Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Ukryte stoliki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ukryte stoliki
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd... W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Przychodząc tutaj, nie spodziewał się wiele, sądził, że będzie to zlecenie jak jedno z wielu o którym zapomni wraz z otrzymaniem pełnej zapłaty. Ktoś czegoś potrzebował i zrzucał na niego kwestię wprowadzenia w granice Anglii przedmiotu wystarczająco nielegalnego, aby szukać pomocy. Znał się na tym, robił to wielokrotnie przez kilka lat w czasie których zaczął parać się szmuglerką. Początkowy cień adrenaliny zniknął, ustępując pewnej rutynie, ale nadal dość miłej, aby nie wzbudziła w nim znudzenia. Teraz jednak, słuchając o mugolskich wynalazkach, miał wrażenie, że to nieśmieszny żart, a każde słowo podjudzało zirytowanie i obrzydzenie. Gdyby nie sposób w jaki chłopak dotarł do niego, byłby już w połowie wyjścia, warcząc pod nosem przekleństwa. Zamiast tego siedział i słuchał o czymś co nawet odrobinę nie zaczepiało o tematy, które go interesowały. Zdusił w sobie ciężkie westchnięcie, sięgając po kufel i upijając większy łyk, chyba jednak wychyli całość.- I niepotrzebnie.- odparł z pozornym jedynie spokojem.
Kiedy w zasięgu wzroku pojawia się sakiewka, zwątpienie względem owego zlecenie słabnie. To chyba jedynie co może przekonać go, że chce się w to zagłębiać, że jest warte tracenia czasu, aby znaleźć wspólnika, który wie więcej o latających autach. Galeony były jedynym argumentem, jaki docierał do niego zawsze, bez względu na okoliczności. Przeliczył szybko zawartość, było dobrze, a może jeszcze lepiej? Spojrzał na chłopaka po dłuższej chwili.- Wystarczy na początek, później zobaczymy co dalej.- druga połowa powinna być odpowiednia, aby obie strony były usatysfakcjonowane współpracą, ale dopuszczał jeszcze sytuację w której koszty okażą się wyżej i Bojczuk powinien być tego tak samo świadomy.- Nie wiem, co będzie dostępne, więc uzbrój się w cierpliwość, jeśli chcesz porządniejszy pojazd.- pierwszy raz nie mógł powiedzieć nic ponad to, bo zwyczajnie nie wiedział, jak wygląda dostępność do takich pojazdów i ile będzie musiał szukać, zanim trafi na coś wartego uwagi. Pokiwał powoli głową, słysząc o papierach, akurat to powinno być o wiele łatwiejsze. Znał czarodziejów, którzy potrafili coś takiego ogarnąć lub podrobić każde dokumenty w sposób zadowalający.- Może kilka tygodni, ciężko powiedzieć.- wzruszył lekko ramionami. Błękitne tęczówki na moment zatrzymują się na rozmówcy z większa uwagą, a dłoń w tym czasie znika w kieszeni, aby zacisnąć się na paczce. Niech już straci. Wyciąga jednego nim podaje mu resztę, dławiąc w sobie pogardliwe prychnięcie.- Pytasz, czego chcą inni, a zaraz prosisz o dyskrecję? – pociera lekko końcówkę papierosa, aby po chwili zaciągnąć się nikotyną. Zdecydowanie woli taki nałóg niż wszelkie alkohole.
- Nie ma czegoś takiego jak standardowe zachcianki, każdy chce czegoś innego. Zwykle łączy je tylko to, że są nielegalne albo z powodu zajmowanej pozycji, nie mogą tego zakupić otwarcie.- ile to razy już trafił mu się klient, który potrzebował szmuglera, aby ominąć ryzyko plotek, jakie mogły rozejść się w otoczeniu. W jakimś stopniu rozumiał to, nikt nie chciał smrodu wokół siebie.
Kiedy w zasięgu wzroku pojawia się sakiewka, zwątpienie względem owego zlecenie słabnie. To chyba jedynie co może przekonać go, że chce się w to zagłębiać, że jest warte tracenia czasu, aby znaleźć wspólnika, który wie więcej o latających autach. Galeony były jedynym argumentem, jaki docierał do niego zawsze, bez względu na okoliczności. Przeliczył szybko zawartość, było dobrze, a może jeszcze lepiej? Spojrzał na chłopaka po dłuższej chwili.- Wystarczy na początek, później zobaczymy co dalej.- druga połowa powinna być odpowiednia, aby obie strony były usatysfakcjonowane współpracą, ale dopuszczał jeszcze sytuację w której koszty okażą się wyżej i Bojczuk powinien być tego tak samo świadomy.- Nie wiem, co będzie dostępne, więc uzbrój się w cierpliwość, jeśli chcesz porządniejszy pojazd.- pierwszy raz nie mógł powiedzieć nic ponad to, bo zwyczajnie nie wiedział, jak wygląda dostępność do takich pojazdów i ile będzie musiał szukać, zanim trafi na coś wartego uwagi. Pokiwał powoli głową, słysząc o papierach, akurat to powinno być o wiele łatwiejsze. Znał czarodziejów, którzy potrafili coś takiego ogarnąć lub podrobić każde dokumenty w sposób zadowalający.- Może kilka tygodni, ciężko powiedzieć.- wzruszył lekko ramionami. Błękitne tęczówki na moment zatrzymują się na rozmówcy z większa uwagą, a dłoń w tym czasie znika w kieszeni, aby zacisnąć się na paczce. Niech już straci. Wyciąga jednego nim podaje mu resztę, dławiąc w sobie pogardliwe prychnięcie.- Pytasz, czego chcą inni, a zaraz prosisz o dyskrecję? – pociera lekko końcówkę papierosa, aby po chwili zaciągnąć się nikotyną. Zdecydowanie woli taki nałóg niż wszelkie alkohole.
- Nie ma czegoś takiego jak standardowe zachcianki, każdy chce czegoś innego. Zwykle łączy je tylko to, że są nielegalne albo z powodu zajmowanej pozycji, nie mogą tego zakupić otwarcie.- ile to razy już trafił mu się klient, który potrzebował szmuglera, aby ominąć ryzyko plotek, jakie mogły rozejść się w otoczeniu. W jakimś stopniu rozumiał to, nikt nie chciał smrodu wokół siebie.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wzruszam ramionami - czy niepotrzebne? Miałem na ten temat inne zdanie, ale nie zamierzałem się kłócić, bo i po co? Jeszcze mi w akcie zemsty wrzuci zgniłe jajo pod siedzenie i będzie jebać nawet przy otwartym na oścież oknie. Wbijam spojrzenie w mężczyznę, czekając cierpliwie aż przeliczy zawartość sakiewki, w międzyczasie spijam kilka kolejnych łyków alkoholu, a kiedy ostateczny werdykt wreszcie zapada, wyciągam usta w delikatnym uśmiechu - No cóż, w takim razie poczekam ile trzeba - chciałbym odebrać samochód już teraz, albo w przeciągu kilku kolejnych dni, ale jasno dał mi do zrozumienia, że to niemożliwe, a na odpowiedni sprzęt trzeba wystarczająco długo czekać. No nic, będę musiał zająć łeb czymś innym, a z tym raczej nie powinienem mieć problemu, skoro wernisaż w balecie zbliżał się wielkimi krokami, zaś ja nie zacząłem jeszcze rozmów z rzeźbiarzem, który miał zająć się ramami, jeszcze ostatnie szlify obrazów, złocenia... Wróć, nie przyszedłem tutaj, żeby rozmyślać o pracy. Z wolna powracam na ziemię, do jednego z ukrytych w kącie stolików i ponownie unoszę kufel do ust - Mhm - kiwam łbem; oby te kilka tygodni nie zamieniło się w kilka miesięcy, choć czasy mieliśmy niepewne, a całe wyspy były jak tykająca bomba - ciężko stwierdzić kiedy dokładnie wybuchnie - Dzięki - częstuję się papierosem i odpalam go pojedynczą zapałką, oferując paczkę także mojemu towarzyszowi, żeby mu czasem nie przyszło do głowy odpalać od świeczek - wówczas gdzieś na morzu ginął marynarz. Zaciągam się gryzącym dymem, po czym pochylam delikatnie nad stolikiem, wspierając na jednej ręce - Nie pytam o nazwiska, po prostu byłem ciekaw czego mogą chcieć inni - wzruszam ramionami - Co najdziwniejszego udało ci się sprowadzić? - dopytuję, z czystej ciekawości - Wiesz, siedziałem kiedyś w podobnym biznesie, ale nie robię tego od lat, myślałem nawet, że może samemu uda mi się ogarnąć auto, ale straciłem zbyt wiele kontaktów - wzdycham lekko, po czym ponownie wtykam papierosa w usta, robiąc krótką przerwę na soczystego bucha - Jedwabny Jim ciągle sprowadza z Azji te swoje szmaty, czy zajął się wreszcie czymś innym? A Jeronimo Martins? Ten to, kurwa, miał żyłkę do interesów - parskam śmiechem - Lemoniadowy Joe? - tutaj mrużę ślepia, kiedyś, wiele lat wstecz Joe był moim mentorem, myślałem także, że przyjacielem, ale nie widzieliśmy się od tamtego pamiętnego wieczora, kiedy wraz z Olim Ogdenem wpadliśmy do niego by odzyskać dług, który u mnie zaciągnął bez mojej wiedzy - Znasz ich? - w gruncie rzeczy nasz przestępczy światek wcale nie był taki znowuż wielki, ale kto wie? Być może na ulicach rządziła teraz świeża krew, ostatecznie minęło kilka długich lat.
Wykłócanie się z nim, byłoby faktycznie nierozsądne i głupio ryzykowne, skoro Bojczuk właśnie dał mu zlecenie na coś, co niełatwo zdobyć. Mógł być mściwy, impulsywnie wredny, co nie byłoby zaskakujące, gdy w przeszłości zdarzało mu się robić niezłe przekręty na klientach, którzy działali mu na nerwy. W takich sytuacjach potrafił machnąć ręką na zapłatę oraz przyjąć dalsze konsekwencje pod postacią plotek i szarganej opinii. Czasami satysfakcja była zwyczajnie więcej warta. Na plus owej współpracy działała wyraźna cierpliwość chłopaka, co potwierdził, zgadzając się poczekać, ile będzie trzeba. Najgorsze co mogło zaistnieć to zleceniodawca, który popędzał go i drażnił roszczeniowym sposobem bycia, gdy za każdym razem próbował jak najszybciej wywiązać się ze wszystkiego, kończąc współprace w maksymalnie krótkim czasie. Takie działanie zawsze się sprawdzało, stąd wolał ludzi, którzy ów fakt szanowali.
Zerknął na podaną mu paczkę zapałek i zaśmiał się cicho, ale dźwięk mimo to był ostry. Spędził dużo czasu na statkach, gdy przez pewien etap odnalazł w tym najlepszy sposób podróżowania, stąd mimowolnie przypomniał sobie o przesądzie rozpowiadanym przez marynarzy. Przyjął paczkę, by mały ognik zapałki zbliżyć do słabo żarzącej się końcówki papierosa. Czasami drażniło go, że niekiedy samo potarcie nie wystarczyło, aby nałożone na nie zaklęcie odpaliły wystarczająco papierosa.
- Przesądny? – spytał, oddając paczuszkę. Nie wiedział o nim zbyt wiele, stąd próbował dowiedzieć się czegoś więcej o siedzącym przed nim młodym mężczyźnie. Ciekawość była największą słabością czarodziejów, z którą miał do czynienia, nie potrafił zliczyć ile razy, zyskiwał na tym, podjudzając ów cechę. Teraz nie miał ku temu okazji ani tym bardziej powodów.
- Różnych rzeczy, jak wielu czarodziejów, tak wiele dziwnych zamówień na wszystko, co nielegalne.- odparł. Ciężko było sprecyzować czego chcieli, zakres był naprawdę szeroki i zróżnicowany.- Pomijając samochód dla ciebie, którego w sumie jeszcze nie ma. Najdziwniejsze były artefakty z Egiptu. Powiedzmy, że były mocno niecodzienne przez pierwotne przeznaczenie oraz kształt.- mało było rzeczy, które potrafiły zaskoczyć go, ale tamto nadal budziło nieco mieszane odczucia. Hm, więc miał do czynienia z kumplem po fachu.- Fakt, bez mocnych kontaktów, sprowadzenie czegoś takiego jest niemożliwe.- wszelkie środki transportu, były wystarczająco nieporęczne, aby przerzucenie ich przez granicę bez wzbudzania zainteresowania kogokolwiek, okazało się problemem.
Słysząc znajome imiona i przezwiska, odrobinę się zdziwił. Istna śmietanka towarzystwa dawnych lat, bo obecnie stracili wiele.- Jim zniknął z trzy lata temu, ponoć zadarł z kimś wyjątkowo mściwym i odbiło mu się to czkawką, ale ta menda pewnie gdzieś się zaszyła.- taki już los tych, którym fortuna za długo sprzyjała.- Martins nie żyje, załatwili go jakiś czas temu, zdychał długo i ponoć widowiskowo.- wzruszył delikatnie ramionami, wewnętrznie żałując, że nie był tego świadkiem.- Joe… nie znam go, chociaż gdzieś czasami przejawiało się jego imię.- ostatni zdawał się całkowicie obcy, nigdy nie mieli okazji wleźć sobie w drogę, ewentualnie nie pamiętał tego, a to równie możliwe.
Zerknął na podaną mu paczkę zapałek i zaśmiał się cicho, ale dźwięk mimo to był ostry. Spędził dużo czasu na statkach, gdy przez pewien etap odnalazł w tym najlepszy sposób podróżowania, stąd mimowolnie przypomniał sobie o przesądzie rozpowiadanym przez marynarzy. Przyjął paczkę, by mały ognik zapałki zbliżyć do słabo żarzącej się końcówki papierosa. Czasami drażniło go, że niekiedy samo potarcie nie wystarczyło, aby nałożone na nie zaklęcie odpaliły wystarczająco papierosa.
- Przesądny? – spytał, oddając paczuszkę. Nie wiedział o nim zbyt wiele, stąd próbował dowiedzieć się czegoś więcej o siedzącym przed nim młodym mężczyźnie. Ciekawość była największą słabością czarodziejów, z którą miał do czynienia, nie potrafił zliczyć ile razy, zyskiwał na tym, podjudzając ów cechę. Teraz nie miał ku temu okazji ani tym bardziej powodów.
- Różnych rzeczy, jak wielu czarodziejów, tak wiele dziwnych zamówień na wszystko, co nielegalne.- odparł. Ciężko było sprecyzować czego chcieli, zakres był naprawdę szeroki i zróżnicowany.- Pomijając samochód dla ciebie, którego w sumie jeszcze nie ma. Najdziwniejsze były artefakty z Egiptu. Powiedzmy, że były mocno niecodzienne przez pierwotne przeznaczenie oraz kształt.- mało było rzeczy, które potrafiły zaskoczyć go, ale tamto nadal budziło nieco mieszane odczucia. Hm, więc miał do czynienia z kumplem po fachu.- Fakt, bez mocnych kontaktów, sprowadzenie czegoś takiego jest niemożliwe.- wszelkie środki transportu, były wystarczająco nieporęczne, aby przerzucenie ich przez granicę bez wzbudzania zainteresowania kogokolwiek, okazało się problemem.
Słysząc znajome imiona i przezwiska, odrobinę się zdziwił. Istna śmietanka towarzystwa dawnych lat, bo obecnie stracili wiele.- Jim zniknął z trzy lata temu, ponoć zadarł z kimś wyjątkowo mściwym i odbiło mu się to czkawką, ale ta menda pewnie gdzieś się zaszyła.- taki już los tych, którym fortuna za długo sprzyjała.- Martins nie żyje, załatwili go jakiś czas temu, zdychał długo i ponoć widowiskowo.- wzruszył delikatnie ramionami, wewnętrznie żałując, że nie był tego świadkiem.- Joe… nie znam go, chociaż gdzieś czasami przejawiało się jego imię.- ostatni zdawał się całkowicie obcy, nigdy nie mieli okazji wleźć sobie w drogę, ewentualnie nie pamiętał tego, a to równie możliwe.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kiedy ostry śmiech wwierca się w moje uszy, w wyrazie niemego zdziwienia unoszę jedną brew, ale wystarczy słowo wyjaśnienia, a moje ramiona podskakują we wzruszeniu - Nie chcę mieć nikogo na sumieniu, nie wierzysz w przesądy? - pytam. Kiedyś to mogłem być ja, ten marynarz, którego zmywa fala bo ktoś nieopatrznie pociągnął fajka od świeczki; na statkach chyba większość była przesądna, albo wierzyła w pojedyncze zabobony jak chociażby to, że kobieta na pokładzie przynosi pecha; czy tak jest? Z doświadczenia wiem, że zwykle tak. Odbieram pudełko zapałek i chowam je w kieszeń, mocno zaciągając się gryzącym, ciężkim dymem, który już za moment ulatuje spomiędzy warg, kłębiąc się gdzieś pod sufitem; wodzę chwilę spojrzeniem za popielatymi wstęgami splatającymi się w nierówne warkocze, jednak opuszczam wzrok na mężczyznę, kiedy ponownie się odzywa - Artefakty z Egiptu? Na przykład... dywany? - pytam, a przed oczami mam obraz Zygzaka, tak żywego i niesfornego jak psiak - Szkoda chłopa - żałuję Jima, bo zawsze mi się z nim dobrze pracowało, za to na wieści o kolejnym wspólnym znajomym uśmiecham się złośliwie - Można się było tego spodziewać - podobnie jak mój towarzysz wzruszam ramionami; to dopiero była menda społeczna, wrzód na dupie zdrowego narodu - Mhm - kiwam głową, naprawdę ciekaw co teraz dzieje się z tamtym pierdolcem; zaszył się gdzieś w Londynie? Uciekł zanim zrobiło się gorąco? A może jego ciało gnije gdzieś w rynsztoku, zapomniane i zmasakrowane... Dreszcz biegnie mi wzdłuż kręgosłupa, więc ponownie wznoszę swój kufel do ust, spijając ostatnie łyki portera; peta przygaszam w popielniczce - No cóż, dziękuję za pomoc, odezwij się jak będziesz coś wiedział. Lub gdybyś czegoś potrzebował - kiwam delikatnie głową, z wolna zbierając się ze swojego miejsca, nic tu po mnie, pora wrócić do tych bardziej przyziemnych spraw. Rzucam okiem naokoło w poszukiwaniu Łapserdaka, ale siedzi tam gdzie go zostawiłem, czyli przy barze - Do zobaczenia, mam nadzieję jak najszybciej - żegnam się nieznacznym skinieniem głowy, po czym chwytam swój kufel, coby go odnieść na bar, jak na kulturalnego człowieka przystało. I znikam wraz ze swoim skrzatem, tyle nas widzieli dzisiaj w Parszywym.
/zt
/zt
- Wierzę, a przynajmniej w chwilach, gdy sam mam okazję znaleźć się na pokładzie jakiejś łajby… i w duchu liczę, że nikt nie wpadnie na to, aby odpalać peta od świeczki.- rzuca na wpół kpiarsko, na wpół szczerze. Marynarze mieli dziwną manię tworzenia najróżniejszych przesądów, które później krążyły w świecie, żyjąc własnym życiem i mącąc spokój co strachliwszych. Osobiście puszczał w niepamięć każdy zabobon stworzony przez nich, ale fakt, kiedy znajdował się wśród nich, sam popadał w paranoję wielokrotnie. Lekkie przejawy głupoty, ale cóż zrobić… im więcej czasu przebywało się w podobnym towarzystwie, tym bardziej przejmowało się pewne zachowania. Z tego też powodu, obecnie wybierał bardziej wygodne środki transportu w postaci świstoklików, często tych nielegalnych, ukrytych przed oczami władz danego kraju.- Zdarzało się i dywany.- odparł, unikając wdawania się jednak w szczegóły konkretniejszych artefaktów, gdy zdecydowanie wolał zapomnieć. Pewnym rzeczom chciał pozwolić, aby uleciały ze wspomnień, niewarte by w nich tkwić. Tak było z tym konkretnym zleceniem, kiedy musiał przeszmuglować kilka przedmiotów z Egiptu i nie obawiał się złapania, tylko porcji goryczy z porażki. W tamtym momencie dowiedział się, że są jakieś granice ryzyka, których naruszać więcej nie chciał.
- Może i tak, ale wiedział co robi. Był zbyt pewny, wiec się doigrał.- każdy przemytnik miał w sobie pewną dozę bezczelnej pewności siebie, ale większość umiała nad tym zapanować, a Jim nigdy. Od wielu przecież słyszał, co ten kretyn czasami wyrabiał i jak prosił się o kłopoty, które w końcu dostał. Widząc złośliwy uśmiech na pysku chłopaka, nieświadomie powielił ów grymas. W każdym środowisku znajdowała się taka osoba, której krzywda cieszyła jak nic innego i właśnie mieli takowy przypadek, co widać było na pierwszy rzut oka.
Rozmowa wyraźnie chyliła się ku końcowi, dlatego zaciągnął się po raz ostatni papierosem i wygasił resztę w popielniczce.- Jasne.- lakoniczna reakcja była odpowiedzią na obie kwestie, chociaż szczerze wątpił, aby potrzebował czegokolwiek od Bojczuka. Co prawda, życie potrafiło zaskakiwać, nawet takiego sukinsyna jak on.- Do następnego.- rzucił cicho, by następnie wstać i opuścić Parszywego, nie miał tu już nic do roboty.
| zt
- Może i tak, ale wiedział co robi. Był zbyt pewny, wiec się doigrał.- każdy przemytnik miał w sobie pewną dozę bezczelnej pewności siebie, ale większość umiała nad tym zapanować, a Jim nigdy. Od wielu przecież słyszał, co ten kretyn czasami wyrabiał i jak prosił się o kłopoty, które w końcu dostał. Widząc złośliwy uśmiech na pysku chłopaka, nieświadomie powielił ów grymas. W każdym środowisku znajdowała się taka osoba, której krzywda cieszyła jak nic innego i właśnie mieli takowy przypadek, co widać było na pierwszy rzut oka.
Rozmowa wyraźnie chyliła się ku końcowi, dlatego zaciągnął się po raz ostatni papierosem i wygasił resztę w popielniczce.- Jasne.- lakoniczna reakcja była odpowiedzią na obie kwestie, chociaż szczerze wątpił, aby potrzebował czegokolwiek od Bojczuka. Co prawda, życie potrafiło zaskakiwać, nawet takiego sukinsyna jak on.- Do następnego.- rzucił cicho, by następnie wstać i opuścić Parszywego, nie miał tu już nic do roboty.
| zt
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
17 października
Dwudziesty raz przetarła szmatą ten sam kufel, ale nawet i dwudziesty piąty nie sprawiłby, że szkło stałoby się bardziej czyste, bardziej wytworne. Elegancja jednak była w tym lokalu tak powszechna jak drogie wina i cukier. Niemożliwa. Niedomykające się drzwiczki za barem przytrzasnęła kolanem, burząc nieco melodyjny głos docierający z nieco sennej sceny. Luna Lupin kończyła swój występ. Zauroczone morskie wilki zanurzały w niej rozmarzone spojrzenia, ktoś czasem doczłapał się do baru, ktoś majstrował przy uśpionej szafie grającej, gdzieś kilka stolików dalej posypały się drobne monety wyrzucone z kieszeni zbyt energicznym ruchem. Minęła godzina największego poruszenia. Młoda artystka tuliła chłopców już bardziej do snu lub tego ostatniego kielicha, który należał im się przecież – choćby i na drogę. Moss porządkowała spokojny bar, segregowała górę wilgotnych kufli, wymazywała lepiące plamy z drewnianych blatów. Jej ruchy były spokojne, nieco również śpiące. W powietrzu pachniało ostatnimi nutami dobrej imprezy. Do świtu wciąż było daleko, ale portowe uliczki skąpane były już w jesiennym chłodzie. Światło w sali skupiało się w pojedynczych miejscach. Magiczna miotełka w kącie wybierała ze szpar w podłodze szklane drobinki. Było tak niegroźne, zbyt niewinnie, jak na klimat portowej speluny. Od jakiegoś czasu Moss jednak chętnie zgarniała każdy taki wieczór, mając nad głową zbyt wiele szarych chmur, by jeszcze przedzierać się przez parszywe błoto. Nie pozwalała jednak sobie przestać, nie próbowała uciekać, nie omijała obowiązków. Zawsze tu była, wiernie na posterunku, gotowa unieść palec i pogrozić oślinionym pyskom. Gdy byli jednak grzeczni, wcale nimi nie gardziła. Podświadomie jednak wiedziała, nauczona także latami doświadczeń, że do spokojnego morza zawsze zbliżał się sztorm. To było nieuniknione.
Kojący okazał się głos Luny. Służył im wszystkim. Wygięła nieco plecy, próbując przyjąć bardziej wygodną, mniej bolesną pozę. Przetarła dłonią kark i na moment przymknęła powieki. Chwilę później niosła tacę na środek wielkiego pomieszczenia, by pozbierać resztki zaplutych, opuszczonych kilka chwil temu szkieł. Przy okazji poukładała krzesła i kopnęła jednego znajomego pijusa w łydkę, dając znak, że pora już do domu. Zatrzymała się przy scenie, przełożyła szklanki i talerze na drewnianą deseczkę. W przelocie popatrzyła na śpiewaczkę. Miły to był moment, trochę zaklęty, odmienny dla codziennej portowej wrzawy. Cieszyła się, że chłopcy potrafili uszanować jej obecność, że dali się oczarować nieco innej melodii, że dogadali się z gościnnym klimatem. Niedaleko podwyższenia jednak jeden z gagatków, o maślanym spojrzeniu, którego nie mogła widzieć, stojąc za jego plecami, mocniej wychylił się w stronę spódnicy. Philippa uniosła brew i palce mocniej zacisnęła na tacy. Więc to tak? Właściwie nawet jej to nie zdziwiło. Kiedy jednak, w nietrzeźwym zrywie, podniósł kolano i zaparł się, by dołączyć do artystki, westchnęła ciężko. Przeszła te dwa kroki i chwyciła go za pasek od spodni. Nie mogła tego zrobić siła, ale mogła wciąż wykorzystać sprawdzone sztuczki. Wychyliła głowę do jego ucha, stojąc bokiem do zaklętego w niedokończonym ruchu ciała. – Podziwiać ją możesz z krzesła, Barry – mruknęła, po czym wcisnęła dłoń do kieszeni jego spodni. – Ale przekażę jej twój napiwek. Obiecuję. Cieszę się, że występ ci się podoba – upomniała go cicho, choć nie aż tak dyskretnie, by Luna nie mogła tego momentu przyuważyć. Zmysłowy szept wybawił bez przeszkód garść monet z jego podziurawionej kieszeni. Usiadł grzecznie na krześle.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 08.08.21 15:10, w całości zmieniany 2 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Port rzadko bywał tak cichy jak tego wieczora. Pierwszy raz od miesięcy nie musiała zdzierać gardła by przekrzyczeć pijackie chórki, pierwszy raz od miesięcy nie wypatrywała z ostrożnością lecącego w jej stronę kufla, pierwszy raz od miesięcy Parszywy Pasażer był znośnym pasażerem – pijanym i na gapę. Lubiła to miejsce choć nie było lekko. Znała tutaj wszystkich, a te pościerane deski na podwyższeniu były pierwszą sceną w jej życiu. Powrót po latach do tego miejsca był niczym kapsuła czasu. Te same twarze, to samo cieniutkie szkło, ten sam parszywy smak alkoholu. Prawdopodobnie nikt z własnej woli nie wybrałby tego miejsca dla siebie, bo na pierwszy rzut oka nie było tu nic w czym można było się zakochać. Luna była jednak sentymentalna i od zawsze uważała, że to miejsce trzeba umieć odpowiednio docenić. Wróciła po latach i nikt nie spojrzał na nią z dezaprobatą, nikt nie śmiał się w głos, że powinęła jej się noga, nikt o niej nie zapomniał. Ona też o tym miejscu nie zapomniała nawet jeśli po ilości alkoholu wypitego w tym miejscu niejednokrotnie urwał jej się film.
Dziś usypiała już i tak ledwo podnoszących głowę portowych pijaków. Co jakiś czas któryś tknięty głośniejszą melodią ponosił głowę by zanucić mało pasujący do tego rytm. – Raaaaaa raaaaarira – dało się usłyszeć z końca sali, ale jej to wcale nie przeszkadzało. Nauczyła się ignorować takie supporty. Doskonale wiedziała na co się pisze. Robiła to dla siebie i ludzi, którzy wciąż tutaj pracowali. Których znała od wielu lat. Kiedy potrzebowała większej publiczności wybierała przyjemniejsze części Londynu. Pani Boyle doskonale o tym wiedziała i nigdy też nie miała jej tego za złe. Lunie nie chodziło o galeony, które może wyciągnąć od klientów, a o powrót do dawnej siebie. Poczucie, że jest w jej życiu jeszcze coś co przypomina jej o starych i dobrych czasach.
Luna odśpiewała ostatnią piosenkę i przymknęła oczy. Nie słyszała też zamieszania, które miało miejsce tuż za jej plecami choć szmer szuranego krzesła podpowiadał jej, że może być ciekawie. Zeszła z podestu i niemal od razu dostrzegła zbierającą nieopodal szklanki Philippę. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale przerwał jej bełkot siedzącego przy stoliku mężczyzny. – Sieee.. Paniusiu – Luna odwróciła się spoglądając na portowego znawcę alkoholi. – Feniks wypłakaaaał łez potsooki. Najdroaaższą odebrał mu szmok, a widoki na żaaar, który wygasł, żądlibąki przyprafffiają o żale...- zaśpiewał pijanym głosem siląc się na dykcje, którą alkohol odebrał mu już dawno temu. Lupin nie była z tych, które się obruszają. Wiedziała, że nawet nieszkodliwi mogą być namolni, a prawda była taka, że mało co w porcie było nieszkodliwe. Dlatego nie czekając, aż mężczyzna ruszy z drugą zwrotką sama zaczęła. – Zrzucił żałośnie swój róg jednorożec, hipogryf nie znajdzie miłości być może. Popracujemy nad tym. – zaśmiała się i od razu odwróciła do znajomej jej barmanki. – Czemu nie mówiłaś, że mam konkurencję? – zapytała spoglądając kątem oka na śpiewającego mężczyznę, który już zdążył odpłynąć. Musiał mieć naprawdę barwne sny.
Dziś usypiała już i tak ledwo podnoszących głowę portowych pijaków. Co jakiś czas któryś tknięty głośniejszą melodią ponosił głowę by zanucić mało pasujący do tego rytm. – Raaaaaa raaaaarira – dało się usłyszeć z końca sali, ale jej to wcale nie przeszkadzało. Nauczyła się ignorować takie supporty. Doskonale wiedziała na co się pisze. Robiła to dla siebie i ludzi, którzy wciąż tutaj pracowali. Których znała od wielu lat. Kiedy potrzebowała większej publiczności wybierała przyjemniejsze części Londynu. Pani Boyle doskonale o tym wiedziała i nigdy też nie miała jej tego za złe. Lunie nie chodziło o galeony, które może wyciągnąć od klientów, a o powrót do dawnej siebie. Poczucie, że jest w jej życiu jeszcze coś co przypomina jej o starych i dobrych czasach.
Luna odśpiewała ostatnią piosenkę i przymknęła oczy. Nie słyszała też zamieszania, które miało miejsce tuż za jej plecami choć szmer szuranego krzesła podpowiadał jej, że może być ciekawie. Zeszła z podestu i niemal od razu dostrzegła zbierającą nieopodal szklanki Philippę. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale przerwał jej bełkot siedzącego przy stoliku mężczyzny. – Sieee.. Paniusiu – Luna odwróciła się spoglądając na portowego znawcę alkoholi. – Feniks wypłakaaaał łez potsooki. Najdroaaższą odebrał mu szmok, a widoki na żaaar, który wygasł, żądlibąki przyprafffiają o żale...- zaśpiewał pijanym głosem siląc się na dykcje, którą alkohol odebrał mu już dawno temu. Lupin nie była z tych, które się obruszają. Wiedziała, że nawet nieszkodliwi mogą być namolni, a prawda była taka, że mało co w porcie było nieszkodliwe. Dlatego nie czekając, aż mężczyzna ruszy z drugą zwrotką sama zaczęła. – Zrzucił żałośnie swój róg jednorożec, hipogryf nie znajdzie miłości być może. Popracujemy nad tym. – zaśmiała się i od razu odwróciła do znajomej jej barmanki. – Czemu nie mówiłaś, że mam konkurencję? – zapytała spoglądając kątem oka na śpiewającego mężczyznę, który już zdążył odpłynąć. Musiał mieć naprawdę barwne sny.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Jak to możliwe, że każdego wieczoru ta sama szanta zyskiwała nowe zwrotki? Jak to możliwe, że każdy z nich tę historię zapamiętał jakoś inaczej? Trzeba było spędzić z nimi wiele godzin, wiele naprawdę długich godzin, by wychwycić, że ta i ta pijaczo odśpiewana piosnka jest jedną i tą samą. Mylili bowiem nie tylko słowa, ale i nuty. Otwierali usta, by wydobyć z siebie już cokolwiek, lekko, w rumowej odwadze i ku pokrzepieniu serc morskich braci. Moss znieczuliła się początkowo na ten fałszowany odgłos, na te poplątane nawijki, które czasem już nie miały sensu. Wystarczyło, że dobra zabawa trwała, a kasetka za barem wypełniała się monetami. Błyskawicznie. Bo po to przecież wypływali na wielotygodniowe wyprawy, by po zejściu na ląd wlać w siebie co najmniej beczkę rumu i zaliczyć tydzień w burdelu. Rechot z jednego kąta, szuranie buciska z drugiego kąta, a pośrodku syrenie objawienie, które do snu kołysało znacznie skuteczniej niż najłagodniejsza morsa fala. Kobiecy głos koił wszystkie sztormy w ich sercach. Podziwiała tych, którzy byli przy Lunie od początku do końca. Co prawda z boku nie był to już żaden wyczyn, ale przy tutejszej klienteli już tak. Kilku z nich z pewnością oczarowała, nie pozwoliła oderwać ucha, nie pozwoliła pójść za kolegami i odciągnąć spojrzenia. Wielu głośnych awanturników uspokajało się, niektórzy chętnie też swym szorstkim głosem niszczyli piękno jej melodii. Zasługiwali najpewniej na zimny kufel piwska rozlany po łbie, ale powstrzymywała się, dobrze wiedząc, że Luna Lupin pojmowała specyficzny klimat londyńskiej tawerny.
Jej największy fan dzielnie, nawet po ostatnim słowie piosenki, starał się przyciągnąć uwagę artystki. Moss oderwała się aż od wszystkich swoich spraw, by rzucić jeszcze raz na niego okiem. Ach, tak? Chyba tylko uznał, że to pora na jego zwrotkę. I to nic, że wodna nimfa zeszła już z podestu. Phils z lekko przechyloną głową wsłuchiwała się w rozśpiewany dialog. Nawaleni marynarze wcale nie byli groźni, o ile umiało się ich obsługiwać. By ich uruchomić w tym złym znaczeniu, wystarczył czasem jeden ostry pazur albo bardzo niefortunne słowo. Ale ten, kto umiał się obchodzić z mieszkańcami wielkich statków, pozostawał nienaruszony. Philippa nie pojęła jednak tego w jeden wieczór. To były miesiące, czas wielu gaf i uczenia się, czasem bolesnego, na swoich błędach. Choć nigdy nie była na morzu, córką portu stała się niezaprzeczalnie i nikt w tym towarzystwie już tego nie kwestionował. Przesiąkła tutejszym zapachem, wydeptywała te same drogi co oni i nauczyła się władać specyficznym językiem. Stacjonowała na lądzie, ale znała setki opowieści z siedmiu mórz. Albo i więcej. Dobrze wiedziała, czym żyło to środowisko i jakie panowały nastroje. A teraz nastroje były… już bardzo, bardzo senne. Ze specyficznym uśmiechem poszukała oczu panny Lupin, gdy tylko ostatni klient pysk ciężko zanurzył w tym lepkim stoliku. Pod stołem jeszcze tylko drgnęło jego masywne kopyto. – Tu oni wszyscy są twoją konkurencją – odpowiedziała nieco rozbawiona. Niech wstanie ten pirat, który nigdy nie zaśpiewał z druhami przy Parszywej ławie. Mało który milczał, zadowalając się jedynie tymi pomrukami lub słodkim ciężarem panienki na własnych kolanach.
– Wyciągnij dłoń – zwróciła się do artystki i zbliżyła się do niej o te dwa kroki. Gdy Luna uczyniła to, Philippa wsypała garść monet, a jeśli tego nie zrobiła, wsunęła je jej do kieszeni ubrania. Należał się jej przecież napiwek konsekwentnie zbierany od dokuczliwych klientów. Od tych zakochanych w jej śpiewie tym bardziej.– Choć już nawet nie są w stanie bełkotać, wiedz, że bardzo im się podobał twój występ, Luno – oznajmiła, po drodze lokując spojrzenie na tych pochrapujących zwłokach. No to zaraz trzeba będzie ich stąd wygonić i zamknąć lokal na cztery spusty. Ale to zaraz. – Napijesz się czegoś? Czy będziesz już wracać? – Przecież nie mogła wypuścić tej śpiewającej syreny tak po prostu, jeśli tylko ta była wciąż spragniona.
Jej największy fan dzielnie, nawet po ostatnim słowie piosenki, starał się przyciągnąć uwagę artystki. Moss oderwała się aż od wszystkich swoich spraw, by rzucić jeszcze raz na niego okiem. Ach, tak? Chyba tylko uznał, że to pora na jego zwrotkę. I to nic, że wodna nimfa zeszła już z podestu. Phils z lekko przechyloną głową wsłuchiwała się w rozśpiewany dialog. Nawaleni marynarze wcale nie byli groźni, o ile umiało się ich obsługiwać. By ich uruchomić w tym złym znaczeniu, wystarczył czasem jeden ostry pazur albo bardzo niefortunne słowo. Ale ten, kto umiał się obchodzić z mieszkańcami wielkich statków, pozostawał nienaruszony. Philippa nie pojęła jednak tego w jeden wieczór. To były miesiące, czas wielu gaf i uczenia się, czasem bolesnego, na swoich błędach. Choć nigdy nie była na morzu, córką portu stała się niezaprzeczalnie i nikt w tym towarzystwie już tego nie kwestionował. Przesiąkła tutejszym zapachem, wydeptywała te same drogi co oni i nauczyła się władać specyficznym językiem. Stacjonowała na lądzie, ale znała setki opowieści z siedmiu mórz. Albo i więcej. Dobrze wiedziała, czym żyło to środowisko i jakie panowały nastroje. A teraz nastroje były… już bardzo, bardzo senne. Ze specyficznym uśmiechem poszukała oczu panny Lupin, gdy tylko ostatni klient pysk ciężko zanurzył w tym lepkim stoliku. Pod stołem jeszcze tylko drgnęło jego masywne kopyto. – Tu oni wszyscy są twoją konkurencją – odpowiedziała nieco rozbawiona. Niech wstanie ten pirat, który nigdy nie zaśpiewał z druhami przy Parszywej ławie. Mało który milczał, zadowalając się jedynie tymi pomrukami lub słodkim ciężarem panienki na własnych kolanach.
– Wyciągnij dłoń – zwróciła się do artystki i zbliżyła się do niej o te dwa kroki. Gdy Luna uczyniła to, Philippa wsypała garść monet, a jeśli tego nie zrobiła, wsunęła je jej do kieszeni ubrania. Należał się jej przecież napiwek konsekwentnie zbierany od dokuczliwych klientów. Od tych zakochanych w jej śpiewie tym bardziej.– Choć już nawet nie są w stanie bełkotać, wiedz, że bardzo im się podobał twój występ, Luno – oznajmiła, po drodze lokując spojrzenie na tych pochrapujących zwłokach. No to zaraz trzeba będzie ich stąd wygonić i zamknąć lokal na cztery spusty. Ale to zaraz. – Napijesz się czegoś? Czy będziesz już wracać? – Przecież nie mogła wypuścić tej śpiewającej syreny tak po prostu, jeśli tylko ta była wciąż spragniona.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lupin wychodziła z założenia, że to miejsce po prostu trzeba było lubić. Często słyszała, że to speluna, do której nie jest warto się zapuszczać. Pewnie też tak by myślała, gdyby nie spędziła w tym miejscu wiele długich nocy lata temu. Był to rodzaj jej buntu. Wyrwanie się z bezpiecznej farmy do mniej bezpiecznego portu. Samą dzielnice znała dość dobrze, bo ojciec niejednokrotnie ją tu zabierał, gdy sprzedawał towar. Wbrew wszystkiemu, to było całkiem dobre wspomnienie. Mały stragan zaraz przy samej marinie. Naciągacze chcący ugrać chociaż sykla na towarze, który i tak zasługiwał na o wiele więcej. Może właśnie dlatego nigdy nie bała się tego miejsca, może kojarzył jej się z bezpieczeństwem dziecięcych lat. Głupie skojarzenie, mało trafne patrząc na to jak aktualnie wygląda ta okolica, ale uczuć nie mogła zmienić, a o Parszywym zapomnieć. Nie bez powodu jej powrót do domu łączył się też z powrotem do tego miejsca. Nie musiała tego robić, tak naprawdę było wiele miejsc w Wielkiej Brytanii, gdzie mogła śpiewać nie martwiąc się o swoje bezpieczeństwo. Nie chodziło jej jednak o żaden prestiż. Dobrze jej było z dawnymi wspomnieniami nawet jeśli wszyscy mówili jej, że powinna trzymać się od tego miejsca z daleka. Ostatnio nawet Keat uparł się, że załatwi za nią wszystkie sprawunki w porcie, żeby tylko się tam nie pojawiała. Po części to rozumiała. Żadna z niej wojowniczka, w starciu z jakimkolwiek niebezpieczeństwem najpewniej poległaby na starcie, ale wychodziła z założenia, że nie może sobie pozwolić na kolejne, drastyczne zmiany w jej życiu. Musiała uczepić się czegoś znajomego by zwyczajnie nie zwariować.
Luna skierowała spojrzenie na wyśpiewującego w głos kolejne zwrotki mężczyznę. Zaczęła się zastanawiać czy ten wie w ogóle co się wokół niego dzieje. Po części to był dobry sposób na przetrwanie. Jeśli nie zabije cię alkohol, jeśli nie zabijesz się sam, to masz szansę na to by przeżyć tę cholerną wojnę. Ponoć złego diabli nie biorą, bynajmniej ona o takich przypadkach nie słyszała. – I dobrze – zaczęła ze wzruszeniem ramion przenosząc spojrzenie na dobrze znaną jej czarownicę. – Kto wie ile jeszcze będzie mi dane zdzierać gardło na tych wytartych deskach? Godny następca się przyda – dodała unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu.
Zgodnie z poleceniem wyciągnęła dłoń, a gdy znajomy dźwięk monet zabrzmiał jej w uszach uśmiechnęła się pod nosem. – Grosz do grosza – dodała. Bez wątpienia to miejsce trzeba było lubić. Zastanawiała się nad tym jak to wszystko znosi Moss. Czy wrosła w to miejsce tak mocno, że nie wyobraża sobie życia poza portem? Czy może wręcz przeciwnie? Może eskalujący konflikt da jej szansę na wyrwanie się z tego miejsca? – Nie śpieszy mi się. Mogę ci pomóc. – odparła kierując się w stronę baru i zatrzymując się za nim. – Kończysz powoli? Może ja cię porwę na jednego? – zapytała przekładając otrzymane od kobiety monety z jednej dłoni do drugiej. W końcu na ten jeden moment była cięższa o garść klepaków, które warto było spożytkować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Luna skierowała spojrzenie na wyśpiewującego w głos kolejne zwrotki mężczyznę. Zaczęła się zastanawiać czy ten wie w ogóle co się wokół niego dzieje. Po części to był dobry sposób na przetrwanie. Jeśli nie zabije cię alkohol, jeśli nie zabijesz się sam, to masz szansę na to by przeżyć tę cholerną wojnę. Ponoć złego diabli nie biorą, bynajmniej ona o takich przypadkach nie słyszała. – I dobrze – zaczęła ze wzruszeniem ramion przenosząc spojrzenie na dobrze znaną jej czarownicę. – Kto wie ile jeszcze będzie mi dane zdzierać gardło na tych wytartych deskach? Godny następca się przyda – dodała unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu.
Zgodnie z poleceniem wyciągnęła dłoń, a gdy znajomy dźwięk monet zabrzmiał jej w uszach uśmiechnęła się pod nosem. – Grosz do grosza – dodała. Bez wątpienia to miejsce trzeba było lubić. Zastanawiała się nad tym jak to wszystko znosi Moss. Czy wrosła w to miejsce tak mocno, że nie wyobraża sobie życia poza portem? Czy może wręcz przeciwnie? Może eskalujący konflikt da jej szansę na wyrwanie się z tego miejsca? – Nie śpieszy mi się. Mogę ci pomóc. – odparła kierując się w stronę baru i zatrzymując się za nim. – Kończysz powoli? Może ja cię porwę na jednego? – zapytała przekładając otrzymane od kobiety monety z jednej dłoni do drugiej. W końcu na ten jeden moment była cięższa o garść klepaków, które warto było spożytkować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Ostatnio zmieniony przez Luna Lupin dnia 25.06.21 21:35, w całości zmieniany 1 raz
Tak to magicznie działało. Oswoiły sobie ten port, te brudne ulice i zacienione kąty tak, że te przestały zadeptywać pięty, przestały straszyć wieczorami i cuchnąć tak bardzo, że już nie dało się po prostu zaczerpnąć powietrza. Dla Luny to był dzieciństwo, spojrzenie w tył, a dla Philippy wyłącznie ta obietnica niesamowitej przyszłości, wyrwanie się z koszmarów dręczących kilkulatkę. Nadzieja, jakaś szansa na życie, które z pozoru nigdy nie było jej należne. Wciąż bowiem wierzyła, że przezwycięży wszelkie przeciwności. Chciała iść ostro, odważnie, po prostu wyłapywać marzenia – jedno po drugim. Świat miał być u jej stóp, ale na razie tym światem były doki. Dziś jednak drażniące wyjątkowo, inne, zaskakująco trujące. Być może przez nowego zarządcę i los obracający się do góry nogami. Brodziła ostatnio w ponurych tygodniach, dopiero skończyła się przymusowa służba w przetwórni ryb, dopiero co zaleczyła rany po niefortunnej wycieczce do więzienia. W środku jednak wciąż czuła ból. Po tej utracie z początku miesiąca. I chociaż dni w porcie upływały równie nużąco, wokół odczuwała niepokój. Pracować jednak musiała. Lubiła to. Zawijała rękawy, unosiła dumnie głowę i zaczynała działać. Dla dobra tego miejsca. Dla domu, którym stał się kilka lat temu Parszywy. Dom. Pierwszy i jedyny, jaki kiedykolwiek miała.
– Tak myślisz, Luno? Godny? Obawiam się, że w tłumie przekrzykujących się druhów jego głos mógłby się nie przebić. Co innego twój. No i ty jesteś kobietą, a oni, wiesz… lubią kobiety. Wszędzie poza swoją łodzią – przyznała, a wspomniany artysta pomruczał jeszcze trochę, nim przepadł całkiem upojony, gniotąc pomieszkujące między drzazgami ławy korniki. Moss przyjęła ten widok jak coś całkiem naturalnego, dość stały element krajobrazu. Gdy popatrzyła na Lunę, jej brwi lekko się pomarszczyły. Żarty, owszem, bywały miłe i pozwalały jakoś przetrwać w morzu goryczy i głodu, ale… Zastanowiła się, czy słowa dziewczyny mogły zwiastować coś więcej. – Chcesz mi się do czegoś przyznać, Lupin? To ostatni występ? – Założyła dłonie na ramionach i uwiesiła spojrzenie na dłużej. Właśnie na niej. – Przeklęty Londyn wcale nie zachęca, no nie? W pieśni nadzieja, ale na co komu śpiewy, kiedy nie ma co włożyć do garnka? – Westchnęła ciężej. Wydawało jej się jeszcze niedawno, że nawet w obliczu wojny ludzie nie przestaną zalewać się w trupa. A jednak nawet ten ponury bar zaczynał pustoszeć. Wielu wypłynęło za dodatkową robotą, inni zniknęli bez śladu. Miasto straszyło pustką, ale i przyciągało do siebie upiory. Tak przynajmniej powiadali. Philippa dobrze orientowała się w sytuacji dzielnicy, a co poza nią? Małą ją to interesowało, choć dawniej wiedziała dość sporo. Teraz trochę odpuściła. Nie ona jedna dostała w ostatnich tygodniach w kość. Oby to był już koniec – nawet w to nie wierzyła. Trudno przewidzieć, co będzie później. Mało kto jednak czuł się dzisiaj pewnie.
– Jeszcze chwila, trzeba będzie przebudzić te niedobitki i ich stąd wygonić. Pozbierać szkło. Raczej już nikt więcej nie przyjdzie – odpowiedziała trochę leniwie. Zdarzało się, że niektórzy marynarze postanowili wpaść na sam koniec i domagali się obsługi, ale większość raczej dobrze znała zasady tego miejsca. Istniało te kilka godzin, kiedy gasły światła i przestawało brzęczeć szkło. Nastawała cisza. – Byle nie tutaj – zarzuciła, ściągając pozostałe naczynia ze stołów. Musiała zabrać je za bar i umyć. – Zamkniemy niedługo i możemy iść szukać szczęścia – stwierdziła nieco gorzko. – Ono nie smakuje jak ten alkohol, uwierz mi. Nawet ten spod lady – przyznała, na koniec pozwalając sobie na nieco szerszy uśmiech. – Byłaś kiedyś kelnerką? – zapytała, stojąc już za barem. Przełożyła kufle i kieliszki z tacy i umieściła je w zlewie. Gdzieś między nimi rozległ się odgłos pijaczego pochrapywania. Sen musiał być bardzo głęboki.
– Tak myślisz, Luno? Godny? Obawiam się, że w tłumie przekrzykujących się druhów jego głos mógłby się nie przebić. Co innego twój. No i ty jesteś kobietą, a oni, wiesz… lubią kobiety. Wszędzie poza swoją łodzią – przyznała, a wspomniany artysta pomruczał jeszcze trochę, nim przepadł całkiem upojony, gniotąc pomieszkujące między drzazgami ławy korniki. Moss przyjęła ten widok jak coś całkiem naturalnego, dość stały element krajobrazu. Gdy popatrzyła na Lunę, jej brwi lekko się pomarszczyły. Żarty, owszem, bywały miłe i pozwalały jakoś przetrwać w morzu goryczy i głodu, ale… Zastanowiła się, czy słowa dziewczyny mogły zwiastować coś więcej. – Chcesz mi się do czegoś przyznać, Lupin? To ostatni występ? – Założyła dłonie na ramionach i uwiesiła spojrzenie na dłużej. Właśnie na niej. – Przeklęty Londyn wcale nie zachęca, no nie? W pieśni nadzieja, ale na co komu śpiewy, kiedy nie ma co włożyć do garnka? – Westchnęła ciężej. Wydawało jej się jeszcze niedawno, że nawet w obliczu wojny ludzie nie przestaną zalewać się w trupa. A jednak nawet ten ponury bar zaczynał pustoszeć. Wielu wypłynęło za dodatkową robotą, inni zniknęli bez śladu. Miasto straszyło pustką, ale i przyciągało do siebie upiory. Tak przynajmniej powiadali. Philippa dobrze orientowała się w sytuacji dzielnicy, a co poza nią? Małą ją to interesowało, choć dawniej wiedziała dość sporo. Teraz trochę odpuściła. Nie ona jedna dostała w ostatnich tygodniach w kość. Oby to był już koniec – nawet w to nie wierzyła. Trudno przewidzieć, co będzie później. Mało kto jednak czuł się dzisiaj pewnie.
– Jeszcze chwila, trzeba będzie przebudzić te niedobitki i ich stąd wygonić. Pozbierać szkło. Raczej już nikt więcej nie przyjdzie – odpowiedziała trochę leniwie. Zdarzało się, że niektórzy marynarze postanowili wpaść na sam koniec i domagali się obsługi, ale większość raczej dobrze znała zasady tego miejsca. Istniało te kilka godzin, kiedy gasły światła i przestawało brzęczeć szkło. Nastawała cisza. – Byle nie tutaj – zarzuciła, ściągając pozostałe naczynia ze stołów. Musiała zabrać je za bar i umyć. – Zamkniemy niedługo i możemy iść szukać szczęścia – stwierdziła nieco gorzko. – Ono nie smakuje jak ten alkohol, uwierz mi. Nawet ten spod lady – przyznała, na koniec pozwalając sobie na nieco szerszy uśmiech. – Byłaś kiedyś kelnerką? – zapytała, stojąc już za barem. Przełożyła kufle i kieliszki z tacy i umieściła je w zlewie. Gdzieś między nimi rozległ się odgłos pijaczego pochrapywania. Sen musiał być bardzo głęboki.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Luna nie była typem osoby, która zastanawiała się nad tym co przyniesie jej życie. Dość krytycznie podchodziła do wszelkich planów wierząc, że te i tak spełnią na swój własny sposób, całkowicie bez jej ingerencji. Czasy były jednak dość niepewne i teraz największym powodem jej niewiedzy była bezradność. Skąd mogła wiedzieć czy następnego dnia obudzi się w swoim łóżku? Czy ich farma będzie stała równie pewnie jak dzisiejszego dnia? Czy w ogóle będzie miała do czego dziś wrócić? Jej krew stawiała nad tym wszystkim wielki znak zapytania. Bolało ją serce na samą myśl o tym przez co aktualnie przechodzą ludzie urodzeni w rodzinach mugolskich, ale z drugiej strony oddychała z ulgą, że na nią dopiero przyjdzie czas. Lupin od zawsze miała w sobie coś z egoistki, choć nigdy tego po sobie nie pokazywała. Wiedziała, że nauczył ją tego świat i cierpienie jakiego doświadczyła. Chyba każdy po części mógł się nazwać egoistą, ale było to na tyle brzydkie słowo, że ciężko przechodziło przez gardło. – Może wtedy miałabyś tu więcej kobiet pragnących zawiesić oko na jakimś śpiewaku. Chociaż kobiety chyba są jeszcze gorsze, prawda? W szczególności te, których oczy przypominając denka od słoików przez ilość wypitego alkoholu – szatynka wzruszyła ramionami, a na jej ustach pojawił się krzywy uśmiech. Wiedziała, że ma rację. Niejednokrotnie sama to widziała. Dawniej sama nie była aniołem. Lubiła się bawić, czerpała przyjemność z wieczorów zakrapianych alkoholem. Te czasy minęły, ona się zmieniła wraz ze zmianą społeczeństwa, w którym się obracała. Możliwe, że to wszystko miało również związek z tym, że przez ostatnie lata wydoroślała. Życie przecież nie było łaskawe, od razu rzucało na głęboką wodę.
- Tego nie wiem, może ostatni, może jeszcze nie. Przychodzę i odchodzę sama dobrze wiesz. Skąd mam wiedzieć czy w ogóle dożyje jutra? – zapytała z rozbawieniem w głosie choć temat, który poruszyły był poważny. Raczej nie prześmiewczy. Ona gubiła się w relacjach międzyludzkich, nie dawała z siebie w nich tyle ile powinna, ale nie robiła tego z premedytacją. Po prostu już taka była.
Luna nic nie wiedziała o zmianach w Parszywym. Przychodziła tu w ostatnim czasie dość rzadko mając na głowie problemy natury rodzinnej. Ciężko było jej się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Widziała jednak zmianę w Moss choć prawdopodobnie ta próbowała to ukryć. Nie wiedziała czy to kwestia zmian, które nastąpiły w ich otoczeniu czy może jej podejścia do konfliktu, który każdego dnia narastał. Tak czy tak Luna miała zamiar o to zapytać. – Jak się czujesz? Radzicie sobie tu jakoś? – pierwsza część pytania była personalna, ale Lupin celowo zostawiła czarownicy furtkę jeśli ta nie będzie chciała mówić o sobie. Łatwiej jest opowiadać o tym co w otoczeniu niż o samym sobie i swoich problemach. Była taka sama.
- Śpią tak smacznym snem, że nie będę miała serca. Pewnie masz w tym wprawę. Zrzucasz ich z krzesła czy traktujesz tacą? – zapytała uśmiechając się do towarzyszki. Moss na pewno miała swoje sposoby na pozbycie się natrętów. Hagrida już tu dawno nie widziała. Prawdopodobnie kobieta musiała radzić sobie z tym sama. – Kelnerką? Nie, ale zawód mi nie straszny. Chyba jestem kelnerką w swoim domu. – powiedziała i chwyciła za tacę kierując się w stronę pustego stolika, na którym zostały jeszcze zbłąkane kufle.
- Tego nie wiem, może ostatni, może jeszcze nie. Przychodzę i odchodzę sama dobrze wiesz. Skąd mam wiedzieć czy w ogóle dożyje jutra? – zapytała z rozbawieniem w głosie choć temat, który poruszyły był poważny. Raczej nie prześmiewczy. Ona gubiła się w relacjach międzyludzkich, nie dawała z siebie w nich tyle ile powinna, ale nie robiła tego z premedytacją. Po prostu już taka była.
Luna nic nie wiedziała o zmianach w Parszywym. Przychodziła tu w ostatnim czasie dość rzadko mając na głowie problemy natury rodzinnej. Ciężko było jej się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Widziała jednak zmianę w Moss choć prawdopodobnie ta próbowała to ukryć. Nie wiedziała czy to kwestia zmian, które nastąpiły w ich otoczeniu czy może jej podejścia do konfliktu, który każdego dnia narastał. Tak czy tak Luna miała zamiar o to zapytać. – Jak się czujesz? Radzicie sobie tu jakoś? – pierwsza część pytania była personalna, ale Lupin celowo zostawiła czarownicy furtkę jeśli ta nie będzie chciała mówić o sobie. Łatwiej jest opowiadać o tym co w otoczeniu niż o samym sobie i swoich problemach. Była taka sama.
- Śpią tak smacznym snem, że nie będę miała serca. Pewnie masz w tym wprawę. Zrzucasz ich z krzesła czy traktujesz tacą? – zapytała uśmiechając się do towarzyszki. Moss na pewno miała swoje sposoby na pozbycie się natrętów. Hagrida już tu dawno nie widziała. Prawdopodobnie kobieta musiała radzić sobie z tym sama. – Kelnerką? Nie, ale zawód mi nie straszny. Chyba jestem kelnerką w swoim domu. – powiedziała i chwyciła za tacę kierując się w stronę pustego stolika, na którym zostały jeszcze zbłąkane kufle.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
– Jeszcze gorsze – potwierdziła od razu, leniwie dość przechadzając się spojrzeniem po ciemnym wnętrzu lokalu. – Bardzo niepozorne. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Czujność się wycisza. A potem następuje atak. Taka nasza natura. Choć niektórzy nie dają się nabrać. Ja jednak od tłumu bab wolę całe stado samców. Trochę pokrzyczą, pomachają pięścią, a potem jest spokój – wyjawiła bez zawahania. Byłoby jej chyba dość dziwnie zmienić nagle otoczenie na mocno kobiece. Ostatecznie nauczyła się prowokować, skłaniać ludzi do tego, by robili to, czego oczekiwała, budować napięcie i kontrolować sytuację. W męskim towarzystwie, gdzie odsłonięte obojczyki czy zgrabna łydka potrafiły zgasić niejeden pożar. Tutaj w tawernie miało być już tak na zawsze. Chłopcy spływający na ląd z szerokiego oceanu i lady, które uginały się pod ciężarem wnoszonych przez nich przygód. Piraci, abordaże, zaginione ładunki i plotki. Plotki niesione z bardzo odległych krain. Wszystko na wagę złota. Dosłownie.
– Żadna z nas tego nie wie. Chociaż liczę na to, że nie dasz się złapać. Nie tak po prostu. I że będzie mi dane ujrzeć cię tu w kolejnych miesiącach. Choćby przelotnie. Gdzieś… czasem trzeba wypuścić kotwicę – uznała nieco melancholijnie. Sama wrosła głęboko korzeniami w te strony i kiedy czasem zastanawiała się, jakby to było być w innym miejscu, po prostu nie potrafiła sobie tego wyobrazić. To by była jakaś inna Philippa, inny czas i zupełnie nowe wartości. Dziś miała jeden dom i jedną wizję przyszłości. Zupełnie jednak odmienną od tego, co miało się już wkrótce wydarzyć. Lupin wiodła życie artystki, mogła przebierać w zakątkach chętnych do przyjęcia jej jak swojej. Do zatrzymania na zawsze. Choć Moss była też ostrożna w tego typu stwierdzeniach. Nie wiedziała, jak wygląda konflikt poza bramami stolicy, jak daleko sięga i do jakich wydarzeń prowadzi. Znała wieści przynoszone pod podeszwami marynarzy i okolicznych plotkarzy. Nie bywała jednak tam, słuchała o obrazach tak naprawdę obcych. A przyszłość nigdy nie była tak bardzo niepewna jak teraz. – Dostałam ostatnio trochę w kość. Przyznaję. Zaliczyłam kilka potknięć, a tu wokoło… jest coraz zimniej. Nie tylko w powietrzu. Ludzie są głodni i zmęczeni. Londyn się w końcu pozbiera, ale co tam dalej? Co poza nim? I czy już teraz nie jest zatruty tymi wszystkimi krzywdami? – Westchnęła, kręcąc lekko głową. Powinno to po niej spływać, a jednak uznawała to miasto za dom. Portowych mieszkańców za siostry i braci. Te budynki dały jej szanse, te pieśni pomogły jej dojrzeć. Nawet ktoś taki jak ona, ktoś niby niewzruszony, zaczynał łapać się tego wątłego uczucia. – Parszywy stoi i stać będzie. Tylko ludzi kręci się mniej. Sporo osób wyjechała z miasta w ostatnich miesiącach. Widać to – przyznała z goryczą. A niedługo później popatrzyła na nią z o wiele pogodniejszym spojrzeniem. Cóż to było za pobłażanie? Uniesiona brew i obietnica skarcenia.
– Panno Lupin, nie masz mieć serca. Masz być okropną, wstrętną babą bez serca – oznajmiła głośniej. Potem jednak nachyliła się do niej i przyciszyła głos. – I taką cię lubią, takiej cię posłuchają – wyjawiła tajemniczo i dość pewnie. – W swoim domu to co innego. Tutaj trzeba mieć twardą łapę. A metodę wybieram w zależności od nastroju – podzieliła się techniką i puściła jej oko. W tym czasie podeszła do pierwszego z nich. Najpierw przemknęła dłonią po karku, skierowała palce w górę, aż do włosów, niby czule. Chwyciła jednak mocno za grzywę. Aż otworzyły się męskie oczy. – No dalej, wstawaj. Zatopienie własnej łajby byś przegapił, co? Już pora. Zamykamy. Koniec tego dobrego. Zostaw napiwek i zmiataj, Fred – wymówiła ostro i wypuściła tłuste loki z uścisku. Lekko pacnęła go szmatą na zachętę.
– Żadna z nas tego nie wie. Chociaż liczę na to, że nie dasz się złapać. Nie tak po prostu. I że będzie mi dane ujrzeć cię tu w kolejnych miesiącach. Choćby przelotnie. Gdzieś… czasem trzeba wypuścić kotwicę – uznała nieco melancholijnie. Sama wrosła głęboko korzeniami w te strony i kiedy czasem zastanawiała się, jakby to było być w innym miejscu, po prostu nie potrafiła sobie tego wyobrazić. To by była jakaś inna Philippa, inny czas i zupełnie nowe wartości. Dziś miała jeden dom i jedną wizję przyszłości. Zupełnie jednak odmienną od tego, co miało się już wkrótce wydarzyć. Lupin wiodła życie artystki, mogła przebierać w zakątkach chętnych do przyjęcia jej jak swojej. Do zatrzymania na zawsze. Choć Moss była też ostrożna w tego typu stwierdzeniach. Nie wiedziała, jak wygląda konflikt poza bramami stolicy, jak daleko sięga i do jakich wydarzeń prowadzi. Znała wieści przynoszone pod podeszwami marynarzy i okolicznych plotkarzy. Nie bywała jednak tam, słuchała o obrazach tak naprawdę obcych. A przyszłość nigdy nie była tak bardzo niepewna jak teraz. – Dostałam ostatnio trochę w kość. Przyznaję. Zaliczyłam kilka potknięć, a tu wokoło… jest coraz zimniej. Nie tylko w powietrzu. Ludzie są głodni i zmęczeni. Londyn się w końcu pozbiera, ale co tam dalej? Co poza nim? I czy już teraz nie jest zatruty tymi wszystkimi krzywdami? – Westchnęła, kręcąc lekko głową. Powinno to po niej spływać, a jednak uznawała to miasto za dom. Portowych mieszkańców za siostry i braci. Te budynki dały jej szanse, te pieśni pomogły jej dojrzeć. Nawet ktoś taki jak ona, ktoś niby niewzruszony, zaczynał łapać się tego wątłego uczucia. – Parszywy stoi i stać będzie. Tylko ludzi kręci się mniej. Sporo osób wyjechała z miasta w ostatnich miesiącach. Widać to – przyznała z goryczą. A niedługo później popatrzyła na nią z o wiele pogodniejszym spojrzeniem. Cóż to było za pobłażanie? Uniesiona brew i obietnica skarcenia.
– Panno Lupin, nie masz mieć serca. Masz być okropną, wstrętną babą bez serca – oznajmiła głośniej. Potem jednak nachyliła się do niej i przyciszyła głos. – I taką cię lubią, takiej cię posłuchają – wyjawiła tajemniczo i dość pewnie. – W swoim domu to co innego. Tutaj trzeba mieć twardą łapę. A metodę wybieram w zależności od nastroju – podzieliła się techniką i puściła jej oko. W tym czasie podeszła do pierwszego z nich. Najpierw przemknęła dłonią po karku, skierowała palce w górę, aż do włosów, niby czule. Chwyciła jednak mocno za grzywę. Aż otworzyły się męskie oczy. – No dalej, wstawaj. Zatopienie własnej łajby byś przegapił, co? Już pora. Zamykamy. Koniec tego dobrego. Zostaw napiwek i zmiataj, Fred – wymówiła ostro i wypuściła tłuste loki z uścisku. Lekko pacnęła go szmatą na zachętę.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Luna wiedziała doskonale o czym kobieta prawi. Fakt faktem ciężko żyło się z płcią piękną i nie bała się mówić o tym głośno. Czasami jednak w kontakcie z mężczyznami odczuwała podobne dylematy. Możliwe, że Panna Lupin nie potrafiła zagrzać miejsca przy nikim konkretnym, a może zwyczajnie trafiała na nieodpowiednich ludzi. Nie wiedzieć czemu zawsze ciągnęło ją do osób, z którymi ciężko było jej nawet rozmawiać. Mieli w sobie nutkę tajemnicy, czegoś zaskakującego. Gdy już udało jej się to rozgryźć bardzo szybko się nudziła i odpuszczała. Świat relacji interpersonalnych nie był dla niej. Był dla ludzi, którzy pojmowali grę w uczucia. Dla niej sprawa była dość prosta, a uczucia nie zawsze istotne. Moss była pewna siebie. Lupin także nie czuła się na tym polu źle. Zawsze dbała by czuć się ze sobą dobrze, by emanować pewnością, bo w założeniu jeśli ty to widzisz, to dostrzegają to też inni. Teraz jednak zatraciła w sobie wiele. Próba odbudowania tego kończyła się w absurdalny sposób. Tak jak w Noc Duchów.
- Uwierz mi, że mam trochę oleju w głowie i nieśpieszno mi zająć numerek na liście zaginionych. Fakt faktem zdarza mi się przeciągać strunę, ale chyba nie umiałabym inaczej. Nie potrafię żyć za kratami, a ten świat coraz mocniej przypomina więzienie. – skwitowała. Gdyby była wolna prawdopodobnie już dawno zatrzasnęłaby za sobą drzwi do tego świata. Trzymali ją tu rodzice, powinności i obowiązki, których w życiu wcale nie chciała. Nie bywała sentymentalna, nie miałaby skrupułów by zostawić to wszystko za sobą jeśli… no właśnie, jeśli byłaby sama. W tej konfiguracji musiała tkwić w tym bagnie i jeszcze się do niego uśmiechać.
Luna wsłuchała w skupieniu słów kobiety. Wcale nie czuła się zaskoczona tym co usłyszała. Prawdopodobnie tak mogłaby wyglądać historia każdego muszącego się mierzyć z tym szaleństwem. Czasem było lepiej, całkiem normalnie, a czasem wchodziło się w scenę prosto z dramatu i to nie z rolą drugoplanową. – Nie będzie już taki sam i choć nie widzę w tym metody, to jednak nie będę płakać za tym co było. Może to da ludziom trochę do myślenia, jakkolwiek to brzmi. – nie bała się wypowiedzieć tych słów chociaż wiedziała, że brzmią bardzo gorzko. To miasto było pełne obłudy, pełne zazdrości i kłamstwa. Ludzie od dawna żyli obok siebie, a nie ze sobą. Nie doceniali tego co mieli. Nie uważała, że to co dzieje się aktualnie jest dobre, ale chciała widzieć w tym chociaż drobne plusy. Czy po tym wszystkim ludzkie umysły się zresetują? Czy ludzie dojrzą, że w życiu są ważniejsze rzeczy?
Szatynka zaśmiała się i pokręciła głową zrezygnowana. – Jestem wstrętną babą, a przynajmniej tak twierdzą wszyscy moi byli. Wiem jednak co to znaczy mieć koguta za oknem i każdego ranka mam ochotę zrobić z niego pasztet. – dodała puszczając kobiecie oczko. Oczywiście ze skupieniem przyglądała się rozgrywającej się scence chcąc jak najwięcej z niej wyłapać. Kto wie? Może jej się to kiedyś przyda. Roześmiała się, gdy Fred podniósł przepity wzrok starając się zrozumieć co kobieta ma mu do przekazania. Nierównym krokiem wyszedł z Parszywego mamrocząc pod nosem przekleństwa. Taki widok był tu normą. – Cóż, jeśli to był napiwek, to nie trzeba było – krzyknęła za nim i odstawiła tacę z pustymi kuflami na bar.
- Uwierz mi, że mam trochę oleju w głowie i nieśpieszno mi zająć numerek na liście zaginionych. Fakt faktem zdarza mi się przeciągać strunę, ale chyba nie umiałabym inaczej. Nie potrafię żyć za kratami, a ten świat coraz mocniej przypomina więzienie. – skwitowała. Gdyby była wolna prawdopodobnie już dawno zatrzasnęłaby za sobą drzwi do tego świata. Trzymali ją tu rodzice, powinności i obowiązki, których w życiu wcale nie chciała. Nie bywała sentymentalna, nie miałaby skrupułów by zostawić to wszystko za sobą jeśli… no właśnie, jeśli byłaby sama. W tej konfiguracji musiała tkwić w tym bagnie i jeszcze się do niego uśmiechać.
Luna wsłuchała w skupieniu słów kobiety. Wcale nie czuła się zaskoczona tym co usłyszała. Prawdopodobnie tak mogłaby wyglądać historia każdego muszącego się mierzyć z tym szaleństwem. Czasem było lepiej, całkiem normalnie, a czasem wchodziło się w scenę prosto z dramatu i to nie z rolą drugoplanową. – Nie będzie już taki sam i choć nie widzę w tym metody, to jednak nie będę płakać za tym co było. Może to da ludziom trochę do myślenia, jakkolwiek to brzmi. – nie bała się wypowiedzieć tych słów chociaż wiedziała, że brzmią bardzo gorzko. To miasto było pełne obłudy, pełne zazdrości i kłamstwa. Ludzie od dawna żyli obok siebie, a nie ze sobą. Nie doceniali tego co mieli. Nie uważała, że to co dzieje się aktualnie jest dobre, ale chciała widzieć w tym chociaż drobne plusy. Czy po tym wszystkim ludzkie umysły się zresetują? Czy ludzie dojrzą, że w życiu są ważniejsze rzeczy?
Szatynka zaśmiała się i pokręciła głową zrezygnowana. – Jestem wstrętną babą, a przynajmniej tak twierdzą wszyscy moi byli. Wiem jednak co to znaczy mieć koguta za oknem i każdego ranka mam ochotę zrobić z niego pasztet. – dodała puszczając kobiecie oczko. Oczywiście ze skupieniem przyglądała się rozgrywającej się scence chcąc jak najwięcej z niej wyłapać. Kto wie? Może jej się to kiedyś przyda. Roześmiała się, gdy Fred podniósł przepity wzrok starając się zrozumieć co kobieta ma mu do przekazania. Nierównym krokiem wyszedł z Parszywego mamrocząc pod nosem przekleństwa. Taki widok był tu normą. – Cóż, jeśli to był napiwek, to nie trzeba było – krzyknęła za nim i odstawiła tacę z pustymi kuflami na bar.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Luna miała rację. Nie było niczego interesującego w figurowaniu jako jedna z zaginionych twarzy, jako jeden z tych wychłodzonych na więziennych posadzkach tyłków. Mętne oczy, sine dłonie i burczenie wydostające się upiornie z brzucha. Tak jednak kończyło wielu jej znanych. Przygoda jak przygoda, każdy w końcu zostanie wciśnięty między te kraty. Na dzień, dwa, na miesiąc i wieki. Śpiewaczka jednak mówiła o czymś jeszcze. O więzieniu tu i teraz, w otwartej przestrzeni, która traciła swoją bezgraniczność. Jeszcze chwila i dom, ulice, parki – wszystko będzie jak ta ponura cela, a oni wszyscy wędrować będą pod dyktando obcych głosów. – Jesteśmy na to za cwane, Luno. I zbyt utalentowane – oznajmiła, ostatnie zdanie dodając z dość charakterystycznym, pewnym tonem. Bo przecież kobiety umiały sobie otworzyć dodatkowe furtki. – To my wyrwiemy sobie świat, nie on nas – oświadczyła, puszczając jej jeszcze symboliczne oko. Kilka gestów, kilka przeciągniętych spojrzeń i ton wyrywający ludzi z niedoli. Umiała rozmiękczać te twarde serca. Nie tylko po to, by zarobić te kilka galeonów więcej. Czasami trzeba było odpędzić zły nastrój. Nawet jeśli ten zaczynał porastać szczupłe ręce trującymi pędami. Nie była naiwna, ale istniały pewne przekonania, których trzymała się dość twardo. Już od lat. Póki co działało.
Wyczuła pewną przestrogę. Zaznaczone przez Lupin prawdy wołały głośno, radziły i uwierały. To, co stało się teraz, nie wzięło się znikąd, nie wtargnęło do miasta nagle. Nie było nocą, która nieoczekiwanie nadchodziła w środku dnia. Świat musiał się zmieniać, u stóp wielkich, krzywdzących działań musiały się czaić jakieś inne, mniej widoczne, pierwsze, będące fundamentem pod niewygodę i krzywdę tej godziny. Philippa jednak nie prowadziła aż tak rozległych rozważań, nie rozbierała rzeczywistości na sto drobnych kawałków. Po co? Po co się cofać? Luna nie miała sentymentów. Moss za to nieco usiadła w portowej rutynie, w dobrze znanej machinacji dnia, pracy, w mapach tych uliczek, w kalendarzu przypływów i odpływów. Gniotło ją to, jak obecnie wyglądało portowe życie. Nie wszyscy tutejsi podzielali jej zdanie. Wielu zyskało, wielu się do tego przyczyniło. Z kamienną miną, z cieniem na twarzy pokiwała ostrożnie głową. Jak posąg, który wreszcie godzi się ruszyć. – Może da. Ale jak znam tych ludzi, to myślę, że musiałoby być jeszcze gorzej, by się przebudzili – stwierdziła ponuro, nie wnosząc specjalnej nadziei. Niezłomnie jej duch pozostawał tutaj, troszczyła się i pielęgnowała miejscowe tradycje. Nie chciała, by ta dzielnica przepadła. By Londyn przepadł. Chyba jednak było już za późno.
Może śmiech Luny mógłby przebudzić te zapite resztki ludzkie. Może połaskotałby zatrute gardła i wygnał ich zaraz za drzwi. Nic takiego jednak się nie stało. A szkoda. Philippa wzięła sprawy w swoje ręce. Podziałało. Cielsko zerwało się ze stołka i objawiło głośno swoje niezadowolenie. – Idź, idź, śmiało. Jutro wrócisz, ale najpierw weź kąpiel. Brudasów nie będę obsługiwała! – zawołała za nim, bo zapach potu i papierosowych oparów ciągnął się wstrętnie za nim. Poruszyła lekko nosem. Ohyda. – Ten właściwy przyniesie jutro. Z miną zbitego psidwaka – zwróciła się do towarzyszki i zasunęła krzesło za niechlujnym klientem. – Chcę już tego drinka, Lupin – mruknęła trochę rozkruszona i poszła za bar, by dokończyć to, co musiało być załatwione, nim zgasną wszelkie światła. A potem mogły po prostu odejść. Wreszcie.
zt
Wyczuła pewną przestrogę. Zaznaczone przez Lupin prawdy wołały głośno, radziły i uwierały. To, co stało się teraz, nie wzięło się znikąd, nie wtargnęło do miasta nagle. Nie było nocą, która nieoczekiwanie nadchodziła w środku dnia. Świat musiał się zmieniać, u stóp wielkich, krzywdzących działań musiały się czaić jakieś inne, mniej widoczne, pierwsze, będące fundamentem pod niewygodę i krzywdę tej godziny. Philippa jednak nie prowadziła aż tak rozległych rozważań, nie rozbierała rzeczywistości na sto drobnych kawałków. Po co? Po co się cofać? Luna nie miała sentymentów. Moss za to nieco usiadła w portowej rutynie, w dobrze znanej machinacji dnia, pracy, w mapach tych uliczek, w kalendarzu przypływów i odpływów. Gniotło ją to, jak obecnie wyglądało portowe życie. Nie wszyscy tutejsi podzielali jej zdanie. Wielu zyskało, wielu się do tego przyczyniło. Z kamienną miną, z cieniem na twarzy pokiwała ostrożnie głową. Jak posąg, który wreszcie godzi się ruszyć. – Może da. Ale jak znam tych ludzi, to myślę, że musiałoby być jeszcze gorzej, by się przebudzili – stwierdziła ponuro, nie wnosząc specjalnej nadziei. Niezłomnie jej duch pozostawał tutaj, troszczyła się i pielęgnowała miejscowe tradycje. Nie chciała, by ta dzielnica przepadła. By Londyn przepadł. Chyba jednak było już za późno.
Może śmiech Luny mógłby przebudzić te zapite resztki ludzkie. Może połaskotałby zatrute gardła i wygnał ich zaraz za drzwi. Nic takiego jednak się nie stało. A szkoda. Philippa wzięła sprawy w swoje ręce. Podziałało. Cielsko zerwało się ze stołka i objawiło głośno swoje niezadowolenie. – Idź, idź, śmiało. Jutro wrócisz, ale najpierw weź kąpiel. Brudasów nie będę obsługiwała! – zawołała za nim, bo zapach potu i papierosowych oparów ciągnął się wstrętnie za nim. Poruszyła lekko nosem. Ohyda. – Ten właściwy przyniesie jutro. Z miną zbitego psidwaka – zwróciła się do towarzyszki i zasunęła krzesło za niechlujnym klientem. – Chcę już tego drinka, Lupin – mruknęła trochę rozkruszona i poszła za bar, by dokończyć to, co musiało być załatwione, nim zgasną wszelkie światła. A potem mogły po prostu odejść. Wreszcie.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Choć uważała się za silną kobietę, gotową do silnych rzeczy, to jednak była to kwestia bardzo mocno osobista. Każdy swą siłę odbierał inaczej, spoglądał na nią przez pryzmat własnych doświadczeń. Moss była inna i choć pod pewnymi względami były do siebie podobne, to jej siła była inna. Odnalazła się w tym świecie, wiedziała jak prowadzić życie pełne ryzyka nawet powierzchownego. Szatynka uśmiechnęła się delikatnie na słowa kobiety. Miała rację, świat mógł leżeć u stóp kobiet, ale nie zgadzała się z tym, że jest tak teraz. Było im ciężko, musiały same walczyć o własne prawa, których przecież wcale nie było tak wiele. Może i miały wielkie szanse na to by w przyszłości się rozwijać, ale na dzień dzisiejszy wszystko było niezależne od nich. Rozumiała jednak dlaczego kobieta chce widzieć ich świat w taki sposób. Ona sama od czasu do czasu żałowała, że w tym świecie urodziła się jako kobieta, mogłaby zrobić o wiele więcej będąc po prostu facetem. Kochała swoją subtelność, ale ta często podcina skrzydła.
Luna spoglądała na siedzących w barze mężczyzn. Prawdopodobnie ich poczucie czasu zniknęło wraz z kolejnym kieliszkiem alkoholu. Nie mogła im się dziwić. Tacy zawsze znajdą powód do tego by się upić. Pili bo mieli pracę, pili kiedy jej nie mieli, pili gdy panował pokój i pili gdy obok nich rozgrywała się wojna. – Znasz ich najlepiej, mogę jedynie gdybać – odparła ze wzruszeniem ramion. – Nie myślałaś o tym, żeby to zostawić? Robić coś innego? – zapytała chociaż wiedziała, że to bardzo nieracjonalne pytanie. Czuła się jak ryba w wodzie, Parszywy był dla niej domem, a pracownicy rodziną. Z jej słów jednak wywnioskowała, że nie dzieje się tu tak dobrze jak wcześniej. – Czujesz się tu bezpiecznie? – dodała jeszcze patrząc jak bez problemu zajmuje się natarczywymi gośćmi. Ci nigdy nie zrobiliby jej krzywdy, ale z drugiej strony skąd mogła to wiedzieć?
- Kończymy – dodała odkładając na miejsce pobrudzoną tacę. Ona też nie mogła się doczekać już drinka. Do świtu było już blisko, ale tu chyba naprawdę czas biegł inaczej.
z.t
Luna spoglądała na siedzących w barze mężczyzn. Prawdopodobnie ich poczucie czasu zniknęło wraz z kolejnym kieliszkiem alkoholu. Nie mogła im się dziwić. Tacy zawsze znajdą powód do tego by się upić. Pili bo mieli pracę, pili kiedy jej nie mieli, pili gdy panował pokój i pili gdy obok nich rozgrywała się wojna. – Znasz ich najlepiej, mogę jedynie gdybać – odparła ze wzruszeniem ramion. – Nie myślałaś o tym, żeby to zostawić? Robić coś innego? – zapytała chociaż wiedziała, że to bardzo nieracjonalne pytanie. Czuła się jak ryba w wodzie, Parszywy był dla niej domem, a pracownicy rodziną. Z jej słów jednak wywnioskowała, że nie dzieje się tu tak dobrze jak wcześniej. – Czujesz się tu bezpiecznie? – dodała jeszcze patrząc jak bez problemu zajmuje się natarczywymi gośćmi. Ci nigdy nie zrobiliby jej krzywdy, ale z drugiej strony skąd mogła to wiedzieć?
- Kończymy – dodała odkładając na miejsce pobrudzoną tacę. Ona też nie mogła się doczekać już drinka. Do świtu było już blisko, ale tu chyba naprawdę czas biegł inaczej.
z.t
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Ukryte stoliki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer