Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Zmarszczył lekko brwi, słysząc gorzkie stwierdzenie Dorei, jednak powstrzymał się od drążenia tematu - dalsza polemika nie przyniosłaby niczego dobrego, a on tak okrutnie się martwił. Co mogło dziać się z nią przez te lata? Jaka krzywda ją spotkała? Kolejne pytania rodziły się w jego głowie, chcąc spłynąć na język i zgrabnie wypaść z ust, jednak przełykał je, zanim zdążyły ujrzeć światło dziennie i zgubić się w gwarnej atmosferze pubu. Położył prawą dłoń na blacie stołu i zaczął delikatnie wybijać opuszkami tylko znany sobie rytm, zupełnie, jakby muskał palcami nieskalane nieczystością klawisze fortepianu, na którym nie grał już od lat; w natłoku pracy i gromadzących się kaskadami wydarzeń tracił czas na małe przyjemności. Gdy zaledwie parę dni temu zdecydował się na powolną degustację goryczy kawy przy akompaniamencie niemych słów z nowo kupionej książki, chwilę dla siebie przerwał powrót do domu zdruzgotanej siostry, a potem nagłe pojawienie się poobijanego brata.
- W porządku - powiedział ostrożnie, pamiętając Anthony'ego Burke'a ze stypy po pogrzebie Slughorna; stwierdzenie, że nie przypadł mu on do gustu, byłoby sporym niedopowiedzeniem. - Ale w razie czego wiesz, do kogo się zgłosić. Jeśli będziesz potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, nigdy nie zawahaj się mnie o nią poprosić. - Uśmiechnął się blado, zaprzestając wybijania rytmu na blacie drewnianego stolika. Lewą ręką sięgnął po uchwyt kufla, by wziąć niewielki łyk ciemnego piwa.
Kiedy widział, że nagle zesztywniała, odstawił powoli naczynie i wbił w nią uważne spojrzenie. Analizował każdy jej gest, najmniejsze drgnięcie kącika ust, palce wbite w szkło kufla, lekko rozchylone wargi.
Gdy skończyła mówić, nie mógł znaleźć żadnego odpowiedniego słowa, więc wybrał milczenie. Patrzył na nią z troską, dopiero teraz dostrzegając, że stanowiła zaledwie cień radosnej Dorei, którą niegdyś była, że te wątłe policzki wielokrotnie musiały być przecięte korytarzykami słonych łez. Miał ochotę objąć ją, lecz zapomniał, jak wstaje się od stołu.
- Dorea... - zaczął, mając wrażenie, że jego głos drży, ale nie odchrząknął. - Tak mi przykro.
Dłoń leżąca na blacie stołu zacisnęła się w pięść.
- Kiedy tylko Charlus się dowie, na pewno mu nie odpuści i zechce dorwać tego bydlaka - zauważył cicho i poczuł, że rodzi się w nim silne, szarpiące nerwy uczucie, którym do tej pory darzył tylko jednego człowieka, zbyt potężnego, aby rozpocząć z nim personalną wojnę. - A ja mu w tym pomogę.
- W porządku - powiedział ostrożnie, pamiętając Anthony'ego Burke'a ze stypy po pogrzebie Slughorna; stwierdzenie, że nie przypadł mu on do gustu, byłoby sporym niedopowiedzeniem. - Ale w razie czego wiesz, do kogo się zgłosić. Jeśli będziesz potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, nigdy nie zawahaj się mnie o nią poprosić. - Uśmiechnął się blado, zaprzestając wybijania rytmu na blacie drewnianego stolika. Lewą ręką sięgnął po uchwyt kufla, by wziąć niewielki łyk ciemnego piwa.
Kiedy widział, że nagle zesztywniała, odstawił powoli naczynie i wbił w nią uważne spojrzenie. Analizował każdy jej gest, najmniejsze drgnięcie kącika ust, palce wbite w szkło kufla, lekko rozchylone wargi.
Gdy skończyła mówić, nie mógł znaleźć żadnego odpowiedniego słowa, więc wybrał milczenie. Patrzył na nią z troską, dopiero teraz dostrzegając, że stanowiła zaledwie cień radosnej Dorei, którą niegdyś była, że te wątłe policzki wielokrotnie musiały być przecięte korytarzykami słonych łez. Miał ochotę objąć ją, lecz zapomniał, jak wstaje się od stołu.
- Dorea... - zaczął, mając wrażenie, że jego głos drży, ale nie odchrząknął. - Tak mi przykro.
Dłoń leżąca na blacie stołu zacisnęła się w pięść.
- Kiedy tylko Charlus się dowie, na pewno mu nie odpuści i zechce dorwać tego bydlaka - zauważył cicho i poczuł, że rodzi się w nim silne, szarpiące nerwy uczucie, którym do tej pory darzył tylko jednego człowieka, zbyt potężnego, aby rozpocząć z nim personalną wojnę. - A ja mu w tym pomogę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Najbardziej denerwował ją fakt, że nikt jej nie wynagrodzi straconego czasu. Nikt nie powie jej, że może użyć Zmieniacza Czasu i cofnąć się do dnia, kiedy jej ojciec chciał ją porwać. Mogłaby mu wtedy powiedzieć, że porywanie jej, męczenie legilimencją i przetrzymywanie w starej, wilgotnej chacie w sumie nie jest takim złym pomysłem na odciągnięcie swojej najmłodszej córki od perspektywy zniszczenia dobrej renomy rodu małżeństwem z Potterem, ale mógłby sobie jednak podarować. Dałaby mu za to ciastko własnej roboty. Najlepiej cytrynowe.
Do diaska, dlaczego chodziły za nią te ciastka cytrynowe?!
- Dziękuję - odparła patrząc na niego z niezmieniającym się wzrokiem pobitego szczeniaka. - Na razie mam wszystko, czego mi potrzeba. Ten kufel miodu jest ponad moje wymagania.
Być może ten krótki błysk humoru nawet jej wyszedł! Będzie musiała naprawdę ciężko nad sobą pracować, żeby jej dawny charakter został zwrócony jej duszy. Tylko jak to zrobić, kiedy dookoła wszystko mówi ci, że n i e p o w i n n o cię tu być?
Naciągnęła płaszcz na twarz, kiedy kątem oka dostrzegła jak ktoś obok nich przechodzi. Puściła materiał dopiero wtedy, gdy była pewna, że od innych czarodziejów dzieli ich większy fragment wolnej, bezpiecznej przestrzeni.
- Chciałabym tylko o tym zapomnieć, to wszystko - szepnęła jakby do siebie.
Słysząc jego następne słowa, wyciągnęła w jego kierunku dłoń i zacisnęła ją na jego pięści. Jednak szybko uświadomiła sobie, że to nie było zbyt mądre posunięcie. Spojrzenie kilku par ciekawskich oczu padło na ich stolik.
- Nie, Garrett, błagam... nie mów mu, proszę! - szepnęła do niego drżącym głosem. - Bo... bo to nie ma sensu. On nie żyje.
Zacisnęła zęby kuląc przy tym ramiona. Jej twarz wykrzywił grymas bólu, który trzymała w sobie przez ten cały czas. Zaatakował ją strach, który czuła, kiedy zobaczyła go na trawie. Ojciec nigdy nie znalazł się w bardziej żałosnej pozycji niż wtedy. Nie stał już dumnie z wysoko zadartą brodą, nie prezentował się jak paw, któremu dopiero co wyczesano pióra. Leżał na trawie jak pierwszy lepszy biedak, jak kloszard zapity w jasną cholerę. Zadziwiające jak bardzo śmierć może cię stłamsić i zdegradować do miana tego najgorszego.
- To nie moja wina - jęknęła jeszcze bardziej zaciskając palce na kuflu, aż te przyjęły trupio blady kolor. - Przysięgam, że nawet go wtedy nie tknęłam... rozumiesz? Wierzysz mi? Nie byłabym w stanie go zabić, przysięgam!
Wzięła głęboki wdech. Dała się za bardzo ponieść emocjom. Już nie czuła się tak bezpiecznie. To nic, że ludzie prawdopodobnie jej nie słyszeli, a wszystko, czym się w tej chwili interesowali, to były opowiadania z dnia dzisiejszego i sprawdzanie stanu swojego kufla; i tak wydawało jej się, że to, co mówiła, mogło przenieść się razem z gęstym pijackim powietrzem do ich płuc.
Być może źle postąpiła mówiąc mu o tym, ale musiała to z siebie wyrzucić. Musiała.
Opuściła wzrok. Nie mogła mu już patrzeć w oczy.
Do diaska, dlaczego chodziły za nią te ciastka cytrynowe?!
- Dziękuję - odparła patrząc na niego z niezmieniającym się wzrokiem pobitego szczeniaka. - Na razie mam wszystko, czego mi potrzeba. Ten kufel miodu jest ponad moje wymagania.
Być może ten krótki błysk humoru nawet jej wyszedł! Będzie musiała naprawdę ciężko nad sobą pracować, żeby jej dawny charakter został zwrócony jej duszy. Tylko jak to zrobić, kiedy dookoła wszystko mówi ci, że n i e p o w i n n o cię tu być?
Naciągnęła płaszcz na twarz, kiedy kątem oka dostrzegła jak ktoś obok nich przechodzi. Puściła materiał dopiero wtedy, gdy była pewna, że od innych czarodziejów dzieli ich większy fragment wolnej, bezpiecznej przestrzeni.
- Chciałabym tylko o tym zapomnieć, to wszystko - szepnęła jakby do siebie.
Słysząc jego następne słowa, wyciągnęła w jego kierunku dłoń i zacisnęła ją na jego pięści. Jednak szybko uświadomiła sobie, że to nie było zbyt mądre posunięcie. Spojrzenie kilku par ciekawskich oczu padło na ich stolik.
- Nie, Garrett, błagam... nie mów mu, proszę! - szepnęła do niego drżącym głosem. - Bo... bo to nie ma sensu. On nie żyje.
Zacisnęła zęby kuląc przy tym ramiona. Jej twarz wykrzywił grymas bólu, który trzymała w sobie przez ten cały czas. Zaatakował ją strach, który czuła, kiedy zobaczyła go na trawie. Ojciec nigdy nie znalazł się w bardziej żałosnej pozycji niż wtedy. Nie stał już dumnie z wysoko zadartą brodą, nie prezentował się jak paw, któremu dopiero co wyczesano pióra. Leżał na trawie jak pierwszy lepszy biedak, jak kloszard zapity w jasną cholerę. Zadziwiające jak bardzo śmierć może cię stłamsić i zdegradować do miana tego najgorszego.
- To nie moja wina - jęknęła jeszcze bardziej zaciskając palce na kuflu, aż te przyjęły trupio blady kolor. - Przysięgam, że nawet go wtedy nie tknęłam... rozumiesz? Wierzysz mi? Nie byłabym w stanie go zabić, przysięgam!
Wzięła głęboki wdech. Dała się za bardzo ponieść emocjom. Już nie czuła się tak bezpiecznie. To nic, że ludzie prawdopodobnie jej nie słyszeli, a wszystko, czym się w tej chwili interesowali, to były opowiadania z dnia dzisiejszego i sprawdzanie stanu swojego kufla; i tak wydawało jej się, że to, co mówiła, mogło przenieść się razem z gęstym pijackim powietrzem do ich płuc.
Być może źle postąpiła mówiąc mu o tym, ale musiała to z siebie wyrzucić. Musiała.
Opuściła wzrok. Nie mogła mu już patrzeć w oczy.
Gość
Gość
Zamarł.
Nieraz obserwował zwłoki kumulujące się na spływających posoką ulicach, a choć widok krwi w rynsztokach wywoływał niepowstrzymany, klekoczący ból głowy, nie był mu obcy. Kiedyś widział nawet ciałko małego, najwyżej pięcioletniego chłopca trafionego podczas rodzinnej sprzeczki zaklęciem, którego młody organizm nie był w stanie przezwyciężyć. Jego blade, zapadające się policzki, wysychające powoli oczy i usta z każdą chwilą przechodzące z malinowej barwy w siną odcisnęły na umyśle Garry'ego piętno tak duże, że kiedy tylko wrócił do mieszkania i ujrzał zatroskaną twarz ukochanej, zapłakał tak gorzko, jak nigdy dotąd, nie potrafiąc opanować i stłamsić w sobie negatywnych emocji.
Trupy, śmierć, zwłoki i złowrogie klątwy były nieodłącznym elementem jego pracy, choć za młodzieńczych lat nawet w swych najśmielszych wyobrażeniach omijał ten epizod, skupiając się na niezapomnianych przygodach, nagłych zwrotach akcji i skokach adrenaliny, gwarantujących poczucie spełnienia. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, co nie oznacza, że nie lubił swojej pracy; rozpadał się jednak na drobne kawałeczki za każdym razem, kiedy widział cierpienie ukryte w zaszklonych oczach niewinnego człowieka.
Tym razem poczuł się jak brutalnie potraktowana porcelanowa filiżanka, kryształowa, droga szklanka z furią rzucona o ścianę, lustro, w które ktoś ze złością uderzył pięścią, gwarantując sobie siedem lat niechybnego nieszczęścia. Na sercu rozrastała mu się drobna siateczka cienkich pęknięć, niewystarczająco wielkich, aby rozbić je doszczętnie, ale wywołujących ból z każdym spazmatycznym oddechem Dorei.
Uspokajająco kiwnął głową, bardziej po to, by ujarzmić swoje demony, a nie te należące do przyjaciółki.
- Wierzę - powiedział w końcu cichym, zachrypniętym i poważnym głosem; wcześniejszy uśmiech nie pozostawił po sobie najmniejszego cienia, zniknął bez jakiegokolwiek śladu, blizn dawnej - czuł się, jakby entuzjazm wygasł nie kilkanaście sekund, a stuleci temu - radości. Nie mógł jednak poddać się obawom; w tym równaniu to nie on stanowił ofiarę, a ostoję spokoju i pomocy, choć bał się tej roli, wiedząc, jak bardzo może zawieść.
- Spójrz na mnie - rzucił po chwili, starając się wyzbyć resztek strachu i niepokoju z głosu. Leciutko, nieznacznie, ledwo zauważalnie uniósł kąciki ust, a jego spojrzenie złagodniało. - Coś wymyślimy, żeby to poukładać, ale teraz priorytetem jesteś ty i twój powrót do świata. Powinnaś odezwać się do bliskich, nawet nie wyobrażasz sobie, jak wszyscy za tobą tęsknią - wziął oddech, nie będąc pewnym, czy w tym momencie gra na emocjach kobiety była najlepszym rozwiązaniem. - Isolde wciąż dopytuje się, czy znaleźliśmy jakikolwiek twój ślad, a...
Zawahał się, zważył dwukrotnie słowa, które chciał powiedzieć, jednak padły one, zanim zdążył je powstrzymać.
- ...a Charlus, on... nigdy nie zaprzestał poszukiwań - dokończył, ściszając głos niemal do szeptu.
Nieraz obserwował zwłoki kumulujące się na spływających posoką ulicach, a choć widok krwi w rynsztokach wywoływał niepowstrzymany, klekoczący ból głowy, nie był mu obcy. Kiedyś widział nawet ciałko małego, najwyżej pięcioletniego chłopca trafionego podczas rodzinnej sprzeczki zaklęciem, którego młody organizm nie był w stanie przezwyciężyć. Jego blade, zapadające się policzki, wysychające powoli oczy i usta z każdą chwilą przechodzące z malinowej barwy w siną odcisnęły na umyśle Garry'ego piętno tak duże, że kiedy tylko wrócił do mieszkania i ujrzał zatroskaną twarz ukochanej, zapłakał tak gorzko, jak nigdy dotąd, nie potrafiąc opanować i stłamsić w sobie negatywnych emocji.
Trupy, śmierć, zwłoki i złowrogie klątwy były nieodłącznym elementem jego pracy, choć za młodzieńczych lat nawet w swych najśmielszych wyobrażeniach omijał ten epizod, skupiając się na niezapomnianych przygodach, nagłych zwrotach akcji i skokach adrenaliny, gwarantujących poczucie spełnienia. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, co nie oznacza, że nie lubił swojej pracy; rozpadał się jednak na drobne kawałeczki za każdym razem, kiedy widział cierpienie ukryte w zaszklonych oczach niewinnego człowieka.
Tym razem poczuł się jak brutalnie potraktowana porcelanowa filiżanka, kryształowa, droga szklanka z furią rzucona o ścianę, lustro, w które ktoś ze złością uderzył pięścią, gwarantując sobie siedem lat niechybnego nieszczęścia. Na sercu rozrastała mu się drobna siateczka cienkich pęknięć, niewystarczająco wielkich, aby rozbić je doszczętnie, ale wywołujących ból z każdym spazmatycznym oddechem Dorei.
Uspokajająco kiwnął głową, bardziej po to, by ujarzmić swoje demony, a nie te należące do przyjaciółki.
- Wierzę - powiedział w końcu cichym, zachrypniętym i poważnym głosem; wcześniejszy uśmiech nie pozostawił po sobie najmniejszego cienia, zniknął bez jakiegokolwiek śladu, blizn dawnej - czuł się, jakby entuzjazm wygasł nie kilkanaście sekund, a stuleci temu - radości. Nie mógł jednak poddać się obawom; w tym równaniu to nie on stanowił ofiarę, a ostoję spokoju i pomocy, choć bał się tej roli, wiedząc, jak bardzo może zawieść.
- Spójrz na mnie - rzucił po chwili, starając się wyzbyć resztek strachu i niepokoju z głosu. Leciutko, nieznacznie, ledwo zauważalnie uniósł kąciki ust, a jego spojrzenie złagodniało. - Coś wymyślimy, żeby to poukładać, ale teraz priorytetem jesteś ty i twój powrót do świata. Powinnaś odezwać się do bliskich, nawet nie wyobrażasz sobie, jak wszyscy za tobą tęsknią - wziął oddech, nie będąc pewnym, czy w tym momencie gra na emocjach kobiety była najlepszym rozwiązaniem. - Isolde wciąż dopytuje się, czy znaleźliśmy jakikolwiek twój ślad, a...
Zawahał się, zważył dwukrotnie słowa, które chciał powiedzieć, jednak padły one, zanim zdążył je powstrzymać.
- ...a Charlus, on... nigdy nie zaprzestał poszukiwań - dokończył, ściszając głos niemal do szeptu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Uniosła wierzch dłoni do ust i nosa, żeby tym gestem spróbować jakoś pohamować chęć rozryczenia się jak małe dziecko. Tu nie chodziło nawet o sam widok człowieczego truchła porzuconego samotnie przez spragniony niesamowitych zwrotów akcji los. Tu chodziło o jej ojca, który pewnego ciepłego, majowego popołudnia postanowił porwać ją i ukryć na drugim końcu świata. Może ten sam los postanowił ukarać go z powodu zbyt samodzielnych decyzji? A może jakiś miłosierny samarytanin odkrył miejsce, w którym ją przetrzymywano i podjął decyzję pozbycia się źródła wszystkich jej problemów, pozostając przy tym całkowicie anonimowym?
Cokolwiek to było, uratowało jej życie.
Po tym momencie zachwianej równowagi, odważyła się w końcu na niego spojrzeć. Miała wilgotne oczy, a rzęsy jeszcze nie zdążyły wyschnąć po poprzedniej fali wzruszenia, kiedy to szanowny auror, pan Weasley, zaśmiał się ciepło na widok jej drobnej sylwetki stojącej w drzwiach pubu pod Trzema Miotłami. W wyuczonym odruchu zawinęła za ucho grzywkę.
Uwierzył jej. Zdobyła kolejnego sojusznika. Garrett nie miał zapewne pojęcia jak bardzo ją tym podbudował. Jej usta odpowiedziały mu nieco szerszym uśmiechem, łagodnym i bolesnym, ale szczerym i świadczącym o tym, że rudzielec właśnie dokonał cudu postawienia Dorei na nogi.
- Isolde? Naprawdę? Po ślubie całkiem się na mnie obraziła - odpowiedziała. - Jak dobrze to słyszeć... nie masz pojęcia, Garrett... - odetchnęła spokojnie. - Praktycznie cały czas o was myślałam. Tyle rzeczy mi umykało. Ciekawa byłam czy może awansowałeś, bo w sumie należało ci się. Zastanawiałam się, co z Elisabeth, bo wtedy dopiero chyba zaczynała swoją przygodę z Biurem. Co z Crispinem, Cedrellą... albo co...
Zawahała się w niemal tym samym momencie, co jej rudowłosy przyjaciel. Charlus Potter. Jej mąż, za którym mogła wskoczyć w ogień, ten szalony gałgan z czasów szkolnych, dla którego zupełnie straciła głowę, dowcipniś, ale również człowiek pełen odwagi, rozwagi i miłości. I jednocześnie również temat tabu.
Temat tabu, który szukał ją przez te wszystkie lata.
- Opowiedz mi, co u niego. Opowiedz, proszę. Schudł? Nadal marszczy nos, kiedy okulary mu z niego zlecą? - pochyliła się nieco nad stolikiem pozwalając, mu ten delikatny uśmiech nie spełzł samoczynnie z jej wygładzonych miodem ust. - I jeszcze, jeszcze powiedz mi, jak zareagował Rogers, kiedy zniknęłam. I co na to moja matka, Cassiopeia i Pollux. Szukali mnie? Nie mówili nic o tym, że ojciec znikał codziennie na kilka godzin? Może matka o niczym nie wiedziała...
Nagle odnalazła powód, przez który chowała się pod tym ciemnym, wędrowniczym płaszczem. Po ślubie z Charlusem, Prorok Codzienny oszalał. Wysmarował ją i ród Blacków od góry do dołu. Sądzicie, że to był jeden numer? Oh, skąd! Kilka! Przez kilka numerów Proroka Codziennego wszyscy czarodzieje czytali bełkoty o tym jakiego to dokonała zamachu na dobre imię swojej rodziny. Nie chciała powtórki z rozrywki, chociaż wiedziała, że wiecznie się ukrywać nie będzie mogła.
Cokolwiek to było, uratowało jej życie.
Po tym momencie zachwianej równowagi, odważyła się w końcu na niego spojrzeć. Miała wilgotne oczy, a rzęsy jeszcze nie zdążyły wyschnąć po poprzedniej fali wzruszenia, kiedy to szanowny auror, pan Weasley, zaśmiał się ciepło na widok jej drobnej sylwetki stojącej w drzwiach pubu pod Trzema Miotłami. W wyuczonym odruchu zawinęła za ucho grzywkę.
Uwierzył jej. Zdobyła kolejnego sojusznika. Garrett nie miał zapewne pojęcia jak bardzo ją tym podbudował. Jej usta odpowiedziały mu nieco szerszym uśmiechem, łagodnym i bolesnym, ale szczerym i świadczącym o tym, że rudzielec właśnie dokonał cudu postawienia Dorei na nogi.
- Isolde? Naprawdę? Po ślubie całkiem się na mnie obraziła - odpowiedziała. - Jak dobrze to słyszeć... nie masz pojęcia, Garrett... - odetchnęła spokojnie. - Praktycznie cały czas o was myślałam. Tyle rzeczy mi umykało. Ciekawa byłam czy może awansowałeś, bo w sumie należało ci się. Zastanawiałam się, co z Elisabeth, bo wtedy dopiero chyba zaczynała swoją przygodę z Biurem. Co z Crispinem, Cedrellą... albo co...
Zawahała się w niemal tym samym momencie, co jej rudowłosy przyjaciel. Charlus Potter. Jej mąż, za którym mogła wskoczyć w ogień, ten szalony gałgan z czasów szkolnych, dla którego zupełnie straciła głowę, dowcipniś, ale również człowiek pełen odwagi, rozwagi i miłości. I jednocześnie również temat tabu.
Temat tabu, który szukał ją przez te wszystkie lata.
- Opowiedz mi, co u niego. Opowiedz, proszę. Schudł? Nadal marszczy nos, kiedy okulary mu z niego zlecą? - pochyliła się nieco nad stolikiem pozwalając, mu ten delikatny uśmiech nie spełzł samoczynnie z jej wygładzonych miodem ust. - I jeszcze, jeszcze powiedz mi, jak zareagował Rogers, kiedy zniknęłam. I co na to moja matka, Cassiopeia i Pollux. Szukali mnie? Nie mówili nic o tym, że ojciec znikał codziennie na kilka godzin? Może matka o niczym nie wiedziała...
Nagle odnalazła powód, przez który chowała się pod tym ciemnym, wędrowniczym płaszczem. Po ślubie z Charlusem, Prorok Codzienny oszalał. Wysmarował ją i ród Blacków od góry do dołu. Sądzicie, że to był jeden numer? Oh, skąd! Kilka! Przez kilka numerów Proroka Codziennego wszyscy czarodzieje czytali bełkoty o tym jakiego to dokonała zamachu na dobre imię swojej rodziny. Nie chciała powtórki z rozrywki, chociaż wiedziała, że wiecznie się ukrywać nie będzie mogła.
Gość
Gość
Choć chciał dowiedzieć się od Dorei wszystkiego, co miało miejsce, poznać jej troski i naiwnym wszystko będzie dobrze ukoić jej obawy, wciąż bał się drążyć temat, nadmiernie dociekać i przywoływać do jej oczu drobne łzy gnieżdżące się licznie przy kącikach.
Patrzył, jak układa za uchem kosmyk spływających po jej twarzy, przykrótkich włosów; mimo że pytanie, co stało się z jej lśniącymi, ciemnymi puklami samo cisnęło się bezczelnie na usta, nie zadał go w obawie, że odpowiedź, którą usłyszy, wzruszy go na tyle, że szala żalu przeważy się, a on nie powstrzyma już tłamszącego się pod skórą wzruszenia. To, co spotkało Doreę, zdawało się wahać na granicy absurdu i tragedii, historii godnej pióra najwspanialszego twórcy, który słowa potrafił układać tak, aby przed oczami malowały się barwne, żywe obrazy z emocjami skrzącymi delikatnie pomiędzy kolejnymi linijkami identycznych liter.
Odczuł niewyobrażalną ulgę, kiedy z radością i zaangażowaniem tlącym się w głosie podjęła temat swych najbliższych; swoimi słowami podsycał zapewne jej ciekawość rodzącą się przez lata. Może dopiero docierało do niej, że pomimo faktu, iż ona tkwiła w zamknięciu, cały świat uparcie pędził dalej, nie mając zamiaru przystanąć choćby na chwilę, by z melancholią spojrzeć w tył i uświadomić sobie, jak cenny skarb stracił, wyłączając Doreę z czarodziejskiego świata - kwiat Blacków, który wykwitł tak mocno i przepięknie, że dawna, zamknięta w konwenansach rodzina przestała być go godna.
- Isolde zdołała nawet przełknąć rodową dumę i odezwać się do mnie, Weasley'a, zdrajcy krwi, by dowiedzieć się wszystkiego o twoim zaginięciu - zauważył lekko, zupełnie, jakby brzydkie określenie, którego uparcie nadużywały szlacheckie rody na widok głowy sprószonej rudością, spływał po nim, nie zostawiając najmniejszych nawet uszczerbków na duszy. Przyzwyczaił się - przez lata zdrajca krwi obijało mu się po czaszce, słyszał je z tyłu głowy, podczas snu, na szkolnych korytarzach i szlacheckich przyjęciach, których z czasem zaczął unikać. - Do awansu chyba nieco mi brakuje, ale szef patrzy na mnie czasem łaskawiej, może to dobry znak! - wysilił się na uśmiech, choć w tej chwili przychodziło mu to z trudem. Bawili się w idyllę, z wielkim zaangażowaniem unikając skomplikowanych tematów, z którymi kiedyś trzeba będzie się zmierzyć. - Elizabeth ma się świetnie, nawet przekonała się do mnie, z każdą kolejną akcją idzie jej coraz lepiej i obawiam się, że wkrótce wygryzie nas wszystkich - zażartował, starając się mówić nieprzerwanie, jak najwięcej, tylko po to, żeby myśli Dorei nie dryfowały w kierunku tematów, których nie była jeszcze gotowa dotykać. - Crispin... hm, nie wrócił nigdy do wykonywania zawodu, a widuję go na tyle rzadko, że oprócz błahej wymiany zdań nie mam z nim zbyt dużego kontaktu, niestety. A Cedrella staje się prawdziwą Weasley'ówną, teraz, kiedy słońce łaskocze ją po nosie, pojawiają się na nim tabuny piegów. Wygląda jak jedna z nas.
Kiedy temat zgrabnie spłynął z bezpiecznego gruntu wspólnych znajomych z pracy, zawahał się, nie wiedząc, jak ułożyć słowa, aby nie przysporzyły one Dorei zmartwień.
- Chciałbym powiedzieć, że schudł, ale chyba mu się nie zbiera - rzucił sztucznym, teatralnym i nieco konspiracyjnym szeptem, nachylając nieco w stronę Dorei, a przy kącikach jego ułożonych w lekkim uśmiechu ust nakreślała się delikatna siatka mimicznych zmarszczek. - Tak właściwie, to... wbrew pozorom niewiele się zmieniło. Dla Charlusa świat stanął w miejscu w momencie, w którym zniknęłaś z jego życia. Te trzy lata zweryfikowały jego miłość i na Merlina, Dorea, chciałbym, żeby ktoś kochał mnie tak mocno, jak on ciebie. - I znów myślami powędrował do Margaux, a przez myśl przemknął mu cień gorzkich rozważań, czy kiedykolwiek darzyła go uczuciem gorętszym od zwykłego przywiązania, a nawet jeśli, to w którym momencie to wygasło. - Dalej śmieje się głupkowato w momentach, kiedy przystoi zachować milczenie, dalej zachwyca się zapachem kawy i mokrej trawy, kiedy wyruszamy w teren nad ranem, dalej wyznaje wyższość Sokołów nad innymi drużynami, dalej trzyma się z Gawainem, z zapałem słucha marudzeń Elizabeth i spędza nieprzyzwoitą ilość czasu z Hazel.
Dopiero gdy dokończył ostatnie zdanie, zdał sobie sprawę, że najpewniej znów popełnił błąd, poruszając temat przyjaciółki z dzieciństwa Charlusa; sam zdawał sobie sprawę z tego, że być może spoufalał się z nią zbyt mocno, zważając na fakt, że pomimo nieprzychylnych okoliczności wciąż pozostawał żonaty.
- A twoja rodzina - kontynuował, zanim Dorea zdążyła wtrącić swoje, najpewniej niepochlebne, zdanie na temat Hazel - zachowała się w sposób dość... oczywisty. Przykro mi, jeśli cię tym zranię, ale chyba lepiej, jeśli dowiesz się tego ode mnie. - Zawahał się, spochmurniał, ale nie miał zamiaru milczeć. Zamiast tego kontynuował, uważnie i ostrożnie stawiając kolejne słowa. - W obieg poszła informacja, że, zrozumiawszy wreszcie swój błąd, uciekłaś sama z siebie, cytując któreś wydanie Proroka - okryta płaszczem wstydu i żalu z powodu podjętych przez siebie decyzji, czy coś podobnego. - Ponownie zlustrował wzrokiem Doreę, próbując dostrzec jakiekolwiek zmiany w jej mimice. - Z tym, że ludzie zdążyli już zapomnieć. Minęły trzy lata, Doreo, wiem, że musisz obawiać się powrotu do świata, ale niepotrzebnie. Charlus rwie włosy z głowy i choć tego nie pokazuje, wiem, że zapada się w sobie, zamienia powoli we wrak człowieka. Nie pozwól mu na to i porozmawiaj z nim, proszę. Nie mogę patrzeć już, jak cierpi.
Patrzył, jak układa za uchem kosmyk spływających po jej twarzy, przykrótkich włosów; mimo że pytanie, co stało się z jej lśniącymi, ciemnymi puklami samo cisnęło się bezczelnie na usta, nie zadał go w obawie, że odpowiedź, którą usłyszy, wzruszy go na tyle, że szala żalu przeważy się, a on nie powstrzyma już tłamszącego się pod skórą wzruszenia. To, co spotkało Doreę, zdawało się wahać na granicy absurdu i tragedii, historii godnej pióra najwspanialszego twórcy, który słowa potrafił układać tak, aby przed oczami malowały się barwne, żywe obrazy z emocjami skrzącymi delikatnie pomiędzy kolejnymi linijkami identycznych liter.
Odczuł niewyobrażalną ulgę, kiedy z radością i zaangażowaniem tlącym się w głosie podjęła temat swych najbliższych; swoimi słowami podsycał zapewne jej ciekawość rodzącą się przez lata. Może dopiero docierało do niej, że pomimo faktu, iż ona tkwiła w zamknięciu, cały świat uparcie pędził dalej, nie mając zamiaru przystanąć choćby na chwilę, by z melancholią spojrzeć w tył i uświadomić sobie, jak cenny skarb stracił, wyłączając Doreę z czarodziejskiego świata - kwiat Blacków, który wykwitł tak mocno i przepięknie, że dawna, zamknięta w konwenansach rodzina przestała być go godna.
- Isolde zdołała nawet przełknąć rodową dumę i odezwać się do mnie, Weasley'a, zdrajcy krwi, by dowiedzieć się wszystkiego o twoim zaginięciu - zauważył lekko, zupełnie, jakby brzydkie określenie, którego uparcie nadużywały szlacheckie rody na widok głowy sprószonej rudością, spływał po nim, nie zostawiając najmniejszych nawet uszczerbków na duszy. Przyzwyczaił się - przez lata zdrajca krwi obijało mu się po czaszce, słyszał je z tyłu głowy, podczas snu, na szkolnych korytarzach i szlacheckich przyjęciach, których z czasem zaczął unikać. - Do awansu chyba nieco mi brakuje, ale szef patrzy na mnie czasem łaskawiej, może to dobry znak! - wysilił się na uśmiech, choć w tej chwili przychodziło mu to z trudem. Bawili się w idyllę, z wielkim zaangażowaniem unikając skomplikowanych tematów, z którymi kiedyś trzeba będzie się zmierzyć. - Elizabeth ma się świetnie, nawet przekonała się do mnie, z każdą kolejną akcją idzie jej coraz lepiej i obawiam się, że wkrótce wygryzie nas wszystkich - zażartował, starając się mówić nieprzerwanie, jak najwięcej, tylko po to, żeby myśli Dorei nie dryfowały w kierunku tematów, których nie była jeszcze gotowa dotykać. - Crispin... hm, nie wrócił nigdy do wykonywania zawodu, a widuję go na tyle rzadko, że oprócz błahej wymiany zdań nie mam z nim zbyt dużego kontaktu, niestety. A Cedrella staje się prawdziwą Weasley'ówną, teraz, kiedy słońce łaskocze ją po nosie, pojawiają się na nim tabuny piegów. Wygląda jak jedna z nas.
Kiedy temat zgrabnie spłynął z bezpiecznego gruntu wspólnych znajomych z pracy, zawahał się, nie wiedząc, jak ułożyć słowa, aby nie przysporzyły one Dorei zmartwień.
- Chciałbym powiedzieć, że schudł, ale chyba mu się nie zbiera - rzucił sztucznym, teatralnym i nieco konspiracyjnym szeptem, nachylając nieco w stronę Dorei, a przy kącikach jego ułożonych w lekkim uśmiechu ust nakreślała się delikatna siatka mimicznych zmarszczek. - Tak właściwie, to... wbrew pozorom niewiele się zmieniło. Dla Charlusa świat stanął w miejscu w momencie, w którym zniknęłaś z jego życia. Te trzy lata zweryfikowały jego miłość i na Merlina, Dorea, chciałbym, żeby ktoś kochał mnie tak mocno, jak on ciebie. - I znów myślami powędrował do Margaux, a przez myśl przemknął mu cień gorzkich rozważań, czy kiedykolwiek darzyła go uczuciem gorętszym od zwykłego przywiązania, a nawet jeśli, to w którym momencie to wygasło. - Dalej śmieje się głupkowato w momentach, kiedy przystoi zachować milczenie, dalej zachwyca się zapachem kawy i mokrej trawy, kiedy wyruszamy w teren nad ranem, dalej wyznaje wyższość Sokołów nad innymi drużynami, dalej trzyma się z Gawainem, z zapałem słucha marudzeń Elizabeth i spędza nieprzyzwoitą ilość czasu z Hazel.
Dopiero gdy dokończył ostatnie zdanie, zdał sobie sprawę, że najpewniej znów popełnił błąd, poruszając temat przyjaciółki z dzieciństwa Charlusa; sam zdawał sobie sprawę z tego, że być może spoufalał się z nią zbyt mocno, zważając na fakt, że pomimo nieprzychylnych okoliczności wciąż pozostawał żonaty.
- A twoja rodzina - kontynuował, zanim Dorea zdążyła wtrącić swoje, najpewniej niepochlebne, zdanie na temat Hazel - zachowała się w sposób dość... oczywisty. Przykro mi, jeśli cię tym zranię, ale chyba lepiej, jeśli dowiesz się tego ode mnie. - Zawahał się, spochmurniał, ale nie miał zamiaru milczeć. Zamiast tego kontynuował, uważnie i ostrożnie stawiając kolejne słowa. - W obieg poszła informacja, że, zrozumiawszy wreszcie swój błąd, uciekłaś sama z siebie, cytując któreś wydanie Proroka - okryta płaszczem wstydu i żalu z powodu podjętych przez siebie decyzji, czy coś podobnego. - Ponownie zlustrował wzrokiem Doreę, próbując dostrzec jakiekolwiek zmiany w jej mimice. - Z tym, że ludzie zdążyli już zapomnieć. Minęły trzy lata, Doreo, wiem, że musisz obawiać się powrotu do świata, ale niepotrzebnie. Charlus rwie włosy z głowy i choć tego nie pokazuje, wiem, że zapada się w sobie, zamienia powoli we wrak człowieka. Nie pozwól mu na to i porozmawiaj z nim, proszę. Nie mogę patrzeć już, jak cierpi.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Rozmowa z Garrettem była dla niej jak otwarcie starego albumu i wyjmowanie z nich poszczególnych zdjęć, by przypomnieć sobie to, co kiedyś się wydarzyło. Jednak te zdjęcia były dla niej zamazane, szczegóły zostały zakryte przez kurz lawirujący w powietrzu przez trzy lata, zarysy twarzy i całego ciała były tylko prostymi liniami łączącymi ze sobą najważniejsze części ciała. Codziennie próbowała myśleć o wszystkich tych, których kochała, ale nie było to proste zadanie. Po kilkunastu miesiącach jej serce zabiło mocniej, kiedy uświadomiła sobie, że jej pamięć nie zachowała dla niej tak ważnej informacji jak to, że Charlus miał zielone oczy. Jedynym bodźcem, który umożliwiał jej ścieranie tego kurzu ze zdjęć, było spotkanie w cztery oczy. Właśnie z tego powodu rozpoznała Garretta. W czasie, gdy wysyłała mu sowę z listem, wielokrotnie pytała samą siebie o to, jak teraz wygląda. Zmienił się? Może też nosi okulary od zbyt długiego wlepiania wzroku w maczkowy druk na dokumentach? Nowa blizna? Kilka świeżych piegów na policzku?
Wpatrywała się w niego jak zagubione dziecko, które znalazło drogę do domu. Trawiła przekazywane przez niego fakty na tyle szybko, na ile pozwalała jej jeszcze trochę uśpiona świadomość. Miała nadzieję, że Isolde nie wznowi tej fali złości, kiedy ją zobaczy. I że Garrett w końcu dostanie awans, bo naprawdę mu się należał! Rogers nie powinien mieć uprzedzeń co do jakości krwi swoich pracowników. Elisabeth radziła sobie doskonale jako auror? ?Cudowna wiadomość! Może sama już podawała pomocną dłoń młodszym kolegom i koleżankom z Biura? Miała taką nadzieję. Będzie musiała napisać do Crispina. Do Cedrelli również. Malutki Arthur na pewno nie był już taki malutki.
Każde z nich niosło za sobą odrębną historię, którą za wszelką cenę chciała poznać.
Zwłaszcza Charlus, na imię którego zadrżało jej serce. Dokładnie tak, jak wtedy, w czasie ich pierwszego spotkania przy kawie w Hogsmeade. Weasley na pewno dostrzegł na jej twarzy rozmarzenie, które wymalowało się na niej niczym promienie słońca spływające przez palce w ciepły, sierpniowy poranek. Kciukiem mimowolnie obróciła obrączkę spoczywającą na serdecznym palcu prawej dłoni.
Jednak ta chwila nie trwała długo. Zamrugała kilkakrotnie.
- Słucham? - spytała łagodnie. - Spędza... czas z... Hazel? Coś ich łączy? Bądź ze mną szczery, Garrett. Nawet, jeśli to mogłoby mnie zaboleć.
Nie, nie, Doreo, nie chcesz, żeby cię to zabolało. Wolałabyś zakryć uszy dłońmi i przeczekać, aż on wytłumaczy tę sytuację, a potem powrócić do tematu... który, sądząc po tym, co usłyszałaś, nie był dla ciebie zbyt pocieszający.
Zmarszczyła cienkie brwi i spojrzała w bok, szukając tam nie wiadomo czego. Chyba gwiazdki z nieba.
- Wiesz, ja... tak sądziłam - zacisnęła usta na krótką chwilę. - Podejrzewałam, że nie tylko ojciec to zaplanował. Wygląda na to, że miałam rację. I wiem, że nie będę mogła nawet przejść przez próg mojego rodzinnego domu.
Uspokój się, powtarzała sobie w duchu, uspokój się i zbierz myśli do kupy. Dowiedziałaś się, co działo się w twoim otoczeniu w czasie nieobecności, a teraz musisz wstać na nogi i zacząć żyć.
Zacisnęła powieki, wzięła głęboki wdech. Potem następny.
- Odezwę się do wszystkich, obiecuję - uśmiechnęła się do niego łagodnie. - Ale najpierw muszę się tu odnaleźć, bo czuję się tak, jakbym zbierała swoje kawałki z podłogi. Muszę pooddychać tutejszym powietrzem i zjeść kilka czekoladowych żab. Odwiedzić Rogersa, bo nie wiem, czy mój status aurora wciąż jest aktualny. Ale to później... później... - chwyciła w dłonie kufel i znów napiła się trochę miodu, po czym kontynuowała. - Poobserwuję ludzi, rozejrzę się, poczuwam. A potem zrobię następny krok. Wybacz mi, że tak się ociągam, ale powrót naprawdę nie był łatwy. Chyba jestem jeszcze trochę drętwa po eliksirach, jakie wlali we mnie w Mungu.
Wpatrywała się w niego jak zagubione dziecko, które znalazło drogę do domu. Trawiła przekazywane przez niego fakty na tyle szybko, na ile pozwalała jej jeszcze trochę uśpiona świadomość. Miała nadzieję, że Isolde nie wznowi tej fali złości, kiedy ją zobaczy. I że Garrett w końcu dostanie awans, bo naprawdę mu się należał! Rogers nie powinien mieć uprzedzeń co do jakości krwi swoich pracowników. Elisabeth radziła sobie doskonale jako auror? ?Cudowna wiadomość! Może sama już podawała pomocną dłoń młodszym kolegom i koleżankom z Biura? Miała taką nadzieję. Będzie musiała napisać do Crispina. Do Cedrelli również. Malutki Arthur na pewno nie był już taki malutki.
Każde z nich niosło za sobą odrębną historię, którą za wszelką cenę chciała poznać.
Zwłaszcza Charlus, na imię którego zadrżało jej serce. Dokładnie tak, jak wtedy, w czasie ich pierwszego spotkania przy kawie w Hogsmeade. Weasley na pewno dostrzegł na jej twarzy rozmarzenie, które wymalowało się na niej niczym promienie słońca spływające przez palce w ciepły, sierpniowy poranek. Kciukiem mimowolnie obróciła obrączkę spoczywającą na serdecznym palcu prawej dłoni.
Jednak ta chwila nie trwała długo. Zamrugała kilkakrotnie.
- Słucham? - spytała łagodnie. - Spędza... czas z... Hazel? Coś ich łączy? Bądź ze mną szczery, Garrett. Nawet, jeśli to mogłoby mnie zaboleć.
Nie, nie, Doreo, nie chcesz, żeby cię to zabolało. Wolałabyś zakryć uszy dłońmi i przeczekać, aż on wytłumaczy tę sytuację, a potem powrócić do tematu... który, sądząc po tym, co usłyszałaś, nie był dla ciebie zbyt pocieszający.
Zmarszczyła cienkie brwi i spojrzała w bok, szukając tam nie wiadomo czego. Chyba gwiazdki z nieba.
- Wiesz, ja... tak sądziłam - zacisnęła usta na krótką chwilę. - Podejrzewałam, że nie tylko ojciec to zaplanował. Wygląda na to, że miałam rację. I wiem, że nie będę mogła nawet przejść przez próg mojego rodzinnego domu.
Uspokój się, powtarzała sobie w duchu, uspokój się i zbierz myśli do kupy. Dowiedziałaś się, co działo się w twoim otoczeniu w czasie nieobecności, a teraz musisz wstać na nogi i zacząć żyć.
Zacisnęła powieki, wzięła głęboki wdech. Potem następny.
- Odezwę się do wszystkich, obiecuję - uśmiechnęła się do niego łagodnie. - Ale najpierw muszę się tu odnaleźć, bo czuję się tak, jakbym zbierała swoje kawałki z podłogi. Muszę pooddychać tutejszym powietrzem i zjeść kilka czekoladowych żab. Odwiedzić Rogersa, bo nie wiem, czy mój status aurora wciąż jest aktualny. Ale to później... później... - chwyciła w dłonie kufel i znów napiła się trochę miodu, po czym kontynuowała. - Poobserwuję ludzi, rozejrzę się, poczuwam. A potem zrobię następny krok. Wybacz mi, że tak się ociągam, ale powrót naprawdę nie był łatwy. Chyba jestem jeszcze trochę drętwa po eliksirach, jakie wlali we mnie w Mungu.
Gość
Gość
Oplótł blade palce wokół chłodnego szkła kufla, na krótką chwilę wbijając wzrok w zmąconą powierzchnię kremowej piany. Bił się z własnymi myślami, rozważał różne odpowiedzi i wyklinał w duchu każdą chwilę, którą spędzić miał na ważeniu słów, zastanawianiu się, jakie zgłoski powinny paść z jego ust i wahaniu się, czy w ogóle powinien coś powiedzieć. Jego silna wola zgniotła się jednak łatwo pod wzrokiem Dorei niczym wyrabiane magią ciasto, a on westchnął tylko, przegrywając walkowerem walkę z samym sobą.
- Nie wiem, Doreo, naprawdę nie wiem - rzucił w końcu - cicho, niepewnie, jakby zrezygnowanym tonem głosu. Postukał palcami o szkło, ponownie wybijając tylko sobie znany rytm. - Lubię myśleć, że to wciąż tylko przyjaźń, która nie eskaluje w żadnym kierunku, bo tak jest sprawiedliwie. Ale nigdy nie wgłębiałem się, nie poruszałem tego tematu, jak tchórz nie chciałem wiedzieć - przyjrzał się Dorei, a potem uciekł wzrokiem w głąb zatłoczonego pubu, spojrzał na stolik tonący w pustych kuflach oraz tych wypełnionych złotym, chmielowym napojem bogów. Pewien mężczyzna ginący gdzieś w tłumie anonimowych twarzy wydawał mu się znajomy, kosmyki włosów układały się w charakterystyczny sposób, a wątła postura okrutnie przypominała mu o kimś, kogo imię bezpowrotnie wypadło mu z głowy. Wbił w niego wzrok, zatańczył spojrzeniem po ciemnej szacie mężczyzny i znów przeniósł go na przyjaciółkę. - To po prostu kolejny argument przemawiający za tym, że powinnaś z nim porozmawiać.
Zabolały go jej słowa. On sam nie mógł nigdy narzekać na niekochającą rodzinę; fakt, przez lata była wybrakowana, a wkrótce mniejsze i większe problemy naznaczały ją ognistym piętnem, jednak mógł pozostawać pewnym, że nigdy go nie zdradzą - był Weasley'em, a jego ród kierował się dobrem swoich członków, każdego z osobna, a nie jako całości. Być może to właśnie to odróżniało ich od innych rodzin szlacheckich; skupiali się na szczęściu i spełnieniu jednostek, nie ogółu, który często wymagałby poświęceń.
- Nie potrzebujesz ich - wypalił wreszcie z lekkim poddenerwowaniem czającym się między samogłoskami. - Masz innych ludzi, którym na tobie zależy, którzy cię kochają. Blackowie najwidoczniej nie są ciebie godni.
I znów spojrzał na Doreę z rodzącą się troską.
- W porządku, mogę tylko domyślać się, jak trudny jest powrót do żywych po tak długim czasie - rzucił uspokajająco, po czym wziął dość spory łyk piwa, które zaczęło niebezpiecznie się kończyć. - Ale lepiej będzie, jeśli Charlus o twoim powrocie dowie się od ciebie, a nie z okładki Proroka opatrzonej chwytliwym, niekoniecznie zgodnym z prawdą tytułem.
- Nie wiem, Doreo, naprawdę nie wiem - rzucił w końcu - cicho, niepewnie, jakby zrezygnowanym tonem głosu. Postukał palcami o szkło, ponownie wybijając tylko sobie znany rytm. - Lubię myśleć, że to wciąż tylko przyjaźń, która nie eskaluje w żadnym kierunku, bo tak jest sprawiedliwie. Ale nigdy nie wgłębiałem się, nie poruszałem tego tematu, jak tchórz nie chciałem wiedzieć - przyjrzał się Dorei, a potem uciekł wzrokiem w głąb zatłoczonego pubu, spojrzał na stolik tonący w pustych kuflach oraz tych wypełnionych złotym, chmielowym napojem bogów. Pewien mężczyzna ginący gdzieś w tłumie anonimowych twarzy wydawał mu się znajomy, kosmyki włosów układały się w charakterystyczny sposób, a wątła postura okrutnie przypominała mu o kimś, kogo imię bezpowrotnie wypadło mu z głowy. Wbił w niego wzrok, zatańczył spojrzeniem po ciemnej szacie mężczyzny i znów przeniósł go na przyjaciółkę. - To po prostu kolejny argument przemawiający za tym, że powinnaś z nim porozmawiać.
Zabolały go jej słowa. On sam nie mógł nigdy narzekać na niekochającą rodzinę; fakt, przez lata była wybrakowana, a wkrótce mniejsze i większe problemy naznaczały ją ognistym piętnem, jednak mógł pozostawać pewnym, że nigdy go nie zdradzą - był Weasley'em, a jego ród kierował się dobrem swoich członków, każdego z osobna, a nie jako całości. Być może to właśnie to odróżniało ich od innych rodzin szlacheckich; skupiali się na szczęściu i spełnieniu jednostek, nie ogółu, który często wymagałby poświęceń.
- Nie potrzebujesz ich - wypalił wreszcie z lekkim poddenerwowaniem czającym się między samogłoskami. - Masz innych ludzi, którym na tobie zależy, którzy cię kochają. Blackowie najwidoczniej nie są ciebie godni.
I znów spojrzał na Doreę z rodzącą się troską.
- W porządku, mogę tylko domyślać się, jak trudny jest powrót do żywych po tak długim czasie - rzucił uspokajająco, po czym wziął dość spory łyk piwa, które zaczęło niebezpiecznie się kończyć. - Ale lepiej będzie, jeśli Charlus o twoim powrocie dowie się od ciebie, a nie z okładki Proroka opatrzonej chwytliwym, niekoniecznie zgodnym z prawdą tytułem.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
No i cóż, moja droga? Dostałaś odpowiedź na swoje pytanie, prawda? Dlaczego więc siedzisz smutna jak ten zmoknięty pies pod lampką? Ah, już wiem. Rozczarowały cię te wieści. Garrett nieświadomie wbił w twoje serce kolejną igłę. Chcesz dalej tego słuchać? No chcesz?
Te pytania ryły w jej głowie kolejne dziury, których i tak już nie mogła zliczyć. Walczyła sama ze sobą. Z jednej strony nadal chciała pytać rudego przyjaciela o to, co działo się, kiedy jej nie było, ale z drugiej... nie chciała być rozczarowywana. Tyle już przeszła. Nie miała ochoty na więcej.
Dlatego milczeniem ucięła temat Charlusa i Hazel. Jeśli miała wybierać między kolejnym zawodem a próbą zwalczenia ciekawości, wolała zredukować ból do minimum i posiłować się trochę z pokusą poznania prawdy. Podniosła na niego wzrok. Ah, Garrett, porozmawiać? Nie, nie, może innym razem...
Nie powiedziała mu tego, bo wiedziała, że bardzo by go to zraniło.
- Cóż... końcem końców zostałam sierotą - uśmiechnęła się gorzko kątem ust. - Ale to nic. Masz rację, Garrett, jest dookoła mnie mnóstwo ludzi, którzy chcieli, żebym wróciła.
Była jednym wielkim wahaniem nastrojów. Podjęta determinacja zbyt szybko ustępowała miejsca niepewności i braku nadziei. Sporo wody upłynie nim Dorea wróci do siebie.
- Prorok... - mruknęła. - Nie wiem czy to nie puste pragnienie.
Zamilkła. Trawienie tych informacji było jak ciągnięcie za sobą worka, do którego cały czas wpadają kamienie. Niby możesz iść z nim, jeśli się postarasz, ale twoja siła znika razem ze zwiększającym się ciężarem.
Drgnęła delikatnie, kiedy o czymś sobie przypomniała. Jej dłoń powędrowała za poły płaszcza i wróciła na stół zamknięta w pięść.
- Daj mi rękę, Garrett - uśmiechnęła się do niego łagodnie. - To, co dostaniesz, daj Lyrze. Wyrosła na piękną kobietę. Podarowała mi coś, co zgubiłam.
Palcem lewej ręki wskazała na swoją skromną, złotą obrączkę. Taką samą, ale nieco większą, posiadał Charlus. Tak jej się przynajmniej wydawało.
Te pytania ryły w jej głowie kolejne dziury, których i tak już nie mogła zliczyć. Walczyła sama ze sobą. Z jednej strony nadal chciała pytać rudego przyjaciela o to, co działo się, kiedy jej nie było, ale z drugiej... nie chciała być rozczarowywana. Tyle już przeszła. Nie miała ochoty na więcej.
Dlatego milczeniem ucięła temat Charlusa i Hazel. Jeśli miała wybierać między kolejnym zawodem a próbą zwalczenia ciekawości, wolała zredukować ból do minimum i posiłować się trochę z pokusą poznania prawdy. Podniosła na niego wzrok. Ah, Garrett, porozmawiać? Nie, nie, może innym razem...
Nie powiedziała mu tego, bo wiedziała, że bardzo by go to zraniło.
- Cóż... końcem końców zostałam sierotą - uśmiechnęła się gorzko kątem ust. - Ale to nic. Masz rację, Garrett, jest dookoła mnie mnóstwo ludzi, którzy chcieli, żebym wróciła.
Była jednym wielkim wahaniem nastrojów. Podjęta determinacja zbyt szybko ustępowała miejsca niepewności i braku nadziei. Sporo wody upłynie nim Dorea wróci do siebie.
- Prorok... - mruknęła. - Nie wiem czy to nie puste pragnienie.
Zamilkła. Trawienie tych informacji było jak ciągnięcie za sobą worka, do którego cały czas wpadają kamienie. Niby możesz iść z nim, jeśli się postarasz, ale twoja siła znika razem ze zwiększającym się ciężarem.
Drgnęła delikatnie, kiedy o czymś sobie przypomniała. Jej dłoń powędrowała za poły płaszcza i wróciła na stół zamknięta w pięść.
- Daj mi rękę, Garrett - uśmiechnęła się do niego łagodnie. - To, co dostaniesz, daj Lyrze. Wyrosła na piękną kobietę. Podarowała mi coś, co zgubiłam.
Palcem lewej ręki wskazała na swoją skromną, złotą obrączkę. Taką samą, ale nieco większą, posiadał Charlus. Tak jej się przynajmniej wydawało.
Gość
Gość
Garrett skinął głową i rozjaśnił twarz w lekkim uśmiechu. Głęboko w duchu wierzył, że słowa Dorei nie były czczymi zapewnieniami, a ona sama rzeczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że otaczają ją ludzie, którzy jej dobro stawiają ponad wszystko; musiała tylko ich dostrzec, czających się w cieniu troskliwych spojrzeń i pełnych obaw szeptów, a potem trzymać się ich niczym ostatniej deski ratunku dryfującej samotnie po bezkresnej powierzchni nieujarzmionego oceanu.
- Może po twoim powrocie Blackowie zrozumieją, jak wiele stracili - rzucił, starając się, aby zabrzmiało to niewymuszenie; sam jednak nie wierzył we własne słowa, a chociaż rozpalanie naiwnej nadziei w sercu Dorei nie należało do najbezpieczniejszych czy najrozsądniejszych rozwiązań, Garrett wprost nie mógł się od tego powstrzymać, a słowa same wypadały fontannami z jego ust. Odkaszlnął, jakby krztusząc się beznadzieją.
Nie przepadał za Blackami. Nimi też gardził dla zasady, nie mógł pojąć umysłem ich podejścia do tradycji i troski wyłącznie o ogólne dobro rodziny, a także stosunku do osób krwi innej niż czystej - sam w życiu nie wpadłby na to, by mierzyć ludzi miarą ich pochodzenia, na co przecież nie mieli najmniejszego wpływu. On nie wybrał szlachectwa, lecz życie zdecydował się poświęcić niesieniu pomocy innym; Dorea z kolei wyrzekła się swojej przeszłości, porzuciła bogato pozłacane, aczkolwiek ciasne ramy nadane przez więzy krwi na rzecz miłości, spełniania marzeń, dążenia do swojego własnego dobra, które po tym wszystkim należało jej się bardziej, niż komukolwiek innemu.
Na prośbę przyjaciółki odruchowo uniósł dłoń, położył ją jednak z powrotem na drewnianym bracie stolika, kiedy dojrzał, co miał dostać. Wściekle błękitne tęczówki rozjarzyły się jakby mocniej, jednak w barwie tej tonęła obawa.
- Doreo, czy... czy to twoja obrączka ślubna? - spytał, choć doskonale znał odpowiedź. Zmarszczył lekko czoło. - Nie przyjmę tego. Nie mogę. Lyra również nie chciałaby otrzymać jej z powrotem - stwierdził kategorycznie i z lekkim strachem. Co to miało znaczyć - wyrzekała się dawnego życia? Paliła budowane przed laty mosty, a on miał patrzeć tylko, jak starannie układane niegdyś deski trawione były przez żrącą pożogę? Co działo się w jej głowie? I w jaki sposób związany był z tym Charlus?
- Może po twoim powrocie Blackowie zrozumieją, jak wiele stracili - rzucił, starając się, aby zabrzmiało to niewymuszenie; sam jednak nie wierzył we własne słowa, a chociaż rozpalanie naiwnej nadziei w sercu Dorei nie należało do najbezpieczniejszych czy najrozsądniejszych rozwiązań, Garrett wprost nie mógł się od tego powstrzymać, a słowa same wypadały fontannami z jego ust. Odkaszlnął, jakby krztusząc się beznadzieją.
Nie przepadał za Blackami. Nimi też gardził dla zasady, nie mógł pojąć umysłem ich podejścia do tradycji i troski wyłącznie o ogólne dobro rodziny, a także stosunku do osób krwi innej niż czystej - sam w życiu nie wpadłby na to, by mierzyć ludzi miarą ich pochodzenia, na co przecież nie mieli najmniejszego wpływu. On nie wybrał szlachectwa, lecz życie zdecydował się poświęcić niesieniu pomocy innym; Dorea z kolei wyrzekła się swojej przeszłości, porzuciła bogato pozłacane, aczkolwiek ciasne ramy nadane przez więzy krwi na rzecz miłości, spełniania marzeń, dążenia do swojego własnego dobra, które po tym wszystkim należało jej się bardziej, niż komukolwiek innemu.
Na prośbę przyjaciółki odruchowo uniósł dłoń, położył ją jednak z powrotem na drewnianym bracie stolika, kiedy dojrzał, co miał dostać. Wściekle błękitne tęczówki rozjarzyły się jakby mocniej, jednak w barwie tej tonęła obawa.
- Doreo, czy... czy to twoja obrączka ślubna? - spytał, choć doskonale znał odpowiedź. Zmarszczył lekko czoło. - Nie przyjmę tego. Nie mogę. Lyra również nie chciałaby otrzymać jej z powrotem - stwierdził kategorycznie i z lekkim strachem. Co to miało znaczyć - wyrzekała się dawnego życia? Paliła budowane przed laty mosty, a on miał patrzeć tylko, jak starannie układane niegdyś deski trawione były przez żrącą pożogę? Co działo się w jej głowie? I w jaki sposób związany był z tym Charlus?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
W kolejnej fali milczenia przyjęła jego słowa. Nie mógł mieć jej tego za złe. Tak długi czas spędzony poza społeczeństwem oduczał używania języka, szczerych spojrzeń w oczy i czytania z emocji rysujących się na twarzach tych, z którymi masz do czynienia.
Przeniosła zdziwiony wzrok na swoją zaciśniętą w pięść prawą dłoń i uśmiechnęła się z lekkim rozbawieniem wykrzywiającym jej wilgotne od miodu usta.
- Ah, nie, nie martw się. Obrączkę będę chroniła za wszelką cenę. Ojciec musiał mi ją zabrać, kiedy twardo spałam, a potem zgubił gdzieś... tak, gdzieś. Tylko Lyra wie, gdzie, bo ją znalazła. I oddała mi. - odparła cicho. - Jestem jej za to ogromnie wdzięczna, dlatego chciałabym jej podarować coś w zamian.
Przyciągnęła do siebie jego dłoń, po czym po kryjomu włożyła do niej bransoletkę z zielonymi koralikami i srebrnym wisiorkiem zawieszonym między nimi. Od razu zacisnęła na niej jego palce i przysunęła do niego jego pięść.
- Zmienia kolor w zależnie od humoru, kiedy się nią potrząśnie. Liadan przyniosła mi ją, kiedy przyleciała do domu Anthony'ego. Biżuteria jest mi teraz potrzebna jak kozie kapelusz, a sądzę, że twojej siostrze się spodoba.
Od maleńkości miała tych wszystkich świecidełek pod dostatkiem, a jakoś nigdy jej do tego nie ciągnęło. Spytacie czemu? Odpowiedź jest proste. W przeciwieństwie do swojej matki i siostry, była skromna i nie lubiła obwieszać się biżuterią jak dumna ze swoich znalezisk sroka.
*ta-dam!
Przeniosła zdziwiony wzrok na swoją zaciśniętą w pięść prawą dłoń i uśmiechnęła się z lekkim rozbawieniem wykrzywiającym jej wilgotne od miodu usta.
- Ah, nie, nie martw się. Obrączkę będę chroniła za wszelką cenę. Ojciec musiał mi ją zabrać, kiedy twardo spałam, a potem zgubił gdzieś... tak, gdzieś. Tylko Lyra wie, gdzie, bo ją znalazła. I oddała mi. - odparła cicho. - Jestem jej za to ogromnie wdzięczna, dlatego chciałabym jej podarować coś w zamian.
Przyciągnęła do siebie jego dłoń, po czym po kryjomu włożyła do niej bransoletkę z zielonymi koralikami i srebrnym wisiorkiem zawieszonym między nimi. Od razu zacisnęła na niej jego palce i przysunęła do niego jego pięść.
- Zmienia kolor w zależnie od humoru, kiedy się nią potrząśnie. Liadan przyniosła mi ją, kiedy przyleciała do domu Anthony'ego. Biżuteria jest mi teraz potrzebna jak kozie kapelusz, a sądzę, że twojej siostrze się spodoba.
Od maleńkości miała tych wszystkich świecidełek pod dostatkiem, a jakoś nigdy jej do tego nie ciągnęło. Spytacie czemu? Odpowiedź jest proste. W przeciwieństwie do swojej matki i siostry, była skromna i nie lubiła obwieszać się biżuterią jak dumna ze swoich znalezisk sroka.
*ta-dam!
Gość
Gość
Z ulgą kiwnął głową, powoli wypuszczając powietrze, które swoim ciśnieniem zdawało się rozsadzać mu czaszkę. Nawet nie wiedział, co strzeliło mu do głowy - czy naprawdę do ostatniej chwili uparcie sądził, że Dorea tak łatwo odda mu metaliczny symbol tego, o co tak długo walczyła, o czym myślała, katowana w zwężających się w oczach czterech ścianach?
Garrett poczuł chłód zielonkawych kamyków między bladymi palcami, po czym otworzył zaciśniętą w pięść dłoń i przyjrzał się leżącej na niej bransoletce. Był pewien, że Lyrze przypadnie ona do gustu; od dziecka nie miała zbyt wiele możliwości, by - przywdziewając kolorowe sukienki i wbijając w uszy diamentowe kolczyki - zabawiać się w księżniczkę, czuć prawdziwą szlachcianką, którą ponoć była. Czysta krew drwiła z nich, pulsując w uszach, a z otwartych ran wcale nie tryskała błękitna posoka. Tytuł szlachecki nie zobowiązywał do niczego, nawet do bogactw, luksusów i wszechobecnych udogodnień.
- Jest piękna - rzucił tylko, choć jego znajomość najnowszych trendów i modowych udziwnień była... no cóż, raczej wątpliwa; nie bawiło go porównywanie odcieni amarantu oraz fuksji, a choć nie należał do gatunku homo ignorantus znającego tylko trzy barwy, wciąż gubił się w ich zawiłych nazwach. Mimo że uparcie starał się nadążać za kolorystyczną nomenklaturą, zazwyczaj poddawał się przy dysputach o burgundowych apaszkach i antracytowych wykończeniach sukni. - Jestem pewien, że bardzo jej się spodoba.
Dorea była wspaniałym człowiekiem i nie zasługiwała na los, który ją spotkał. Garrett chciał podzielić się z nią tą myślą, jednak w ostatniej sekundzie przed wyrzuceniem z siebie słów powstrzymał się, tonąc we własnym milczeniu. Uśmiechnął się tylko pod nosem, znów z troską wpatrując w przyjaciółkę.
Garrett poczuł chłód zielonkawych kamyków między bladymi palcami, po czym otworzył zaciśniętą w pięść dłoń i przyjrzał się leżącej na niej bransoletce. Był pewien, że Lyrze przypadnie ona do gustu; od dziecka nie miała zbyt wiele możliwości, by - przywdziewając kolorowe sukienki i wbijając w uszy diamentowe kolczyki - zabawiać się w księżniczkę, czuć prawdziwą szlachcianką, którą ponoć była. Czysta krew drwiła z nich, pulsując w uszach, a z otwartych ran wcale nie tryskała błękitna posoka. Tytuł szlachecki nie zobowiązywał do niczego, nawet do bogactw, luksusów i wszechobecnych udogodnień.
- Jest piękna - rzucił tylko, choć jego znajomość najnowszych trendów i modowych udziwnień była... no cóż, raczej wątpliwa; nie bawiło go porównywanie odcieni amarantu oraz fuksji, a choć nie należał do gatunku homo ignorantus znającego tylko trzy barwy, wciąż gubił się w ich zawiłych nazwach. Mimo że uparcie starał się nadążać za kolorystyczną nomenklaturą, zazwyczaj poddawał się przy dysputach o burgundowych apaszkach i antracytowych wykończeniach sukni. - Jestem pewien, że bardzo jej się spodoba.
Dorea była wspaniałym człowiekiem i nie zasługiwała na los, który ją spotkał. Garrett chciał podzielić się z nią tą myślą, jednak w ostatniej sekundzie przed wyrzuceniem z siebie słów powstrzymał się, tonąc we własnym milczeniu. Uśmiechnął się tylko pod nosem, znów z troską wpatrując w przyjaciółkę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Patrząc na Garretta, zazdrościła Lyrze, że ma takiego brata. Pollux nigdy nie obdarzył jej choćby jednym przychylnym spojrzeniem przez całe jej życie. Zawsze żył w cieniu ojca, chłonąc jego obecność i każde słowo jak gąbka. Nie miała pojęcia, co widziała w nim jego żona, a potem jego syn, Cygnus, nawiasem mówiąc, swego czasu najlepszy przyjaciel najmłodszej Blackówny. Nie miała też nigdy sposobności, by poznać go bliżej i dowiedzieć się choćby tak banalnej rzeczy jaką jest jego ulubiony kolor albo czy lubi tulipany.
Cygnus. Właśnie. Ciekawa była, czy wciąż się na nią boczył. Pewnie tak. Nienawiść do osoby, która splamiła ten żywy zdrój Blacków, nie mija w ciągu trzech lat.
- Cieszę się - odparła szczerze, z sobie tylko znaną lekkością. - Napisz mi, jak zareagowała Lyra. Będzie mnie żerała ciekawość.
Spojrzała do swojego kufla, w którym smętnie pływały resztki miodu, a potem w stronę drzwi, przez które weszła kolejna grupka rozochoconych czarodziejów. Czas już iść, schronić się w sypialni gościnnej, pod ciepłą kołdrą i starać się zasnąć zwyczajnym, prostym snem ludzi prostych. Teraz, po powrocie, każda noc była dla niej wyzwaniem. W Mungu wlewali w nią eliksiry i specyfiki, które pomagały jej spokojnie oddać się w objęcia Morfeusza, ale u Anthony'ego znów budziła się z przeraźliwyn krzykiem, zlana potem jak po czterdziestokilometrowym maratonie.
Przeniosła na Garretta swoje łagodne spojrzenie czekoladowych oczu.
- Będę już szła - oznajmiła głosem siostry, która żegna z bólem swojego brata. - Jeszcze raz dziękuję ci za spotkanie. I za słowa otuchy. Niezastąpiony z ciebie przyjaciel.
Chciała go jeszcze raz przytulić na pożegnanie, ale okoliczności nie za bardzo na to pozwalały, dlatego wstała i, przechodząc obok niego, położyła rękę na jego ramieniu otoczonym materiałem marynarki. Jej palce zsunęły się z niej, a Dorea zginęła w tłumie ludzi. Teleportowała się w tej samej ciemnej uliczce, w której pojawiła się w strachu przed spotkaniem z Garrettem. Teraz jej serce było połowicznie spokojne.
Cygnus. Właśnie. Ciekawa była, czy wciąż się na nią boczył. Pewnie tak. Nienawiść do osoby, która splamiła ten żywy zdrój Blacków, nie mija w ciągu trzech lat.
- Cieszę się - odparła szczerze, z sobie tylko znaną lekkością. - Napisz mi, jak zareagowała Lyra. Będzie mnie żerała ciekawość.
Spojrzała do swojego kufla, w którym smętnie pływały resztki miodu, a potem w stronę drzwi, przez które weszła kolejna grupka rozochoconych czarodziejów. Czas już iść, schronić się w sypialni gościnnej, pod ciepłą kołdrą i starać się zasnąć zwyczajnym, prostym snem ludzi prostych. Teraz, po powrocie, każda noc była dla niej wyzwaniem. W Mungu wlewali w nią eliksiry i specyfiki, które pomagały jej spokojnie oddać się w objęcia Morfeusza, ale u Anthony'ego znów budziła się z przeraźliwyn krzykiem, zlana potem jak po czterdziestokilometrowym maratonie.
Przeniosła na Garretta swoje łagodne spojrzenie czekoladowych oczu.
- Będę już szła - oznajmiła głosem siostry, która żegna z bólem swojego brata. - Jeszcze raz dziękuję ci za spotkanie. I za słowa otuchy. Niezastąpiony z ciebie przyjaciel.
Chciała go jeszcze raz przytulić na pożegnanie, ale okoliczności nie za bardzo na to pozwalały, dlatego wstała i, przechodząc obok niego, położyła rękę na jego ramieniu otoczonym materiałem marynarki. Jej palce zsunęły się z niej, a Dorea zginęła w tłumie ludzi. Teleportowała się w tej samej ciemnej uliczce, w której pojawiła się w strachu przed spotkaniem z Garrettem. Teraz jej serce było połowicznie spokojne.
Gość
Gość
Kiwnął głową, a uśmiech otoczyły zmarszczki mimiczne ginące w gąszczu miodowych piegów. Już nie pamiętał czasów, kiedy nie bawił się w dobrego, starszego i miłosiernego brata, a chociaż ta rola męczyła go, spędzała sen z powiek i zatruwała myśli, nie pozwalając na chwilę swobodnego oddechu, nie umiał bezpowrotnie jej odrzucić. Dręczył więc swój umysł, natłok obowiązków wywoływał nieme konwulsje i wciskał łzy do oczu, które nigdy nie mogły się skrystalizować; w chwilach słabości rujnował się i rozpadał w milczeniu, pragnąc uciec, jednak wiedział, że nie mógł sobie na to pozwolić. A potem twarz Lyry rozpromieniała się w uśmiechu, Barry zaśmiewał się głośno i melodyjnie, a Garrett czuł się wreszcie żywy, zdając sobie nagle sprawę z celu własnego poświęcenia. Zamartwiał się dobrowolnie, nieprzymuszenie, by innym żyło się lepiej. A choć czasem niezdrowy altruizm bolał i wypalał w umyśle dziury, nigdy nie zdecydowałby się go porzucić. Obiecał w końcu matce, że będzie się troszczył, że zastąpi rodzeństwu zarówno ją, jak i ojca, że zadba o ich dobro - i miał zamiar dotrzymać obietnicy za wszelką cenę.
W pewien sposób ten sam obowiązek dudnił mu w głowie, gdy z troską spoglądał na Doreę, mimowolnie nadając jej etykietkę kolejnej osoby, o którą powinien dbać. I cierpiałby jeszcze bardziej, gdyby ją zawiódł, gdyby zawiódł kogokolwiek; stawiano przed nim kolejne oczekiwania, a on najbardziej na świecie pragnął im sprostać.
- Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie polegać - przypomniał jej głosem brzmiącym jak ciepłe mleko z miodem. - Trzymaj się, Doreo.
A potem odprowadził ją wzrokiem do samego wyjścia, dopił resztki piwa krążące po denku szklanego kufla, wdał się w krótką, nieznaczącą wiele polemikę z obcym mu, brodatym czarodziejem, aż w końcu wstał i opuścił pub, wciąż ściskając w dłoni łaskoczącą chłodem, zielonkawą bransoletkę.
|| zt
W pewien sposób ten sam obowiązek dudnił mu w głowie, gdy z troską spoglądał na Doreę, mimowolnie nadając jej etykietkę kolejnej osoby, o którą powinien dbać. I cierpiałby jeszcze bardziej, gdyby ją zawiódł, gdyby zawiódł kogokolwiek; stawiano przed nim kolejne oczekiwania, a on najbardziej na świecie pragnął im sprostać.
- Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie polegać - przypomniał jej głosem brzmiącym jak ciepłe mleko z miodem. - Trzymaj się, Doreo.
A potem odprowadził ją wzrokiem do samego wyjścia, dopił resztki piwa krążące po denku szklanego kufla, wdał się w krótką, nieznaczącą wiele polemikę z obcym mu, brodatym czarodziejem, aż w końcu wstał i opuścił pub, wciąż ściskając w dłoni łaskoczącą chłodem, zielonkawą bransoletkę.
|| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
/rozgrywka sprzed Kamienicy
Sama nie wiedziała czego od niego oczekiwała. Czy chciała żeby padł na kolana i całował jej stopy łkając z rozpaczy? Niekoniecznie leżało to w jej guście, aczkolwiek wizja była kusząca. Z resztą taka sytuacja w życiu nie pasowała jej do Sylvaina, ale chyba nic nie było już takie jak wcześniej. Może zmienił podejście co do skruchy gdzieś w okolicy jej pięt?
- Mieszkasz na Nokturnie? - spojrzała na niego z ogromem niedowierzania. Po czym uśmiechnęła się z niemałą dumą (oczywiście bardzo aktorską i pokazową) - Nawet ja nie upadłam tak nisko - zaśmiała się - choć Dziurawy Kocioł pozostawia wiele do życzenia... - dodała z delikatnym uśmiechem, jakby chwilę temu wcale nie miała ochoty połamać mu nogi. Podniosła się i niedbałym gestem oczyściła tył płaszcza, wyrównując go przy okazji. - Niekoniecznie kretyn, ślepy gnom to też nie najlepsze określenie, ale niewdzięczny błotoryj w pełni odda moje emocje, Crouch. - poklepała go po ramieniu z delikatnym uśmiechem.
Kiedy już przetransportowali się do Pubu Pod Trzema Miotłami Verethe poczuła się zupełnie jak dawniej. Ile to lat minęło kiedy nie odwiedzała Hogsmeade? Co najmniej trzy. Kiedy udało im się zająć stolik i zamówić coś mocniejszego Verethe wsparła łokcie o stół, kładąc brodę na jednej z dłoni. Uważnie lustrowała zmiany, które zaszły w Sylvainie, te, których nie zobaczyła wcześniej. Zbyt długo milczała, miała przecież zbyt wiele pytań by pozwolić sobie na choć minutę zwłoki.
- Jak to się stało, że mieszkasz teraz na Nokturnie? Skąd ten idiotyczny pomysł? Wiem, że nigdy nie byłeś w pełni normalny, ale mimo wszystko, Nokturn to raczej mało rodzinna dzielnica... - stwierdziła bezceremonialnie. - Co u Allison? - zagadnęła w końcu, zatrzymując się na chwilę, wyczekując odpowiedzi. W ciągu tych sześciu lat wymieniła z nią zaledwie kilka listów. Wiadome, że nie była na bieżąco z tym co dzieje się w jej życiu. Nie wiedziała nawet czy mają jeszcze ze sobą kontakt, szkoda tylko, że pomyślała o tym dopiero po fakcie.
Sama nie wiedziała czego od niego oczekiwała. Czy chciała żeby padł na kolana i całował jej stopy łkając z rozpaczy? Niekoniecznie leżało to w jej guście, aczkolwiek wizja była kusząca. Z resztą taka sytuacja w życiu nie pasowała jej do Sylvaina, ale chyba nic nie było już takie jak wcześniej. Może zmienił podejście co do skruchy gdzieś w okolicy jej pięt?
- Mieszkasz na Nokturnie? - spojrzała na niego z ogromem niedowierzania. Po czym uśmiechnęła się z niemałą dumą (oczywiście bardzo aktorską i pokazową) - Nawet ja nie upadłam tak nisko - zaśmiała się - choć Dziurawy Kocioł pozostawia wiele do życzenia... - dodała z delikatnym uśmiechem, jakby chwilę temu wcale nie miała ochoty połamać mu nogi. Podniosła się i niedbałym gestem oczyściła tył płaszcza, wyrównując go przy okazji. - Niekoniecznie kretyn, ślepy gnom to też nie najlepsze określenie, ale niewdzięczny błotoryj w pełni odda moje emocje, Crouch. - poklepała go po ramieniu z delikatnym uśmiechem.
Kiedy już przetransportowali się do Pubu Pod Trzema Miotłami Verethe poczuła się zupełnie jak dawniej. Ile to lat minęło kiedy nie odwiedzała Hogsmeade? Co najmniej trzy. Kiedy udało im się zająć stolik i zamówić coś mocniejszego Verethe wsparła łokcie o stół, kładąc brodę na jednej z dłoni. Uważnie lustrowała zmiany, które zaszły w Sylvainie, te, których nie zobaczyła wcześniej. Zbyt długo milczała, miała przecież zbyt wiele pytań by pozwolić sobie na choć minutę zwłoki.
- Jak to się stało, że mieszkasz teraz na Nokturnie? Skąd ten idiotyczny pomysł? Wiem, że nigdy nie byłeś w pełni normalny, ale mimo wszystko, Nokturn to raczej mało rodzinna dzielnica... - stwierdziła bezceremonialnie. - Co u Allison? - zagadnęła w końcu, zatrzymując się na chwilę, wyczekując odpowiedzi. W ciągu tych sześciu lat wymieniła z nią zaledwie kilka listów. Wiadome, że nie była na bieżąco z tym co dzieje się w jej życiu. Nie wiedziała nawet czy mają jeszcze ze sobą kontakt, szkoda tylko, że pomyślała o tym dopiero po fakcie.
Gość
Gość
Nawet ona nie upadła tak nisko? Och, jak miło.
Sylvain uśmiechnął się krzywo, ale nie skomentował jej słów, bo i nie było takiej potrzeby.
- Niewdzięczny błotoryj? - powtórzył za nią w zamyśleniu, nim kiwnął głową. - Też może być - zgodził się gładko i w końcu rozglądnął po znajomym pomieszczeniu, w którym się znaleźli w międzyczasie. Nie pamiętał kiedy był tu ostatni raz, ale bez wątpienia było to dawno. Bardzo dawno temu. O dziwo, jednak niewiele się tu zmieniło, jeśli w ogóle. Nie był tylko pewny czy to dobrze.
Zajęli miejsca przy jednym ze stolików, zamówili coś mocniejszego i zamilkli oboje przyglądając się sobie nawzajem. Vera przerwała ciszę swoimi pytaniami, a on choć początkowo znów się uśmiechnął (strasznie bawiło go to jej niedowierzanie, że mógł być na tyle szalony, by przenieść się na Nokturn), odwrócił od niej wzrok i sposępniał, kiedy wspomniała o Allison. Zrobił to jednak tylko na moment, bo zaraz powrócił spojrzeniem do dziewczyny i uśmiechnął się ponownie, choć kwaśno i niechętnie. Wzruszył ramionami.
- Mógłbym zadać ci to samo pytanie - odparł. - Niedawno wróciła z Egiptu, wychodzi za mąż... tyle wiem - dodał i na kolejną chwilę zamilkł, zbierając się w sobie, żeby jakoś to wszystko wyjaśnić Verze. - Po Hogwarcie wszystko się spieprzyło. Ona wyjechała bez słowa, a mi trochę odbiło - kolejny z tych jego kwaśnych uśmiechów. - Miałem wszystkich dość z arystokracją na czele, więc się wyniosłem z domu, spróbowałem swoich sił w aktorstwie i nawet mi się to spodobało. Mojej rodzinie niestety nie, stracili cierpliwość, wydziedziczyli mnie i... jestem teraz tutaj z tobą - rozłożył ręce na boki. Ot, piękne streszczenie sześciu lat: nic dodać, nic ująć. Mało przyjemna tematyka, bezsensu więc drążyć to wszystko i się dołować.
- No a co u ciebie? - zapytał dziarsko, uśmiechając się do niej, jakby przed chwilą opowiadał o pięknej pogodzie, a nie o tym jak nisko upadł.
Sylvain uśmiechnął się krzywo, ale nie skomentował jej słów, bo i nie było takiej potrzeby.
- Niewdzięczny błotoryj? - powtórzył za nią w zamyśleniu, nim kiwnął głową. - Też może być - zgodził się gładko i w końcu rozglądnął po znajomym pomieszczeniu, w którym się znaleźli w międzyczasie. Nie pamiętał kiedy był tu ostatni raz, ale bez wątpienia było to dawno. Bardzo dawno temu. O dziwo, jednak niewiele się tu zmieniło, jeśli w ogóle. Nie był tylko pewny czy to dobrze.
Zajęli miejsca przy jednym ze stolików, zamówili coś mocniejszego i zamilkli oboje przyglądając się sobie nawzajem. Vera przerwała ciszę swoimi pytaniami, a on choć początkowo znów się uśmiechnął (strasznie bawiło go to jej niedowierzanie, że mógł być na tyle szalony, by przenieść się na Nokturn), odwrócił od niej wzrok i sposępniał, kiedy wspomniała o Allison. Zrobił to jednak tylko na moment, bo zaraz powrócił spojrzeniem do dziewczyny i uśmiechnął się ponownie, choć kwaśno i niechętnie. Wzruszył ramionami.
- Mógłbym zadać ci to samo pytanie - odparł. - Niedawno wróciła z Egiptu, wychodzi za mąż... tyle wiem - dodał i na kolejną chwilę zamilkł, zbierając się w sobie, żeby jakoś to wszystko wyjaśnić Verze. - Po Hogwarcie wszystko się spieprzyło. Ona wyjechała bez słowa, a mi trochę odbiło - kolejny z tych jego kwaśnych uśmiechów. - Miałem wszystkich dość z arystokracją na czele, więc się wyniosłem z domu, spróbowałem swoich sił w aktorstwie i nawet mi się to spodobało. Mojej rodzinie niestety nie, stracili cierpliwość, wydziedziczyli mnie i... jestem teraz tutaj z tobą - rozłożył ręce na boki. Ot, piękne streszczenie sześciu lat: nic dodać, nic ująć. Mało przyjemna tematyka, bezsensu więc drążyć to wszystko i się dołować.
- No a co u ciebie? - zapytał dziarsko, uśmiechając się do niej, jakby przed chwilą opowiadał o pięknej pogodzie, a nie o tym jak nisko upadł.
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami