć Sophia na ogół ufała współpracownikom, także się zastanawiała, czy nie dojdzie do nadużyć, kiedy ktoś użyje nowych uprawnień zbyt pochopnie, zastanawiała się też nad aspektami natury moralnej, nad tą cienką granicą, którą tak łatwo będzie teraz przekroczyć, a przekroczenie której mogło na każdą jednostkę działać inaczej. Ale wiedziała też, że gdyby stanęła w sytuacji, kiedy od jej decyzji zależałoby życie niewinnych, i tylko ona mogłaby ich ocalić, posyłając to zaklęcie w stronę kogoś stanowiącego realne zagrożenie, gotowego zabić bez mrugnięcia okiem... nie mogłaby się wahać, bo czasem dla wyższego dobra trzeba było pobrudzić sobie ręce i wziąć na swoje barki ciężar. Czuła, że pewnego dnia nadejdzie moment, kiedy i ona będzie miała krew na rękach. Zła nie dało się zwalczyć samym dobrym słowem.
- Przyszło nam żyć w dość trudnych czasach, wymagających robienia rzeczy, których nie musielibyśmy robić, gdyby wszystko działało tak, jak należy. Ale ktoś musi, żeby trzymać czarnomagiczne plugastwo w ryzach. Minął czas na umywanie rąk i łagodność, nie po tym, co się wydarzyło – odezwała się. Byli światłem w ciemności, która napierała na nich ze wszystkich stron. Zastanawiała się też, czy na pewno mogą ufać nowemu ministrowi oraz nad tym, jakimi pobudkami się kierował, choć pamiętała, że i on był niegdyś aurorem, i to cholernie dobrym, i posłał za kratki niejednego czarnoksiężnika. Miała nadzieję, że okaże się odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu, i że jeszcze dało się opanować sytuację, chociaż sama nie do końca w to wierzyła.
- Też się tego boję, ale ktoś musi to na siebie wziąć. Ktoś musi się poświęcić, żeby inni nie musieli dźwigać tego na swoich barkach, żeby nie musieli ginąć tylko dlatego, że urodzili się w nieodpowiedniej rodzinie, albo znaleźli się w złym miejscu i czasie – rzekła. Miała tylko nadzieję, że instynkt i wewnętrzne zasady jej nie zawiodą, że jej dłonie nie spłyną krwią kogoś niewinnego. Nowe uprawnienia nie oznaczały przecież, że teraz zaczną strzelać avadami na prawo i lewo podczas każdej akcji. Przynajmniej ona nie zamierzała, woląc zawierzyć białej magii. W Kotle to ona ją ocaliła. – Nie zrobię tego, jeśli nie zostanę zmuszona, jeśli będzie istniało inne wyjście. To powinna być ostateczność, nie sposób na każdą niebezpieczną sytuację. Naszą siłą jest przede wszystkim biała magia – powiedziała. Miała dość rozsądku, żeby nie szarżować i na tyle dużo moralności, by trzymać się w ryzach i wierzyła, że tak pozostanie, że zło nadchodzącej wojny nie zatruje jej duszy. Nie chciała czuć się panią czyjegoś losu i chełpić się tym poczuciem, to było raczej przynależne ich przeciwnikom, którzy szastali cudzym życiem dla zabawy lub własnych chorych celów. Ona chciała bronić niewinnych i ograniczać zło, ale nie mogła być naiwnym, idealistycznym tchórzem, jak niektórzy podczas ostatniego spotkania.
Także zdawała sobie sprawę, że strach przed nieznanym może pchnąć mugoli w złą stronę i doprowadzić do konfliktu. Już tak przecież w przeszłości bywało, że mugole bojąc się magii prześladowali czarodziejów, i dlatego właśnie czarodzieje musieli się ukryć. Od tamtego czasu minęło wieki, ale ludzie ze strachu byli zdolni posunąć się naprawdę daleko. Jej wiedza o świecie mugoli nie była zaawansowana, bo minęło wiele czasu, odkąd miała z nim więcej do czynienia, ale pamiętała, że nie byli wcale tacy słabi i bezbronni, jak niektórzy czarodzieje mogli myśleć, i potrafili sobie radzić bez magii.
- Jeśli twoje słowa by się sprawdziły, to mielibyśmy się czego obawiać, mugole są bardzo sprytni i zaradni, ale jak każdy boją się nieznanego, a strach często prowadzi do bardzo złych rzeczy. Dlatego tym bardziej ważne jest, by jak najszybciej uporać się z anomaliami – powiedziała. Później, kiedy kryzys zostałby zażegnany, ministerstwo musiałoby skierować znaczną ilość pracowników do modyfikowania pamięci mugolom. To było konieczne, żeby zaprowadzić pokój między dwoma światami, z których jeden do tej pory był nieświadomy istnienia drugiego, przez wieki mugole nauczyli się uważać czarodziejów i magię za wymysł baśni i legend. Czarodzieje też nie byli lepsi, wielu nienawidziło mugoli, bo także bało się nieznanego i uważało ich za słabe, łatwe ofiary.
Doszli do zarośli. Sophii szybko udało się znaleźć swoją miotłę mimo ciemności.
- Kiedyś i mnie możliwość zniknięcia i pojawienia się po chwili gdzieś indziej wydawała się czymś naturalnym i oczywistym. Pozostaje mieć nadzieję, że ona również do nas wróci – odezwała się. Podejrzewała, że i na teleportację zgubny wpływ wywarły anomalie. I nie wiadomo, kiedy znów będzie możliwa. Póki co musieli przemieszczać się w inny sposób. Przez to znacząco podciągnęła swoje umiejętności miotlarskie, które zaniedbała w czasach wyjazdu do Ameryki, oraz później na trzyletnim kursie aurorskim.
Chwyciła miotłę i dosiadła jej.
- Więc chyba możemy wracać do swoich domów – rzekła. Nie udało im się dziś pokonać anomalii – ale przed nimi jeszcze kolejne dni i następne próby, bo Sophia nie zamierzała się poddawać i rezygnować. – Następnym razem pójdzie nam lepiej – zapewniła go jeszcze, po czym odbiła się od ziemi.
Zdawała sobie też sprawę, że nowy minister działał radykalnie i budził kontrowersje, jego odważna decyzja na pewno przysporzyła mu wrogów wśród ludzi, których oskarżył o powiązania z atakiem na ministerstwo. Innym Longbottomom pewnie też nie było łatwo. Aurorom też nie, do tej pory nie mogli korzystać z takich metod. Choć Sophia na ogół ufała współpracownikom, także się zastanawiała, czy nie dojdzie do nadużyć, kiedy ktoś użyje nowych uprawnień zbyt pochopnie, zastanawiała się też nad aspektami natury moralnej, nad tą cienką granicą, którą tak łatwo będzie teraz przekroczyć, a przekroczenie której mogło na każdą jednostkę działać inaczej. Ale wiedziała też, że gdyby stanęła w sytuacji, kiedy od jej decyzji zależałoby życie niewinnych, i tylko ona mogłaby ich ocalić, posyłając to zaklęcie w stronę kogoś stanowiącego realne zagrożenie, gotowego zabić bez mrugnięcia okiem... nie mogłaby się wahać, bo czasem dla wyższego dobra trzeba było pobrudzić sobie ręce i wziąć na swoje barki ciężar. Czuła, że pewnego dnia nadejdzie moment, kiedy i ona będzie miała krew na rękach. Zła nie dało się zwalczyć samym dobrym słowem.
- Przyszło nam żyć w dość trudnych czasach, wymagających robienia rzeczy, których nie musielibyśmy robić, gdyby wszystko działało tak, jak należy. Ale ktoś musi, żeby trzymać czarnomagiczne plugastwo w ryzach. Minął czas na umywanie rąk i łagodność, nie po tym, co się wydarzyło – odezwała się. Byli światłem w ciemności, która napierała na nich ze wszystkich stron. Zastanawiała się też, czy na pewno mogą ufać nowemu ministrowi oraz nad tym, jakimi pobudkami się kierował, choć pamiętała, że i on był niegdyś aurorem, i to cholernie dobrym, i posłał za kratki niejednego czarnoksiężnika. Miała nadzieję, że okaże się odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu, i że jeszcze dało się opanować sytuację, chociaż sama nie do końca w to wierzyła.
- Też się tego boję, ale ktoś musi to na siebie wziąć. Ktoś musi się poświęcić, żeby inni nie musieli dźwigać tego na swoich barkach, żeby nie musieli ginąć tylko dlatego, że urodzili się w nieodpowiedniej rodzinie, albo znaleźli się w złym miejscu i czasie – rzekła. Miała tylko nadzieję, że instynkt i wewnętrzne zasady jej nie zawiodą, że jej dłonie nie spłyną krwią kogoś niewinnego. Nowe uprawnienia nie oznaczały przecież, że teraz zaczną strzelać avadami na prawo i lewo podczas każdej akcji. Przynajmniej ona nie zamierzała, woląc zawierzyć białej magii. W Kotle to ona ją ocaliła. – Nie zrobię tego, jeśli nie zostanę zmuszona, jeśli będzie istniało inne wyjście. To powinna być ostateczność, nie sposób na każdą niebezpieczną sytuację. Naszą siłą jest przede wszystkim biała magia – powiedziała. Miała dość rozsądku, żeby nie szarżować i na tyle dużo moralności, by trzymać się w ryzach i wierzyła, że tak pozostanie, że zło nadchodzącej wojny nie zatruje jej duszy. Nie chciała czuć się panią czyjegoś losu i chełpić się tym poczuciem, to było raczej przynależne ich przeciwnikom, którzy szastali cudzym życiem dla zabawy lub własnych chorych celów. Ona chciała bronić niewinnych i ograniczać zło, ale nie mogła być naiwnym, idealistycznym tchórzem, jak niektórzy podczas ostatniego spotkania.
Także zdawała sobie sprawę, że strach przed nieznanym może pchnąć mugoli w złą stronę i doprowadzić do konfliktu. Już tak przecież w przeszłości bywało, że mugole bojąc się magii prześladowali czarodziejów, i dlatego właśnie czarodzieje musieli się ukryć. Od tamtego czasu minęło wieki, ale ludzie ze strachu byli zdolni posunąć się naprawdę daleko. Jej wiedza o świecie mugoli nie była zaawansowana, bo minęło wiele czasu, odkąd miała z nim więcej do czynienia, ale pamiętała, że nie byli wcale tacy słabi i bezbronni, jak niektórzy czarodzieje mogli myśleć, i potrafili sobie radzić bez magii.
- Jeśli twoje słowa by się sprawdziły, to mielibyśmy się czego obawiać, mugole są bardzo sprytni i zaradni, ale jak każdy boją się nieznanego, a strach często prowadzi do bardzo złych rzeczy. Dlatego tym bardziej ważne jest, by jak najszybciej uporać się z anomaliami – powiedziała. Później, kiedy kryzys zostałby zażegnany, ministerstwo musiałoby skierować znaczną ilość pracowników do modyfikowania pamięci mugolom. To było konieczne, żeby zaprowadzić pokój między dwoma światami, z których jeden do tej pory był nieświadomy istnienia drugiego, przez wieki mugole nauczyli się uważać czarodziejów i magię za wymysł baśni i legend. Czarodzieje też nie byli lepsi, wielu nienawidziło mugoli, bo także bało się nieznanego i uważało ich za słabe, łatwe ofiary.
Doszli do zarośli. Sophii szybko udało się znaleźć swoją miotłę mimo ciemności.
- Kiedyś i mnie możliwość zniknięcia i pojawienia się po chwili gdzieś indziej wydawała się czymś naturalnym i oczywistym. Pozostaje mieć nadzieję, że ona również do nas wróci – odezwała się. Podejrzewała, że i na teleportację zgubny wpływ wywarły anomalie. I nie wiadomo, kiedy znów będzie możliwa. Póki co musieli przemieszczać się w inny sposób. Przez to znacząco podciągnęła swoje umiejętności miotlarskie, które zaniedbała w czasach wyjazdu do Ameryki, oraz później na trzyletnim kursie aurorskim.
Chwyciła miotłę i dosiadła jej.
- Więc chyba możemy wracać do swoich domów – rzekła. Nie udało im się dziś pokonać anomalii – ale przed nimi jeszcze kolejne dni i następne próby, bo Sophia nie zamierzała się poddawać i rezygnować. – Następnym razem pójdzie nam lepiej – zapewniła go jeszcze, po czym odbiła się od ziemi.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ministerstwo mogło mieć ukryte intencje, nigdy nie wiadomo jakie sekrety przetrzymują w Departamencie Tajemnic. Ile oni wiedzą o anomaliach, dlaczego nic z nimi nie robią? Minister Magii był członkiem jego rodziny, zasłużonym aurorem, ale nie zaszkodzi odrobina ostrożności. W tych czasach każdy prowadził ukrytą grę, nawet Longbottomowie. Stawka była zbyt wielka, dawne sojusze już nie były takie pewne, wszystko mogło się zdarzyć. Nikt nie sądził, że po Gellercie Grindelwaldzie przyjdzie lord Voldemort. Albus Dumbledore przegra pojedynek, siedziba ministerstwa spłonie, zaczną się anomalie. Czy w tym szaleństwie może przetrwać człowiek prawy, bez ukrytych intencji?
- Ktoś musi robić złe rzeczy w imię dobra, żeby inni nie musieli. Jeśli zajdzie taka konieczność, oczywiście - przyznał jej rację.
O to chodziło w końcu w pracy aurora. Narażasz swoje życie dla bezpieczeństwa innych. Podejmujesz trudne decyzje, aby zapewnić lepszy los potrzebującym pomocy. Bronisz tych, którzy sami nie potrafią się obronić. Brzmiało to trochę jak wyobrażenie idealnego rycerza. Idealnego Longbottoma.
- Mam mgliste pojęcie o mugolach. Znam trochę informacji, ale one bardziej dotyczą ich nauki i sztuki, sucha teoria wyciągnięta z książek. Chcę to zmienić, poznać ich, jak żyją, od rzeczy przyziemnych po te piękne. Wiem o nich mało, ale wiem najważniejsze: boją się, tak samo jak czarodzieje. Wbrew temu co sądzi większość rodów, wcale się nie różnimy, prawda?
Rozsiadł się na miotle, żałując, że zaniedbywał trochę latanie. Lubił latać, ale nie miał ku temu okazji, przygnieciony obowiązkami aurora, poszerzaniem wiedzy i innymi wymówkami. Teleportacja jednak się skończyła, inne tego typu metody potrafiły zawodzić. Trzeba było znów zawładnąć przestworzami. Zerknął na Carter, która też wsiadała na miotłę. Kiwnął jej głową na potwierdzenie słów o sukcesie następnej akcji.
- Dlatego ich też musimy chronić, sami są bezsilni wobec anomaliami - dodał, wracają do wcześniejszego tematu. - Bronić słabszych, niewinnych, czyż to nie główna powinność Zakonu?
Odbił się od ziemi zaraz po niej, ruszyli w kierunku nocnego nieba.
- Czasem zazdroszczę ci bycia półkrwi - przyznał w powietrzu. - Nie nabijam się, mówię całkowicie szczerze. Dzięki temu widzisz obie strony medalu, cały obraz świata. Nie ma "świata mugoli" i "świata czarodziei". Jest tylko jeden, nasz wspólny.
Możemy trzymać istnienie czarodziejów w sekrecie, nie potępiał tego. Tak było bezpieczniej i prościej, ale zwolennicy czystej krwi muszą sobie w końcu uświadomić, że mugole to tak samo ludzie jak oni. Ile sporów, cierpienia oraz nienawiści zawdzięczamy zwykłemu brakowi zrozumienia.
- Ktoś musi robić złe rzeczy w imię dobra, żeby inni nie musieli. Jeśli zajdzie taka konieczność, oczywiście - przyznał jej rację.
O to chodziło w końcu w pracy aurora. Narażasz swoje życie dla bezpieczeństwa innych. Podejmujesz trudne decyzje, aby zapewnić lepszy los potrzebującym pomocy. Bronisz tych, którzy sami nie potrafią się obronić. Brzmiało to trochę jak wyobrażenie idealnego rycerza. Idealnego Longbottoma.
- Mam mgliste pojęcie o mugolach. Znam trochę informacji, ale one bardziej dotyczą ich nauki i sztuki, sucha teoria wyciągnięta z książek. Chcę to zmienić, poznać ich, jak żyją, od rzeczy przyziemnych po te piękne. Wiem o nich mało, ale wiem najważniejsze: boją się, tak samo jak czarodzieje. Wbrew temu co sądzi większość rodów, wcale się nie różnimy, prawda?
Rozsiadł się na miotle, żałując, że zaniedbywał trochę latanie. Lubił latać, ale nie miał ku temu okazji, przygnieciony obowiązkami aurora, poszerzaniem wiedzy i innymi wymówkami. Teleportacja jednak się skończyła, inne tego typu metody potrafiły zawodzić. Trzeba było znów zawładnąć przestworzami. Zerknął na Carter, która też wsiadała na miotłę. Kiwnął jej głową na potwierdzenie słów o sukcesie następnej akcji.
- Dlatego ich też musimy chronić, sami są bezsilni wobec anomaliami - dodał, wracają do wcześniejszego tematu. - Bronić słabszych, niewinnych, czyż to nie główna powinność Zakonu?
Odbił się od ziemi zaraz po niej, ruszyli w kierunku nocnego nieba.
- Czasem zazdroszczę ci bycia półkrwi - przyznał w powietrzu. - Nie nabijam się, mówię całkowicie szczerze. Dzięki temu widzisz obie strony medalu, cały obraz świata. Nie ma "świata mugoli" i "świata czarodziei". Jest tylko jeden, nasz wspólny.
Możemy trzymać istnienie czarodziejów w sekrecie, nie potępiał tego. Tak było bezpieczniej i prościej, ale zwolennicy czystej krwi muszą sobie w końcu uświadomić, że mugole to tak samo ludzie jak oni. Ile sporów, cierpienia oraz nienawiści zawdzięczamy zwykłemu brakowi zrozumienia.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Też czasem zastanawiała się nad stanem wiedzy ministerstwa. Nawet jeśli coś wiedzieli to byli bardzo opieszali, co budziło w niej wątpliwości, czy aby na pewno chcą zająć się problemem anomalii jak należy. Przynajmniej tak było w czasach rządów poprzedniego ministra, bo liczyła, że Longbottom rzeczywiście okaże się człowiekiem czynu, a nie tylko wzniosłych słów i pustych obietnic. Kiedyś nim był, ale trudno było przewidzieć, co zrobi na stanowisku ministra.
Praca aurora nigdy nie była łatwa – ale w czasie nieuchronnie nadciągającej wojny była jeszcze trudniejsza. Sophia jeszcze niedawno myślała, że nie ma wiele do stracenia, bo najbliższych już straciła, ale może jednak miała. Mogła się obawiać utraty siebie i tego, kim była, a miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wolałaby umrzeć będąc sobą niż stać się kimś złym i wypaczonym. Zawsze było w niej silne poczucie sprawiedliwości i troski o potrzebujących, już w Hogwarcie starała się pomagać słabszym. To dlatego idea Zakonu tak silnie do niej przemówiła, gdy tylko o nim usłyszała, bo chciała robić coś więcej, skoro ministerstwo zawodziło.
- Masz rację, nie różnimy się. Oni są ludźmi takimi samymi jak my, także myślą, czują i boją się. Jedyne czym się różnimy, to tym, że posiadamy magię, a oni nie, choć potrafią sobie doskonale radzić bez niej i co rusz tworzą nowe wynalazki mające ułatwić im życie. Nasze światy zawsze trwały obok siebie i muszą trwać, żeby można było mówić o równowadze. – Ale niektórzy tego nie rozumieli. Ale o ile można było zrozumieć, że część czarodziejów mogła czuć do mugoli niechęć i woleć trzymać się z daleka, tak otwarte akty nienawiści i posuwanie się do przemocy były już czymś zgubnym, z czym należało walczyć, tak samo jak z uprzedzeniami do czarodziejów mugolskiego pochodzenia, którzy mogli być dobrymi i utalentowanymi członkami społeczności. Sama znała i lubiła wielu mugolaków. Sophię wychowywano jednak w poczuciu tolerancji do innych bez względu na ich krew, choć oczywiście rozumiała, że czarodzieje muszą się ukrywać, także dla dobra samych mugoli. Ojciec nawet interesował się kulturą mugolską, nauczył więc córkę szacunku do nich i podstaw funkcjonowania ich świata. Jako dziecko miała mugolskich kolegów i nie widziała nic złego w zabawach z mugolskimi dziećmi. Dopiero kiedy poszła do Hogwartu jej kontakt z mugolskim światem zaczął się urywać, i dlatego nie była już na bieżąco, choć podstawy znała i potrafiła poruszać się po mugolskim Londynie. Przed anomaliami lubiła nawet czasem zapuszczać się w mugolskie miejsca.
- Od tego jesteśmy – przyznała. Zakon miał chronić niewinnych bez względu na krew, a tak się składało, że mugolacy i mugole cierpieli najbardziej. Wciąż pamiętała represje sprzed kilku miesięcy, za czasów rządów Wilhelminy Tuft. Wtedy przeżyła największy kryzys zaufania wobec instytucji ministerstwa.
Wsiadła na miotłę i odbiła się od ziemi, choć przez chwilę jeszcze leciała obok Artura, by usłyszeć jego słowa i móc mu odpowiedzieć.
- Jestem dzieckiem dwójki czarodziejów, żadne z moich rodziców nie było mugolem ani nawet mugolakiem, ale nauczono mnie szacunku wobec ludzi bez względu na ich krew i pochodzenie – powiedziała, czując potrzebę sprostowania, bo Longbottom mógł nie mieć do końca pojęcia, jak działa świat czarodziejów półkrwi i że był o wiele bardziej zróżnicowany, niż mogło się wydawać. Nie każdy czarodziej półkrwi miał rodzica mugola lub mugolaka, Sophia była córką czarodzieja półkrwi i czarownicy czystej krwi, więc mimo oficjalnego uznawania za mieszańca nie miała w najbliższej rodzinie żadnego mugola, a wiedzę o nich zawdzięczała zacięciu ojca oraz dziecięcym zabawom z dziećmi mugolskich sąsiadów. Jak wiele było rodzin o mieszanej krwi, tak wiele było i poglądów, w końcu stanowili większość społeczeństwa i byli najmocniej zróżnicowani. Nie wszyscy utrzymywali jakikolwiek kontakt ze światem mugoli, nie wszyscy byli też tak tolerancyjni jak Carterowie, niektórzy czarodzieje półkrwi miewali konserwatywne poglądy i byli zwolennikami czystości krwi. Takie przypadki też znała.
- Ale fakt, bycie półkrwi czasem pewne sprawy ułatwia – dodała. Cieszyła się, że nie przyszła na świat w żadnym szlacheckim rodzie, a mogła mieć zwyczajne dzieciństwo, niespętane żadnymi schematami ani konwenansami. Wyrosła na wolną, silną i niezależną kobietę, nikt nie hodował jej na pokorny, uległy materiał na przyszłą żonę dla jakiegoś nadętego szlachcica. Dobrze jej było być zwykłym mieszańcem, bo nawet jeśli czysta krew niektóre drzwi otwierała, to inne zamykała. I czy wtedy nadal byłaby taką osobą, jaką była teraz, czy może wyrosłaby na kolejną płytką, pełną uprzedzeń damulkę? Dobrze było jak jest i nigdy nie zazdrościła swoim szlachetnie urodzonym rówieśnikom. Częściej współczuła ich kobietom, że tak niewiele im wolno, choć wiedziała też, że większości szlachetnie urodzonych dobrze żyło się w luksusach i wygodach, w poczuciu wyższości nad „pospólstwem” i nieświadomości trudów życia zwykłych, szarych ludzi. Dlatego zaskoczyły ją nieco słowa Artura, ale wiedziała też, że odbiegał od typowego przypadku przedstawiciela swojej grupy społecznej.
Ale po chwili pożegnała się ze swoim towarzyszem i odleciała w swoją stronę. Wiedziała, że pewnie wkrótce i tak spotkają się w pracy. Wokół nich było coraz ciemniej, ale mimo to obrała kurs na Londyn i poleciała prosto do swojego domu.
| zt.
Praca aurora nigdy nie była łatwa – ale w czasie nieuchronnie nadciągającej wojny była jeszcze trudniejsza. Sophia jeszcze niedawno myślała, że nie ma wiele do stracenia, bo najbliższych już straciła, ale może jednak miała. Mogła się obawiać utraty siebie i tego, kim była, a miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wolałaby umrzeć będąc sobą niż stać się kimś złym i wypaczonym. Zawsze było w niej silne poczucie sprawiedliwości i troski o potrzebujących, już w Hogwarcie starała się pomagać słabszym. To dlatego idea Zakonu tak silnie do niej przemówiła, gdy tylko o nim usłyszała, bo chciała robić coś więcej, skoro ministerstwo zawodziło.
- Masz rację, nie różnimy się. Oni są ludźmi takimi samymi jak my, także myślą, czują i boją się. Jedyne czym się różnimy, to tym, że posiadamy magię, a oni nie, choć potrafią sobie doskonale radzić bez niej i co rusz tworzą nowe wynalazki mające ułatwić im życie. Nasze światy zawsze trwały obok siebie i muszą trwać, żeby można było mówić o równowadze. – Ale niektórzy tego nie rozumieli. Ale o ile można było zrozumieć, że część czarodziejów mogła czuć do mugoli niechęć i woleć trzymać się z daleka, tak otwarte akty nienawiści i posuwanie się do przemocy były już czymś zgubnym, z czym należało walczyć, tak samo jak z uprzedzeniami do czarodziejów mugolskiego pochodzenia, którzy mogli być dobrymi i utalentowanymi członkami społeczności. Sama znała i lubiła wielu mugolaków. Sophię wychowywano jednak w poczuciu tolerancji do innych bez względu na ich krew, choć oczywiście rozumiała, że czarodzieje muszą się ukrywać, także dla dobra samych mugoli. Ojciec nawet interesował się kulturą mugolską, nauczył więc córkę szacunku do nich i podstaw funkcjonowania ich świata. Jako dziecko miała mugolskich kolegów i nie widziała nic złego w zabawach z mugolskimi dziećmi. Dopiero kiedy poszła do Hogwartu jej kontakt z mugolskim światem zaczął się urywać, i dlatego nie była już na bieżąco, choć podstawy znała i potrafiła poruszać się po mugolskim Londynie. Przed anomaliami lubiła nawet czasem zapuszczać się w mugolskie miejsca.
- Od tego jesteśmy – przyznała. Zakon miał chronić niewinnych bez względu na krew, a tak się składało, że mugolacy i mugole cierpieli najbardziej. Wciąż pamiętała represje sprzed kilku miesięcy, za czasów rządów Wilhelminy Tuft. Wtedy przeżyła największy kryzys zaufania wobec instytucji ministerstwa.
Wsiadła na miotłę i odbiła się od ziemi, choć przez chwilę jeszcze leciała obok Artura, by usłyszeć jego słowa i móc mu odpowiedzieć.
- Jestem dzieckiem dwójki czarodziejów, żadne z moich rodziców nie było mugolem ani nawet mugolakiem, ale nauczono mnie szacunku wobec ludzi bez względu na ich krew i pochodzenie – powiedziała, czując potrzebę sprostowania, bo Longbottom mógł nie mieć do końca pojęcia, jak działa świat czarodziejów półkrwi i że był o wiele bardziej zróżnicowany, niż mogło się wydawać. Nie każdy czarodziej półkrwi miał rodzica mugola lub mugolaka, Sophia była córką czarodzieja półkrwi i czarownicy czystej krwi, więc mimo oficjalnego uznawania za mieszańca nie miała w najbliższej rodzinie żadnego mugola, a wiedzę o nich zawdzięczała zacięciu ojca oraz dziecięcym zabawom z dziećmi mugolskich sąsiadów. Jak wiele było rodzin o mieszanej krwi, tak wiele było i poglądów, w końcu stanowili większość społeczeństwa i byli najmocniej zróżnicowani. Nie wszyscy utrzymywali jakikolwiek kontakt ze światem mugoli, nie wszyscy byli też tak tolerancyjni jak Carterowie, niektórzy czarodzieje półkrwi miewali konserwatywne poglądy i byli zwolennikami czystości krwi. Takie przypadki też znała.
- Ale fakt, bycie półkrwi czasem pewne sprawy ułatwia – dodała. Cieszyła się, że nie przyszła na świat w żadnym szlacheckim rodzie, a mogła mieć zwyczajne dzieciństwo, niespętane żadnymi schematami ani konwenansami. Wyrosła na wolną, silną i niezależną kobietę, nikt nie hodował jej na pokorny, uległy materiał na przyszłą żonę dla jakiegoś nadętego szlachcica. Dobrze jej było być zwykłym mieszańcem, bo nawet jeśli czysta krew niektóre drzwi otwierała, to inne zamykała. I czy wtedy nadal byłaby taką osobą, jaką była teraz, czy może wyrosłaby na kolejną płytką, pełną uprzedzeń damulkę? Dobrze było jak jest i nigdy nie zazdrościła swoim szlachetnie urodzonym rówieśnikom. Częściej współczuła ich kobietom, że tak niewiele im wolno, choć wiedziała też, że większości szlachetnie urodzonych dobrze żyło się w luksusach i wygodach, w poczuciu wyższości nad „pospólstwem” i nieświadomości trudów życia zwykłych, szarych ludzi. Dlatego zaskoczyły ją nieco słowa Artura, ale wiedziała też, że odbiegał od typowego przypadku przedstawiciela swojej grupy społecznej.
Ale po chwili pożegnała się ze swoim towarzyszem i odleciała w swoją stronę. Wiedziała, że pewnie wkrótce i tak spotkają się w pracy. Wokół nich było coraz ciemniej, ale mimo to obrała kurs na Londyn i poleciała prosto do swojego domu.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Być może nie powinna czuć ulgi na wieść o tym, że ktoś chce ją zabić, lecz na szczycie klifu pojawiła się z dziwnie lekkim sercem i jedynym, co jej ciążyło, były butelki alkoholu schowane w skórzanej torbie przewieszonej przez ramię. Wszystkie elementy układanki złożyły się w jedną całość, a duch Emmeline poza okropnymi szczegółami z życia Cedrika, przekazał jej także poczucie spokoju. Coś, czego nie mogła znaleźć w używkach – a szukała często i intensywnie – spłynęło na nią wreszcie w lipcowy wieczór, gwarantując, że nic już nie będzie takie, jak dawniej, a życie, które znała, już wkrótce ulegnie zmianie. Wiedziała, że mąż spróbuje zaatakować pierwszy, ale zamierzała go wyprzedzić. Miała już w garści prawie wszystko, czego potrzebowała. Być może powinna dwa razy obejrzeć się przez ramię i nie tracić na czujności, lecz potrzebowała jeszcze tego jednego wieczoru względnej swobody, zanim pogrąży się w planach odnośnie przyszłości. Była Goylem, do cholery, i mogła robić to, czego tylko zapragnęła.
Ostatni wieczorny świstoklik przeniósł ją do Dover; powitały ją białe klify i wzburzone morze, lecz widoki były tylko namiastką przyjemności, jaka miała ją dziś czekać. Ruszyła przed siebie, obierając kierunek, jakiego wyuczyła się na pamięć, słysząc o tym miejscu prawdziwe legendy. Szkarłatna suknia skupiła na sobie kilka spojrzeń marynarzy w mijanym przez Caley porcie, lecz czarownica nie mogła odmówić sobie tego wyzywającego koloru, zważywszy na to, że niebawem miała na długi czas przywdziać czerń. Włosy miała splecione w niestaranne warkocze; pszeniczne kosmyki niesfornie wychodziły z luźnej plecionki i łaskotały ją w odsłonięty kark. Biła od niej pewność siebie, choć tylko ona sama wiedziała, jak wielkim poświęceniem okupiony był ten stan.
Lipiec był dla niej prawdziwym chaosem. Takim, w który wpędziła się sama, wsiadając na karuzelę używek, przypadkowych spotkań i złych wyborów. Odwiedziła burdel, spelunę w dzielnicy portowej, podrzędny bar na obrzeżach Londynu, a wszystkie te miejsca były jej bliższe niż cztery ściany posiadłości, którą wszyscy nazywali jej domem. Gardziła tym określeniem, gardziła wszystkimi, którzy sądzili, że wiedzieli co jest dla niej najlepsze. Jeśli nie piła, zajmowała się warzeniem nowych eliksirów, a czasem robiła obie te rzeczy na raz. Była wyjątkowo dumna z wywaru z sangwiniary, który już niebawem zamierzała podać Cedrikowi jako swoistą grę wstępną do ich ostatniego małżeńskiego aktu. Chciała żeby cierpiał, chciała zadać mu ból, ale zanim to wszystko miało nastąpić, sama potrzebowała znieczulenia.
Wspinała się na szczyt klifu powoli, dróżka nie była zbyt stroma, za to bardzo kręta i port już po chwili zniknął z jej oczu. Sklepienie zmieniało barwę z każdą minutą, błękit i fiolet przemieszały się ze sobą, przechodząc w granat; pojawiły się także pierwsze gwiazdy i w miejscu, w którym znajdowała się Caley, jedynym źródłem światła pozostawał blask księżyca. Nie potrzebowała wiele więcej – zebrane po drodze kawałki drewna zamierzała uczynić swoją pochodnią. Latarnią dla wędrowca, który miał pojawić się u jej boku już niebawem. Czy po długiej rozłące potraktuje ją jak odnaleziony skarb, czy po prostu przykry obowiązek do spełnienia? Masochistycznie obiecywała sobie wiele po stanięciu twarzą twarz z dawno niewidzianym bratem.
Dotarła wreszcie na miejsce, przez pierwszych kilka minut kontemplując okolicę. Opowieści okazały się prawdziwe, a morska toń niemalże prowokowała ją, wzywając do skoku. Jeszcze nie teraz.
Schyliła się i utworzyła z gałęzi niewielki stosik, który wkrótce zapłonął jasnym blaskiem. Blondynka usiadła nieopodal, obok odkładając torbę. Pozostawało jej już tylko czekanie.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Morze szumiało mu w głowie podobnie zresztą jak dym od ziela, które demonicznie kręciło się dokoła jego włosów i naznaczało powietrze niedaleko marynarza kształtnymi, fikuśnymi wstęgami. Gęste i powolne przypominały mu ruchy tancerek na wybrzeżach francuskiego portu, gdzie ostatnio przybijali, a wysublimowane kobiece ciała ocierały się delikatnie o męskie niezależnie od tego czy było się wartym ich uwagi. Każdy z kieszenią większą niż garść, mógł sobie na to pozwolić, chociaż wielu miało żałować, że nie byli w burdelu. Calhoun obserwował ze śmiechem tych, którzy przekroczyli granicę i nabili się gwałtownie na zaklęcie obronne, by obficie krwawić na posadzkę, znacząc ją lepką czernią. Francuzi zawsze byli idiotami i nic nie miało tego zmienić, chociaż musiał im oddać, że kobiety mieli piękne i pełne wdzięku, które nie znajdował nigdzie indziej. Kipiące erotyzmem, by chwilę później wbić nóż prosto w serce i ugryźć rękę, którą je karmiła. Nieprzewidywalne demony podobały mu się najbardziej, chociaż później i tak o nich zapominał, gdy dostawał to, co chciał. Nawet tutaj nie miał problemu, by to osiągnąć i powinien stać się tymi, z których się okrutnie wyśmiewał - tak się jednak nie stało. Dziewczyna patrzyła na niego od początku z daleka nawet w obecności innego, a zastawiony fortel przez Goyle'a sprawdził się i mimo zamówionej przez niego koleżanki, przyszła ona przejmując siedzącego i wciąż zblazowanego kapitana. Czołganie, żebranie o jego uwagę wrosło w osobowość, którą prezentował i odrzucony tylko raz, czerpał chorą satysfakcję z oglądania kobiecych spojrzeń, ruchów, gestów, słów tak zależnych od własnego widzimisię. Nawet po latach nieobecności w Londynie wyczuwał w swojej czarnowłosej przyjaciółce chęć przypodobania się mu i pragnienie naznaczenia ciała jego zapachem. A on pozwalał, by się zbliżały i odrzucał je boleśnie lub przyjmował w zależności od tego, czego pragnął. Śmiał się prosto w ich sfrustrowane, pełne nienawiści twarze; spijał z nich krew, której potok sam spowodował; napierał, chcąc by linia ich pleców wygięła się w kształtny łuk. Nie podlegał żadnym zasadom, a gdy wydawało się, że układał własne, równie łatwo zrzucał je ruchem ręki, rozpieprzając wszystko, co zbudował. Wpisywał się w swój własny, chaotyczny, rozpierdolony kanon i nie obchodziło go to, co działo się dokoła niego. Miał grupę wyznawców, którzy wyznawali ten sam system i należeli do jego załogi, jeśli byli w stanie przetrwać srogość morskiej toni i skandynawską, prymitywną mentalność. Lecz w tej okrutnej prostocie Cal odnajdywał się lepiej niż ktokolwiek z jego braci urodzonych na ziemiach jego przodków, bo chociaż nie mógł przyjść na świat ponownie, duch należał do piratów, wikingów, zdobywców, morderców. Wolnych ludzi. Nikt nie widział w nim bękarciego syna innego miasta, innego kraju, innej rzeczywistości; widzieli go nieokiełznanego jak Aegir, z którym nagminnie toczyli boje, często na granicy życia lub śmierci. Odrzucony przez tych, którzy nazywali się jego rodziną, przyjęty przez tych, których posiadł, stworzył własne, niezależne imperium zamknięte na pływającej fortecy, której nikt nie mógł zdobyć. Nikt prócz niego. Okrutnym przewrotem zniszczył również i tę instytucję ojcostwa, która została mu przestawiona, depcząc zaufanie i myśl o kontroli, której nikt nie posiadał. Każdy kto tak myślał, oddychał już trupim powietrzem, znacząc ziemię gorzkim pocałunkiem straconych nadziei. W pewnym sensie bawiło go to, że każda kolejna sądziła, że jego obecność coś dla niej oznacza; że wraz z przybyciem statku przybyły zmiany, ratunek, a wysocy blondyni wyznaczali nową rzeczywistość, której pragnęły. Dziwki, handlarki, ćpunki, zwykłe matrony z dziećmi przy piersiach. A oni przybywali i pozostawiali po sobie chaos. Zignorował wyszeptane słowa o statku, wyśmiewając westchnienia o ucieczce i wyrwaniu się spod jarzma, które sama sobie narzuciła, czyniąc się niewolnicą, a nie wolną kobietą. One wszystkie krzyczały o przełamaniu kajdan, dzierżąc równocześnie klucz i zapominając kto tak naprawdę je w nie zakuł. Kobiety były takie same, oblewając ludzkość szlamem swoich żałosnych skomleńć za własną głupotę, nie dostrzegając własnej hipokryzji. A on żył jak chciał i dlatego zachłystały się nim niczym nieznaną sobie wcześniej falą, odczuwając brutalną zazdrość - uzmysławiał im to boleśnie, sadystycznie, seksualnie i mentalnie.
Wydrapał się z kutra, nie otrzepując się nawet z soli, która dostała się na jego ubranie podczas zalegania na rybackich sieciach i rzucił kilka monet sterownikowi. Zgrzybiały staruszek nie miał nic przeciwko, by przetransportować z Londynu nieznanego typa do Kent. Za odpowiednią cenę oczywiście. O nic nie pytał, nic nie gadał przez drogę, jedynie nucił pod nosem stare szanty, które Cal znał również po norwesku. Nieważne z jakiego zakątka świata się było, marynarskie tradycje były wszędzie takie same. Wchodząc po wzniesieniu w stronę spotkania, nie rozglądał się za bardzo na boki. Szedł przed siebie, nie interesując się nawet czy był spóźniony, czy nie - trafił na miejsce i to powinno się jedynie liczyć. Odwiecznie z papierosem w ustach, odgarnął opadające na oczy włosy i dopiero gdy wyszedł z portu, blada łuna palonego ogniska przykuła jego uwagę. Ostatnio z siostrą widzieli się na Sankthansie, który pomimo paru zabawnych zwrotów akcji, nie rozerwał go aż tak jak myślał. Niewątpliwie jednak zobaczenie szczekania Cadana na ojca warte było przyjścia, bo wypieki Cadmona spowodowane niesubordynacją ukochanego syna były aż nadto widoczne. Czyżby idealna wizja zaczynała drżeć w posadach? Calhouna ciekawiło czy brat byłby aż taki gorejący, wciąż spętany przez żałosną więź z przyjacielem. Miał tylko nadzieję, że Cadan go nie pieprzył, a złość po jego śmierci spowodowana była jedynie goryczą. Niczym więcej. Jego rodzeństwo miało beznadziejny gust. Wolnym krokiem szedł po ścieżce, nie spiesząc się, ale nie odrywając też spojrzenia z buchającego ogniska, które co chwila nabierało na wyrazistości. Postać przycupnięta niedaleko wydawała się posągiem czczonym przez antycznych pogan pielgrzymujących do swojej mekki. - Planujesz odmrozić sobie tyłek? - rzucił, gdy znalazł się w odległości głosu, lecz nie wszedł w krąg światła. Pozostając poza jego zasięgiem miał kontrolę, czekając na odpowiedni moment, by rzucić się w ramiona zniszczenia i chaosu.
Wydrapał się z kutra, nie otrzepując się nawet z soli, która dostała się na jego ubranie podczas zalegania na rybackich sieciach i rzucił kilka monet sterownikowi. Zgrzybiały staruszek nie miał nic przeciwko, by przetransportować z Londynu nieznanego typa do Kent. Za odpowiednią cenę oczywiście. O nic nie pytał, nic nie gadał przez drogę, jedynie nucił pod nosem stare szanty, które Cal znał również po norwesku. Nieważne z jakiego zakątka świata się było, marynarskie tradycje były wszędzie takie same. Wchodząc po wzniesieniu w stronę spotkania, nie rozglądał się za bardzo na boki. Szedł przed siebie, nie interesując się nawet czy był spóźniony, czy nie - trafił na miejsce i to powinno się jedynie liczyć. Odwiecznie z papierosem w ustach, odgarnął opadające na oczy włosy i dopiero gdy wyszedł z portu, blada łuna palonego ogniska przykuła jego uwagę. Ostatnio z siostrą widzieli się na Sankthansie, który pomimo paru zabawnych zwrotów akcji, nie rozerwał go aż tak jak myślał. Niewątpliwie jednak zobaczenie szczekania Cadana na ojca warte było przyjścia, bo wypieki Cadmona spowodowane niesubordynacją ukochanego syna były aż nadto widoczne. Czyżby idealna wizja zaczynała drżeć w posadach? Calhouna ciekawiło czy brat byłby aż taki gorejący, wciąż spętany przez żałosną więź z przyjacielem. Miał tylko nadzieję, że Cadan go nie pieprzył, a złość po jego śmierci spowodowana była jedynie goryczą. Niczym więcej. Jego rodzeństwo miało beznadziejny gust. Wolnym krokiem szedł po ścieżce, nie spiesząc się, ale nie odrywając też spojrzenia z buchającego ogniska, które co chwila nabierało na wyrazistości. Postać przycupnięta niedaleko wydawała się posągiem czczonym przez antycznych pogan pielgrzymujących do swojej mekki. - Planujesz odmrozić sobie tyłek? - rzucił, gdy znalazł się w odległości głosu, lecz nie wszedł w krąg światła. Pozostając poza jego zasięgiem miał kontrolę, czekając na odpowiedni moment, by rzucić się w ramiona zniszczenia i chaosu.
Jak bardzo bolałoby włożenie ręki do ogniska i po jakim czasie ból otępiłby ją z wszystkich innych zmysłów? Wpatrzona w płonące patyki wędrowała myślami w przeciwne rejony swojego umysłu; temat bólu pojawił się tam właściwie znikąd, być może zwabiony rozważaniami o śmierci. Bo czyż nie był jej nieodłączną częścią? Caley chciała, by Cedrik cierpiał katusze, zanim wyzionie ostatni oddech, a on miał dla niej przygotowane zapewne właśnie to samo. Czy gdyby dopadł ją pierwszy, sprawiłoby jej to różnicę? Czy śmierć z jego ręki byłaby czymś innym, niż ciągnąca się od dwóch lat fala upokorzeń, upodlenia i brutalności, jaką Spencer-Moon doświadczyła ze strony małżonka? Czy istniało coś, czego jeszcze nie zrobił, co stanowiło wejście na zupełnie inny poziom okrucieństwa? Z pewnością nie pomyślała o wszystkim, do czego byłby zdolny, choć egoistycznie i całkiem beznamiętnie podejrzewała, że udałoby jej się nie dać mu tej satysfakcji i nie okazać przed śmiercią zbyt wielu emocji…
Nie czuła zimna, gdy siedziała przy płonącym palenisku, a wieczór na szczęście zapowiadał się na cieplejszy niż kilka poprzednich. W pewnym momencie pogrążyła się w myślach na tyle, że całkowicie straciła rachubę czasu, a wróciła do rzeczywistości w momencie, gdy poza ogniskowym dymem poczuła coś jeszcze. Aż dziw, że od nadużywania diablego ziela nie zanikła w niej umiejętność wyczucia go na odległość.
Wiedziała już, że Calhoun jest blisko i nawet nie drgnęła, gdy usłyszała jego głos. Oczywiście, że nie wszedł w okrąg światła, igrał z nią każdym swoim gestem oraz każdym słowem. Wiedział, jak bardzo niecierpliwiła się na to spotkanie, jak bardzo chciała wreszcie go zobaczyć. Nie musiała nawet mówić tego głośno, lecz gdyby nazwał ją desperatką, ciężko byłoby zaprzeczyć.
Słysząc jego pytanie, roześmiała się tylko; krótko, gardłowo. Nie spodziewała się wylewnego powitania, rzucenia się sobie w ramiona czy nawet normalnej wymiany uprzejmości. Jakiś czas temu przestała wmawiać sobie, że wie o nim cokolwiek i jest w stanie przewidzieć ruchy brata. Nie była, chociaż tląca się w niej iskierka zazdrości kazała jej czasem stawać z nim w szranki i próbować udowodnić, że jest inaczej.
- Czy to za nim najbardziej tęskniłeś, skoro jest pierwszym poruszonym przez ciebie tematem? – zapytała przewrotnie, przez moment jeszcze nie ruszając się z miejsca. Nie mogła i nie chciała jednak dłużej trwać odwrócona do niego.
Powoli podniosła się z ziemi i szybkim, odruchowym gestem wygładziła sukienkę. Dopiero wtedy zdecydowała się spojrzeć w miejsce, w którym się znajdował, sama będąc idealnie oświetlaną przez światło ogniska.
- Jak było za siedmioma morzami? Mam nadzieję, że poza prezentem dla mnie nie przywiozłeś sobie niczego niechcianego – uśmiechnęła się pod nosem; nauczyła się już nie przejmować żeglarską rozwiązłością.
Nie spotkali się tu po to, by przerzucać wątpliwymi komplementami, lecz na razie Caley nie mogła sobie odmówić droczenia się z bratem i uparcie wypatrywała jego sylwetki, która w każdej chwili mogła już wyjść z cienia. Nie chciała rozmawiać o tym, co działo się na Sankthansie, ani o wydarzeniach z pokładu Aegirssona. Na dobrą sprawę nie słuchałaby Calhouna nawet, gdyby naprawdę zaczął jej opowiadać o morskich przygodach. Wystarczyła jej sama jego obecność i fakt, że teraz już wszystko mogło się zdarzyć. Nie było żadnego planu, nie było nawet drogi ucieczki. Czarownica świadomie sięgnęła chaosu, odnajdując jego uosobienie w najmłodszym Goylu, w stronę którego postąpiła kilka kroków, by złapać go za przód szaty. Symbolicznie sama wyszła z zasięgu światła, stając oko w oko z sylwetką zanurzoną w cieniu.
Nie czuła zimna, gdy siedziała przy płonącym palenisku, a wieczór na szczęście zapowiadał się na cieplejszy niż kilka poprzednich. W pewnym momencie pogrążyła się w myślach na tyle, że całkowicie straciła rachubę czasu, a wróciła do rzeczywistości w momencie, gdy poza ogniskowym dymem poczuła coś jeszcze. Aż dziw, że od nadużywania diablego ziela nie zanikła w niej umiejętność wyczucia go na odległość.
Wiedziała już, że Calhoun jest blisko i nawet nie drgnęła, gdy usłyszała jego głos. Oczywiście, że nie wszedł w okrąg światła, igrał z nią każdym swoim gestem oraz każdym słowem. Wiedział, jak bardzo niecierpliwiła się na to spotkanie, jak bardzo chciała wreszcie go zobaczyć. Nie musiała nawet mówić tego głośno, lecz gdyby nazwał ją desperatką, ciężko byłoby zaprzeczyć.
Słysząc jego pytanie, roześmiała się tylko; krótko, gardłowo. Nie spodziewała się wylewnego powitania, rzucenia się sobie w ramiona czy nawet normalnej wymiany uprzejmości. Jakiś czas temu przestała wmawiać sobie, że wie o nim cokolwiek i jest w stanie przewidzieć ruchy brata. Nie była, chociaż tląca się w niej iskierka zazdrości kazała jej czasem stawać z nim w szranki i próbować udowodnić, że jest inaczej.
- Czy to za nim najbardziej tęskniłeś, skoro jest pierwszym poruszonym przez ciebie tematem? – zapytała przewrotnie, przez moment jeszcze nie ruszając się z miejsca. Nie mogła i nie chciała jednak dłużej trwać odwrócona do niego.
Powoli podniosła się z ziemi i szybkim, odruchowym gestem wygładziła sukienkę. Dopiero wtedy zdecydowała się spojrzeć w miejsce, w którym się znajdował, sama będąc idealnie oświetlaną przez światło ogniska.
- Jak było za siedmioma morzami? Mam nadzieję, że poza prezentem dla mnie nie przywiozłeś sobie niczego niechcianego – uśmiechnęła się pod nosem; nauczyła się już nie przejmować żeglarską rozwiązłością.
Nie spotkali się tu po to, by przerzucać wątpliwymi komplementami, lecz na razie Caley nie mogła sobie odmówić droczenia się z bratem i uparcie wypatrywała jego sylwetki, która w każdej chwili mogła już wyjść z cienia. Nie chciała rozmawiać o tym, co działo się na Sankthansie, ani o wydarzeniach z pokładu Aegirssona. Na dobrą sprawę nie słuchałaby Calhouna nawet, gdyby naprawdę zaczął jej opowiadać o morskich przygodach. Wystarczyła jej sama jego obecność i fakt, że teraz już wszystko mogło się zdarzyć. Nie było żadnego planu, nie było nawet drogi ucieczki. Czarownica świadomie sięgnęła chaosu, odnajdując jego uosobienie w najmłodszym Goylu, w stronę którego postąpiła kilka kroków, by złapać go za przód szaty. Symbolicznie sama wyszła z zasięgu światła, stając oko w oko z sylwetką zanurzoną w cieniu.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie rozumiał, dlaczego Caley sama nie zabiła tego skurwysyna, który nazywał się jej mężem, już wcześniej. Czy to było takie trudne wziąć nóż i wbić mu go w szyję, gdy ten spał? A potem przesuwać tępawym ostrzem wzdłuż rany i widzieć jak cierpienie jedynie się wzmagało przez tę słodką torturę. Rozszarpana tętnica wystrzeliłaby cudownie gorącą fontannę krwi obryzgując jej ciało i sięgając swoim strumieniem aż po sufit. Ta wizja brutalnej siostry niezwykle mu się spodobała i był pewien, że Caley nie jeden raz wizualizowała ją sobie, patrząc na Cedrica. Krzywdził ją, gwałcił w nieskończoność, odbierał wolność. Uwięził i pozbawił dawnej ikry, której nie powstydziłby się wprawiony marynarz. O co tak naprawdę w tym chodziło? Pytał się o to tak wiele razy i odpowiedź zawsze wydobywała w nim gorycz, której smaku nie mógł się pozbyć z ust. Była jak lukrecja - przyjemna, a później słona, by pozostawić na języku gorzki smak i czarną barwę. A na zębach specyficzny nalot... Pojawiając się po dwóch latach ponownie na brytyjskich wyspach, przewidywał przed jakim wyzwaniem stanie i nie pomylił się zbyt wielce. Nie chodziło o ojca. Nie chodziło o to, że gdy siostra wzywała, pojawiał się nawet z końca świata, rzucając wszystko w cholerę. Nie chodziło o jej małżeństwo. Schodząc tamtego dnia z pokładu, chciałby kłamać samemu sobie, że zobaczy obraz przeszłości i nic nie uległo zmianie, a oni wciąż byliby w miejscu wyjścia. List, który mu wysłała, nawoływał do powrotu, lecz za znajomymi literami spisanymi naprędce stał ktoś inny. To ona go martwiła wyniszczaniem siebie samej i pozwalaniem włażenia na siebie zwierzęciu. Idąca ku destrukcji, obrała zupełnie inny kierunek niż on. On chciał chaosu, własnej nieprzewidywalności i działania wedle kaprysów. Caley się bała i nie była już tą samą dziewczyną, którą opuszczał ostatnim razem - poruszała się pod dyktando, a jej widok na kładce wcale nie poruszył wszystkimi neuronami. Silna więź zawyła boleśnie, gdy miał przed sobą obcą osobę w skórze własnej siostry. Chciał swojej nagrody i doprowadzenie jej do skraju wytrzymałości rozpoczynało się właśnie w tamtym momencie, a satysfakcja nie była aż tak ogromna jak się spodziewał. W końcu nie grał z równą sobie, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie? Wcześniej widywał przebłyski w pozbawionej wyrazu pani Spencer-Moon dawną Caley. Obserwując ją teraz, siedzącą przy ognisku, nie mógł dostrzec twarzy, jednak jej śmiech rozlał się po klifach mocniej i głośniej niż wiatr i wywołał u Goyle'a uczucie zadowolenia. Wcześniejsze spotkania zawsze były pełne emocji, złości, walk między rodzeństwem, a skrajne humory potrafiły zmienić bieg za sprawą jednego słowa, jednej sekundy, jednego gestu. Istna sinusoida napędzała się sama, jej uczestnicy wcale nie chcieli przestawać, dobrze się przy tym bawiąc. Doprowadzanie do szaleństwa młodszej wersji siebie dawało Calowi przewagę, lecz równocześnie miało to uświadomić szamoczącą się w sieci blondynkę. Tylko ona mogła złapać za nóż i rozciąć pułapkę, w którą sama pognała, myśląc, że zadowoli tym marudnego rybaka. Oślepiona wizją słońca nie spodziewała się, że promienie wysuszą jej łuski i odbiorą dech.
- Jego obraz straumatyzował mi dzieciństwo - odpowiedział, patrząc daleko na horyzont, odwołując się do dawnych, dziecięcych wspomnień, gdy jeszcze nie musieli się niczym przejmować. Gdy przesiadując całymi dniami przy kołysce siostry, Calhoun obserwował jak matka czy piastunki przewijały grubego niemowlaka, który najchętniej w kółko jadłby lub spał. Zaskakującym było, że posiadał tyle wspomnień z tak wczesnego dzieciństwa i wciąż potrafił je zwizualizować w wyobraźni. Teraz jego siostra stała przed nim, mówiąc rzeczy, które nigdy damie nie powinny przejść przez usta, a matka kiedyś złoiła by jej skórę, słysząc to w ich rodzinnym domu. Gdy wyjechał do szkoły, wyrywał się z niej i łapano go w połowie drogi na wybrzeże po tym jak dostał list od skarżącej się siostrzyczki; raz złapano go dopiero w Londynie, gdy siedział w sypialni Caley i pokazywał jej jak odpowiednio zawiązywać marynarskie węzły. Dziecko. Tak mówili. Był dopiero dzieckiem, jednak on nigdy nie postrzegał tego w ten sam sposób, odbierał rzeczywistość po swojemu, żyjąc w jednej chwili. To wciąż był ciąg tego samego momentu, nic więcej, nic mniej. Jak było za siedmioma morzami? - Nudno. Usychałem z tęsknoty i zostałem skaldem - odparł tym samym zblazowanym tonem co wcześniej, jednak na jego twarzy mignął przez pół sekundy cień rozbawienia. Jednak tak szybko jak się pojawił, tak też zniknął, pozostawiając wciąż jedynie tlącego się papierosa. Kłamał i wcale się nie silił na specjalnie teatralny głos, wiedząc, że sama wizja jego samego przy próbie stanięcia w szranki z Bragi hinn gamli musiała być abstrakcyjna i wyjątkowo kwaskowata. Patrzył jak wyszła mu naprzeciw, znikając z kręgu światła i ciepła, rezygnując z tego, żeby go dotknąć. - Nie wiedziałem, że rozdajemy sobie prezenty - rzucił, pozwalając jej wciąż trzymać jego ubranie, a sam jedynie ogarnął spojrzeniem stojącą tak blisko siostrę. Była zmęczona i wyglądała blado, lecz oczy nie tkwiły za niewidzialną barierą. Wyhardziały. - Nic ci nie przywiozłem - odparł krótko, wiedząc, że siostra wcale nie chciała błyskotek, materiałów, artefaktów. Mimo że te ostatnie mogłyby się wydać interesujące, te słowa nie miały znaczenia. Rodzeństwo mówiło jedno, by myśleć drugie i tylko ktoś, kto ich znał mógłby wyłapać prawdziwą myśl, ideę tej rozmowy. Czy nawet ktoś taki domyślałby się prawdy? - Ty coś masz prócz alkoholizmu? - spytał od niechcenia, leniwie przekładając jej włosy na plecy, by wyeksponować szyję. Chciał zobaczyć całość. Chciał ją zobaczyć. Z nowymi bliznami. Z nowymi ranami. Z nowymi znamionami, lecz ze starym duchem, który nigdy nie zmienił właściciela.
- Jego obraz straumatyzował mi dzieciństwo - odpowiedział, patrząc daleko na horyzont, odwołując się do dawnych, dziecięcych wspomnień, gdy jeszcze nie musieli się niczym przejmować. Gdy przesiadując całymi dniami przy kołysce siostry, Calhoun obserwował jak matka czy piastunki przewijały grubego niemowlaka, który najchętniej w kółko jadłby lub spał. Zaskakującym było, że posiadał tyle wspomnień z tak wczesnego dzieciństwa i wciąż potrafił je zwizualizować w wyobraźni. Teraz jego siostra stała przed nim, mówiąc rzeczy, które nigdy damie nie powinny przejść przez usta, a matka kiedyś złoiła by jej skórę, słysząc to w ich rodzinnym domu. Gdy wyjechał do szkoły, wyrywał się z niej i łapano go w połowie drogi na wybrzeże po tym jak dostał list od skarżącej się siostrzyczki; raz złapano go dopiero w Londynie, gdy siedział w sypialni Caley i pokazywał jej jak odpowiednio zawiązywać marynarskie węzły. Dziecko. Tak mówili. Był dopiero dzieckiem, jednak on nigdy nie postrzegał tego w ten sam sposób, odbierał rzeczywistość po swojemu, żyjąc w jednej chwili. To wciąż był ciąg tego samego momentu, nic więcej, nic mniej. Jak było za siedmioma morzami? - Nudno. Usychałem z tęsknoty i zostałem skaldem - odparł tym samym zblazowanym tonem co wcześniej, jednak na jego twarzy mignął przez pół sekundy cień rozbawienia. Jednak tak szybko jak się pojawił, tak też zniknął, pozostawiając wciąż jedynie tlącego się papierosa. Kłamał i wcale się nie silił na specjalnie teatralny głos, wiedząc, że sama wizja jego samego przy próbie stanięcia w szranki z Bragi hinn gamli musiała być abstrakcyjna i wyjątkowo kwaskowata. Patrzył jak wyszła mu naprzeciw, znikając z kręgu światła i ciepła, rezygnując z tego, żeby go dotknąć. - Nie wiedziałem, że rozdajemy sobie prezenty - rzucił, pozwalając jej wciąż trzymać jego ubranie, a sam jedynie ogarnął spojrzeniem stojącą tak blisko siostrę. Była zmęczona i wyglądała blado, lecz oczy nie tkwiły za niewidzialną barierą. Wyhardziały. - Nic ci nie przywiozłem - odparł krótko, wiedząc, że siostra wcale nie chciała błyskotek, materiałów, artefaktów. Mimo że te ostatnie mogłyby się wydać interesujące, te słowa nie miały znaczenia. Rodzeństwo mówiło jedno, by myśleć drugie i tylko ktoś, kto ich znał mógłby wyłapać prawdziwą myśl, ideę tej rozmowy. Czy nawet ktoś taki domyślałby się prawdy? - Ty coś masz prócz alkoholizmu? - spytał od niechcenia, leniwie przekładając jej włosy na plecy, by wyeksponować szyję. Chciał zobaczyć całość. Chciał ją zobaczyć. Z nowymi bliznami. Z nowymi ranami. Z nowymi znamionami, lecz ze starym duchem, który nigdy nie zmienił właściciela.
Marzenie o poderżnięciu mężowi gardła narodziło się w niej kilka godzin po pełnej przemocy nocy poślubnej, lecz była wtedy zbyt obolała i otępiała, by spróbować je ziścić. Każda kolejna godzina spędzona w zakrwawionej pościeli uświadamiała jej tylko, jak wielki błąd popełniła i jak bardzo zmarnowała swoje życie. Poczucie winy stłamsiło ją na pierwsze tygodnie, a później było już za późno, by ktokolwiek uznał afekt zbrodni. Pielęgnowała zemstę po swojemu wierząc, że pewnego pięknego dnia obudzi się i będzie wolna od Cedrika i kajdan, w jakie je zakuł. Czy może, w jakie zakuła sama siebie… Z miesiąca na miesiąc zdawała sobie sprawę, że nie wygra z nim, jeśli nie ułoży planu, który będzie perfekcyjny w każdym calu. Nie chciała tak po prostu pozbyć się brzemienia małżeństwa, bo gdyby tak było, po prostu uciekłaby z domu i rozpoczęła życie portowej dziwki. Caley miała w sobie zbyt wiele dumy, by szargać własną reputację – na etapie, w którym się znajdowała, nie było już dobrych wyjść, nie było poprawnych odpowiedzi. Każdy ruch oznaczał ból, jak gdyby prowadzona była na kolczastej smyczy, pod tym względem nie miała więc wiele do stracenia. Czekała na moment, w którym to ona przestanie być kłębkiem nerwów i stężeje do tego poziomu, by bez zawahania wykonać ostateczny cios. Tylko wtedy, gdy Cedrik znajdzie się na kolanach, ona przyniesie mu litość, a więc więcej, niż on kiedykolwiek podarował jej. Moment zbliżał się nieubłaganie, paranoja męża pogłębiała się, a czarownica nabierała pewności, że sama wyjdzie z tego bez szwanku. Jedynie w sprawianiu pozorów młodej wdowy dopatrywała się pomyślnego rozwiązania sprawy. Powróci do rodowego nazwiska, sprzeda dom męża i kupi wreszcie coś własnego, miejsce, które będzie mogła nazwać swoimi czterema kątami.
Kulminacyjny moment zbliżał się wielkimi krokami, wyczuwała to pod skórą niemalże każdego dnia i za każdym razem, gdy uczucie przewyższało wszystkie inne, miała ochotę świętować tak, jakby już była zwycięska. Alkohol lał się strumieniami, a diable ziele spalało w ilościach hurtowych, gdy chęć zabawy przesłaniała Caley wszystko inne. Gdy nie liczył się już zdrowy rozsądek, nie liczyła się spoglądająca na to wszystko rodzina oraz w efekcie reputacja, o którą wcześniej tak dbała. Zatraciła się w tym bałaganie, jakim stało się jej życie, ale pozostało jej jedynie udawanie, że wszystko jest w porządku.
Przed nim nie mogła udawać, on był w stanie przejrzeć ją na wylot. Jednocześnie nie był osobą zdolną prawić jej morały – wolał uderzyć prawdą prosto w twarz, a uderzenia takie okazywały się o wiele bardziej bolesne od razów zadawanych przez Cedrika. Calhoun krzywdził ją w zupełnie inny sposób, nienaumyślnie, lecz prawdopodobnie miał świadomość tego, jak bardzo Caley nie może pogodzić się z brakiem dawnego ładu. Z faktem, że nie był już na każde jej zawołanie. Miała jednak nową ambicję, która narodziła się w niej nie tak dawno temu – chciała się z nim równać, chciała powrócić do tej wersji siebie, którą kiedyś lubiła najbardziej. Iskierka nadziei była maleńka i ledwo się tliła, lecz każde spotkanie stanowiło jej pożywienie. Stąpała jednak po niebezpiecznym gruncie i jeden fałszywy ruch mógł pozbawić ją wszelkich złudzeń.
- No wiesz co? – udała oburzoną, bawiąc się guzikami jego ubrania – Przecież to dzięki mnie twoje dzieciństwo było znośne. Napijemy się za dawne czasy? – uśmiechnęła się zachęcająco, na moment zerkając za siebie i spojrzeniem wskazując na skórzaną torbę, leżącą nieopodal ogniska. Butelki znajdujące się w środku wciąż pozostawały nietknięte.
Jego kłamstwo przyjęła bez cienia zdenerwowania; naprawdę nie spodziewała się soczystej relacji i choć mogła z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać, co robił, wolała sobie tego nie wizualizować. We wspomnieniach jednej z jego dziwek – czy tej ulubionej? – zobaczyła już wystarczająco wiele.
- Nic? Nie masz dla mnie nawet złamanego sykla? – westchnęła teatralnie, a w jej spojrzeniu przemknął błysk, który tylko on na całym tym ponurym padole łez mógł rozgryźć.
Przyjęła jego dotyk bez mrugnięcia okiem, pozwalając by odgarnął jej włosy. Sama sięgnęła po chwili po jego brodę, chwytając ją kciukiem i palcem wskazującym, po czym stanowczym ruchem zmusiła go, by nie zerkał już na torbę i nie wizualizował jej zawartości, a zamiast tego spojrzał jej prosto w oczy.
- Mam siebie. Wystarczy? – prowokujący uśmieszek pojawił się na jej ustach tak naturalnie, jakby nigdy nie przerwali gierki, która ewoluowała przez długie miesiące rozłąki.
Kulminacyjny moment zbliżał się wielkimi krokami, wyczuwała to pod skórą niemalże każdego dnia i za każdym razem, gdy uczucie przewyższało wszystkie inne, miała ochotę świętować tak, jakby już była zwycięska. Alkohol lał się strumieniami, a diable ziele spalało w ilościach hurtowych, gdy chęć zabawy przesłaniała Caley wszystko inne. Gdy nie liczył się już zdrowy rozsądek, nie liczyła się spoglądająca na to wszystko rodzina oraz w efekcie reputacja, o którą wcześniej tak dbała. Zatraciła się w tym bałaganie, jakim stało się jej życie, ale pozostało jej jedynie udawanie, że wszystko jest w porządku.
Przed nim nie mogła udawać, on był w stanie przejrzeć ją na wylot. Jednocześnie nie był osobą zdolną prawić jej morały – wolał uderzyć prawdą prosto w twarz, a uderzenia takie okazywały się o wiele bardziej bolesne od razów zadawanych przez Cedrika. Calhoun krzywdził ją w zupełnie inny sposób, nienaumyślnie, lecz prawdopodobnie miał świadomość tego, jak bardzo Caley nie może pogodzić się z brakiem dawnego ładu. Z faktem, że nie był już na każde jej zawołanie. Miała jednak nową ambicję, która narodziła się w niej nie tak dawno temu – chciała się z nim równać, chciała powrócić do tej wersji siebie, którą kiedyś lubiła najbardziej. Iskierka nadziei była maleńka i ledwo się tliła, lecz każde spotkanie stanowiło jej pożywienie. Stąpała jednak po niebezpiecznym gruncie i jeden fałszywy ruch mógł pozbawić ją wszelkich złudzeń.
- No wiesz co? – udała oburzoną, bawiąc się guzikami jego ubrania – Przecież to dzięki mnie twoje dzieciństwo było znośne. Napijemy się za dawne czasy? – uśmiechnęła się zachęcająco, na moment zerkając za siebie i spojrzeniem wskazując na skórzaną torbę, leżącą nieopodal ogniska. Butelki znajdujące się w środku wciąż pozostawały nietknięte.
Jego kłamstwo przyjęła bez cienia zdenerwowania; naprawdę nie spodziewała się soczystej relacji i choć mogła z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać, co robił, wolała sobie tego nie wizualizować. We wspomnieniach jednej z jego dziwek – czy tej ulubionej? – zobaczyła już wystarczająco wiele.
- Nic? Nie masz dla mnie nawet złamanego sykla? – westchnęła teatralnie, a w jej spojrzeniu przemknął błysk, który tylko on na całym tym ponurym padole łez mógł rozgryźć.
Przyjęła jego dotyk bez mrugnięcia okiem, pozwalając by odgarnął jej włosy. Sama sięgnęła po chwili po jego brodę, chwytając ją kciukiem i palcem wskazującym, po czym stanowczym ruchem zmusiła go, by nie zerkał już na torbę i nie wizualizował jej zawartości, a zamiast tego spojrzał jej prosto w oczy.
- Mam siebie. Wystarczy? – prowokujący uśmieszek pojawił się na jej ustach tak naturalnie, jakby nigdy nie przerwali gierki, która ewoluowała przez długie miesiące rozłąki.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Morze nie było tak skomplikowane jak ląd. Oddychało, szarpało, gwałciło, spało, niszczyło, rodziło. Zasady były proste i nikt nie potrafił walczyć z tą mocą, nie można było jej ujarzmić ani poskromić, bo najzatwardzialsi ginęli pod naporem ogromnych fal i tonęli, niknąc w najczarniejszych odmętach, a opowieść o ich czynach ginęła wraz z nimi. Można było jedynie poddać się siłom natury większym niż najpotężniejsze zaklęcie, chociaż Calhoun słyszał kiedyś opowieść o człowieku, który słowem uspokajał wzburzone wody, by przejść po niej bez zatonięcia. Nie wierzył w bajki, nie wierzył nawet w bogów, których imiona doskonale znał i wciąż kultywował. Jego jedyną wiarą była pierwotna, prymitywna siła, której nic nie mogło się równać. A on znajdował się na jej falach, służąc, czasem się buntując, lecz koniec końców trwając i czerpiąc z niej energię. To ów nieporządek sprawiał, że wszystko nabierało sensu. To on pokierował jego krokami właśnie w ten sposób a nie inny. Bez morza nie było Goyle'a, a morze nie istniało bez brzuchatych boków Aegirssona, o które rozbijały się raz za razem fale. Tym właśnie był ocean. Ląd był za to baryłą pełną zgnilizny, w którą wpadały szczury i wyżerały się nawzajem rozszalałe z głodu. Grunt pożerał sam siebie, ludzie tam tkwiący szli ku zagładzie, nie umiejąc dostrzec zmian, których byli przyczyną. Wywoływali anomalie, uzależniali się od czarów, tkwili w swoim prowizorycznie bezpiecznych domach i pilnując, by wszystko szło zgodnie z planem. Ich beznadziejność nie pierwszy raz stała się celem, a w końcowym rozrachunku przyczyną ich upadku. Tak łatwo było rozpracować, tak bardzo bali się czegoś odstającego od wizji ich świata. Tak bardzo się bali. Nic więc dziwnego, że marynarze nazywali ich po prostu szczurami. Jego ojciec do nich należał. Jego bracia do nich należeli. On nie zamierzał poddawać się niewolnictwu, skuciu i zarzuceniu niewidzialnych barier, odgradzających go od tego, czego pragnął. Dlatego przekraczał wszelkie granice, czując się prawdziwie wolnym, szarpiąc się z rzeczywistością.
Gdyby jej w niej nie było, nigdy by nie wracał. Nie miał do czego ani do kogo. Musiała jednak wiedzieć, że jakiekolwiek plany miała, szczególnie te dotyczące jej życia po śmierci Cedrica, jego nie miało tam być. Nie zamierzał zostawać na lądzie i dawać się wytresować jak salonowy pies - miejsce Cala było na wodzie, na pokładzie własnego statku, gdzie sam był sobie panem. Sól wsiąknęła mu już w skórę, morski zapach mieszał się z jego własnym, a powietrze wyjałowione z bryzy dusiło go. Dlatego ciągłe wracanie do londyńskiego portu nie było w żadnym wypadku układem przyszłościowym, a jedynie tymczasowym. Nie. Musiała wiedzieć, że nie wrócił do niej. Wrócił po nią. - Ta. Zjadałaś wszystko. Nawet to czego nie lubiłem i nie musiałem się potem tłumaczyć matce - odparł, patrząc jak jej szczupłe palce grały w jakąś subtelną, acz erotyczną grę z guzikami od jego płaszcza. Gdy chciała, wszystko nabierało takiego wyrazu, lecz można było wyczuć aktorstwo, bo Caley była wspaniałą aktorką i nie raz przewyższała go w tej sztuce. Pamiętał jak podmieniał jej pusty talerz swoim pełnym i bez zająknięcia potrafiła oznajmić kucharce, że wszyscy wszystko zjedli i nie musiała się martwić, że pracodawca ją zwolni, bo źle gotowała. Nie było to absolutnie kierowane dobrocią serca małej Goyle'ówny czy chęcią dokarmienia jej przez starszego brata. Dopóki ten układ się sprawdzał, a oboje na tym korzystali - nie zamierzali z niego rezygnować, oddając się dalszemu knuciu całkowicie. Nie masz dla mnie nawet złamanego sykla? - Znasz to powiedzenie o ironii losu? Nic ci nie przywiozłem - powtórzył się słowo w słowo, jednak nie chciał już panować nad swoim głosem i wybrzmiał on na granicy szczerego rozbawienia oraz okrutnej kpiny. Doskonale znała ten tembr, którym w dawnych latach bez trosk ją często obdarzał. Gdy wciąż byli bratem i siostrą, których łączyła szczególna więź porozumienia i własnego oddania. Wiedziała więc, że najmłodszy syn Cadmona i Barbary miał dobry humor, chociaż nie oznaczało to rezygnacji ze słownych przepychanek i walki pozorów, które jedynie zaostrzały apetyt na więcej. Instynktownie przeniósł spojrzenie na torbę ponad jej ramieniem, lecz i to stanowiło element układanki, którą starannie ułożyła sobie Caley. Zadała sobie ten trud, a fakt, że zależało jej na tym spotkaniu, że go wyczekiwała, był aż nadto oczywisty. Wspomnienie o syklu wybrzmiewało jeszcze parę chwil między nimi tak doskonale, że Cal mógł założyć się bez wahania, iż siostra miała gdzieś ów pamiątkę po nim. Władczy gest znów nie pozwolił mu zbyt daleko oddalać się myślami, a wszelkie które posiadał, miały być skierowane na jej osobę. Sukienka, fryzura, miejsce i zawartość torby. Ogień i jej palce na jego twarzy. Spojrzenie wbite w jego oczy. - Chcesz się pieprzyć czy pić, bo już nie wiem - skwitował, patrząc na nią pytająco i wchodząc w tę grę razem z nią. Tak naprawdę ona nigdy nie została przerwana, toczyła się nawet wtedy gdy się nie widzieli, bo ile razy łapał się na tym, że myślał o siostrze i niektóre rzeczy robił, bo wiedział, że wprawiłyby ją w złość? Nie obrzucali się oczywistościami, odpowiadając na wybrane przez siebie sposoby. Lubił to. Lubił, gdy siostra zachowywała się w ten sposób, bo przypominała wtedy dawną siebie. Nie żonę w znanej mu skórze. Przypominała mu również o dniu, w którym wyjechał i zostawił ją za sobą. Gdy krótkie słowo wszystko zniszczyło. Mieli nad sobą władzę. Mogli tworzyć i mogli niszczyć siebie nawzajem. Jaki fortel mieli przyjąć tym razem? Zaciągnął się tytoniem, mrużąc charakterystycznie wielkie oczy i nie odrywając spojrzenia od siostry. Mógł ją wyminąć, mógł ją złapać. Ale stał, bo nie musieli się spieszyć z tą grą. Zresztą ona go tu ściągnęła, niech ona stara się przytrzymać go w tym miejscu na dłużej. Chętnie popatrzy.
Gdyby jej w niej nie było, nigdy by nie wracał. Nie miał do czego ani do kogo. Musiała jednak wiedzieć, że jakiekolwiek plany miała, szczególnie te dotyczące jej życia po śmierci Cedrica, jego nie miało tam być. Nie zamierzał zostawać na lądzie i dawać się wytresować jak salonowy pies - miejsce Cala było na wodzie, na pokładzie własnego statku, gdzie sam był sobie panem. Sól wsiąknęła mu już w skórę, morski zapach mieszał się z jego własnym, a powietrze wyjałowione z bryzy dusiło go. Dlatego ciągłe wracanie do londyńskiego portu nie było w żadnym wypadku układem przyszłościowym, a jedynie tymczasowym. Nie. Musiała wiedzieć, że nie wrócił do niej. Wrócił po nią. - Ta. Zjadałaś wszystko. Nawet to czego nie lubiłem i nie musiałem się potem tłumaczyć matce - odparł, patrząc jak jej szczupłe palce grały w jakąś subtelną, acz erotyczną grę z guzikami od jego płaszcza. Gdy chciała, wszystko nabierało takiego wyrazu, lecz można było wyczuć aktorstwo, bo Caley była wspaniałą aktorką i nie raz przewyższała go w tej sztuce. Pamiętał jak podmieniał jej pusty talerz swoim pełnym i bez zająknięcia potrafiła oznajmić kucharce, że wszyscy wszystko zjedli i nie musiała się martwić, że pracodawca ją zwolni, bo źle gotowała. Nie było to absolutnie kierowane dobrocią serca małej Goyle'ówny czy chęcią dokarmienia jej przez starszego brata. Dopóki ten układ się sprawdzał, a oboje na tym korzystali - nie zamierzali z niego rezygnować, oddając się dalszemu knuciu całkowicie. Nie masz dla mnie nawet złamanego sykla? - Znasz to powiedzenie o ironii losu? Nic ci nie przywiozłem - powtórzył się słowo w słowo, jednak nie chciał już panować nad swoim głosem i wybrzmiał on na granicy szczerego rozbawienia oraz okrutnej kpiny. Doskonale znała ten tembr, którym w dawnych latach bez trosk ją często obdarzał. Gdy wciąż byli bratem i siostrą, których łączyła szczególna więź porozumienia i własnego oddania. Wiedziała więc, że najmłodszy syn Cadmona i Barbary miał dobry humor, chociaż nie oznaczało to rezygnacji ze słownych przepychanek i walki pozorów, które jedynie zaostrzały apetyt na więcej. Instynktownie przeniósł spojrzenie na torbę ponad jej ramieniem, lecz i to stanowiło element układanki, którą starannie ułożyła sobie Caley. Zadała sobie ten trud, a fakt, że zależało jej na tym spotkaniu, że go wyczekiwała, był aż nadto oczywisty. Wspomnienie o syklu wybrzmiewało jeszcze parę chwil między nimi tak doskonale, że Cal mógł założyć się bez wahania, iż siostra miała gdzieś ów pamiątkę po nim. Władczy gest znów nie pozwolił mu zbyt daleko oddalać się myślami, a wszelkie które posiadał, miały być skierowane na jej osobę. Sukienka, fryzura, miejsce i zawartość torby. Ogień i jej palce na jego twarzy. Spojrzenie wbite w jego oczy. - Chcesz się pieprzyć czy pić, bo już nie wiem - skwitował, patrząc na nią pytająco i wchodząc w tę grę razem z nią. Tak naprawdę ona nigdy nie została przerwana, toczyła się nawet wtedy gdy się nie widzieli, bo ile razy łapał się na tym, że myślał o siostrze i niektóre rzeczy robił, bo wiedział, że wprawiłyby ją w złość? Nie obrzucali się oczywistościami, odpowiadając na wybrane przez siebie sposoby. Lubił to. Lubił, gdy siostra zachowywała się w ten sposób, bo przypominała wtedy dawną siebie. Nie żonę w znanej mu skórze. Przypominała mu również o dniu, w którym wyjechał i zostawił ją za sobą. Gdy krótkie słowo wszystko zniszczyło. Mieli nad sobą władzę. Mogli tworzyć i mogli niszczyć siebie nawzajem. Jaki fortel mieli przyjąć tym razem? Zaciągnął się tytoniem, mrużąc charakterystycznie wielkie oczy i nie odrywając spojrzenia od siostry. Mógł ją wyminąć, mógł ją złapać. Ale stał, bo nie musieli się spieszyć z tą grą. Zresztą ona go tu ściągnęła, niech ona stara się przytrzymać go w tym miejscu na dłużej. Chętnie popatrzy.
W chwilach trzeźwości nawet ją samą przerażało to, jak zobojętniała stała się na pewne kwestie. Nie dbała o to, co pomyśli Cedrik, gdy wychodziła z domu późnym wieczorem i wracała po północy; próbował ukarać ją za to kilka razy, ale spojrzenie bez wyrazu, którym częstowała go w sypialni, zaczęło go bardziej przerażać niż satysfakcjonować. Nie obchodziło jej co pomyślą ludzie, widzący ją o podejrzanych porach w podejrzanych miejscach – dzielnica portowa, Wenus, podrzędne londyńskie bary i speluny… wszystkie te miejsca odwiedzała sama, lecz zawsze znajdowała towarzystwo, niekiedy szlacheckie, innym razem tak plugawe, że bałaby się zapytać o rodowód. Koniec końców i tak wracała na Mansfield Road, lecz zawsze bogatsza w doświadczenia. Caelan, Cadan i Eir… oni mogli podejrzewać, że coś było nie tak, lecz ostatnimi czasy nie miała już siły zakładać maski. Ani tuszować siniaków, dlatego z obojętnością napotykała zdziwione spojrzenia. Jedyną osobą, przed którą wciąż starała się udawać doskonale, był Hjal. Bratanek nie zasługiwał na to, by wciągać go w sam środek swoich egzystencjalnych sztormów, dlatego w jego towarzystwie Caley była godną wersją samej siebie, taką, którą mogliby pochwalić się rodzice. Z państwem Goyle z kolei nie miała kontaktu od pamiętnego Sankthansu i nie zamierzała tego zmieniać.
Wspominanie dzieciństwa w takim miejscu, jak i całokształt droczenia się kazał blondynce sądzić, że trafiła na bardzo dobry dzień, w którym nastrój jej brata był wyjątkowo pozytywny. Podświadomie odetchnęła, gdyż nie miałaby chyba siły użerać się z Calhounem w wersji bestii, pragnącym udowodnić jej jak bardzo stoczyła się na samo dno. Dzisiejszy wieczór miał być preludium do tego, co mogło ich czekać, gdyby okazało się, że w ogóle mają jakąś przyszłość. Tylko księżyc, ogień, alkohol i szumiące w tle morze – nie potrzebowali do szczęścia niczego więcej. Ni lądu, ni łajby. Wypierała z siebie świadomość, że żadnemu z nich na dłuższą metę to nie wystarczy, ale jednocześnie nie chciała myśleć o przyszłości. Ta była zbyt odległa, przesłonięta blokadą w postaci osoby Cedrika; tylko pozbycie się go mogło sprawić, że Caley wybiegłaby ze swoimi planami dalej, niż kilka tygodni do przodu.
Nie zamierzała więcej wiercić mu dziury w brzuchu pytaniami, nie po to go tu sprowadziła; odpuściła więc kwestię braku prezentu, choć miała w zanadrzu jeszcze kilka ripost na ten temat. Caelan przywiózł jej ostatnio tak wiele pięknych kamieni, że jeszcze się z nimi nie uporała, a klęska urodzaju wcale nie była jej potrzebna. Miała ingrediencje, piękną biżuterię i nawet ciekawe artefakty. Nic, co materialne, nie było jej w tej chwili potrzebne. Calhoun mógł jej jednak podarować coś o wiele bardziej wartościowego.
Słysząc jego bezczelne słowa, nie poczuła się urażona, wręcz przeciwnie. Wiedząc, że może być skory do psot, nie zamierzała czekać już dłużej przed ujawnieniem czemu właśnie tę lokację wybrała na miejsce ich spotkania. Na pytanie postanowiła odpowiedzieć mu niewerbalnie, puszczając wreszcie jego brodę i cofając się o krok w tył, lecz nie spuszczając spojrzenia z jego czujnych oczu.
Sięgnęła dłonią w bok, gdyż to na linii żeber zlokalizowane były guziki sukni, które zaczęła powoli rozpinać. Gdy materiał poluzował się odpowiednio, wysunęła z niego jedno, a później drugie ramię i pozwoliła szkarłatowi rozlać się po trawie. Konstrukcja pozbawiona była gorsetu, dlatego Caley stała teraz przed bratem ubrana jedynie w satynową, jasną halkę, przylegającą do ciała i gdyby nie mina, którą przybrała, wyglądałaby zupełnie jak niewiniątko.
Puściła Calhounowi oczko i odwróciła się, wędrując w stronę ogniska. Schyliła się przy torbie, z której wyjęła butelkę rumu, a w skórzanych fałdach i kieszeniach schowała własną różdżkę. Po raz ostatni spojrzała w płomienie, po czym powstała i szybko pokonała drogę dzielącą ją od brata.
- Chcę żyć – mruknęła, podbiegając do niego i stając na palcach; w nieprzemyślanym geście chwyciła zębami jego żuchwę, lecz puściła ją już trzy sekundy później, odwracając się do niego plecami i puszczając biegiem prosto w stronę urwiska. Zanim jeszcze jej stopy oderwały się od ziemi zaniosła się szaleńczym śmiechem i wciąż dzierżąc butelkę rumu w dłoni, skoczyła na spotkanie morskich fal.
Wspominanie dzieciństwa w takim miejscu, jak i całokształt droczenia się kazał blondynce sądzić, że trafiła na bardzo dobry dzień, w którym nastrój jej brata był wyjątkowo pozytywny. Podświadomie odetchnęła, gdyż nie miałaby chyba siły użerać się z Calhounem w wersji bestii, pragnącym udowodnić jej jak bardzo stoczyła się na samo dno. Dzisiejszy wieczór miał być preludium do tego, co mogło ich czekać, gdyby okazało się, że w ogóle mają jakąś przyszłość. Tylko księżyc, ogień, alkohol i szumiące w tle morze – nie potrzebowali do szczęścia niczego więcej. Ni lądu, ni łajby. Wypierała z siebie świadomość, że żadnemu z nich na dłuższą metę to nie wystarczy, ale jednocześnie nie chciała myśleć o przyszłości. Ta była zbyt odległa, przesłonięta blokadą w postaci osoby Cedrika; tylko pozbycie się go mogło sprawić, że Caley wybiegłaby ze swoimi planami dalej, niż kilka tygodni do przodu.
Nie zamierzała więcej wiercić mu dziury w brzuchu pytaniami, nie po to go tu sprowadziła; odpuściła więc kwestię braku prezentu, choć miała w zanadrzu jeszcze kilka ripost na ten temat. Caelan przywiózł jej ostatnio tak wiele pięknych kamieni, że jeszcze się z nimi nie uporała, a klęska urodzaju wcale nie była jej potrzebna. Miała ingrediencje, piękną biżuterię i nawet ciekawe artefakty. Nic, co materialne, nie było jej w tej chwili potrzebne. Calhoun mógł jej jednak podarować coś o wiele bardziej wartościowego.
Słysząc jego bezczelne słowa, nie poczuła się urażona, wręcz przeciwnie. Wiedząc, że może być skory do psot, nie zamierzała czekać już dłużej przed ujawnieniem czemu właśnie tę lokację wybrała na miejsce ich spotkania. Na pytanie postanowiła odpowiedzieć mu niewerbalnie, puszczając wreszcie jego brodę i cofając się o krok w tył, lecz nie spuszczając spojrzenia z jego czujnych oczu.
Sięgnęła dłonią w bok, gdyż to na linii żeber zlokalizowane były guziki sukni, które zaczęła powoli rozpinać. Gdy materiał poluzował się odpowiednio, wysunęła z niego jedno, a później drugie ramię i pozwoliła szkarłatowi rozlać się po trawie. Konstrukcja pozbawiona była gorsetu, dlatego Caley stała teraz przed bratem ubrana jedynie w satynową, jasną halkę, przylegającą do ciała i gdyby nie mina, którą przybrała, wyglądałaby zupełnie jak niewiniątko.
Puściła Calhounowi oczko i odwróciła się, wędrując w stronę ogniska. Schyliła się przy torbie, z której wyjęła butelkę rumu, a w skórzanych fałdach i kieszeniach schowała własną różdżkę. Po raz ostatni spojrzała w płomienie, po czym powstała i szybko pokonała drogę dzielącą ją od brata.
- Chcę żyć – mruknęła, podbiegając do niego i stając na palcach; w nieprzemyślanym geście chwyciła zębami jego żuchwę, lecz puściła ją już trzy sekundy później, odwracając się do niego plecami i puszczając biegiem prosto w stronę urwiska. Zanim jeszcze jej stopy oderwały się od ziemi zaniosła się szaleńczym śmiechem i wciąż dzierżąc butelkę rumu w dłoni, skoczyła na spotkanie morskich fal.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy coś się zmieniło w ciągu tych kilku tygodni, odkąd nie widzieli się ostatnim razem? Cedrik wciąż żył, a to dla niego nie zmieniało nic. Najwyraźniej Caley musiała dodać sobie odwagi, wlewając w siebie kolejne litry alkoholu, ale nie zamierzał w żaden sposób ją upominać. Od tego miała innych, starszych braci, którzy woleli prawić morały niż przejrzeć na oczy i dostrzec, że ich siostra naprawdę ich potrzebowała. Jak bardzo podle musieli się czuć, gdy oznajmiła im, że zamiast napisać do jednego z domów, w których mieszkali, wolała zaryzykować i zgłosić się do kogoś, kto zniknął. Szukanie w stogu siana, możliwość odrzucenia, nieznane wydawało jej się bardziej prawdopodobne niż faktyczna pomoc tych, którzy zostali z dupami na lądzie. Co to o nich świadczyło? Jak wielce musieli cieszyć się z powrotu syna marnotrawnego? Tylko że Calhoun nie planował padać na kolana przed ojcem błagać o wybaczenie, licząc w duchu na to, że rodzicielska miłość obroni go przed odrzuceniem, z którym zaznajomił się już we wczesnym dzieciństwie i doświadczał praktycznie przez całe życie. Jednak to z tego odrzucenia zbudował sobie własny świat, nie dając się stłamsić i narzucić obcej woli, gdy wizja rzeczywistości była dla niego zupełnie inna. Nie poszedł śladami rodzeństwa, które szukało chorobliwie atencji i poparcia, tkwiąc przy rodzicach ślepo i nie używając własnego mózgu. Stracony potencjał, zerwane więzi, brak zaufania - to właśnie dostali od najmłodszego z braci w zamian za decyzje, którym się poddali. Może i Cadan kiedyś kochał Calhouna, lecz on tego nie potrzebował, by robić to, czego chciał. Imię i nazwisko nakładacza klątw było niczym podobnie jak to, co sobą prezentował. Cal potrzebował starszego brata dawno temu; teraz jego bracia tkwili w magiczny porcie, pływając z nim i plądrując, przemycając i pochłaniając wszystko, co napotkali. Goyle nie potrzebował jednak nawet i ich, zdając sobie sprawę, że nikt nie miał mu dorównać. Bez tego nie byłby kapitanem, bez tego nie przejął by statku, bez tego nie zdobyłby tego, co miał, gdy wpływał do portów wielu miast. Daemon. Et udyr som har tatt mange liv. Norweskie ulice lubiły nazywać swoich marynarzy, a demonami ochrzcili tych, którzy pływali u boku jednego z młodszych dowódców pomiędzy nimi. W półsłówkach układali sobie żywoty, a gdy pojawił się on, dzierżąc władzę Aegirssona, musieli zacząć zastanawiać się, co się wydarzyło z dawnym kapitanem, lecz nie mieli odwagi spytać. Bo czy nie mieli racji? Ut av udyrets mage kom slangen. Wąż o tysiącu głowach, a każda z nich pluła jadem.
Obserwując poczynania swojej siostry, nie odzywał się i chociaż nie brał aktywnego udziału w przedstawieniu, wiedział, że był jego główną częścią. Bo czy bez publiki artysta w ogóle miał po co się starać? A Caley zależało na tym, by mu się wszystko spodobało. Niezauważalnie przekrzywił nawet głowę w geście zaciekawienia, gdy sięgnęła guzików sukni, by wysunąć się z niej i pozostać jedynie w cienkim materiale halki, która i tak pokazywała więcej. Światło ognia za jej plecami wyraźnie odbijało linię jej sylwetki, jednak to nie ona interesowała Cala. Patrzył na twarz siostry, która z jakiegoś powodu postanowiła sięgnąć po własną odwagę, po własne życie dopiero teraz. Potrzebowała go aż do tego, by zrozumieć, że właśnie to był jej główny problem? Czy tylko on wyjawiał przed nią szczerą, brutalną prawdę? Nie obchodziło go to za wiele, wiedząc, że to nie motywacja zdobywała jego zainteresowanie. Że to nie dogłębna analiza miała być tym, co odgruzowywało pochowaną za stosem kamieni Caley. Jej słowa i gest nie wywołały u brata żadnej reakcji, bo i ta nie była w żaden sposób potrzebna. Chciała żyć, ale czy ktoś jej wcześniej zakazywał? Calhoun miał przeciwko siostrze wiele zarzutów, wiele szpilek, które mógł wbić w każdej chwili, lecz nie zamierzał ich używać. A przynajmniej jeszcze nie teraz. - Powiedziała i skoczyła z klifu - mruknął pod nosem, leniwie ruszając w stronę granicy i szukając spojrzeniem postaci siostry, która zniknęła na chwilę w morskiej toni wraz z rozlegającym się śmiechem. Obserwował przez moment czy przypadkiem nie roztrzaskała się o sąsiednie fale, ale gdy jasna głowa odbiła światło księżyca, obrócił się, by podejść do ogniska. Wyciągnął własną butelkę i wrócił tam, gdzie stał chwilę wcześniej. Usiadł na krawędzi, nie spiesząc się jak zawsze i pozwolił by stopy unosiły się w powietrzu, nie natrafiając na żaden zdradliwy opór gruntu, którego tak nienawidził. Obserwował przez pięć minut punkt, który miał być jego siostrą, popijając to, co ze sobą przyniosła, a gdy uznał, że nie zamarła, podążył jej śladem. Ale nie chciał jedynie zostawać przy brzegu. Czując jak świst powietrza zamienił się w symfonię wygłuszonej wody, ruszył przed siebie jakby daleko poza horyzont, tam gdzie zaczynało się prawdziwe życie. Morze walczyło u brzegów, wystawiając na próbę już na początku każdego, kto śmiał nazywać się jego częścią, lecz po trudach pierwszej fazy, czekała chwila odetchnienia i ulgi. Krótka, lecz satysfakcjonująca dla obu stron. Nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się w tamtym momencie blondwłosa potomkini Goyle'ów, ale nie martwił się o nią. Ciężko było ich zabić.
Obserwując poczynania swojej siostry, nie odzywał się i chociaż nie brał aktywnego udziału w przedstawieniu, wiedział, że był jego główną częścią. Bo czy bez publiki artysta w ogóle miał po co się starać? A Caley zależało na tym, by mu się wszystko spodobało. Niezauważalnie przekrzywił nawet głowę w geście zaciekawienia, gdy sięgnęła guzików sukni, by wysunąć się z niej i pozostać jedynie w cienkim materiale halki, która i tak pokazywała więcej. Światło ognia za jej plecami wyraźnie odbijało linię jej sylwetki, jednak to nie ona interesowała Cala. Patrzył na twarz siostry, która z jakiegoś powodu postanowiła sięgnąć po własną odwagę, po własne życie dopiero teraz. Potrzebowała go aż do tego, by zrozumieć, że właśnie to był jej główny problem? Czy tylko on wyjawiał przed nią szczerą, brutalną prawdę? Nie obchodziło go to za wiele, wiedząc, że to nie motywacja zdobywała jego zainteresowanie. Że to nie dogłębna analiza miała być tym, co odgruzowywało pochowaną za stosem kamieni Caley. Jej słowa i gest nie wywołały u brata żadnej reakcji, bo i ta nie była w żaden sposób potrzebna. Chciała żyć, ale czy ktoś jej wcześniej zakazywał? Calhoun miał przeciwko siostrze wiele zarzutów, wiele szpilek, które mógł wbić w każdej chwili, lecz nie zamierzał ich używać. A przynajmniej jeszcze nie teraz. - Powiedziała i skoczyła z klifu - mruknął pod nosem, leniwie ruszając w stronę granicy i szukając spojrzeniem postaci siostry, która zniknęła na chwilę w morskiej toni wraz z rozlegającym się śmiechem. Obserwował przez moment czy przypadkiem nie roztrzaskała się o sąsiednie fale, ale gdy jasna głowa odbiła światło księżyca, obrócił się, by podejść do ogniska. Wyciągnął własną butelkę i wrócił tam, gdzie stał chwilę wcześniej. Usiadł na krawędzi, nie spiesząc się jak zawsze i pozwolił by stopy unosiły się w powietrzu, nie natrafiając na żaden zdradliwy opór gruntu, którego tak nienawidził. Obserwował przez pięć minut punkt, który miał być jego siostrą, popijając to, co ze sobą przyniosła, a gdy uznał, że nie zamarła, podążył jej śladem. Ale nie chciał jedynie zostawać przy brzegu. Czując jak świst powietrza zamienił się w symfonię wygłuszonej wody, ruszył przed siebie jakby daleko poza horyzont, tam gdzie zaczynało się prawdziwe życie. Morze walczyło u brzegów, wystawiając na próbę już na początku każdego, kto śmiał nazywać się jego częścią, lecz po trudach pierwszej fazy, czekała chwila odetchnienia i ulgi. Krótka, lecz satysfakcjonująca dla obu stron. Nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się w tamtym momencie blondwłosa potomkini Goyle'ów, ale nie martwił się o nią. Ciężko było ich zabić.
Upadek na skały mógł kosztować ją życie, lecz nie ceniła go na tyle, by nie skoczyć z klifu prosto na spotkanie z przeznaczeniem. Do samego końca nie zamknęła oczu, choć te zapiekły ją niemiłosiernie jeszcze przed spotkaniem ze słoną, morską wodą. Uderzenie o taflę bolało tylko przez chwilę, lecz zaraz potem ból zamienił się w przyjemne uczucie, rozchodzące po całym zanurzonym w wodzie ciele. Zwalczyła instynkt, podpowiadający jej, że powinna czym prędzej spróbować wydostać się na powierzchnię i zaczerpnąć pierwszego oddechu; przez kilkanaście uderzeń serca pozostała pod wodą, lecz wydawało jej się, jakby spędziła tam wieczność. Czas zatrzymał się i do podjęcia została jedna, ostateczna decyzja – wypływać, czy zatonąć? Nie przybyła tutaj, by żegnać się z życiem, lecz przez moment wyjście to było niezmiernie kuszące. Caley nie potrzebowała wiele, aby zdecydować, właściwie od razu gdy poczuła mrowienie zmarzniętych palców wiedziała już, że nie chce wybierać łatwej drogi. Chciała stawić czoła wyzwaniu i wyrwać się z objęć złej i nieżyczliwej fortuny; odtąd miała być wyłączną panią własnego losu. Początkowo trwająca we względnym bezruchu, powoli opadająca coraz głębiej, szarpnęła się, zamachując nogami oraz rękami i po raz kolejny przebiła taflę, tym razem zaczerpując jednak oddechu.
Nie od razu odczuła wszystkie bodźce; świat dookoła dopiero wracał do normalności i przestał sprawiać, że kręciło jej się w głowie. Halka przylgnęła jej do ciała, podobnie jak mokre włosy, a woda spływała po twarzy i zlepiała rzęsy, dlatego Caley musiała zamrugać kilkukrotnie zanim na dobre otworzyła oczy. Stwierdzenie, że właśnie narodziła się na nowo, wcale nie było dalekie od prawdy; wzniosłość tego momentu była może nieco patetyczna, lecz tego właśnie potrzebowała czarownica, by odkryć siebie na nowo, podbudować się i umocnić. Morski żywioł nie stanowił już dla niej zagrożenia; blondynka zaczerpnęła kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak zimna jest woda, w której się znalazła. Obejrzała się za siebie, spoglądając na klif, z którego właśnie skoczyła, a później – przepływając kilka metrów – zwróciła oczy w stronę portu majaczącego w oddali. Przypomniała sobie o butelce i ponownie zanurkowała, odnajdując wreszcie naczynie pełne trunku i rejestrując, że Calhoun poszedł jej śladem; głośny plusk kazał jej odwrócić głowę, lecz nie zdecydowała się jeszcze płynąć w kierunku brata.
Nie istniała bez niego. Widziała to teraz wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej, niezależnie od tego, jak bardzo napięta i toksyczna była relacja miedzy nimi. Potrzebowała go, pragnęła go i żywiła do niego całą paletę uczuć tak skrajnych, że niekiedy się wykluczających. Świadomość tego faktu okazała się być niezwykle bolesna dla kogoś, kto zapragnął właśnie nowego życia – jakim cudem miała być panią samej siebie, skoro była od niego tak zależna? Nie była jedynie interesowną i naiwną zarazem młodszą siostrą, chciała być kimś więcej. Wiedziała, że czasu nie uda im się cofnąć i za wszystkie błędy płaciła wcześniej każdym swym oddechem, lecz uznała wreszcie, że czas kajania się przed nim – i przed kimkolwiek innym – wreszcie minął. Okazała skruchę i nie chciała dłużej być ofiarą.
Odkorkowała butelkę i unosząc się z gracją na wodzie pociągnęła pierwszy łyk alkoholu, mającego na celu nie tylko rozgrzanie jej w tych mroźnych okolicznościach. Gardło zapiekło ją przyjemnie i na moment przymknęła oczy, próbując zachować ten moment w pamięci. Chrzest, inicjacja, rytuał odnowy… jakkolwiek nie nazwałaby tego, do czego doszło przed momentem, zapewne miało to znaczenie tylko dla niej. Nie zamierzała dzielić się tym uczuciem, lecz chciała zapamiętać jak silna czuła się w tym momencie – naga i zmarznięta, lecz pewna siebie w stopniu, którego nie czuła latami.
Powoli ruszyła tam, gdzie po raz ostatni widziała sylwetkę brata, znikającą w morskich otchłaniach. Płynęła niespiesznie, dając mu czas, by nacieszył się żywiołem, któremu stawiał czoła nader często. Zauważyła go wreszcie; stanowił jedno z niebezpiecznymi falami, a to wywołało uśmiech na jej twarzy. Wiedziała, że na pewno dostrzeże ją bez problemu, dlatego wcale nie zamierzała się kryć; chciała podpłynąć i objąć go od tyłu, przylgnąć do jego pleców jeszcze na moment, zanim zimno przegoni ich oboje na brzeg.
Nie od razu odczuła wszystkie bodźce; świat dookoła dopiero wracał do normalności i przestał sprawiać, że kręciło jej się w głowie. Halka przylgnęła jej do ciała, podobnie jak mokre włosy, a woda spływała po twarzy i zlepiała rzęsy, dlatego Caley musiała zamrugać kilkukrotnie zanim na dobre otworzyła oczy. Stwierdzenie, że właśnie narodziła się na nowo, wcale nie było dalekie od prawdy; wzniosłość tego momentu była może nieco patetyczna, lecz tego właśnie potrzebowała czarownica, by odkryć siebie na nowo, podbudować się i umocnić. Morski żywioł nie stanowił już dla niej zagrożenia; blondynka zaczerpnęła kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak zimna jest woda, w której się znalazła. Obejrzała się za siebie, spoglądając na klif, z którego właśnie skoczyła, a później – przepływając kilka metrów – zwróciła oczy w stronę portu majaczącego w oddali. Przypomniała sobie o butelce i ponownie zanurkowała, odnajdując wreszcie naczynie pełne trunku i rejestrując, że Calhoun poszedł jej śladem; głośny plusk kazał jej odwrócić głowę, lecz nie zdecydowała się jeszcze płynąć w kierunku brata.
Nie istniała bez niego. Widziała to teraz wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej, niezależnie od tego, jak bardzo napięta i toksyczna była relacja miedzy nimi. Potrzebowała go, pragnęła go i żywiła do niego całą paletę uczuć tak skrajnych, że niekiedy się wykluczających. Świadomość tego faktu okazała się być niezwykle bolesna dla kogoś, kto zapragnął właśnie nowego życia – jakim cudem miała być panią samej siebie, skoro była od niego tak zależna? Nie była jedynie interesowną i naiwną zarazem młodszą siostrą, chciała być kimś więcej. Wiedziała, że czasu nie uda im się cofnąć i za wszystkie błędy płaciła wcześniej każdym swym oddechem, lecz uznała wreszcie, że czas kajania się przed nim – i przed kimkolwiek innym – wreszcie minął. Okazała skruchę i nie chciała dłużej być ofiarą.
Odkorkowała butelkę i unosząc się z gracją na wodzie pociągnęła pierwszy łyk alkoholu, mającego na celu nie tylko rozgrzanie jej w tych mroźnych okolicznościach. Gardło zapiekło ją przyjemnie i na moment przymknęła oczy, próbując zachować ten moment w pamięci. Chrzest, inicjacja, rytuał odnowy… jakkolwiek nie nazwałaby tego, do czego doszło przed momentem, zapewne miało to znaczenie tylko dla niej. Nie zamierzała dzielić się tym uczuciem, lecz chciała zapamiętać jak silna czuła się w tym momencie – naga i zmarznięta, lecz pewna siebie w stopniu, którego nie czuła latami.
Powoli ruszyła tam, gdzie po raz ostatni widziała sylwetkę brata, znikającą w morskich otchłaniach. Płynęła niespiesznie, dając mu czas, by nacieszył się żywiołem, któremu stawiał czoła nader często. Zauważyła go wreszcie; stanowił jedno z niebezpiecznymi falami, a to wywołało uśmiech na jej twarzy. Wiedziała, że na pewno dostrzeże ją bez problemu, dlatego wcale nie zamierzała się kryć; chciała podpłynąć i objąć go od tyłu, przylgnąć do jego pleców jeszcze na moment, zanim zimno przegoni ich oboje na brzeg.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ciśnienie życzyło sobie, by roztrzaskać od wnętrza jego czaszkę i Cal nie miał nic przeciwko, a spektakularne rozlanie się jego żółtawego mózgu z czerwienią krwi po wodach porwanych przez falach uznałby za odpowiednią śmierć dla kogoś, kto sobie tak upodobał ten żywioł. Odzwierciedlenie nieustannej walki człowieka z nieujarzmionym morzem, które zawsze, prędzej czy później, dostaje to czego chce, stanowiło dla niego wyzwanie. Wieczna dominacja jednego nad drugim była czysto pozorna, lecz niewielu śmiało się poddawać w czystej formie ów wyzwaniom. Podczas gdy inni omijali sztormy, zdając sobie sprawę z ich niszczycielskich możliwości, on wpływał w sam ich środek, czerpiąc z granicy życia i śmierci. Chciał korzystać ze wszystkiego, co miał mu do zaoferowania ten świat, a szaleństwo gromów i rozwścieczonego morza były jednym z elementów, które poznał i doświadczać wciąż zamierzał. W jego załodze nie mogło być kogoś kto nie podzielał jego podejścia, jego szaleństwa, jego wolności. Nie chciał dzieciaków z angielskich brzegów, z którymi miał do czynienia. Nie widzieli tego samego, co posiadali Norwegowie zajmujący kajuty a Aegirssonie. Inna mentalność była nie do przeskoczenia; marynarzem trzeba było się urodzić, a nie stać i to była ta zasadnicza różnica, której synowie Brytanii nie rozumieli. Calhoun zawsze trzymał się swoich nordyckich korzeni, odrzucając to, co zrobili z nimi jego przodkowie, osiedlając się w Londynie i pozwalając, by narodził się ktoś taki jak Cadmon w ich gronie. Lub jego ukochani bracia. W tym wszystkim przepływała przez niego ta sama czarna krew Fafnira, który gotowy był zabić własnego ojca dla zdobycia skarbu i nie bał się sięgania po coś, czego pragnął. Nic i nikt nie był w stanie stanąć mu na drodze. Czy zdobycie ów nagrody miało łączyć się z równie haniebnym końcem? Nawet jeśli to Cal zawsze był o krok przed wszystkimi, nie dając się zaskoczyć. Nie dając sobą manipulować. Rodzice Goyle musieli być niesamowicie naiwni, jeśli kiedykolwiek sądzili, że ich najmłodszy syn da się zamknąć w klatce, którą własnoręcznie zamierzali nad nim zapleść. Nieuchwytny, niereformowalny, nieprzewidywalny. Jego macki sięgały dalej niż mogli to dostrzec, by w jednym momencie zniknąć im z pola widzenia. Kochał te momenty i rozsmakowywał się w ich gniewie, zdezorientowaniu, upokorzeniu. Im słabsi byli, tym on mocniejszy się stawał. Czy i Caley miała poddać się ów zasadzie i stać się jedynie pożywką do dalszego sięgania poza horyzontem? Musiała stać się silniejsza, musiała stać się bezlitosna. Musiała stać się Goylem.
Nie zrzucał ubrań jak siostra, oddając się morzu takim, jakim był w tamtym momencie. Ciążenie materiału wprawiało go w jeszcze większe zadowolenie, bo nic co proste go nie interesowało. Walka z podtopieniem wydzielała w jego ciele energię, której pojęcie mogli znać tylko ci, którzy podejmowali ów ryzyko, krocząc ścieżką bezprawnego szamotania się na krawędzi z możliwością spadnięcia i roztrzaskania się na samym dnie. Czy nie była to jednak ponętna wizja? Śmierci i braku strachu przed nią? Wręcz starania się o nią, by koniec końców wydrzeć się z jej zaciskających się coraz mocniej palców? Wszystko przypominało jeden, wielki plan, którego geniusz mógł być doceniony, a stanąć naprzeciw mógł jedynie równy. Nie znalazł się jeszcze taki, któremu Calhoun oddałby hołd i który potrafiłby go uzupełniać, odpychać ataki, zdwoić wysiłki. Nie było go. Nie wśród ludzi. Teraz dawał się obtulać nie tylko falom, lecz również i znajomym, skostniałym dłoniom, które po jakimś czasie do niego dotarły. Ona tam była. On obserwował to, co działo się nad nimi na niebie, świadkującym za każdym razem ich spotkaniom. W kieszeniach płaszcza zostawił to, z czym przyszedł, dlatego wyciągnął skręcony wcześniej tytoń w bibułce i różdżką odpalił zamoknięty susz, co wcale mu nie przeszkadzało. Póki miał się tlić, nie zamierzał narzekać. Caley wczepiona w niego chyba nie zamierzała odpływać, jednak natura sama miała się upomnieć o to, by wrócili na brzeg. Calhoun wydmuchał gęsty obłok ciężkiego dymu papierosowego i rozłączył dłonie siostry zesztywniałe z zimna, by mogła odpłynąć. Nieznoszący sprzeciwi gest, chociaż dla kogoś bez znaczenia, dla nich był aż nadto wyraźny. Kapitan szedł za swoją siostrą, ale ona musiała się go słuchać, gdy tego wymagała sytuacja, bo jeśli ktoś miał trzymać się z daleka od skutków chaosu to właśnie ona. Bez słowa skierował się ku pogrążonej w ciemności plaży, nie zwracając uwagi na chluszczącą raz po raz wodę prosto w twarz i gaszącą iskrę ognia. Sama miała się odpalić ponownie. Jako pierwszy wyszedł na ląd, wynurzając się z wód w mokrym, długim płaszczu, z którego sączyły się ciężkie krople i wsiąkały w suchy miejscami piasek. Torował drogę Hel, która szła jego śladem, a której ciało miało się wkrótce ukazać. Jej brat opadł na piaski, wpatrując się w ciemność ponad sobą, paląc papierosa i czując jak zimno wkradało się w jego najmniejszą komórkę. Ignorował to, bo wierny Fenrir nie zdychał. Czekał na swoją siostrę.
Nie zrzucał ubrań jak siostra, oddając się morzu takim, jakim był w tamtym momencie. Ciążenie materiału wprawiało go w jeszcze większe zadowolenie, bo nic co proste go nie interesowało. Walka z podtopieniem wydzielała w jego ciele energię, której pojęcie mogli znać tylko ci, którzy podejmowali ów ryzyko, krocząc ścieżką bezprawnego szamotania się na krawędzi z możliwością spadnięcia i roztrzaskania się na samym dnie. Czy nie była to jednak ponętna wizja? Śmierci i braku strachu przed nią? Wręcz starania się o nią, by koniec końców wydrzeć się z jej zaciskających się coraz mocniej palców? Wszystko przypominało jeden, wielki plan, którego geniusz mógł być doceniony, a stanąć naprzeciw mógł jedynie równy. Nie znalazł się jeszcze taki, któremu Calhoun oddałby hołd i który potrafiłby go uzupełniać, odpychać ataki, zdwoić wysiłki. Nie było go. Nie wśród ludzi. Teraz dawał się obtulać nie tylko falom, lecz również i znajomym, skostniałym dłoniom, które po jakimś czasie do niego dotarły. Ona tam była. On obserwował to, co działo się nad nimi na niebie, świadkującym za każdym razem ich spotkaniom. W kieszeniach płaszcza zostawił to, z czym przyszedł, dlatego wyciągnął skręcony wcześniej tytoń w bibułce i różdżką odpalił zamoknięty susz, co wcale mu nie przeszkadzało. Póki miał się tlić, nie zamierzał narzekać. Caley wczepiona w niego chyba nie zamierzała odpływać, jednak natura sama miała się upomnieć o to, by wrócili na brzeg. Calhoun wydmuchał gęsty obłok ciężkiego dymu papierosowego i rozłączył dłonie siostry zesztywniałe z zimna, by mogła odpłynąć. Nieznoszący sprzeciwi gest, chociaż dla kogoś bez znaczenia, dla nich był aż nadto wyraźny. Kapitan szedł za swoją siostrą, ale ona musiała się go słuchać, gdy tego wymagała sytuacja, bo jeśli ktoś miał trzymać się z daleka od skutków chaosu to właśnie ona. Bez słowa skierował się ku pogrążonej w ciemności plaży, nie zwracając uwagi na chluszczącą raz po raz wodę prosto w twarz i gaszącą iskrę ognia. Sama miała się odpalić ponownie. Jako pierwszy wyszedł na ląd, wynurzając się z wód w mokrym, długim płaszczu, z którego sączyły się ciężkie krople i wsiąkały w suchy miejscami piasek. Torował drogę Hel, która szła jego śladem, a której ciało miało się wkrótce ukazać. Jej brat opadł na piaski, wpatrując się w ciemność ponad sobą, paląc papierosa i czując jak zimno wkradało się w jego najmniejszą komórkę. Ignorował to, bo wierny Fenrir nie zdychał. Czekał na swoją siostrę.
Chciała stać się bezlitosna, pragnęła tego najbardziej na świecie. Nie mogła iść w ślady męskich przodków i zasłużyć na uznanie swoim oddaniem żegludze, nie mogła jak oni stawiać czoła żywiołowi, który od wieków sobie ukochali. Chciała jednak zahartować się, stać się nieugięta i niewzruszona niczym najtrwalszy z portów, chciała zasłużyć na własne nazwisko i w rodowym panteonie zająć godne miejsce. Nie mogła osiągnąć celu, nie odrzucając wcześniej wszystkiego, do czego przywykła; odtrącenie wygodnego życia nie wydawało jej się jednak tak straszne, jak to, do czego przywykła trwając pod jego przykrywką. Jeśli chciała być niczym stal, musiała najpierw poznać czym jest ból i upokorzenie – tylko dzięki takim doświadczeniom mogła wychodzić z nich silniejsza, mocniejsza. Jej pragnienia były wyraźnie widoczne dla każdego, kto nie bał się spojrzeć na nią odrobinę dłużej. Pod płaszczem powierzchowności ukrywała wszystko, czego nie zamierzała o sobie zdradzać, a na światło dziennie nie zamierzała wypuszczać własnych słabości; wtedy mogłoby zostać użyte przeciwko niej. Wciąż miała ich kilka, lecz znała siebie i wiedziała doskonale, że nigdy nie wyzbędzie się wszystkich – zamiast zgrzytać zębami z tego powodu, zamierzała zamienić to w swoją mocną stronę. Wiedziała, na czym się skupić, na jakich relacjach polegać i którędy stąpać, by dotrzeć do celu. Najpierw należało postawić pierwszy krok, a to właśnie uczyniła, skacząc z klifu. Jeden z żywiołów poddał ją testowi, z którego wyszła zwycięsko, pozostawały jeszcze trzy inne.
Caley nie chciała teraz gdybać na temat własnej przyszłości, zamierzała cieszyć się chwilą i dlatego właśnie podpłynęła do brata, przylegając ufnie do jego pleców; nie bała się odtrącenia, nie brała go nawet pod uwagę. Calhoun wciąż miał na sobie ubrania, teraz na pewno niezmiernie mu ciążące, dlatego nie mógł napawać się jej strojem oraz bodźcami, jakie zapewniłoby mu zetknięcie się z jej prawie nagim ciałem. Nic straconego.
Trwali tak jeszcze chwilę, po czym starszy Goyle podjął słuszną decyzję o powrocie na brzeg. Gdy się rozdzielili, Caley zaszczękała zębami z zimna, lecz pozwoliła sobie na to ten jeden, jedyny raz. Ręce miała lodowate, podobnie jak nos i nie chciała nawet myśleć o tym, co stanie się, gdy wreszcie wynurzy się z wody. Puściła więc Calhouna przodem i spędziła jeszcze kilka chwil sama pośród fal, które szczelnie otulały ją swoim zimnem. Nie musiała rozglądać się za bratem, bo końcówka jego papierosa jarzyła się wyraźnie nawet z oddali.
Nie poświęcała zbyt wiele myśli wyrzucaniu sobie, że cała ich relacja pozostaje niewłaściwa; czyż nie była taka praktycznie od samego początku? Zależności, jakie między sobą wytworzyli, śmiało mogły nosić miano toksycznych, lecz czarownica nigdy nie czuła z tego powodu wyrzutów sumienia. Wstyd przynosiły jej upokorzenia, jakich doznawała ze strony innych, a nie momenty dzielone z Calhounem, w których to osiągali poziomy intymności z pozoru dla nich niedostępne. Moralność mogła nie istnieć, bo liczyli się przecież tylko oni, a ich umysły i ciała napędzane były instynktem.
Zaczęła wreszcie płynąć ku brzegowi i nie minęło dużo czasu, aż znalazła się na plaży; faktura piasku nie była wcale przyjemna dla kogoś, kogo stopy były całe zmarznięte, lecz blondynka nie przejmowała się już żadnymi bodźcami z zewnątrz. Mokra halka i zlepione włosy przylegały do ciała, ale Caley bezwstydnie podążała przed siebie prosto do celu. Nie więcej niż dwa metry od miejsca, w którym znajdował się Calhoun, zatrzymała się i przez moment starała dostrzec wyraz twarzy brata, skąpany jedynie w świetle księżyca. Nie miała już żadnych pytań, które chciałaby mu zadać ani słów, które po raz kolejny sprawiłyby, że ukorzyłaby się przed nim, prosząc o przebaczenie. W ich układzie to czyny znaczyły najwięcej.
Podeszła więc do niego powolnym krokiem, a później stanęła tuż obok, sięgając do mokrych włosów Cala i zanurzając w nich jedną z dłoni. Nie bawiła się długo w ten sposób, bo już po chwili opadła tuż obok, za blisko by to zachowanie nazwać fałszywą niewinnością.
- Lys brannen min – poprosiła, szepcząc mu do ucha, chociaż oprócz nich na plaży nie było żywej duszy. Zimno mi.
Caley nie chciała teraz gdybać na temat własnej przyszłości, zamierzała cieszyć się chwilą i dlatego właśnie podpłynęła do brata, przylegając ufnie do jego pleców; nie bała się odtrącenia, nie brała go nawet pod uwagę. Calhoun wciąż miał na sobie ubrania, teraz na pewno niezmiernie mu ciążące, dlatego nie mógł napawać się jej strojem oraz bodźcami, jakie zapewniłoby mu zetknięcie się z jej prawie nagim ciałem. Nic straconego.
Trwali tak jeszcze chwilę, po czym starszy Goyle podjął słuszną decyzję o powrocie na brzeg. Gdy się rozdzielili, Caley zaszczękała zębami z zimna, lecz pozwoliła sobie na to ten jeden, jedyny raz. Ręce miała lodowate, podobnie jak nos i nie chciała nawet myśleć o tym, co stanie się, gdy wreszcie wynurzy się z wody. Puściła więc Calhouna przodem i spędziła jeszcze kilka chwil sama pośród fal, które szczelnie otulały ją swoim zimnem. Nie musiała rozglądać się za bratem, bo końcówka jego papierosa jarzyła się wyraźnie nawet z oddali.
Nie poświęcała zbyt wiele myśli wyrzucaniu sobie, że cała ich relacja pozostaje niewłaściwa; czyż nie była taka praktycznie od samego początku? Zależności, jakie między sobą wytworzyli, śmiało mogły nosić miano toksycznych, lecz czarownica nigdy nie czuła z tego powodu wyrzutów sumienia. Wstyd przynosiły jej upokorzenia, jakich doznawała ze strony innych, a nie momenty dzielone z Calhounem, w których to osiągali poziomy intymności z pozoru dla nich niedostępne. Moralność mogła nie istnieć, bo liczyli się przecież tylko oni, a ich umysły i ciała napędzane były instynktem.
Zaczęła wreszcie płynąć ku brzegowi i nie minęło dużo czasu, aż znalazła się na plaży; faktura piasku nie była wcale przyjemna dla kogoś, kogo stopy były całe zmarznięte, lecz blondynka nie przejmowała się już żadnymi bodźcami z zewnątrz. Mokra halka i zlepione włosy przylegały do ciała, ale Caley bezwstydnie podążała przed siebie prosto do celu. Nie więcej niż dwa metry od miejsca, w którym znajdował się Calhoun, zatrzymała się i przez moment starała dostrzec wyraz twarzy brata, skąpany jedynie w świetle księżyca. Nie miała już żadnych pytań, które chciałaby mu zadać ani słów, które po raz kolejny sprawiłyby, że ukorzyłaby się przed nim, prosząc o przebaczenie. W ich układzie to czyny znaczyły najwięcej.
Podeszła więc do niego powolnym krokiem, a później stanęła tuż obok, sięgając do mokrych włosów Cala i zanurzając w nich jedną z dłoni. Nie bawiła się długo w ten sposób, bo już po chwili opadła tuż obok, za blisko by to zachowanie nazwać fałszywą niewinnością.
- Lys brannen min – poprosiła, szepcząc mu do ucha, chociaż oprócz nich na plaży nie było żywej duszy. Zimno mi.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Klify
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent