Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Miodowe Królestwo
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miodowe Królestwo
Miodowe Królestwo to słynny sklep ze słodyczami oraz cukiernia założona przez państwo Flume. Zlokalizowana jest przy głównej ulicy Hogsmeade i należy do najchętniej odwiedzanych obiektów w wiosce - nie tylko przez studentów Hogwartu, ale również przez dorosłych amatorów słodyczy. Specjalnością Miodowego Królestwa są czekolady - w rozmaitych smakach i z najbardziej wymyślnymi nadzieniami, lecz oprócz nich, w ofercie znajdują się także inne, pyszne łakocie - każdy znajdzie tam coś dobrego dla swojego podniebienia. Od słynnych fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta i czekoladowych żab, przez lewitujące kulki oraz pieprzne diabełki, aż po takie smakołyki jak karaluchowy blok. Miodowe Królestwo to prawdziwy raj dla łasuchów, który zaspokoi nawet najbardziej wyrafinowane gusta kulinarne.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:04, w całości zmieniany 5 razy
The member 'Eurydice Nott' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
- Nie bój się droga o spojrzenia innych kobiet, one nie są dla mnie ważne. To tylko nic nieznaczące dyrdymały. Nie przejmuj się nimi. Wiesz, że kiedy ty na mnie spoglądasz, wtedy tylko jestem w stanie poczuć się sobą. Droga Eurydyczko, nawet nie wiesz jak mnie cieszy, to że się przy mnie pojawiłaś - kiedy ona drży przed możliwością popadnięcia w zieloną chorobę zazdrości, mnie rośnie serce, bo pojąłem, że nawet dla mnie jest szansa na szczęśliwą przyszłość. Ona, moja zazdrosna Hera, pięknie elegancka, tak śliczna, eteryczna i delikatna. Niech nie męczy się jej dusza, niech nie cierpi jej ciało - nie ma we mnie nic z polde rozwiązłego Zeusa - nie ma już. Odkąd tylko ona pojawiła się przed moimi oczami dziś, wiem, że powinienem jak najprędzej wyczyścić moją głowę ze wspomnień o Aurorze. Jej twarz zresztą zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki - teraz skupiam się tylko i wyłącznie na drogiej pannie Nott.
Obiecując jej klejnotów stosy, widzę, że jej oczy błyszczą zadowolone. I ja się cieszę, nie ma bowiem nic piękniejszego, niż kiedy ukochana osoba cieszy się z prezentów. Ciepło robi mi się na sercu, że tak radosna może być za sprawą kilku ton złota i nakręcam się, chcę już pędzić do złotnika.
- Obiecuję. Wybierzmy się jak najprędzej na owe zakupy, nic tak mnie nie uraduje jak widok ciebie w nowych pięknych sukniach - i chociaż etykieta nie pozwalałaby nawet pomyśleć w ten sposób, biorę wdech, bo myślę, że zarówno w sukniach i jak bez nich chciałbym od dziś widywać pannę Nott. Lekki uśmiech, zanurzony w fantazji którą kreują moje myśli, nie znika ani na chwilę. Ba, jest nawet powiększany o każde kolejne jej słowo. Tak radośnie nie uśmiechałem się już bardzo długo. Strach myśleć o zakwasach, które czekają mnie jutro... ale dziś nie myślę o nieprzyjemnościach.
Oświadczanie się w dniu swoich zaręczyn z inną panną, są po pierwsze dość niezręczne, a może nawet trochę niegrzeczne wobec owej. Ale czy mogłem dalej iść w zaparte w tej umowie pomiędzy mną a rodem Burke, kiedy dziś poznałem, kogo tak na prawdę chcę wziąć za żonę? Nigdy wcześniej nie czułem tego do żadnej szlachetnie urodzonej panny. Aż do teraz. I skoro poczułem, wiedziałem, że zaręczyny z lady Primrose należy jak najprędzej zerwać, natomiast teraz starać się o rękę lady Nott.
Błysk w moich oczach to reakcja na jej niejednoznaczną odpowiedź. Nagle wzbiera we mnie jakaś moc wielka, zaczynam pojmować, że to właśnie nazywane jest przez poetów żarem miłości. Dotąd czułem to jedynie kilka razy, ale nigdy nie sądziłem, że będę mógł czuć to do panny z tak nobliwego rodu. Zaraz czuję się zmotywowany, pełen sił i gotowy do wstąpienia na trudną drogę zdobycia jej serca. Tak, tego właśnie mu brakowało dotąd w życiu. Powodu A ona daje mu go, ofiarowuje niczym najpiękniejszy skarb. Bo przejrzała jego duszę i wie, że po imienniku swoim, musi walczyć - musi mieć o co walczyć. Podane mu na tacy dary od Burkeów to dary miłe, ale w żadnym razie nie poruszą jego serca. Dlatego się cieszy i uznaje nawet, że te szklące sie oczy w twarzy pięknej panny Nott, to wzruszenie, bo przecież widzi jak zareagował. Wyprostowany siedzi, bystry wzrok utkwiony ma w w dziewczęciu. - Tak cieszy mnie, że nie zgodziłaś się w ciemno. Okazuje się, że poza słodką buzią, masz również na miejscu serce. Tak właśnie sądziłem, ale wiem z doświadczenia, że pozory bywają złudne. Wiedz, najdroższa Twoje warunki są dla mnie niczym miód na serce, bo to znaczy, że chcesz odemnie otrzymywać listy, prezenty i kwiaty, a ja i tak bym ci je słał. I od dziś wypatruj mojej sowy, bo przybędzie nim się obejrzysz - znów tysiące obietnic, a ja zrozumiałem, że skoro już tą złożyłem, to czas zerwać tą, którą złożyłem kilka godzin temu. Jest mi niewygodnie z myślą, że wciąż mam cały ten układ nestorów nad głową. Uwiera mi on, kiedy siedze tu z moją wybranką.
- Źle się stało, że tak długo wstrzymywałem kontakt z Tobą, kochana kuzynko. Rozumiesz dlaczego, dziś nie chcę też wspominać tej mrocznej przeszłości naszych rodów, ale od teraz obiecuję, że częściej będę gościem na Waszym dworze - zapewniam ją, bo może mieć jeszcze wątpliwości, czy nie będę jej gorzej traktował ze względu na niesnaski pomiędzy naszymi rodami, wynikające z nieudanego małżeństwa mojej kuzynki Isabelli. Nie chciałem teraz zajmować się obgadywaniem tamtej, natomiast prawdę mówiąc nie widziałem w niej tego blasku, który dziś oglądam w pannie Nott. Nawet przed samym ślubem. Tak więc, to oczywiste, że tamto małżeństwo nie mogło się udać..
Nim jednak zdołaliśmy się nad tym rozwodzić, w naszym kierunku przyfrunęła dynia. Zastanawiający był ten element o skończonym śnie. Nie chciałem, by mój sen z panną Nott się kończył, ale dyńka dalej śpiewała, na co w końcu zareagowałem wyciągnięciem różdżki.
- Wybacz kochanie, ale chyba jestem zmuszony zrobić to czego chce ta natrętna dynia - po czym machnąłem różdżką i mówię: - Engiorgio
Obiecując jej klejnotów stosy, widzę, że jej oczy błyszczą zadowolone. I ja się cieszę, nie ma bowiem nic piękniejszego, niż kiedy ukochana osoba cieszy się z prezentów. Ciepło robi mi się na sercu, że tak radosna może być za sprawą kilku ton złota i nakręcam się, chcę już pędzić do złotnika.
- Obiecuję. Wybierzmy się jak najprędzej na owe zakupy, nic tak mnie nie uraduje jak widok ciebie w nowych pięknych sukniach - i chociaż etykieta nie pozwalałaby nawet pomyśleć w ten sposób, biorę wdech, bo myślę, że zarówno w sukniach i jak bez nich chciałbym od dziś widywać pannę Nott. Lekki uśmiech, zanurzony w fantazji którą kreują moje myśli, nie znika ani na chwilę. Ba, jest nawet powiększany o każde kolejne jej słowo. Tak radośnie nie uśmiechałem się już bardzo długo. Strach myśleć o zakwasach, które czekają mnie jutro... ale dziś nie myślę o nieprzyjemnościach.
Oświadczanie się w dniu swoich zaręczyn z inną panną, są po pierwsze dość niezręczne, a może nawet trochę niegrzeczne wobec owej. Ale czy mogłem dalej iść w zaparte w tej umowie pomiędzy mną a rodem Burke, kiedy dziś poznałem, kogo tak na prawdę chcę wziąć za żonę? Nigdy wcześniej nie czułem tego do żadnej szlachetnie urodzonej panny. Aż do teraz. I skoro poczułem, wiedziałem, że zaręczyny z lady Primrose należy jak najprędzej zerwać, natomiast teraz starać się o rękę lady Nott.
Błysk w moich oczach to reakcja na jej niejednoznaczną odpowiedź. Nagle wzbiera we mnie jakaś moc wielka, zaczynam pojmować, że to właśnie nazywane jest przez poetów żarem miłości. Dotąd czułem to jedynie kilka razy, ale nigdy nie sądziłem, że będę mógł czuć to do panny z tak nobliwego rodu. Zaraz czuję się zmotywowany, pełen sił i gotowy do wstąpienia na trudną drogę zdobycia jej serca. Tak, tego właśnie mu brakowało dotąd w życiu. Powodu A ona daje mu go, ofiarowuje niczym najpiękniejszy skarb. Bo przejrzała jego duszę i wie, że po imienniku swoim, musi walczyć - musi mieć o co walczyć. Podane mu na tacy dary od Burkeów to dary miłe, ale w żadnym razie nie poruszą jego serca. Dlatego się cieszy i uznaje nawet, że te szklące sie oczy w twarzy pięknej panny Nott, to wzruszenie, bo przecież widzi jak zareagował. Wyprostowany siedzi, bystry wzrok utkwiony ma w w dziewczęciu. - Tak cieszy mnie, że nie zgodziłaś się w ciemno. Okazuje się, że poza słodką buzią, masz również na miejscu serce. Tak właśnie sądziłem, ale wiem z doświadczenia, że pozory bywają złudne. Wiedz, najdroższa Twoje warunki są dla mnie niczym miód na serce, bo to znaczy, że chcesz odemnie otrzymywać listy, prezenty i kwiaty, a ja i tak bym ci je słał. I od dziś wypatruj mojej sowy, bo przybędzie nim się obejrzysz - znów tysiące obietnic, a ja zrozumiałem, że skoro już tą złożyłem, to czas zerwać tą, którą złożyłem kilka godzin temu. Jest mi niewygodnie z myślą, że wciąż mam cały ten układ nestorów nad głową. Uwiera mi on, kiedy siedze tu z moją wybranką.
- Źle się stało, że tak długo wstrzymywałem kontakt z Tobą, kochana kuzynko. Rozumiesz dlaczego, dziś nie chcę też wspominać tej mrocznej przeszłości naszych rodów, ale od teraz obiecuję, że częściej będę gościem na Waszym dworze - zapewniam ją, bo może mieć jeszcze wątpliwości, czy nie będę jej gorzej traktował ze względu na niesnaski pomiędzy naszymi rodami, wynikające z nieudanego małżeństwa mojej kuzynki Isabelli. Nie chciałem teraz zajmować się obgadywaniem tamtej, natomiast prawdę mówiąc nie widziałem w niej tego blasku, który dziś oglądam w pannie Nott. Nawet przed samym ślubem. Tak więc, to oczywiste, że tamto małżeństwo nie mogło się udać..
Nim jednak zdołaliśmy się nad tym rozwodzić, w naszym kierunku przyfrunęła dynia. Zastanawiający był ten element o skończonym śnie. Nie chciałem, by mój sen z panną Nott się kończył, ale dyńka dalej śpiewała, na co w końcu zareagowałem wyciągnięciem różdżki.
- Wybacz kochanie, ale chyba jestem zmuszony zrobić to czego chce ta natrętna dynia - po czym machnąłem różdżką i mówię: - Engiorgio
The member 'Ares Carrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Mówi pięknie, tak pięknie, iż kryształ łez skrzy się w chabrowym spojrzeniu, tak bowiem w swej wrażliwości jest poruszona podobnym zapewnieniom. Oto bowiem obiecywał jej wierność, pogardę wobec innych dam, jakichkolwiek napotkanych na ścieżce swego życia niewiast. Albowiem jego serce biło tylko dla drobnego dziewczątka, tak delikatnego w swym istnieniu, iż wydawałoby się, że przyjdzie się jej skruszyć, jeśli tylko mężczyzna ośmieli się sprzeniewierzyć swym własnym słowom, a jego spojrzenia łase opadną na inną kobiecą sylwetkę. Ale czy naprawdę mógłby być tak okrutny? Ciepło jego orzechowych tęczówek, miękkość ust obsypujących lekkimi pocałunkami, niby motyle skrzydła jej kruchą rączkę, wywołującymi przejmujący dreszcz gdzieś w środku, nie wskazywały na żadne zło, jakie weń mogło drzemać. Ares był wszak dobry, łagodny, wyrozumiały dla niewinności, jaką wykazywało się malutkie lwiątko, ledwo stawiające lekkie kroczki na ścieżce dorosłości. Nie, zdecydowanie daleko było mu do podłości, w błękicie ich żył płynęła zresztą jedna krew, która nawoływała do obrony słodkiej panienki przed wszelkim występkiem, jaki ośmielał się nań czyhać. Nie powinna się więc troskać zranieniem, potencjalnym skrzywdzeniem uczuć, nawet jeśli zdrowy rozsądek szeptał rozpaczliwie, by nie ufała tak łatwo. Głupiutki był ten rozsądek, przyznać musiała w duchu, przecież wszyściutkie czytane z takim zapamiętaniem powieści prawiły o tym, żeby zaufać bezgranicznie wybrankowi przez przeznaczenie zesłanemu. A czy lord Carrow takowym nie był czasem? Wszak był tutaj, w tym obcym miejscu, gotowy chronić ją przed deszczem słodyczy opadającym na srebrną, powoli wybarwiającą się na złocisty koloryt główkę. Jeszcze przysięgał, tak na mały paluszek, że zdobędzie dla niej najpiękniejsze klejnoty, buciki oraz sukienki i już to samo w sobie ukazywało, jak lojalną oraz prawdomówną był osobą, nie wspominając już o jego poczuciu obowiązku oraz hojności.
- Twój zachwyt sir sprawi, iż z pewnością będą jeszcze piękniejsze - szepce wstydliwie, choć cała w piórka z zadowolenia obrasta zaraz, szczęśliwa niezmiennie, iż nie dość, że dostanie prezentów stos, to jeszcze dzielnie będzie jej towarzyszył, w oszołomienie wprawiając wszystkie koleżanki blondyneczki. Naiwność nie zezwoliła ni na moment poruszyć w odmętach skąpanego w promieniach słońca umysłu, ni jednej zdrożnej kwestii, nie wiedząc więc o fantazjach mężczyzny, zawierzała mu siebie całą, nie dostrzegając wilka czającego się pod intensywnością wzroku. Jednak wszystkie świecidełka, zdobione materiały, kolczyki oraz drapieżniki odchodzą precz, bo oto następują oświadczyny. Nie są one wyśnione, brakuje im odświętności, pięknych strojów oraz równie urokliwego otoczenia, nikt nie wciąga poza nią powietrza ze świstem, nikt też nie wzdycha nad młodziutką arystokratą, która doznała podobnego zaszczytu jeszcze przed własnym debiutem. Lecz mają w sobie jakiś trudny do ujęcia czar, skromność oraz intymność, jaka wiąże dwie dotąd zagubione dusze w całość i trochę się lęka, że podobają się jej aż nadto. Dlatego wzbrania się, acz nie jakoś zapalczywie, stawia żądania pewnie, wiedząc, iż jest warta wysiłku, a miłość, jaka ich łączy winna znieść odrobinę trudów, nim napotkają swoje szczęśliwe zakończenie, zaś zgrabny paluszek ozdobi pierścionek.
- Z tęsknotą będę wyglądać twej słowy, wspominając brzmienie głosu, ciepło słów jej właściciela, ufając, iż niebawem przyjdzie nam się spotkać - mówi więc oczarowana niebywale, zauroczona wszystkimi tymi pięknymi zapewnieniami oraz gorącem uczucia. Mogłaby w nich tonąć, obracać się wokół własnej osi, byleby tylko móc zapamiętać tę feerię emocji, jaka towarzyszyła jej w tym momencie. Zignorowała w swej niebywałej wspaniałomyślności kwestię niesnasek, bo doprawdy, ileż można się dąsać o niemądre zachowanie osoby, która przecież nigdy nie istniała. To przecież nie tak, że szanowny pan papo albo lord wujaszek nakazali temu, temu, temu podlcowi zachować się tak, a nie inaczej. Utrzymywanie urazy było głupiutkie, lecz skłonna była ją mu wybaczyć, przecież kochał ją, ach jak on ją kochał! Mogła więc się odrobinę poświęcić, okazać wyrozumiałość i serca dobroć. Ta jednak się nieco kurczyła, gdy dynia lewitująca wpierw poza namiotem wyśpiewywała dziwną rymowankę, a następnie wdarła się bezczelnie do ich kryjówki, burząc ten wyjątkowy moment. Lecz Ares był tuż obok, taki dzielny, taki prędki i pewny w swym działaniu, powstrzymał irytujący przedmiot, który zaraz to się kurczył, próbując uniknąć konsekwencji związanej z naruszeniem prywatności.
- Och, lordzie Carrow - westchnęła aż, ujęta jego brawurą, z ciekawością zaś zajrzała do środka dyni, zaraz to drobne dłonie do policzków przykładając w zachwycie. Wino, krewetki, ostrygi oraz daktyle. Gdyby na przystojnej twarzy nie ujrzała wcześniej zaskoczenia, tak uznałaby, że to jego sprytny pomysł doprowadził do tego spotkania, a kolacja, jaka ich czekała była li jedynie zwieńczeniem jego planów. Czując się niczym królewna, pozwoliła mężczyźnie przygotować dla nich jakże romantyczną kolację, tylko trochę policzki nadymając w oburzeniu, kiedy nie pozwolił jej dojrzeć instrukcji spożywania ostryg, zapewniając, iż on się wszystkim zajmie, że piękno jej oczu nie powinno padać na tak prozaiczne rzeczy. Przytaknęła mu, bo naturalnie, iż miał rację, niemniej chciała wiedzieć, mogła wiedzieć prawda? Dąsy zniknęły równie szybko, jak się pojawiły, a posiłek upłynął w tak przyjemnej rozmowie, dziecięcych opowiastkach, iż Eurydice nie chciała odchodzić stąd nigdy. Lecz czas nie był po stronie zakochanych, a takt lorda Carrow nie zezwolił na odebranie młodziutkiej lady na całą noc. Teleportowali się więc pod siedzibę rodową, a kiedy panienka chciała już gorąc pożegnań wznieść ku powietrzu, tak krzyk zapłakanej służby odsunął ją od tego pomysłu. Ares opuścił ją, nim ktokolwiek zdołałby go dojrzeć, niemniej wspomnienie jego uśmiechu, ciepła dłoni pozwoliło wytrzymać reprymendę, jaką otrzymała od pani matki, a także troskę pana ojca, obawiającego się, iż coś mogło się stać jego jedynej córce, wszak po niej zostało jedynie nadgryzione ciasteczko niewiadomego pochodzenia, które w dodatku ktoś amortencją napełnił! Otulona mięciutkim kocem, zapewniona, że wszystko będzie dobrze, została odprowadzona do swych komnat, gdzie przy maminej kołysance, mogła oddać się snom najsłodszym z możliwych, pełnych ciasteczek, cukierków i buziaków.
| zt x2
- Twój zachwyt sir sprawi, iż z pewnością będą jeszcze piękniejsze - szepce wstydliwie, choć cała w piórka z zadowolenia obrasta zaraz, szczęśliwa niezmiennie, iż nie dość, że dostanie prezentów stos, to jeszcze dzielnie będzie jej towarzyszył, w oszołomienie wprawiając wszystkie koleżanki blondyneczki. Naiwność nie zezwoliła ni na moment poruszyć w odmętach skąpanego w promieniach słońca umysłu, ni jednej zdrożnej kwestii, nie wiedząc więc o fantazjach mężczyzny, zawierzała mu siebie całą, nie dostrzegając wilka czającego się pod intensywnością wzroku. Jednak wszystkie świecidełka, zdobione materiały, kolczyki oraz drapieżniki odchodzą precz, bo oto następują oświadczyny. Nie są one wyśnione, brakuje im odświętności, pięknych strojów oraz równie urokliwego otoczenia, nikt nie wciąga poza nią powietrza ze świstem, nikt też nie wzdycha nad młodziutką arystokratą, która doznała podobnego zaszczytu jeszcze przed własnym debiutem. Lecz mają w sobie jakiś trudny do ujęcia czar, skromność oraz intymność, jaka wiąże dwie dotąd zagubione dusze w całość i trochę się lęka, że podobają się jej aż nadto. Dlatego wzbrania się, acz nie jakoś zapalczywie, stawia żądania pewnie, wiedząc, iż jest warta wysiłku, a miłość, jaka ich łączy winna znieść odrobinę trudów, nim napotkają swoje szczęśliwe zakończenie, zaś zgrabny paluszek ozdobi pierścionek.
- Z tęsknotą będę wyglądać twej słowy, wspominając brzmienie głosu, ciepło słów jej właściciela, ufając, iż niebawem przyjdzie nam się spotkać - mówi więc oczarowana niebywale, zauroczona wszystkimi tymi pięknymi zapewnieniami oraz gorącem uczucia. Mogłaby w nich tonąć, obracać się wokół własnej osi, byleby tylko móc zapamiętać tę feerię emocji, jaka towarzyszyła jej w tym momencie. Zignorowała w swej niebywałej wspaniałomyślności kwestię niesnasek, bo doprawdy, ileż można się dąsać o niemądre zachowanie osoby, która przecież nigdy nie istniała. To przecież nie tak, że szanowny pan papo albo lord wujaszek nakazali temu, temu, temu podlcowi zachować się tak, a nie inaczej. Utrzymywanie urazy było głupiutkie, lecz skłonna była ją mu wybaczyć, przecież kochał ją, ach jak on ją kochał! Mogła więc się odrobinę poświęcić, okazać wyrozumiałość i serca dobroć. Ta jednak się nieco kurczyła, gdy dynia lewitująca wpierw poza namiotem wyśpiewywała dziwną rymowankę, a następnie wdarła się bezczelnie do ich kryjówki, burząc ten wyjątkowy moment. Lecz Ares był tuż obok, taki dzielny, taki prędki i pewny w swym działaniu, powstrzymał irytujący przedmiot, który zaraz to się kurczył, próbując uniknąć konsekwencji związanej z naruszeniem prywatności.
- Och, lordzie Carrow - westchnęła aż, ujęta jego brawurą, z ciekawością zaś zajrzała do środka dyni, zaraz to drobne dłonie do policzków przykładając w zachwycie. Wino, krewetki, ostrygi oraz daktyle. Gdyby na przystojnej twarzy nie ujrzała wcześniej zaskoczenia, tak uznałaby, że to jego sprytny pomysł doprowadził do tego spotkania, a kolacja, jaka ich czekała była li jedynie zwieńczeniem jego planów. Czując się niczym królewna, pozwoliła mężczyźnie przygotować dla nich jakże romantyczną kolację, tylko trochę policzki nadymając w oburzeniu, kiedy nie pozwolił jej dojrzeć instrukcji spożywania ostryg, zapewniając, iż on się wszystkim zajmie, że piękno jej oczu nie powinno padać na tak prozaiczne rzeczy. Przytaknęła mu, bo naturalnie, iż miał rację, niemniej chciała wiedzieć, mogła wiedzieć prawda? Dąsy zniknęły równie szybko, jak się pojawiły, a posiłek upłynął w tak przyjemnej rozmowie, dziecięcych opowiastkach, iż Eurydice nie chciała odchodzić stąd nigdy. Lecz czas nie był po stronie zakochanych, a takt lorda Carrow nie zezwolił na odebranie młodziutkiej lady na całą noc. Teleportowali się więc pod siedzibę rodową, a kiedy panienka chciała już gorąc pożegnań wznieść ku powietrzu, tak krzyk zapłakanej służby odsunął ją od tego pomysłu. Ares opuścił ją, nim ktokolwiek zdołałby go dojrzeć, niemniej wspomnienie jego uśmiechu, ciepła dłoni pozwoliło wytrzymać reprymendę, jaką otrzymała od pani matki, a także troskę pana ojca, obawiającego się, iż coś mogło się stać jego jedynej córce, wszak po niej zostało jedynie nadgryzione ciasteczko niewiadomego pochodzenia, które w dodatku ktoś amortencją napełnił! Otulona mięciutkim kocem, zapewniona, że wszystko będzie dobrze, została odprowadzona do swych komnat, gdzie przy maminej kołysance, mogła oddać się snom najsłodszym z możliwych, pełnych ciasteczek, cukierków i buziaków.
| zt x2
Magic tumbled from her pretty lips and when she spoke the language of the universe – the stars
sighed in unison
sighed in unison
Powieki opadły, świat zgasł, a wraz z nim zgasła świadomość rozdzierającego kraj konfliktu. Nie było wojny, nie było katastrofy, nie było także dorosłości i związanych z nią problemów – ponownie byliście dziećmi, wychowankami Szkoły Magii i Czarodziejstwa, choć zagadką mogło się wydawać czemu wszyscy skończyliście na trzecim roku mimo wyraźnych różnic wiekowych.
Otoczenie nie przypominało jednak szkolnych korytarzy. Nowa rzeczywistość przywitała was słodkim zapachem palonego cukru, świeżo wypieczonych ciastek, waty cukrowej i pianek. Charakterystycznych, zielonych desek sklepu nie dało się pomylić z niczym innym, podobnie jak gablot i szklanych kul pełnych najróżniejszych żelek, gum i łamiszczęk. Wnętrze Miodowego Królestwa dalekie było jednak od porządku i typowej dla właścicieli schludności – z komód wyjechały szuflady, wszędzie walały się papierki po cukierkach, w powietrzu fruwały strzępki waty, jakby przez sklep przeszedł huragan. Drzwi jednej z szaf wisiały na jednym z trzech zawiasów, kołysząc się smętnie w rytm skrzypiących odgłosów pełnych niewysłowionej dezaprobaty, z kolei drzwi wejściowe za waszymi plecami były zamknięte; przez okna można było dojrzeć spacerujących po ulicy ludzi, spieszących do swoich spraw i swoich kłopotów. Nikt nie zwracał zbytniej uwagi na to, co kryło się w Miodowym Królestwie.
Sklep był cichy. Za cichy.
– Coś tu… nie gra? – Pierwszy odezwał się Luigi. Chłopak szybko przeszukał kieszenie swoich spodni i kurtki, poprawił puchońską czapkę. Jako trzecioklasista nie prezentował się zbyt imponująco, w zasadzie – gdyby nie pojawił się tu razem z wami, trudno byłoby go zauważyć.
– W życiu nie widziałem tu takiego bałaganu – mruknął znów Luigi i przykucnął, ujął papierek po krówce w dwa palce. – Ktoś napad–...
Mówić jednak nie skończył. Coś świsnęło w powietrzu jak pocisk, strąciło czapkę Luigiego z głowy, a on sam opadł na tyłek z miną wyrażającą jedynie bezbrzeżne zdziwienie. Zanim zdołał wydusić z siebie coś jeszcze, powietrze przeciął kolejny świst, tym razem nieopodal Vincenta, a co bardziej spostrzegawczy uczniowie mogli zauważyć charakterystyczną, żółtą smugę sunącą za pociskiem.
– Rajska kremówka! Padnij! – krzyknął Luigi, odskakując za pierwszą z brzegu komodę.
Znów świst, tym razem tuż za plecami Miaisie.
– Czy to… karaluch?! W syropie?!
Brązowy obiekt podejrzany o bycie karaluchem w istocie pozostawiał po sobie drobne ślady imitujące syrop.
– Szybko, szybko! Tu chyba jest bezpiecznie… – zawołał, ponaglającym gestem zapraszając do siebie, za komodę.
W głębi sklepu, tam, gdzie nie docierało łagodne światło magicznych lamp, mignął cień. Niski, krępowaty, jakby należący do człowieczka w spiczastej czapce mającego – na oko – niecały łokieć wzrostu. Niezadowolony pomruk rozległ się za przewróconą gablotą wciąż wypluwającą kolejne strzępki cukrowej waty, po chwili zawtórował mu drugi głos. Bardzo podobny, mamroczący.
Drogie Morsy
Mistrz gry serdecznie wita na właściwej części eventu z okazji Dnia Dziecka. Wszyscy znajdujecie się obecnie w formie dzieci, zatem na czas trwania wydarzenia Wasze statystyki wynoszą okrągłe zero, a biegłości i wiedza postaci powinna zostać dostosowana do poziomu uczniów trzeciego roku.
Wydarzenie w dalszym ciągu nie zagraża życiu i zdrowiu postaci.
Rosemary, Wilkie, Riana, Maeve i Thalia - możecie (ale nie musicie) wykonać rzut na spostrzegawczość, st. uzyskania dodatkowych informacji wynosi 50
Vincent, w twoją stronę pędzi rajska kremówka; st. uniku wynosi 30
Maisie, w twoją stronę leci karaluch w syropie; st. uniku wynosi 30
Czas na odpis: 10 lipca
Adriana Tonks
Chciała pociągnąć temat Szałwii, w dyskretny sposób zwrócić uwagę Wilkiego na dziurę w płaszczu – czy na pewno ucierpiał jedynie jego ubiór? – i z udawaną powagą pogratulować wejścia w posiadanie jednego z ulokowanych przy alei sklepików, chciała również zapewnić Vincenta, że nie wygląda źle, tylko na zmęczonego, to zaś różnica, a także zapytać pozostałych, po jakie specjały sięgnęli i czy spodziewali się, że mistrz cukiernictwa ma aż tak wierne, oddane fanki, że aż będą mdleć na jego widok. Jednak kiedy wzięła kęs otrzymanej od skrzata babeczki, zalała ją fala ciepłych, wolnych od obecnych trosk wspomnień, do tego fala, spod której nie zdołała się już wynurzyć. Czy to działanie niewinnie wyglądającego wypieku? A może skrzących się w promieniach słońca drobinek? Tylko czy ten pył istniał tu, w Plymouth, czy raczej tam, w zastanawiająco realistycznej wizji Hogwartu...? Próbowała walczyć z opadającymi powiekami, zmobilizować ociężałe ciało do wysiłku, lecz na próżno. Nostalgia rozgościła się w jej umyśle na dobre, przynosząc ze sobą dawno zapomniane rozluźnienie i coraz wyraźniejsze ciepło, które odegnało kiełkującą w piersi panikę. Bo przecież nie miała się czym martwić, nie miała się czego bać, lukrecjowe gryzki są naprawdę gryzące, a cukrowe pióra osłodzą nawet najnudniejsze zajęcia...
Odetchnęła głębiej, po czym spojrzała to w jedną, to w drugą stronę, przez krótki moment nie mogąc zrozumieć, skąd się tu wzięła. Nie pamiętała drogi do Miodowego Królestwa, lecz przecież to musiało być ono; charakterystyczny zapach słodkości w połączeniu z miętowymi wystrojem wnętrza nie pozostawiał miejsca na wątpliwość. Tylko dlaczego za kontuarem nie było właściciela? I kto odpowiadał za ten okropny, jeżący włos na głowie bałagan, który panował wszędzie dookoła...? Wzdrygnęła się, bezwiednie sięgając w kierunku uwiązanego pod szyją krawata, jak gdyby niemalże pedantyczne poprawienie swego ubioru miało odegnać choć część zniesmaczenia zaistniałą sytuacją. Dopiero w chwili, w której odezwał się Luigi, zdołała oderwać wzrok od zaściełających podłogę papierków, od nadwyrężonych szaf i powywlekanych szuflad; zmarszczyła brew, tytułując go w myślach prawdziwym Sherlockiem Holmesem, nie śmiała jednak wypowiedzieć tej uwagi na głos. Coś ewidentnie było nie tak. Ktoś tu myszkował. Ktoś przetrząsał sklep. Tylko kto? I kiedy? I po co?
Miodowe Królestwo powinno pękać w szwach, rozbrzmiewać rozmowami podekscytowanych uczniów, teraz zaś było podejrzanie wprost ciche. I w ogóle jej się to nie podobało. Nawykła do obserwowania mniej lub bardziej interesujących wydarzeń z boku, z bezpiecznej odległości, albo też po prostu słuchaniu o nich po fakcie – nie zaś brania w nich udziału.
Coś świsnęło, przeleciało przez sklep, a ten sam chłopak, który odezwał się jako pierwszy, klapnął na podłogę, wyraźnie czymś zdziwiony. To jednak był dopiero początek kłopotów; powietrze przeciął jeszcze jeden pocisk, a później kolejny, Maeve zaś nie miała zamiaru czekać, aż coś – a już na pewno nie karaluch – trafi akurat w nią. Śladem Luigiego prysnęła za komodę, dokładając wszelkich starań, żeby się przy tym nie potknąć i nie wywinąć orła. – Na słodką Rowenę, co tu się dzieje? – jęknęła, a kiedy odczuła zdradliwe mrowienie, które jęło sięgać w kierunku twarzy, dokładniej nosa, mrowienie zwiastujące niepożądaną przemianę metamorfomagiczną, przytknęła doń dłoń w rozpaczliwym geście. – Nie, nie, nie... – wymamrotała, próbując nie zwracać uwagi na pieczenie policzków. Musiała zapanować nad sobą, nad swoim ciałem, a także zignorować dotkliwy dyskomfort, który objawił się w reakcji na kanonadę słodyczy; tylko spokój mógł ją uratować. Czy pozostali również zdążyli czmychnąć za komodę? Tę lub inną? Bo przecież nim zapanował chaos, kątem oka dostrzegła innych trzeciorocznych, i Vincenta i Rianę, których znała najlepiej z uwagi na przynależność do tego samego domu, ale też przysypiającego na zajęciach Wilkiego, tę ładną Puchonkę, Rosemary, cichą Maisie czy Thalię, która miała problem usiedzieć na jednym miejscu. Wciąż nie rozumiała, jak się tutaj znaleźli, ani dlaczego akurat w takim gronie, ale nie było czasu nad tym myśleć. Wiele bardziej interesowało ją, kto ich atakował.
Wychyliła się zza mebla, spoglądając w kierunku, z którego nadlatywały słodycze; co też czaiło się tam w półmroku? I co to za mamrotanie? Przemykający przez sklep cień zaintrygował ją na tyle, że zmrużyła oczy i wyprostowała się jeszcze bardziej, wystawiając zza osłony całą twarz w próbie zlokalizowania agresorów – pech chciał, że nie wytrzymała tak długo. Chciała poprawić swą pozycję, ustawić stopy nieco inaczej, wtedy jednak utraciła równowagę przez rozsypane po podłodze draże. Zachwiała się i poleciała do tyłu, odruchowo sięgając w kierunku kryjącego się najbliżej ucznia w rozpaczliwej próbie zamortyzowania upadku.
| rzucam na spostrzegawczość i łapię się jakiegoś miłego nieszczęśnika, który stanie koło mnie [bylobrzydkobedzieladnie]
Odetchnęła głębiej, po czym spojrzała to w jedną, to w drugą stronę, przez krótki moment nie mogąc zrozumieć, skąd się tu wzięła. Nie pamiętała drogi do Miodowego Królestwa, lecz przecież to musiało być ono; charakterystyczny zapach słodkości w połączeniu z miętowymi wystrojem wnętrza nie pozostawiał miejsca na wątpliwość. Tylko dlaczego za kontuarem nie było właściciela? I kto odpowiadał za ten okropny, jeżący włos na głowie bałagan, który panował wszędzie dookoła...? Wzdrygnęła się, bezwiednie sięgając w kierunku uwiązanego pod szyją krawata, jak gdyby niemalże pedantyczne poprawienie swego ubioru miało odegnać choć część zniesmaczenia zaistniałą sytuacją. Dopiero w chwili, w której odezwał się Luigi, zdołała oderwać wzrok od zaściełających podłogę papierków, od nadwyrężonych szaf i powywlekanych szuflad; zmarszczyła brew, tytułując go w myślach prawdziwym Sherlockiem Holmesem, nie śmiała jednak wypowiedzieć tej uwagi na głos. Coś ewidentnie było nie tak. Ktoś tu myszkował. Ktoś przetrząsał sklep. Tylko kto? I kiedy? I po co?
Miodowe Królestwo powinno pękać w szwach, rozbrzmiewać rozmowami podekscytowanych uczniów, teraz zaś było podejrzanie wprost ciche. I w ogóle jej się to nie podobało. Nawykła do obserwowania mniej lub bardziej interesujących wydarzeń z boku, z bezpiecznej odległości, albo też po prostu słuchaniu o nich po fakcie – nie zaś brania w nich udziału.
Coś świsnęło, przeleciało przez sklep, a ten sam chłopak, który odezwał się jako pierwszy, klapnął na podłogę, wyraźnie czymś zdziwiony. To jednak był dopiero początek kłopotów; powietrze przeciął jeszcze jeden pocisk, a później kolejny, Maeve zaś nie miała zamiaru czekać, aż coś – a już na pewno nie karaluch – trafi akurat w nią. Śladem Luigiego prysnęła za komodę, dokładając wszelkich starań, żeby się przy tym nie potknąć i nie wywinąć orła. – Na słodką Rowenę, co tu się dzieje? – jęknęła, a kiedy odczuła zdradliwe mrowienie, które jęło sięgać w kierunku twarzy, dokładniej nosa, mrowienie zwiastujące niepożądaną przemianę metamorfomagiczną, przytknęła doń dłoń w rozpaczliwym geście. – Nie, nie, nie... – wymamrotała, próbując nie zwracać uwagi na pieczenie policzków. Musiała zapanować nad sobą, nad swoim ciałem, a także zignorować dotkliwy dyskomfort, który objawił się w reakcji na kanonadę słodyczy; tylko spokój mógł ją uratować. Czy pozostali również zdążyli czmychnąć za komodę? Tę lub inną? Bo przecież nim zapanował chaos, kątem oka dostrzegła innych trzeciorocznych, i Vincenta i Rianę, których znała najlepiej z uwagi na przynależność do tego samego domu, ale też przysypiającego na zajęciach Wilkiego, tę ładną Puchonkę, Rosemary, cichą Maisie czy Thalię, która miała problem usiedzieć na jednym miejscu. Wciąż nie rozumiała, jak się tutaj znaleźli, ani dlaczego akurat w takim gronie, ale nie było czasu nad tym myśleć. Wiele bardziej interesowało ją, kto ich atakował.
Wychyliła się zza mebla, spoglądając w kierunku, z którego nadlatywały słodycze; co też czaiło się tam w półmroku? I co to za mamrotanie? Przemykający przez sklep cień zaintrygował ją na tyle, że zmrużyła oczy i wyprostowała się jeszcze bardziej, wystawiając zza osłony całą twarz w próbie zlokalizowania agresorów – pech chciał, że nie wytrzymała tak długo. Chciała poprawić swą pozycję, ustawić stopy nieco inaczej, wtedy jednak utraciła równowagę przez rozsypane po podłodze draże. Zachwiała się i poleciała do tyłu, odruchowo sięgając w kierunku kryjącego się najbliżej ucznia w rozpaczliwej próbie zamortyzowania upadku.
| rzucam na spostrzegawczość i łapię się jakiegoś miłego nieszczęśnika, który stanie koło mnie [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 10.07.24 9:15, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Świat magii był naprawdę ekscytujący. Nawet teraz, dwa miesiące po tych okropnych tragediach oraz w obecnych burzliwych czasach, potrafiła znaleźć w nim urok i ciepłe wspomnienia beztroskich szkolnych lat, podczas których pierwszy raz poznała magiczne słodycze, wcześniej jej nieznane. Cieszyła ją możliwość spróbowania nowych smaków, więc czekała z niecierpliwością na pojawienie się mistrza oraz na jego specjały. Choć na to nie wyglądała, to lubiła słodycze, choć nieczęsto miała okazję je jeść z powodu ograniczonych funduszy, więc tym bardziej korzystała z tych sposobności, kiedy mogła je jeść i przeżywała je bardziej niż ci, którzy takie znakomitości mieli na co dzień.
Babeczka smakowała naprawdę wspaniale, nawet lepiej niż ciastka które próbowała wcześniej. Mięciutki biszkopt dosłownie rozpływał się w jej ustach, podobnie jak znajdująca się w środku złocista pralina. Aż przymknęła oczy z rozkoszy, a wspomnienia mimowolnie powędrowały ku czasom spędzonym w Hogwarcie. Oczami wyobraźni dostrzegła pokój wspólny Hufflepuffu, usłyszała gwar Wielkiej Sali, a przed oczami przelatywały kolejne wspomnienia. Poczuła się rozleniwiona i aż miała ochotę zamknąć oczy, choć nim to zrobiła, poczuła jeszcze chłodniejszą, bardziej rześką woń sosnowego igliwia, przywodzącego na myśl obrzeża Zakazanego Lasu. A potem odpłynęła, czemu nie potrafiła się oprzeć, i kiedy znów otworzyła oczy, była w zupełnie innej scenerii niż ta, którą zostawiła za sobą. Jej otoczenie przypominało raczej Miodowe Królestwo, w którym ostatni raz była jeszcze podczas swojej nauki, choć obecnie panował tu wyjątkowy rozgardiasz, niepodobny do schludności, którą pamiętała z ostatnich szkolnych wypadów do Hogsmeade. Tylko co ona tutaj w ogóle robiła? Z Plymouth było dość daleko do Hogsmeade, a chyba pamiętałaby teleportację, prawda…?
Rozejrzała się po otoczeniu i po twarzach innych, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Choć spodziewała się ujrzeć dorosłych ludzi, zobaczyła nastolatków. Nawet mistrz Scrapelli wyglądał teraz jak niepozorny trzynastolatek i daleko mu było do okazałej postury, jaką prezentował wcześniej. Zerknęła na swoje odbicie w jednej z gablot – ona też wyglądała na kilka lat młodszą, choć nie zmieniła się tak drastycznie jak inni, w końcu od jej szkolnych lat nie minęło wiele czasu. Znowu była tą samą chudą, patykowatą szarą myszką jaką była w trzeciej klasie Hogwartu, miała dwa mysie warkocze zamiast jednego, którego zwykła nosić będąc starszą, i ogólnie rzecz biorąc, wyglądała tak nijako i niepozornie, że łatwo byłoby ją przegapić.
- Co się tu dzieje? Przenieśliśmy się w czasie czy jak? – zapytała, czując pewien niepokój. Co było w tych babeczkach? Billy chyba ukręci jej głowę, jak się okaże, że znowu przez przypadek zjadła coś, co miało w sobie narkotyki. Przecież miała być mądrzejsza i ostrożniejsza, prawda? Ale babeczki wyglądały tak normalnie i apetycznie, i wszyscy wokół też je jedli… Czy przeżywali właśnie zbiorowe halucynacje, czy może naprawdę cofnęli się w czasie?
Sklep z pozoru wydawał się cichy, choć za oknami przesuwały się ludzkie sylwetki. Nagle jednak coś przemknęło w powietrzu i Maisie odruchowo obejrzała się w tamtą stronę, dostrzegając coś mogącego być karaluchem w syropie, co leciało prosto w nią.
Odruchowo zrobiła unik, a później, niezależnie od powodzenia tego ruchu, próbowała także dać nura za komodę, by uniknąć kolejnych łakociowych pocisków. Miała wrażenie, że dalej mignął jej jakiś niewielki cień, zupełnie jakby w sklepie był ktoś – lub coś – jeszcze.
Babeczka smakowała naprawdę wspaniale, nawet lepiej niż ciastka które próbowała wcześniej. Mięciutki biszkopt dosłownie rozpływał się w jej ustach, podobnie jak znajdująca się w środku złocista pralina. Aż przymknęła oczy z rozkoszy, a wspomnienia mimowolnie powędrowały ku czasom spędzonym w Hogwarcie. Oczami wyobraźni dostrzegła pokój wspólny Hufflepuffu, usłyszała gwar Wielkiej Sali, a przed oczami przelatywały kolejne wspomnienia. Poczuła się rozleniwiona i aż miała ochotę zamknąć oczy, choć nim to zrobiła, poczuła jeszcze chłodniejszą, bardziej rześką woń sosnowego igliwia, przywodzącego na myśl obrzeża Zakazanego Lasu. A potem odpłynęła, czemu nie potrafiła się oprzeć, i kiedy znów otworzyła oczy, była w zupełnie innej scenerii niż ta, którą zostawiła za sobą. Jej otoczenie przypominało raczej Miodowe Królestwo, w którym ostatni raz była jeszcze podczas swojej nauki, choć obecnie panował tu wyjątkowy rozgardiasz, niepodobny do schludności, którą pamiętała z ostatnich szkolnych wypadów do Hogsmeade. Tylko co ona tutaj w ogóle robiła? Z Plymouth było dość daleko do Hogsmeade, a chyba pamiętałaby teleportację, prawda…?
Rozejrzała się po otoczeniu i po twarzach innych, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Choć spodziewała się ujrzeć dorosłych ludzi, zobaczyła nastolatków. Nawet mistrz Scrapelli wyglądał teraz jak niepozorny trzynastolatek i daleko mu było do okazałej postury, jaką prezentował wcześniej. Zerknęła na swoje odbicie w jednej z gablot – ona też wyglądała na kilka lat młodszą, choć nie zmieniła się tak drastycznie jak inni, w końcu od jej szkolnych lat nie minęło wiele czasu. Znowu była tą samą chudą, patykowatą szarą myszką jaką była w trzeciej klasie Hogwartu, miała dwa mysie warkocze zamiast jednego, którego zwykła nosić będąc starszą, i ogólnie rzecz biorąc, wyglądała tak nijako i niepozornie, że łatwo byłoby ją przegapić.
- Co się tu dzieje? Przenieśliśmy się w czasie czy jak? – zapytała, czując pewien niepokój. Co było w tych babeczkach? Billy chyba ukręci jej głowę, jak się okaże, że znowu przez przypadek zjadła coś, co miało w sobie narkotyki. Przecież miała być mądrzejsza i ostrożniejsza, prawda? Ale babeczki wyglądały tak normalnie i apetycznie, i wszyscy wokół też je jedli… Czy przeżywali właśnie zbiorowe halucynacje, czy może naprawdę cofnęli się w czasie?
Sklep z pozoru wydawał się cichy, choć za oknami przesuwały się ludzkie sylwetki. Nagle jednak coś przemknęło w powietrzu i Maisie odruchowo obejrzała się w tamtą stronę, dostrzegając coś mogącego być karaluchem w syropie, co leciało prosto w nią.
Odruchowo zrobiła unik, a później, niezależnie od powodzenia tego ruchu, próbowała także dać nura za komodę, by uniknąć kolejnych łakociowych pocisków. Miała wrażenie, że dalej mignął jej jakiś niewielki cień, zupełnie jakby w sklepie był ktoś – lub coś – jeszcze.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maisie Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Marszczyła gładkie, dziewczęce czółko kiedy otrzepywała swoja szkolna szatę z bałaganu próbując zrozumieć co takiego się w tym momencie zadziało, że w ogóle musiała się zbierać.
- lukrecjowe gryzki... - wymamrotała bo to właśnie miała w głowie. W ogóle co to za pomysł by lukrecja kąsała? Jakby nie wystarczyło, że sama w sobie jej smak budził kontrowersję to jeszcze ta niepotrzebna agresja. Wcale jej nie dziwiła więc zaniżona cena. Kiwnęła sobie sama potakująco i zaczęła się rozglądać po bałaganie wokół z większym spokojem. Popatrzyła na te puste papierki porozsypywane po podłodze i w pierwszej chwili gotowa była oskarżyć puchona o to obżarstwo gdyby nie był tak samo skonsternowany jak ona.
Zaalarmowana podniosła spojrzenie na pikującą krówkę w stronę stojącego jak słup soli kolegę z klasy. Brwi nachmurzyły się bojowo nad szarymi tęczówkami nadając im sztyletowego blasku. Zdecydowanie chwyciła pobliską tacę śmiech-kremówek strącając je na podłogę. Czy opadły wszystkie? Nie wiedziała. Nie było czasu. Najwyżej jakieś miały za chwilę pofrunąć w powietrze gdyż zamachnęła się bojowniczo pozyskanym narzędziem na rajską krówkę chcąc ochronić Vincenta. Jak oszacowała prawdopodobieństwo na to było dość wysokie! Powierzchnia tacy była dość spora!
- lukrecjowe gryzki... - wymamrotała bo to właśnie miała w głowie. W ogóle co to za pomysł by lukrecja kąsała? Jakby nie wystarczyło, że sama w sobie jej smak budził kontrowersję to jeszcze ta niepotrzebna agresja. Wcale jej nie dziwiła więc zaniżona cena. Kiwnęła sobie sama potakująco i zaczęła się rozglądać po bałaganie wokół z większym spokojem. Popatrzyła na te puste papierki porozsypywane po podłodze i w pierwszej chwili gotowa była oskarżyć puchona o to obżarstwo gdyby nie był tak samo skonsternowany jak ona.
Zaalarmowana podniosła spojrzenie na pikującą krówkę w stronę stojącego jak słup soli kolegę z klasy. Brwi nachmurzyły się bojowo nad szarymi tęczówkami nadając im sztyletowego blasku. Zdecydowanie chwyciła pobliską tacę śmiech-kremówek strącając je na podłogę. Czy opadły wszystkie? Nie wiedziała. Nie było czasu. Najwyżej jakieś miały za chwilę pofrunąć w powietrze gdyż zamachnęła się bojowniczo pozyskanym narzędziem na rajską krówkę chcąc ochronić Vincenta. Jak oszacowała prawdopodobieństwo na to było dość wysokie! Powierzchnia tacy była dość spora!
The member 'Riana Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Znowu? Coraz częściej padałem ofiarą niespodziewanych drzemek, ale ta była jakaś inna. Może faktycznie pozwoliła mi się wyspać, stąd ten zastrzyk energii? Powieki uniosły się lżej niż zwykle i w pierwszej chwili błogi uśmiech rozlał się po ustach, by zgasnąć ledwie sekundę później w przytłoczeniu widokiem zdemolowanego królestwa. O raju! Co robiłem przed chwilą?! Wspomnienia odmawiały współpracy, rozpierzchały się i umykały bez żadnych poszlak - jasny gwint, czy dało się rzucić Imperviusa na własną głowę? Pamiętam, pamiętam przecież, że godzinami ćwiczyłem to zaklęcie, celowałem w lusterko, miało odpychać ziarna piasku - jaka jest szansa, że poszło rykoszetem i mój umysł zaczął odpychać własne wspomnienia? A ten bajzel, tutaj? Może to moja sprawka, może to nie była drzemka, może mnie znokautowali? Zwykle raz dwa przypominałem sobie, co działo się przed zaśnięciem, ale teraz, przysięgam, nie miałem pojęcia. Ani czasu, bo kiedy niezgrabnie zbierałem się z podłogi, rozglądając wokół, w powietrzu zaczęły szaleć słodkie pociski. Plus był taki, że inni wyglądali na równie skołowanych i zdawało się, że nikt nie zamierza na mnie pomstować. Chyba... mogli też nie mieć czasu, zważając na okoliczności i choć bardzo chciałbym wiedzieć skąd to wszystko, trzeba było zacząć działać!
Ruszyłem z determinacją, za cel obierając komodę, do której wszyscy tak lgnęli - pierwsze dwa kroki poszły całkiem nieźle, lecz w kolejne wplątało się złotowłose psie maleństwo, zmuszające nogi do wywijania kreatywnych piruetów, byle tylko nie podeptać Szałwii. Nieopodal błysnęła taca i zdeterminowane spojrzenie Riany na tle zaskoczonego Vincenta, pod podeszwą rozpłynęła się jedna z rozrzuconych śmiech-kremówek, teraz wydająca żenujące cmoknięcia przy każdym kroku (wydawało mi się, czy przy tym chichotała?), zaś równowaga w końcu mnie zawiodła i potknąłem się tuż przy Rosemary, kiedy Szałwia postanowiła ją osaczyć, niepomna na wszelkie zagrożenia po prostu pchała się w ramiona Puchonki, szastając ogonem na prawo i lewo. Cudem nie wybiłem sobie zębów na jednym z blatów, ostatecznie drasnąłem go tylko nosem. Milimetry, o, wszystko wyliczyłem!
- Chodźchodźtamszybko - rzuciłem w popłochu do Romy, jedną ręką próbując odciągnąć szczenię, drugą próbując pomóc jej w sprawniejszym wtaszczeniu się za komodę, gdyby akurat się tam wybierała. Przecież byłem świetnym przykładem równowagi, co mogło pójść nie tak?
Wreszcie do tego celu dotarłem, lokując się tuż obok Maeve. - Widzisz tam coś? - sam też postanowiłem rzucić okiem, może z tej perspektywy sprawa przedstawiała się wyraźniej. Przyglądałem się otoczeniu krócej niż Krukonka, bardziej pobieżnie, ot, chwilę - zdołałem jeszcze przyuważyć, jak dodatkowa osoba (Maisie) dołącza do komodowej bandy - posłałem jej lekki uśmiech i przesunąłem się nieco. Gdzieś w tle mignęła mi jeszcze ruda czupryna (Thalia). Już miałem się odezwać, gdy porwano mnie do kolejnego nieplanowanego tańca - instynktownie wyciągnąłem ręce, chcąc złapać Maeve i nawet mi się to udało, przez dobrą chwilę ślizgaliśmy się na drażach, rozpaczliwie próbując utrzymać równowagę, przechylającą się parę razy to w jedną, to w drugą stronę. Swing na granicy upadku, za komodą było już ciasnawo, a ja ciągle miałem wrażenie, że kremówka na mojej podeszwie chichocze wyjątkowo pogardliwie.
| rzut na spostrzegawczość; pozwoliłam sobie założyć, że Szałwia jest szczeniakiem
Ruszyłem z determinacją, za cel obierając komodę, do której wszyscy tak lgnęli - pierwsze dwa kroki poszły całkiem nieźle, lecz w kolejne wplątało się złotowłose psie maleństwo, zmuszające nogi do wywijania kreatywnych piruetów, byle tylko nie podeptać Szałwii. Nieopodal błysnęła taca i zdeterminowane spojrzenie Riany na tle zaskoczonego Vincenta, pod podeszwą rozpłynęła się jedna z rozrzuconych śmiech-kremówek, teraz wydająca żenujące cmoknięcia przy każdym kroku (wydawało mi się, czy przy tym chichotała?), zaś równowaga w końcu mnie zawiodła i potknąłem się tuż przy Rosemary, kiedy Szałwia postanowiła ją osaczyć, niepomna na wszelkie zagrożenia po prostu pchała się w ramiona Puchonki, szastając ogonem na prawo i lewo. Cudem nie wybiłem sobie zębów na jednym z blatów, ostatecznie drasnąłem go tylko nosem. Milimetry, o, wszystko wyliczyłem!
- Chodźchodźtamszybko - rzuciłem w popłochu do Romy, jedną ręką próbując odciągnąć szczenię, drugą próbując pomóc jej w sprawniejszym wtaszczeniu się za komodę, gdyby akurat się tam wybierała. Przecież byłem świetnym przykładem równowagi, co mogło pójść nie tak?
Wreszcie do tego celu dotarłem, lokując się tuż obok Maeve. - Widzisz tam coś? - sam też postanowiłem rzucić okiem, może z tej perspektywy sprawa przedstawiała się wyraźniej. Przyglądałem się otoczeniu krócej niż Krukonka, bardziej pobieżnie, ot, chwilę - zdołałem jeszcze przyuważyć, jak dodatkowa osoba (Maisie) dołącza do komodowej bandy - posłałem jej lekki uśmiech i przesunąłem się nieco. Gdzieś w tle mignęła mi jeszcze ruda czupryna (Thalia). Już miałem się odezwać, gdy porwano mnie do kolejnego nieplanowanego tańca - instynktownie wyciągnąłem ręce, chcąc złapać Maeve i nawet mi się to udało, przez dobrą chwilę ślizgaliśmy się na drażach, rozpaczliwie próbując utrzymać równowagę, przechylającą się parę razy to w jedną, to w drugą stronę. Swing na granicy upadku, za komodą było już ciasnawo, a ja ciągle miałem wrażenie, że kremówka na mojej podeszwie chichocze wyjątkowo pogardliwie.
| rzut na spostrzegawczość; pozwoliłam sobie założyć, że Szałwia jest szczeniakiem
who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Po słowach, które wyrzuciła z siebie w kierunku Riany, zaczęły się zawroty głowy i... dziwne halucynacje, które zdołało uchwycić jej rozleniwione spojrzenie. Czuła, że jej stopy stoją twardo na brukowanej ulicy Alei Kupieckiej, by za chwilę słyszeć za sobą znajomy i niski rechot lorda Bąbla, którego wielokrotnie trzymała w dłoniach, kiedy swój występ dawał szkolny chór; słyszała obok głos Riany, czuła jej obecność, żeby jednocześnie czuć zapach mokrej ziemi na dłoniach rudowłosego chłopca.
- Źle się czuję... chyba... chyba wrócę do domu... - mruknęła do siebie, usiłując za wszelką cenę odnaleźć równowagę między tymi dwoma światami, dłonią przytrzymując czoło, kiedy karuzela w jej głowie okrutnie przyspieszyła. W nosie kręciło od zapachu lasu, od rześkości sosnowych igieł, od wilgotnego, ale świeżego powietrza znad jeziora. Zamknęła oczy, bo feeria kolorów przed nosem stała się nie do wytrzymania.
Zawroty zaczęły ustępować, jakby to właśnie zamknięty w powietrzu aromat, który nagle przybrał słodkie tony, magicznie je odgonił. Dopiero wtedy zdecydowała się otworzyć oczy, nieco leniwie, najpierw lewe, potem prawe, powieki unosząc z trudem, jakby skleiły się po zbyt głębokiej drzemce.
- Jak tu pachnie karmelem... - wymruczała, nagle otwierając oczy jeszcze szerzej, bo głos, który usłyszała, był dziwnie wyższy i dziecinny. Spojrzała na swoje dłonie i pisnęła. - Jak to się stało?! Czemu one są takie małe! - jęknęła płaczliwie, chociaż do łez było jej jeszcze daleko. Pisnęła znów, kiedy zjawił się koło niej pies - malutki, jasny i puchaty. - O raju, jaki piękny! Cześć, psinko! - zdążyła rozmarzyć się zaledwie na chwilę, bo za chwilę czyjaś dłoń porwała ją do góry, a głos wskazał kierunek. Spojrzała na winowajcę wytrącona z równowagi, jednocześnie dopiero teraz zauważając, że dookoła fruwały... słodycze. Rozejrzała się po miejscu, do którego nagle trafiła, aż jej oczy nie natrafiły z powrotem na... - Wilkie! Wilkie, ty, no... Jenny mi powiedziała, że przewidujesz przyszłość z fusów! - wypaliła nagle, bo wspomnienie, jakie do niej trafiło, było nienaturalnie żywe, jakby słowa przyjaciółki usłyszała tuż przed chwilą, na jednym z hogwarckich korytarzy. Spojrzała pod nogi i aż nie dowierzała, że na stopach miała szkolne pantofelki, na biodrach szkolną spódniczkę, a na ramionach szkolny sweter z puchońskim herbem. Zatrzymała się gdzieś przy komodzie, przy kilku zbierających się dzieciakach, których zbiegowiska nie rozumiała, dopóki sama nie spojrzała w stronę ciemności, gdzie, mogłaby przysiąc, zatańczyły cienie...
| ja też chcę coś zobaczyć, więc rzucam!
- Źle się czuję... chyba... chyba wrócę do domu... - mruknęła do siebie, usiłując za wszelką cenę odnaleźć równowagę między tymi dwoma światami, dłonią przytrzymując czoło, kiedy karuzela w jej głowie okrutnie przyspieszyła. W nosie kręciło od zapachu lasu, od rześkości sosnowych igieł, od wilgotnego, ale świeżego powietrza znad jeziora. Zamknęła oczy, bo feeria kolorów przed nosem stała się nie do wytrzymania.
Zawroty zaczęły ustępować, jakby to właśnie zamknięty w powietrzu aromat, który nagle przybrał słodkie tony, magicznie je odgonił. Dopiero wtedy zdecydowała się otworzyć oczy, nieco leniwie, najpierw lewe, potem prawe, powieki unosząc z trudem, jakby skleiły się po zbyt głębokiej drzemce.
- Jak tu pachnie karmelem... - wymruczała, nagle otwierając oczy jeszcze szerzej, bo głos, który usłyszała, był dziwnie wyższy i dziecinny. Spojrzała na swoje dłonie i pisnęła. - Jak to się stało?! Czemu one są takie małe! - jęknęła płaczliwie, chociaż do łez było jej jeszcze daleko. Pisnęła znów, kiedy zjawił się koło niej pies - malutki, jasny i puchaty. - O raju, jaki piękny! Cześć, psinko! - zdążyła rozmarzyć się zaledwie na chwilę, bo za chwilę czyjaś dłoń porwała ją do góry, a głos wskazał kierunek. Spojrzała na winowajcę wytrącona z równowagi, jednocześnie dopiero teraz zauważając, że dookoła fruwały... słodycze. Rozejrzała się po miejscu, do którego nagle trafiła, aż jej oczy nie natrafiły z powrotem na... - Wilkie! Wilkie, ty, no... Jenny mi powiedziała, że przewidujesz przyszłość z fusów! - wypaliła nagle, bo wspomnienie, jakie do niej trafiło, było nienaturalnie żywe, jakby słowa przyjaciółki usłyszała tuż przed chwilą, na jednym z hogwarckich korytarzy. Spojrzała pod nogi i aż nie dowierzała, że na stopach miała szkolne pantofelki, na biodrach szkolną spódniczkę, a na ramionach szkolny sweter z puchońskim herbem. Zatrzymała się gdzieś przy komodzie, przy kilku zbierających się dzieciakach, których zbiegowiska nie rozumiała, dopóki sama nie spojrzała w stronę ciemności, gdzie, mogłaby przysiąc, zatańczyły cienie...
| ja też chcę coś zobaczyć, więc rzucam!
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Rosemary Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Miodowe Królestwo
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade