Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Ksiegarnia Beedle'a
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Ksiegarnia Beedle'a
Niewielka księgarnia ulokowana nieopodal Sowiej Poczty, na skrzyżowaniu głównej ulicy i ścieżki prowadzącej do Hogwartu.
Można tu znaleźć właściwie wszystko, od podręczników i poradników po harlequiny, horrory, thrillery, dramaty i książeczki z dowcipami. Właścicielka księgarni, Madame Reyes, szczyci się największą w Anglii kolekcją magicznych baśni. Honorowe miejsce na półkach zajmują oczywiście Baśnie Barda Beedle'a.
Na drzwiach zawieszono tabliczkę: "Zakaz wstępu dla psów, insektów i Beatrix Bloxam". Choć od śmierci Beatrix - zatwardziałej przeciwniczki Baśni Barda Beedle'a - minęło blisko czterdzieści pięć lat, właścicielka księgarni utrzymuje, że zakaz jest wciąż aktualny.
Uwaga, niektóre z tutejszych książek są zaczarowane i potrafią płatać figle!
Można tu znaleźć właściwie wszystko, od podręczników i poradników po harlequiny, horrory, thrillery, dramaty i książeczki z dowcipami. Właścicielka księgarni, Madame Reyes, szczyci się największą w Anglii kolekcją magicznych baśni. Honorowe miejsce na półkach zajmują oczywiście Baśnie Barda Beedle'a.
Na drzwiach zawieszono tabliczkę: "Zakaz wstępu dla psów, insektów i Beatrix Bloxam". Choć od śmierci Beatrix - zatwardziałej przeciwniczki Baśni Barda Beedle'a - minęło blisko czterdzieści pięć lat, właścicielka księgarni utrzymuje, że zakaz jest wciąż aktualny.
Uwaga, niektóre z tutejszych książek są zaczarowane i potrafią płatać figle!
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:02, w całości zmieniany 2 razy
Coś jest wspaniale uspokajającego w mężczyznach, którzy są pewni swoich przekonań. Którzy zdolni są przedstawić swój punkt widzenia w spokojny sposób. Na przykład pisząc rozprawę naukową. W tej chwili, kiedy moje myśli niczym rozedrgane w powietrzu płatki śniegu, wirowały niespokojne, wizja spędzenia chociażby chwili obok kogoś takiego, zdawała się bardzo atrakcyjna. I chociaż narazie nie wiem, że pan Vane potrafi spędzić cały dzień w bibliotece, już teraz podziwiam go z jaką pewnością siebie i bez większego ekscytowania się, podejmuje decyzję o tym, że poświęci chwilę na rozmowę z zagubioną kobietą.
Kiedy więc pan Vane nie odchodzi, ale zadaje pytania pomocnicze, wydaję się być mile zaskoczona. Wpatruję się w niego trochę już inaczej niż wtedy, kiedy chciałam go przeprosić, kiedy chciałam mu obiecać, że nigdy więcej nie pozwolę Peterowi niszczyć żadnej z jego książek. Teraz w moich oczach błyszczy nikła nadzieja, a pomiędzy smutkiem i beznadzieją, jest ona widoczna nawet jeżeli jest bardzo malutka. Może ten właśnie mężczyzna będzie umiał mi pomóc w tej mojej niedoli kosmicznej? Może stanie się moją przystanią, moim oparciem? Spoglądam na niego przez chwilę gubiąc się w nadzieii młodej kobiety, która znajduje pierwszego porządnego mężczyznę w swoim życiu i zaraz tworzy w głowie sobie scenariusze.
A później mrugam speszona tymi myślami, skupiam się na uformowaniu zwięzłej odpowiedzi.
- Tak, miałam... w domu pomagała mi z nim pewna czarownica. Ona niestety nie chciała przyjechać do Londynu, a teraz nie mogę się nawet z nią skontaktować. A jest coraz bardziej... intensywnie - patrzę za dzieckiem, wspominając jak fruwał w powietrzu, nie zważając na to, że jest za mały na takie wygłupy. Anomalie były powszechnym problemem, ale u Petera objawiły się, kiedy znów pojawiliśmy się na angielskich ziemiach. - Tutaj nikogo nie znam - wyjawiam, podkreślając określenie miejsca, bo może nie tylko chodzi o samo Hogsmedae, ale może o całą Anglię. Ale to też nie była do końca prawda, ponieważ w całej Anglii miałam też brata-kuzyna, który mógłby mi na pewno zorganizować pomoc. Gdybym zdecydowała się z nim zostać. Widziałam jednak, że ma już inne plany na przyszłość, młodą żonę i nie jest wolnym kawalerem. Dlatego, nim zaoferował pomoc, odeszłam z ich domu.
-Pan uważa, że Trzy Miotły to dobre miejsce dla nas? - pełna obaw zerkam w bok, bojąc się wyznać, że nie stać mnie na takie luksusy. Mogę spędzić tu kilka dni, ale czy gdybym miała jednak tu zamieszkać, to nie powinnam wszystkich pieniędzy przeznaczyć na zakup domu? Poza tym, czy to nie jest zbyt znany lokal? Nie bałam się o siebie, ale kiedy pomyślałam o tym, ze Peter mógłby zacząć komuś nieodpowiedniemu przypominać swojego ojca... Aż zadrżałam, ale wtedy pan Vane powiedział coś od czego na prawdę łzy mi w oczach stanęły.
- Wydaje mi się, że ostatnio mam szczęście do porządnych mężczyzn - przeciągam ostatnie słowo, rozmarzona, zapominam już o Corneliusie, którego nazwałam w ten sposób jako ostatniego, a przez którego uciekam z Londynu. - Pójdziemy tam?
Kiedy więc pan Vane nie odchodzi, ale zadaje pytania pomocnicze, wydaję się być mile zaskoczona. Wpatruję się w niego trochę już inaczej niż wtedy, kiedy chciałam go przeprosić, kiedy chciałam mu obiecać, że nigdy więcej nie pozwolę Peterowi niszczyć żadnej z jego książek. Teraz w moich oczach błyszczy nikła nadzieja, a pomiędzy smutkiem i beznadzieją, jest ona widoczna nawet jeżeli jest bardzo malutka. Może ten właśnie mężczyzna będzie umiał mi pomóc w tej mojej niedoli kosmicznej? Może stanie się moją przystanią, moim oparciem? Spoglądam na niego przez chwilę gubiąc się w nadzieii młodej kobiety, która znajduje pierwszego porządnego mężczyznę w swoim życiu i zaraz tworzy w głowie sobie scenariusze.
A później mrugam speszona tymi myślami, skupiam się na uformowaniu zwięzłej odpowiedzi.
- Tak, miałam... w domu pomagała mi z nim pewna czarownica. Ona niestety nie chciała przyjechać do Londynu, a teraz nie mogę się nawet z nią skontaktować. A jest coraz bardziej... intensywnie - patrzę za dzieckiem, wspominając jak fruwał w powietrzu, nie zważając na to, że jest za mały na takie wygłupy. Anomalie były powszechnym problemem, ale u Petera objawiły się, kiedy znów pojawiliśmy się na angielskich ziemiach. - Tutaj nikogo nie znam - wyjawiam, podkreślając określenie miejsca, bo może nie tylko chodzi o samo Hogsmedae, ale może o całą Anglię. Ale to też nie była do końca prawda, ponieważ w całej Anglii miałam też brata-kuzyna, który mógłby mi na pewno zorganizować pomoc. Gdybym zdecydowała się z nim zostać. Widziałam jednak, że ma już inne plany na przyszłość, młodą żonę i nie jest wolnym kawalerem. Dlatego, nim zaoferował pomoc, odeszłam z ich domu.
-Pan uważa, że Trzy Miotły to dobre miejsce dla nas? - pełna obaw zerkam w bok, bojąc się wyznać, że nie stać mnie na takie luksusy. Mogę spędzić tu kilka dni, ale czy gdybym miała jednak tu zamieszkać, to nie powinnam wszystkich pieniędzy przeznaczyć na zakup domu? Poza tym, czy to nie jest zbyt znany lokal? Nie bałam się o siebie, ale kiedy pomyślałam o tym, ze Peter mógłby zacząć komuś nieodpowiedniemu przypominać swojego ojca... Aż zadrżałam, ale wtedy pan Vane powiedział coś od czego na prawdę łzy mi w oczach stanęły.
- Wydaje mi się, że ostatnio mam szczęście do porządnych mężczyzn - przeciągam ostatnie słowo, rozmarzona, zapominam już o Corneliusie, którego nazwałam w ten sposób jako ostatniego, a przez którego uciekam z Londynu. - Pójdziemy tam?
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
W przeciwieństwie do wielu napotykanych ludzi astronom wiedział, kim był. Nawet po kryzysie, gdy budowała się jego nowa osobowość, filary pozostały jednakie. Trwałe. Nienaruszone. Silne jak nigdy wcześniej. Wiele wszak można było powiedzieć o Jaydenie Vane, jednak nie można było mu zarzucić wahania własnych poglądów. Wychowany w jasno określonych wartościach, transparentnych już na etapie niemowlęcym, zdawał sobie sprawę z tego, co go formowało. A co go formowało, oznaczało również jego tożsamość. Tożsamość oznaczała wszak wszystko. Każdy detal ludzkiego istnienia. Naznaczała, tworzyła, gruntowała. Wykuwała. Pozwalała utrzymać się na powierzchni. Prosty schemat ludzkiej psychiki, a jednak po świecie wciąż chodziło tak wiele zagubionych dusz i każdego dnia przybywało ich więcej. Astronom, patrząc na swoich uczniów, na swoich przyjaciół, na swoich znajomych, zastanawiał się nie raz nad istotą ów kwestii. Nad źródłem najprostszego i równocześnie najpopularniejszego ludzkiego problemu. Werdykt zawsze był jednak bez względu na stronę, z której nachylał się nad tematyką. To dynamika subsystemu systemu społecznego społeczeństwa. Dynamika aktualnego społeczeństwa nie wspomagała w zachowaniu trzeźwości i jasności umysłu - opierała się wszak na nieustannym wymyślaniu samego siebie od początku i testowaniu kolejnych wersji własnego ja we wszystkich możliwych warunkach. Sprowadzało się to do braku stabilnych filarów. Do braku edukacji na którymś etapie ludzkiego życia. Na brakującym ogniwie, które nadgonienie w dorosłym życiu było praktycznie niemożliwe. A przecież bez zaufania, solidarności i odpowiedzialności nie można było być pewnym siebie. Nie można było mieć odwagi. Być człowiekiem. Widział to w swoim otoczeniu. Widział to w swoim życiu. Widział jak zaufanie, solidarność i odpowiedzialność - trzy filary, które od pokoleń były ukrytą podstawą ludzkiego bytowania w świecie, waliły się i trzęsły w posadach. Budujący je kruszec odrywał się i upadał. Miażdżył. A oni, zamiast ratować to, co pozostało, nie troszczyli się o nie wcale. Nie rozpatrywali nowych wydarzeń i skrętów z punktu widzenia tego, jaki ów podstawy miały wpływ właśnie na zaufanie, solidarność i odpowiedzialność...
Tutaj nikogo nie znam.
On to widział. Dostrzegał błędy funkcjonowania człowieka we współczesnym społeczeństwie i starał się, jak mógł przeciwstawiać wszystkiemu, co miało unicestwić resztkę tego, w co wierzył. Przez całą sytuację z Pomoną, bolesny cios Roselyn jego zaufanie drżało, lecz walczył o nie. Chciał o nie walczyć. Znał w końcu prawdę. Znał siebie. Znał filary. Nie musiał przetwarzać więc informacji ani kalkulować ich w kategoriach zysku i strat - wiedział wszak od samego początku, że miał pomóc potrzebującej wsparcia kobiecie. Czy byłoby to dziecko, magiczna istota, inny mężczyzna, ktokolwiek. Gdziekolwiek. - Cóż. Mnie już pani zna. - Nie było to wymuszone, a jednak proste i zarazem wyraźne. Delikatny uśmiech pokrzepienia wykwitł na męskiej twarzy, rozjaśniając ją pierwszy raz od dłuższego czasu. Nie tylko od momentu wejścia do księgarni, lecz w szerokim tego słowa znaczeniu. Kobieta nie mogła tego wiedzieć, ale mogła to zobaczyć właśnie teraz. Ulotna chwila ponownego uczenia się ludzkości. Słysząc obawy czarownicy, skinął głową. - Na ten moment kręci się tu trochę patroli, jednak Trzy Miotły będą tymczasowo najlepszym rozwiązaniem. - Nie oszukiwał jej, że mogła zostać tam na zawsze. Że miała być tam całkowicie bezpieczna. Nie było już takiego miejsca - w stu procentach zabezpieczonego i odciętego od zagrożenia. Nawet jeśli nie była stąd, doskonale zdawała sobie sprawę z szerzącego się chaosu - widział to w jej spojrzeniu, gestach. Słyszał w wypowiadanych przez nią słowach. Nie oznaczało to jednak, że mieli się poddawać. Że ona miała się poddawać. Miała syna, którego musiała chronić, a Jayden rozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny. Nawet w swej nieświadomości - matka jego dzieci też była swego czasu poszukiwana, wytropiona i wytępiona. Jej nazwisko zlewało się z tym należącym do niego, a związek, który tworzyli, nie był już żadną tajemnicą. Chciał jednak przekazać niespodziewanej towarzyszce to, co mógł - swój spokój i opanowanie. By chociaż na chwilę mogła powstrzymać szybko bijące z niepokoju serce.
Wydaje mi się, że ostatnio mam szczęście do porządnych mężczyzn.
Nawet nie wiedział, kiedy zaśmiał się krótko schrypniętym od zaciśniętego gardła śmiechem. - Tylko czas zweryfikuje porządnego człowieka. Chodźmy - powiedział jedynie, po czym odebrał swoją książkę od bibliotekarza i wyprowadził czarownicę wraz z jej synem na zewnątrz. Stamtąd było zaledwie parę kroków do Trzech Mioteł i chociaż jeszcze chwilę wcześniej nie bali się rozmawiać, pozwolili, by zaduma zawisła pomiędzy nimi na czas pokonania drogi do pubu. Pochłonięty myślami Jayden miał już w głowie odpowiedni plan - wciąż wszak nie zrezygnował z wynajmu jednego z pokoi, w którym ciągle znajdowała się część jego rzeczy. Cena po znajomości była śmiesznie niska i pomimo trwającej zawieruchy, właściciel nie upominał się o swoje. Może była to właśnie okazja dla pani Wrońskiej?
|zt x2
Tutaj nikogo nie znam.
On to widział. Dostrzegał błędy funkcjonowania człowieka we współczesnym społeczeństwie i starał się, jak mógł przeciwstawiać wszystkiemu, co miało unicestwić resztkę tego, w co wierzył. Przez całą sytuację z Pomoną, bolesny cios Roselyn jego zaufanie drżało, lecz walczył o nie. Chciał o nie walczyć. Znał w końcu prawdę. Znał siebie. Znał filary. Nie musiał przetwarzać więc informacji ani kalkulować ich w kategoriach zysku i strat - wiedział wszak od samego początku, że miał pomóc potrzebującej wsparcia kobiecie. Czy byłoby to dziecko, magiczna istota, inny mężczyzna, ktokolwiek. Gdziekolwiek. - Cóż. Mnie już pani zna. - Nie było to wymuszone, a jednak proste i zarazem wyraźne. Delikatny uśmiech pokrzepienia wykwitł na męskiej twarzy, rozjaśniając ją pierwszy raz od dłuższego czasu. Nie tylko od momentu wejścia do księgarni, lecz w szerokim tego słowa znaczeniu. Kobieta nie mogła tego wiedzieć, ale mogła to zobaczyć właśnie teraz. Ulotna chwila ponownego uczenia się ludzkości. Słysząc obawy czarownicy, skinął głową. - Na ten moment kręci się tu trochę patroli, jednak Trzy Miotły będą tymczasowo najlepszym rozwiązaniem. - Nie oszukiwał jej, że mogła zostać tam na zawsze. Że miała być tam całkowicie bezpieczna. Nie było już takiego miejsca - w stu procentach zabezpieczonego i odciętego od zagrożenia. Nawet jeśli nie była stąd, doskonale zdawała sobie sprawę z szerzącego się chaosu - widział to w jej spojrzeniu, gestach. Słyszał w wypowiadanych przez nią słowach. Nie oznaczało to jednak, że mieli się poddawać. Że ona miała się poddawać. Miała syna, którego musiała chronić, a Jayden rozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny. Nawet w swej nieświadomości - matka jego dzieci też była swego czasu poszukiwana, wytropiona i wytępiona. Jej nazwisko zlewało się z tym należącym do niego, a związek, który tworzyli, nie był już żadną tajemnicą. Chciał jednak przekazać niespodziewanej towarzyszce to, co mógł - swój spokój i opanowanie. By chociaż na chwilę mogła powstrzymać szybko bijące z niepokoju serce.
Wydaje mi się, że ostatnio mam szczęście do porządnych mężczyzn.
Nawet nie wiedział, kiedy zaśmiał się krótko schrypniętym od zaciśniętego gardła śmiechem. - Tylko czas zweryfikuje porządnego człowieka. Chodźmy - powiedział jedynie, po czym odebrał swoją książkę od bibliotekarza i wyprowadził czarownicę wraz z jej synem na zewnątrz. Stamtąd było zaledwie parę kroków do Trzech Mioteł i chociaż jeszcze chwilę wcześniej nie bali się rozmawiać, pozwolili, by zaduma zawisła pomiędzy nimi na czas pokonania drogi do pubu. Pochłonięty myślami Jayden miał już w głowie odpowiedni plan - wciąż wszak nie zrezygnował z wynajmu jednego z pokoi, w którym ciągle znajdowała się część jego rzeczy. Cena po znajomości była śmiesznie niska i pomimo trwającej zawieruchy, właściciel nie upominał się o swoje. Może była to właśnie okazja dla pani Wrońskiej?
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30.04
To nie tak miało być. Zaplanował przecież ten dzień co do najmniejszego szczegółu i do każdej minuty. Cenił w życiu porządek, choć wojna i kariera nauczyły go poruszania się w chaosie. To bałagan dziejów stwarzał okazję do wybicia się ludziom takim, jak on. Ciężka i sytematyczna praca procentowała tylko w mitach opowiadanych przez możnych klasom niższym. Służba pracowała lepiej, wierząc, że kiedyś oszczędzi na własny domek, a pokojówki czesały się ładniej gdy wierzyły, że mogą uwieść panicza i zostać księżniczkami. Zaobserwował to w domach bogatszych przyjaciół - choć przed laty Sallowów było stać na służbę, to pani matka przyjmowała do pracy tylko mniej urodziwe dziewczyny. Po latach uważał to za błąd. Może i pan ojciec nigdy nie zerkał na inne kobiety, ale gdyby Cornelius i Solas mogli zaspokoić żądze w domu to może nie zwróciliby uwagi na nieodpowiednie dziewczyny? Layla Mallard i Jade Sykes były w końcu ich życiowymi błędami - błędami, których uniknęliby gdyby byli nieco starsi (snując w myślach swoje teorie, Cornelius wygodnie zapominał, że to on poznał Laylę jako dwudziestolatek, a Solas był już mężczyzną i starym kawalerem gdy się oświadczał. W jakiś sposób, to zresztą smutniejsze) albo zawczasu nabrali doświadczenia z kobietami. Będzie musiał porozmawiać o tym z Valerie, gdy już będzie ich stać na służbę - błędy jego matki w kwestii pokojówek kosztowały Solasa życie, błędy Layli kosztowały Marceliusa wszystko, następnych synów wychowa lepiej.
Problem w tym, że musiał wychować też córkę, a na dziewczynkach się nie znał i wszystko było nie tak, jak zaplanował. Valerie miała dziś przymiarki sukni ślubnej, a on miał wolne popołudnie - zaoferował więc, że weźmie małą Hersilię na wycieczkę. Niedługo formalnie ją adoptuje, a dotychczas widywali się tylko z Valerie, chciał żeby mała oswoiła się trochę z jego towarzystwem. Była bardzo cichym dzieckiem i choć Valerie zapewniała Corneliusa, że Hersilia cieszy się z wielu rzeczy to jakoś tego nie widział. Czy siedmiolatek nie powinny cechować wybuchy żywszego entuzjazmu na widok drogich lalek i innych prezentów? Może po prostu była nieśmiała, może potrzebował spędzić z nią trochę czasu. Mógłby też po prostu wyczuć emocje dziewczynki, nikt by niczego nie wiedział ani nie wyczuł, pokusa była ogromna, ale postanowił spróbować zachować się jak inni czarodzieje i użyć swoich talentów jedynie w ostateczności.
Londyn był dla Hersilii codziennością, chciał wziąć ją na wycieczkę - a Anglia była niebezpieczna. Po długim namyśle zdecydował się na Hogsmeade, wspominając własne wizyty w Miodowym Królestwie. Barwnie opowiedział dziewczynce o słodyczach, jakich nie widziała nigdy w życiu, nie ma takich w Niemczech ani nawet w Londynie, Hogsmeade z nich słynie, obiecał, że jeśli zje w domu obiad to kupi jej na deser co tylko zechce, a potem użył zamówionego wcześniej świstoklika (nie bój się, to tylko krótkie szarpnięcie) aby zabrać małą do Szkocji. Prosto pod drzwi do Miodowego Królestwa, które okazało się...
...zamknięte na cztery spusty.
Tego Cornelius nie przewidział i nie miał nawet kogo za to obwinić. Gdyby zwierzył się ze swoich planów komukolwiek w pracy, właśnie pisałby w myślach zwolnienie dla pracownika, który życzliwie doradziłby mu dobre miejsca na spędzanie czasu z dziećmi. Na nieszczęście, rozmowy w Ministerstwie o sprawach osobistych były poniżej godności Sallowa (interesował się życiem prywatnym każdego, ale o swoim nic nie zdradzał), więc za pocałowanie klamki mógł winić jedynie s i e b i e. Straszne uczucie.
Jeszcze straszniejsze było to, że oczy zazwyczaj spokojnej Hersilii z miejsca napełniły się łzami.
-Wszystko w porządku? Zjemy deser w domu, a teraz pójdziemy w... ciekawsze miejsce! - wypalił Cornelius, spontanicznie, bo co innego mógł powiedzieć?
-Tak, dobrze, w porządku. - pisnęła dziewczynka, zupełnie jakby się go bała - nie szlochała zresztą, tylko spróbowała uśmiechnąć się blado przez łzy, a jej oczy robiły się coraz bardziej szkliste, a potem spuściła głowę by nie patrzeć na zaryglowane drzwi do obiecanego królestwa słodyczy, a to wszystko było dla Corneliusa jeszcze gorsze niż atak dziecięcej histerii, którego się spodziewał.
-Tutaj jest księgarnia, miałaś kiedyś książkę z bajkami, która potrafi fruwać? Chodź, kupię ci ją, zobaczymy co mają nowego! - myślał prędko i gorączkowo, podświadomie kierując się ku temu, co pocieszało jego gdy był dzieckiem. Uwielbiał czytać, zawsze, a Tiara Przydziału prawie bez wahania przydzieliła go do Ravenclawu.
Hersilia nie podzielała niestety podobnych zainteresowań (latające słodycze brzmiały ciekawiej od latających książek),więc wcale nie wydawała się pocieszona, ale próbowała zrobić dzielną minę. Tato w Niemczech bardzo się złościł, jak płakała, a choć nowy tato złościł się jakoś mniej i inaczej to bardzo bała się, że jej smutek wszystko zepsuje. Im bardziej się bała, tym trudniej było jej opanować łzy i gdy weszli już do księgarni, kilka spłynęło jej po policzkach.
Cornelius, widząc to wszystko, czuł się tak bezradny jak nigdy w życiu - nie miał pojęcia co robić, nie miał pojęcia jak wytłumaczyć to wszystko Valerie (i, co gorsza, właścicielce księgarni), do głowy przychodziło mu jedynie wprowadzenie Hersilii między półki, w jakieś ciche miejsce w którym mogłaby się uspokoić, a on kucnie przed nią i obieca jej że kupi jej co tylko by chciała i...
...I zanim zdążył rozejrzeć się panicznie po księgarni, jego wzrok padł na kogoś, kto mógł uczynić to popołudnie j e s z c z e gorszym. Stali z Hersilią w drzwiach, te się za nimi zamknęły, było już za późno by się wycofać ani by umknąć spojrzeniem przed innym klientem księgarni.
-Dzień dobry panie Sykes. - powitał go lodowato Cornelius, nie zapominając o dobrych manierach choć powitanie bardziej wysyczał niż wypowiedział. Desperacko wznosząc wyżej podbródek, by zachować godność, choć było to trochę trudne z zapłakaną siedmiolatką u boku.
To nie tak miało być. Zaplanował przecież ten dzień co do najmniejszego szczegółu i do każdej minuty. Cenił w życiu porządek, choć wojna i kariera nauczyły go poruszania się w chaosie. To bałagan dziejów stwarzał okazję do wybicia się ludziom takim, jak on. Ciężka i sytematyczna praca procentowała tylko w mitach opowiadanych przez możnych klasom niższym. Służba pracowała lepiej, wierząc, że kiedyś oszczędzi na własny domek, a pokojówki czesały się ładniej gdy wierzyły, że mogą uwieść panicza i zostać księżniczkami. Zaobserwował to w domach bogatszych przyjaciół - choć przed laty Sallowów było stać na służbę, to pani matka przyjmowała do pracy tylko mniej urodziwe dziewczyny. Po latach uważał to za błąd. Może i pan ojciec nigdy nie zerkał na inne kobiety, ale gdyby Cornelius i Solas mogli zaspokoić żądze w domu to może nie zwróciliby uwagi na nieodpowiednie dziewczyny? Layla Mallard i Jade Sykes były w końcu ich życiowymi błędami - błędami, których uniknęliby gdyby byli nieco starsi (snując w myślach swoje teorie, Cornelius wygodnie zapominał, że to on poznał Laylę jako dwudziestolatek, a Solas był już mężczyzną i starym kawalerem gdy się oświadczał. W jakiś sposób, to zresztą smutniejsze) albo zawczasu nabrali doświadczenia z kobietami. Będzie musiał porozmawiać o tym z Valerie, gdy już będzie ich stać na służbę - błędy jego matki w kwestii pokojówek kosztowały Solasa życie, błędy Layli kosztowały Marceliusa wszystko, następnych synów wychowa lepiej.
Problem w tym, że musiał wychować też córkę, a na dziewczynkach się nie znał i wszystko było nie tak, jak zaplanował. Valerie miała dziś przymiarki sukni ślubnej, a on miał wolne popołudnie - zaoferował więc, że weźmie małą Hersilię na wycieczkę. Niedługo formalnie ją adoptuje, a dotychczas widywali się tylko z Valerie, chciał żeby mała oswoiła się trochę z jego towarzystwem. Była bardzo cichym dzieckiem i choć Valerie zapewniała Corneliusa, że Hersilia cieszy się z wielu rzeczy to jakoś tego nie widział. Czy siedmiolatek nie powinny cechować wybuchy żywszego entuzjazmu na widok drogich lalek i innych prezentów? Może po prostu była nieśmiała, może potrzebował spędzić z nią trochę czasu. Mógłby też po prostu wyczuć emocje dziewczynki, nikt by niczego nie wiedział ani nie wyczuł, pokusa była ogromna, ale postanowił spróbować zachować się jak inni czarodzieje i użyć swoich talentów jedynie w ostateczności.
Londyn był dla Hersilii codziennością, chciał wziąć ją na wycieczkę - a Anglia była niebezpieczna. Po długim namyśle zdecydował się na Hogsmeade, wspominając własne wizyty w Miodowym Królestwie. Barwnie opowiedział dziewczynce o słodyczach, jakich nie widziała nigdy w życiu, nie ma takich w Niemczech ani nawet w Londynie, Hogsmeade z nich słynie, obiecał, że jeśli zje w domu obiad to kupi jej na deser co tylko zechce, a potem użył zamówionego wcześniej świstoklika (nie bój się, to tylko krótkie szarpnięcie) aby zabrać małą do Szkocji. Prosto pod drzwi do Miodowego Królestwa, które okazało się...
...zamknięte na cztery spusty.
Tego Cornelius nie przewidział i nie miał nawet kogo za to obwinić. Gdyby zwierzył się ze swoich planów komukolwiek w pracy, właśnie pisałby w myślach zwolnienie dla pracownika, który życzliwie doradziłby mu dobre miejsca na spędzanie czasu z dziećmi. Na nieszczęście, rozmowy w Ministerstwie o sprawach osobistych były poniżej godności Sallowa (interesował się życiem prywatnym każdego, ale o swoim nic nie zdradzał), więc za pocałowanie klamki mógł winić jedynie s i e b i e. Straszne uczucie.
Jeszcze straszniejsze było to, że oczy zazwyczaj spokojnej Hersilii z miejsca napełniły się łzami.
-Wszystko w porządku? Zjemy deser w domu, a teraz pójdziemy w... ciekawsze miejsce! - wypalił Cornelius, spontanicznie, bo co innego mógł powiedzieć?
-Tak, dobrze, w porządku. - pisnęła dziewczynka, zupełnie jakby się go bała - nie szlochała zresztą, tylko spróbowała uśmiechnąć się blado przez łzy, a jej oczy robiły się coraz bardziej szkliste, a potem spuściła głowę by nie patrzeć na zaryglowane drzwi do obiecanego królestwa słodyczy, a to wszystko było dla Corneliusa jeszcze gorsze niż atak dziecięcej histerii, którego się spodziewał.
-Tutaj jest księgarnia, miałaś kiedyś książkę z bajkami, która potrafi fruwać? Chodź, kupię ci ją, zobaczymy co mają nowego! - myślał prędko i gorączkowo, podświadomie kierując się ku temu, co pocieszało jego gdy był dzieckiem. Uwielbiał czytać, zawsze, a Tiara Przydziału prawie bez wahania przydzieliła go do Ravenclawu.
Hersilia nie podzielała niestety podobnych zainteresowań (latające słodycze brzmiały ciekawiej od latających książek),więc wcale nie wydawała się pocieszona, ale próbowała zrobić dzielną minę. Tato w Niemczech bardzo się złościł, jak płakała, a choć nowy tato złościł się jakoś mniej i inaczej to bardzo bała się, że jej smutek wszystko zepsuje. Im bardziej się bała, tym trudniej było jej opanować łzy i gdy weszli już do księgarni, kilka spłynęło jej po policzkach.
Cornelius, widząc to wszystko, czuł się tak bezradny jak nigdy w życiu - nie miał pojęcia co robić, nie miał pojęcia jak wytłumaczyć to wszystko Valerie (i, co gorsza, właścicielce księgarni), do głowy przychodziło mu jedynie wprowadzenie Hersilii między półki, w jakieś ciche miejsce w którym mogłaby się uspokoić, a on kucnie przed nią i obieca jej że kupi jej co tylko by chciała i...
...I zanim zdążył rozejrzeć się panicznie po księgarni, jego wzrok padł na kogoś, kto mógł uczynić to popołudnie j e s z c z e gorszym. Stali z Hersilią w drzwiach, te się za nimi zamknęły, było już za późno by się wycofać ani by umknąć spojrzeniem przed innym klientem księgarni.
-Dzień dobry panie Sykes. - powitał go lodowato Cornelius, nie zapominając o dobrych manierach choć powitanie bardziej wysyczał niż wypowiedział. Desperacko wznosząc wyżej podbródek, by zachować godność, choć było to trochę trudne z zapłakaną siedmiolatką u boku.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To miał być naprawdę miły dzień. Tak przynajmniej sobie zaplanowałem, gdy obwieszczałem Jarvisowi, że wybierzemy się na wycieczkę – i to nie do pobliskiego lasu, a dalej, dużo dalej. Dzieciakowi doskwierało już siedzenie na tyłku, miał dość wędrowania między Gawrą a domem dziadków i nawet sporadyczne wyprawy na targ nie za bardzo pomagały na tę stagnację i marazm, które tylko potęgowały jego marudzenie; nic dziwnego, w końcu był Sykesem z krwi i kości, potrzebował ruchu, potrzebował przygód, nawet w tych mrocznych, nieprzyjaznych czasach. A może zwłaszcza; próbowałem robić wszystko, by mimo toczącej się dookoła wojny chłopiec nie odczuł jej za mocno na własnej skórze. Na szczęście konflikt omijał nas, szerszym lub węższym, łukiem, a wszyscy członkowie rodziny wciąż byli cali i zdrowi. Mieliśmy co włożyć do kociołka, co więcej nikt nie próbował spalić nas na stosie – ależ łaska – kiedy jednak odnajdą nas grabieżcy? Pospolici złodzieje...? Łudziłem się, że nigdy. Jednak nawet ja nie byłem tak naiwny, by naprawdę w to wierzyć.
Lecz przecież nie zamierzałem porzucać swego domu, swej ziemi, bez walki. Lancashire było naszą przystanią, a Ollivanderowie przyjaciółmi. Mimo wszystko w tej chwili myślałem o czymś zgoła innym: musiałem wymyślić coś, by uczcić urodziny Jarvisa. A przynajmniej datę umowną, którą uznałem za ten piękny, radosny dzień, gdy Tamta Kobieta wydała go na świat, a mnie przy nich nie było. Rzeczywistość skutecznie ograniczała moje zapędy, wieści, które docierały z okolicznych hrabstw, ostudzały zapał, po rozważeniu wszelkich za i przeciw w końcu padło na Szkocję – może nie całkiem bezpieczną, lecz dużo spokojniejszą. Wpierw mieliśmy udać się do Hogsmeade, chciałem wykorzystać okazję i spotkać się tam z Jaydenem na krótką pogawędkę, a przy okazji pokazać synowi magiczną wioskę; czy Magiczne Królestwo mogło być otwarte? No cóż, przekonamy się. Wstąpimy do księgarni, zobaczymy, co znajdziemy w niej ciekawego, później moglibyśmy zahaczyć o hodowlę Despenser, na pewno nie będzie miała nic na przeciw, a młody zyskałby okazję, by spędzić trochę czasu z aetonanami. Byle tylko nie polubił się z niuchaczem Rufusem, to byłaby tragedia...
Do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem; zaraz po śniadaniu i upewnieniu się, że nasz trzeci, nieco płochliwy lokator ma się dobrze, skorzystaliśmy ze świstoklika, który przeniósł nas na obrzeża Hogsmeade. Co prawda po śniegu nie było już nawet śladu, a tego dnia – wyjątkowo – nie padał deszcz, to ziemia była błotnista, powietrze ciężkie i wilgotne. To jednak nie mogło nas powstrzymać. Z ukłuciem smutku spoglądałem na bure, smutne uliczki i zamknięte sklepy, lecz starałem się robić dobrą minę do złej gry; opowiadałem Jarvisowi o tym, gdzie znajdowały się najlepsze kryjówki (bo przecież kiedyś na pewno będzie bawił się z rówieśnikami w chowanego) i że w Miodowym Królestwie przepuszczałem niemalże całe kieszonkowe. – Ale nie martw się, w domu mamy jeszcze fasolki od wujka Jaydena. To nam wystarczy, co? – zagadnąłem Jarvisa, gdy powitał nas krzywy napis „zamknięte”. Wnętrze niegdyś wypełnionego kolorami, zapachami i smakami sklepu teraz było przygnębiająco puste i zakurzone. Co się stało z właścicielami? Uciekli przed wojną? Cholera. Podrzuciłem syna do góry, próbując odwrócić jego uwagę od cukierni, nie dać mu dość czasu, by choćby zacząć się smucić, po czym oparłem go sobie na biodrze i ruszyłem w kierunku Trzech Mioteł, gdzie powinien lada chwila pojawić się Vane. Dobrze było go zobaczyć, a także podetknąć małemu pod nos kogoś, kogo jeszcze nie męczył swoimi niekończącymi się pytaniami. Jaydena w końcu czekało to samo, tylko w potrójnej dawce – już mu współczułem. Tym bardziej powinien ćwiczyć, póki jeszcze miał czas.
Pożegnaliśmy się dopiero dwie godziny później, przy skrzyżowaniu głównej ulicy i ścieżki prowadzącej do zamku; wtedy nadszedł czas na kolejny przystanek naszej męskiej wyprawy, księgarnię Beedle'a. Nie chciałem, by mały zaglądał w działy, od których powinien trzymać się z dala, dlatego znów wziąłem go na ręce i wraz z nim zacząłem zapoznawać się z kolejnymi tytułami z regału przeznaczonego dla młodszych odbiorców. Nuda, księżniczki i książęta, też nuda, smoki, no sam nie wiem... Trudno było wybrać coś, co zadowoliłoby nas obu. W końcu jednak znaleźliśmy niepozorną książeczkę o pięknych, ruchomych ilustracjach, które ożywały po wypowiedzeniu odpowiednich słów; na szczęście cena, choć stosunkowo wysoka, leżała w zakresie moich możliwości. Dobrze, że ledwie dwa dni temu odebrałem zapłacę za najnowszy talizman, inaczej musielibyśmy obejść się smakiem. I już ruszaliśmy w stronę lady, ku zaczytanej w Czarownicy właścicielce księgarenki, gdy owionął nas powiew rześkiego powietrza, a do uszu dotarło brzęczenie powieszonego przy drzwiach dzwoneczka.
Jakie były szanse, że wpadniemy na siebie akurat tutaj, teraz? Najchętniej zignorowałbym stojącego przed nami czarodzieja, tego zawszonego Sallowa, który nie szczędził pod adresem Jade – i całej naszej rodziny – niewybrednych komentarzy. Nawet mimo tego, że się odezwał. W końcu mogłem doznać ciężkiego przypadku głuchoty, nie? Kątem oka dojrzałem jednak towarzyszącą mu sylwetkę, małą, odzianą w falbaniastą sukieneczkę... Pojawienie się u jego boku dziewczynki nie umknęło również uwadze Jarvisa, który już wlepiał w nią zainteresowane spojrzenie otwartych szeroko oczu; nieczęsto miał szansę obcować z rówieśnikami. – Do tej pory był całkiem dobry, panie Sallow – odparłem oszczędnie, nie kryjąc swojej niechęci, podkreślając przy tym słowo pan, bo taki był z niego pan, jak z garborożej dupy trąba. Powoli odwróciłem się w ich stronę, stawiając syna na ziemi; bawił mnie kontrast między nami, niemalże namacalny. Drogie, delikatne materiały, zapewne zakupione za ministerialne galeony, w zestawieniu z grubymi, wytrzymałymi płótnami i ubłoconymi buciskami. Przez krótką chwilę próbowałem sobie przypomnieć, czy Sallow miał żonę, córkę, lecz przecież kto wie – może zmalował ją sobie na boku? Mogli udawać, że są od nas lepsi, że kierują się zasadami, jednak było to tylko czcze gadanie. – Nie zabłądziłeś przypadkiem, czy zamknęliście już w Londynie wszystkie księgarnie? – zagadnąłem, przywołując na usta pozbawiony choćby krztyny sympatii uśmiech. Zaraz jednak zbladł. – Teraz przerzuciłeś się na gnębienie dzieci? – mruknąłem z niesmakiem, dostrzegając lśniące od łez policzki towarzyszącej mu dziewczynki. Zanim wypacykowany elegancik zdołałby mi cokolwiek odpowiedzieć, przykucnąłem już przy milczącej niczym zaklęta, pobladłej – ze strachu? – kruszyny. Wyglądała trochę jak lalka; nieszczęśliwa, stłamszona dziecina. – Co się stało? Wszystko w porządku? – Próbowałem zachować spokój, przemawiać do niej wyuczonym, cierpliwym tonem głosu, lecz za fasadą opanowania czaiło się coś więcej. Coś, co zaadresowane było do ministerialnego urzędasa; ostrzeżenie. Jeśli płakała przez niego...
Starałem się podejść do niej jak zlęknionego, wystraszonego zwierzęcia. Nie wykonywałem gwałtownych ruchów, nie odzywałem się głośno. Jarvis jednak nie opanował jeszcze tej sztuki, entuzjazm, który dostrzegałem gołym okiem, wziął górę nad rozsądkiem. – Ale śmieszne – oświadczył nagle tonem znawcy, skracając odległość, która dzieliła go od obcego dziecka, ujmując w palce jedną z falban jej drogiego odzienia. – Wygodnie ci w tym biegać? – dodał po chwili z niekłamaną konsternacją, niewielką zmarszczką pojawiającą się między mocno zarysowanymi brwiami. – Pewnie dlatego płaczesz, że nie możesz biegać – doznał nagłego olśnienia, pozwalając sobie na niczym nieograniczoną bezpośredniość, dziecięcą szczerość. No przecież, że dlatego płakała. To logiczne.
Na gacie Merlina, tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedział o kobietach.
Lecz przecież nie zamierzałem porzucać swego domu, swej ziemi, bez walki. Lancashire było naszą przystanią, a Ollivanderowie przyjaciółmi. Mimo wszystko w tej chwili myślałem o czymś zgoła innym: musiałem wymyślić coś, by uczcić urodziny Jarvisa. A przynajmniej datę umowną, którą uznałem za ten piękny, radosny dzień, gdy Tamta Kobieta wydała go na świat, a mnie przy nich nie było. Rzeczywistość skutecznie ograniczała moje zapędy, wieści, które docierały z okolicznych hrabstw, ostudzały zapał, po rozważeniu wszelkich za i przeciw w końcu padło na Szkocję – może nie całkiem bezpieczną, lecz dużo spokojniejszą. Wpierw mieliśmy udać się do Hogsmeade, chciałem wykorzystać okazję i spotkać się tam z Jaydenem na krótką pogawędkę, a przy okazji pokazać synowi magiczną wioskę; czy Magiczne Królestwo mogło być otwarte? No cóż, przekonamy się. Wstąpimy do księgarni, zobaczymy, co znajdziemy w niej ciekawego, później moglibyśmy zahaczyć o hodowlę Despenser, na pewno nie będzie miała nic na przeciw, a młody zyskałby okazję, by spędzić trochę czasu z aetonanami. Byle tylko nie polubił się z niuchaczem Rufusem, to byłaby tragedia...
Do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem; zaraz po śniadaniu i upewnieniu się, że nasz trzeci, nieco płochliwy lokator ma się dobrze, skorzystaliśmy ze świstoklika, który przeniósł nas na obrzeża Hogsmeade. Co prawda po śniegu nie było już nawet śladu, a tego dnia – wyjątkowo – nie padał deszcz, to ziemia była błotnista, powietrze ciężkie i wilgotne. To jednak nie mogło nas powstrzymać. Z ukłuciem smutku spoglądałem na bure, smutne uliczki i zamknięte sklepy, lecz starałem się robić dobrą minę do złej gry; opowiadałem Jarvisowi o tym, gdzie znajdowały się najlepsze kryjówki (bo przecież kiedyś na pewno będzie bawił się z rówieśnikami w chowanego) i że w Miodowym Królestwie przepuszczałem niemalże całe kieszonkowe. – Ale nie martw się, w domu mamy jeszcze fasolki od wujka Jaydena. To nam wystarczy, co? – zagadnąłem Jarvisa, gdy powitał nas krzywy napis „zamknięte”. Wnętrze niegdyś wypełnionego kolorami, zapachami i smakami sklepu teraz było przygnębiająco puste i zakurzone. Co się stało z właścicielami? Uciekli przed wojną? Cholera. Podrzuciłem syna do góry, próbując odwrócić jego uwagę od cukierni, nie dać mu dość czasu, by choćby zacząć się smucić, po czym oparłem go sobie na biodrze i ruszyłem w kierunku Trzech Mioteł, gdzie powinien lada chwila pojawić się Vane. Dobrze było go zobaczyć, a także podetknąć małemu pod nos kogoś, kogo jeszcze nie męczył swoimi niekończącymi się pytaniami. Jaydena w końcu czekało to samo, tylko w potrójnej dawce – już mu współczułem. Tym bardziej powinien ćwiczyć, póki jeszcze miał czas.
Pożegnaliśmy się dopiero dwie godziny później, przy skrzyżowaniu głównej ulicy i ścieżki prowadzącej do zamku; wtedy nadszedł czas na kolejny przystanek naszej męskiej wyprawy, księgarnię Beedle'a. Nie chciałem, by mały zaglądał w działy, od których powinien trzymać się z dala, dlatego znów wziąłem go na ręce i wraz z nim zacząłem zapoznawać się z kolejnymi tytułami z regału przeznaczonego dla młodszych odbiorców. Nuda, księżniczki i książęta, też nuda, smoki, no sam nie wiem... Trudno było wybrać coś, co zadowoliłoby nas obu. W końcu jednak znaleźliśmy niepozorną książeczkę o pięknych, ruchomych ilustracjach, które ożywały po wypowiedzeniu odpowiednich słów; na szczęście cena, choć stosunkowo wysoka, leżała w zakresie moich możliwości. Dobrze, że ledwie dwa dni temu odebrałem zapłacę za najnowszy talizman, inaczej musielibyśmy obejść się smakiem. I już ruszaliśmy w stronę lady, ku zaczytanej w Czarownicy właścicielce księgarenki, gdy owionął nas powiew rześkiego powietrza, a do uszu dotarło brzęczenie powieszonego przy drzwiach dzwoneczka.
Jakie były szanse, że wpadniemy na siebie akurat tutaj, teraz? Najchętniej zignorowałbym stojącego przed nami czarodzieja, tego zawszonego Sallowa, który nie szczędził pod adresem Jade – i całej naszej rodziny – niewybrednych komentarzy. Nawet mimo tego, że się odezwał. W końcu mogłem doznać ciężkiego przypadku głuchoty, nie? Kątem oka dojrzałem jednak towarzyszącą mu sylwetkę, małą, odzianą w falbaniastą sukieneczkę... Pojawienie się u jego boku dziewczynki nie umknęło również uwadze Jarvisa, który już wlepiał w nią zainteresowane spojrzenie otwartych szeroko oczu; nieczęsto miał szansę obcować z rówieśnikami. – Do tej pory był całkiem dobry, panie Sallow – odparłem oszczędnie, nie kryjąc swojej niechęci, podkreślając przy tym słowo pan, bo taki był z niego pan, jak z garborożej dupy trąba. Powoli odwróciłem się w ich stronę, stawiając syna na ziemi; bawił mnie kontrast między nami, niemalże namacalny. Drogie, delikatne materiały, zapewne zakupione za ministerialne galeony, w zestawieniu z grubymi, wytrzymałymi płótnami i ubłoconymi buciskami. Przez krótką chwilę próbowałem sobie przypomnieć, czy Sallow miał żonę, córkę, lecz przecież kto wie – może zmalował ją sobie na boku? Mogli udawać, że są od nas lepsi, że kierują się zasadami, jednak było to tylko czcze gadanie. – Nie zabłądziłeś przypadkiem, czy zamknęliście już w Londynie wszystkie księgarnie? – zagadnąłem, przywołując na usta pozbawiony choćby krztyny sympatii uśmiech. Zaraz jednak zbladł. – Teraz przerzuciłeś się na gnębienie dzieci? – mruknąłem z niesmakiem, dostrzegając lśniące od łez policzki towarzyszącej mu dziewczynki. Zanim wypacykowany elegancik zdołałby mi cokolwiek odpowiedzieć, przykucnąłem już przy milczącej niczym zaklęta, pobladłej – ze strachu? – kruszyny. Wyglądała trochę jak lalka; nieszczęśliwa, stłamszona dziecina. – Co się stało? Wszystko w porządku? – Próbowałem zachować spokój, przemawiać do niej wyuczonym, cierpliwym tonem głosu, lecz za fasadą opanowania czaiło się coś więcej. Coś, co zaadresowane było do ministerialnego urzędasa; ostrzeżenie. Jeśli płakała przez niego...
Starałem się podejść do niej jak zlęknionego, wystraszonego zwierzęcia. Nie wykonywałem gwałtownych ruchów, nie odzywałem się głośno. Jarvis jednak nie opanował jeszcze tej sztuki, entuzjazm, który dostrzegałem gołym okiem, wziął górę nad rozsądkiem. – Ale śmieszne – oświadczył nagle tonem znawcy, skracając odległość, która dzieliła go od obcego dziecka, ujmując w palce jedną z falban jej drogiego odzienia. – Wygodnie ci w tym biegać? – dodał po chwili z niekłamaną konsternacją, niewielką zmarszczką pojawiającą się między mocno zarysowanymi brwiami. – Pewnie dlatego płaczesz, że nie możesz biegać – doznał nagłego olśnienia, pozwalając sobie na niczym nieograniczoną bezpośredniość, dziecięcą szczerość. No przecież, że dlatego płakała. To logiczne.
Na gacie Merlina, tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedział o kobietach.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przez moment mierzył Sykes'a lodowatym spojrzeniem, a choć starał się utrzymać pokerową twarz, to w zielonych oczach wyraźnie skrzyła się wściekłość. Nie znosił upokorzeń, a gdy tylko czuł się niepewnie - przechodził do ofensywy. Nie był z natury porywczy (na szczęście), ale od małego był wychowany tak, by nigdy nie przyznawać się do błędów, by wobec oskarżeń przechodzić do ataku. Teraz, gdy czuł się bezradny wobec dziecięcych łez i gdy nie mógł złościć się na biedną Hersilię, gniew znalazł nowe ujście. Logicznie rzecz biorąc, żadne z dzisiejszych niepowodzeń nie było winą Everetta - ale był bratem Jade i przyłapał Sallowa w chwili słabości. To wystarczyło.
Wreszcie oderwał od niego wzrok, by przezornie zerknąć wgłąb księgarni. Czy ktoś jeszcze ich widział? Właścicielka księgarni spoglądała na nich znad starego numeru "Czarownicy", tego, który opisał ślub Corneliusa. Bez zdjęć, na szczęście, ale czy miała szansę go rozpoznać? Oczywiście, że miała - teraz, gdy Sykes powitał go po nazwisku, odwzajemniając formę grzecznościową samego Corneliusa, który zaczął mówić zanim porządnie rozejrzał się po księgarni. Jego błąd, a nie lubił własnych błędów.
Zacisnął mocniej usta, boleśnie świadom, że musi teraz uważać na każde słowo jeśli chce zminimalizować plotki w Hogsmeade na własny temat. Przywykł do uczucia bycia rozpoznawanym i obserwowanym i nie był naiwny. Jego własny zawód oparty był na rozsiewaniu i kontrolowaniu informacji - wiedział, że plotki pojawią się tak czy siak. Wiadomość o Rzeczniku Ministerstwa Magii z zasmarkaną dziewczynką u boku była zbyt smakowita. Może mógłby przekupić albo oczarować właścicielkę księgarni, gdy już zostaną sami, może mógłby chociaż spróbować kontrolować narrację?
To wszystko obchodziłoby go mniej, gdyby był w byle jakiej szkockiej dziurze - ale zależało mu na zacieśnieniu przyszłej współpracy Ministerstwa z Hogwartem i ostatnim, czego potrzebował byli śmiejący się z niego profesorowie. Wystarczy, że cholerna Jade próbowała go upokorzyć na sympozjum naukowym Vane'a - samo wspomnienie, podsycone widokiem Everetta, momentalnie wzbudziło w nim złość. No nic, na razie musiał się pozbyć jego. Skończyć temat i pilnować, by sytuacja nie eskalowała w nic jeszcze bardziej upokarzającego - a to wcale nie było proste, bo nie wiedział, czego się spodziewać. Jade była chodzącym przykładem na to, że Sykesowie są nieprzewidywalni, chaotyczni i nieokrzesani, a Everett nie wydawał się być przeciwieństwem swojej siostry. Zresztą, nawet gdyby nim był - to między ich bliskimi padło zbyt wiele przykrych oskarżeń i słów, by obydwaj mogli normalnie prowadzić tutaj grzecznościową pogawędkę o pogodzie.
-Pogoda była rano bardzo dobra, ale faktycznie nad Hogsmeade zbierają się już chmury. - spróbował i tak, by załagodzić jakoś złośliwość Sykesa ("do tej pory był całkiem dobry", tylko na tyle cię stać?) i sprawić dla postronnych wrażenie, że rozmawiają całkowicie normalnie. Choć w pierwszym odruchu ostrożności pomyślał o księgarce, to przecież obok stała Hersilia i... jakieś dziecko Sykesa, przecież dzieci mają dobrą pamięć, a mała i tak już była roztrzęsiona, cholerny Everett nie powinien jej dodatkowo straszyć (samym swoim jestestwem i rozczochraną - zdaniem Corneliusa - fryzurą), no i co jeśli Valerie się o wszystkim dowie?!
Nieznajome dziecko w ubłoconych butach znalazło się tuż przed Hersilią, a Cornelius miał już postąpić o krok do przodu by oddzielić ich od siebie, ale nie miał jeszcze wyrobionego ojcowskiego instynktu - i nie zdążył, nie zanim Everett znowu się odezwał. A kolejna złośliwość skutecznie odwróciła uwagę Sallowa od małego (i, na szczęście - na razie cichego) smarkacza.
-Nie oczekiwałbym od pana - podkreślił jadowicie, wyraźnie zniesmaczony przejściem na "ty" (choć mgliście kojarzył, że mówili do siebie po imieniu na ślubie Jade i Solasa, ale wtedy lało się dużo alkoholu i wolał o wszystkim zapomnieć) -znajomości słynnych angielskich księgarni i wiedzy o tym, w której znajduje się najznamienitsza kolekcja baśni dla dzieci. - wyjaśnił ze sztuczną uprzejmością, głosem na tyle pewnym, by usłyszała go właścicielka księgarni. Pochlebstwa były kluczem do serca kobiet.
Potem od razu zniżył głos - kolejne słowa miał usłyszeć tylko Everett.
-Nie odzywaj się do mojej p.. - pasierbicy, nie, chrzanić konwenanse, adoptuję ją już za miesiąc (Cornelius nie wyrażał się wulgarnie, ale własnych myśli nie pilnował równie rygorystycznie) -córki. - zainterweniował z oburzeniem, gdy Sykes zarzucił mu gnębienie dzieci i zwrócił się bezpośrednio do dziewczynki. Jeszcze ją przestraszy! W swoim zaślepieniu Cornelius nie dostrzegał, że to Everett zdaje się mieć naturalniejsze i cieplejsze podejście do dzieci, lękał się jedynie o powierzoną mu pod opiekę dziewczynkę. Jeszcze... nabierze złych nawyków rozmawiania z typami spod ciemnej gwiazdy. Nie, żeby Sykes wyglądał jak rzezimieszek, ale każdy z ich rodziny miał w sobie coś... podejrzanego. -Hersilio, pamiętasz, co mówiła mama? Nie wolno rozmawiać z nieznajomymi dorosłymi. - zastrzegł, zanim blondyneczka zdążyła się odezwać. Hersilia spojrzała na Everetta wielkimi oczyma, jej wcale nie wydawał się straszny, ale pan drugi tata wydawał się jakiś zestresowany, więc grzecznie milczała - życie w domu pierwszego taty nauczyło ją posłuszeństwa.
-Nic się nie stało. - burknął Cornelius, czując na sobie oskarżycielski wzrok Everetta. Wcale mu się to nie podobało, przywykł do nienawistnych spojrzeń politycznych przeciwników, przywykł nawet do anonimów, ale dotychczas nie czuł w takich sytuacjach autentycznego poczucia winy. Gdyby tylko sprawdził, czy Miodowe Królestwo jest otwarte, wszystko byłoby w porządku. -Miodowe Królestwo się zamknęło, to się stało. - dodał niechętnie, ledwo słyszalnie. -Uspokoi się jak kupi jej bajkę, o ile łaskawie nie będziesz jej straszył. - stwierdził przekonującym tonem eksperta, choć nie miał pojęcia kiedy Hersilia się uspokoi i czuł się zupełnie bezrady. Czy Everett zdołał dostrzec niepewność za fasadą rozeźlonego spojrzenia?
Cornelius nie opanował jeszcze trudnej sztuki patrzenia na dzieci i dorosłych na raz - a Jarvis, nieświadomie wykorzystując moment nieuwagi Sallowa, bezczelnie (zdaniem Sallowa, który jednak nie dostrzegł jeszcze tego gestu, zajęty piorunowaniem wzrokiem Everetta) chwycił za sukienkę Hersilii. Dziewczynka spojrzała na niego tak zaskoczona, że z wrażenia przestała płakać - dotychczas nikt nie pytał jej o takie rzeczy ani nie zwracał się do niej w ten sposób, nie bawiła się raczej z chłopcami. W Anglii też nie miała jeszcze zbyt wielu koleżanek.
-Nie umiałbyś w tym biegać? - zapytała z serdecznym zdziwieniem, bo chodziła przecież w podobnych sukienkach całe życie i przecież doskonale wiedziała, że można w nich biegać. Tylko nie wszędzie wolno. Nie umiała też sobie wyobrazić, jak biegałoby się w innym stroju. W dziecięcym głosie zadźwięczał niemiecki, dziwny dla uszu Jarvisa akcent, a Hersilia roześmiała się nagle dźwięcznie. -Nie widziałeś żadnej dziewczynki, która biega w sukience? - dziwny chłopiec! Może sam nie umiał biegać? Albo nie mógł? Ona nie mogła, w dawnym domu, ani tym bardziej w księgarni, ani w niektórych pokojach w nowym domu. -Zostaw, nimi nie wolno się bawić. - dodała bez przekonania, spoglądając wymownie na falbankę, którą wciąż trzymał w palcach. Sama chętnie zaplotłaby je w warkocze, ale nie było wolno i już.
Wreszcie oderwał od niego wzrok, by przezornie zerknąć wgłąb księgarni. Czy ktoś jeszcze ich widział? Właścicielka księgarni spoglądała na nich znad starego numeru "Czarownicy", tego, który opisał ślub Corneliusa. Bez zdjęć, na szczęście, ale czy miała szansę go rozpoznać? Oczywiście, że miała - teraz, gdy Sykes powitał go po nazwisku, odwzajemniając formę grzecznościową samego Corneliusa, który zaczął mówić zanim porządnie rozejrzał się po księgarni. Jego błąd, a nie lubił własnych błędów.
Zacisnął mocniej usta, boleśnie świadom, że musi teraz uważać na każde słowo jeśli chce zminimalizować plotki w Hogsmeade na własny temat. Przywykł do uczucia bycia rozpoznawanym i obserwowanym i nie był naiwny. Jego własny zawód oparty był na rozsiewaniu i kontrolowaniu informacji - wiedział, że plotki pojawią się tak czy siak. Wiadomość o Rzeczniku Ministerstwa Magii z zasmarkaną dziewczynką u boku była zbyt smakowita. Może mógłby przekupić albo oczarować właścicielkę księgarni, gdy już zostaną sami, może mógłby chociaż spróbować kontrolować narrację?
To wszystko obchodziłoby go mniej, gdyby był w byle jakiej szkockiej dziurze - ale zależało mu na zacieśnieniu przyszłej współpracy Ministerstwa z Hogwartem i ostatnim, czego potrzebował byli śmiejący się z niego profesorowie. Wystarczy, że cholerna Jade próbowała go upokorzyć na sympozjum naukowym Vane'a - samo wspomnienie, podsycone widokiem Everetta, momentalnie wzbudziło w nim złość. No nic, na razie musiał się pozbyć jego. Skończyć temat i pilnować, by sytuacja nie eskalowała w nic jeszcze bardziej upokarzającego - a to wcale nie było proste, bo nie wiedział, czego się spodziewać. Jade była chodzącym przykładem na to, że Sykesowie są nieprzewidywalni, chaotyczni i nieokrzesani, a Everett nie wydawał się być przeciwieństwem swojej siostry. Zresztą, nawet gdyby nim był - to między ich bliskimi padło zbyt wiele przykrych oskarżeń i słów, by obydwaj mogli normalnie prowadzić tutaj grzecznościową pogawędkę o pogodzie.
-Pogoda była rano bardzo dobra, ale faktycznie nad Hogsmeade zbierają się już chmury. - spróbował i tak, by załagodzić jakoś złośliwość Sykesa ("do tej pory był całkiem dobry", tylko na tyle cię stać?) i sprawić dla postronnych wrażenie, że rozmawiają całkowicie normalnie. Choć w pierwszym odruchu ostrożności pomyślał o księgarce, to przecież obok stała Hersilia i... jakieś dziecko Sykesa, przecież dzieci mają dobrą pamięć, a mała i tak już była roztrzęsiona, cholerny Everett nie powinien jej dodatkowo straszyć (samym swoim jestestwem i rozczochraną - zdaniem Corneliusa - fryzurą), no i co jeśli Valerie się o wszystkim dowie?!
Nieznajome dziecko w ubłoconych butach znalazło się tuż przed Hersilią, a Cornelius miał już postąpić o krok do przodu by oddzielić ich od siebie, ale nie miał jeszcze wyrobionego ojcowskiego instynktu - i nie zdążył, nie zanim Everett znowu się odezwał. A kolejna złośliwość skutecznie odwróciła uwagę Sallowa od małego (i, na szczęście - na razie cichego) smarkacza.
-Nie oczekiwałbym od pana - podkreślił jadowicie, wyraźnie zniesmaczony przejściem na "ty" (choć mgliście kojarzył, że mówili do siebie po imieniu na ślubie Jade i Solasa, ale wtedy lało się dużo alkoholu i wolał o wszystkim zapomnieć) -znajomości słynnych angielskich księgarni i wiedzy o tym, w której znajduje się najznamienitsza kolekcja baśni dla dzieci. - wyjaśnił ze sztuczną uprzejmością, głosem na tyle pewnym, by usłyszała go właścicielka księgarni. Pochlebstwa były kluczem do serca kobiet.
Potem od razu zniżył głos - kolejne słowa miał usłyszeć tylko Everett.
-Nie odzywaj się do mojej p.. - pasierbicy, nie, chrzanić konwenanse, adoptuję ją już za miesiąc (Cornelius nie wyrażał się wulgarnie, ale własnych myśli nie pilnował równie rygorystycznie) -córki. - zainterweniował z oburzeniem, gdy Sykes zarzucił mu gnębienie dzieci i zwrócił się bezpośrednio do dziewczynki. Jeszcze ją przestraszy! W swoim zaślepieniu Cornelius nie dostrzegał, że to Everett zdaje się mieć naturalniejsze i cieplejsze podejście do dzieci, lękał się jedynie o powierzoną mu pod opiekę dziewczynkę. Jeszcze... nabierze złych nawyków rozmawiania z typami spod ciemnej gwiazdy. Nie, żeby Sykes wyglądał jak rzezimieszek, ale każdy z ich rodziny miał w sobie coś... podejrzanego. -Hersilio, pamiętasz, co mówiła mama? Nie wolno rozmawiać z nieznajomymi dorosłymi. - zastrzegł, zanim blondyneczka zdążyła się odezwać. Hersilia spojrzała na Everetta wielkimi oczyma, jej wcale nie wydawał się straszny, ale pan drugi tata wydawał się jakiś zestresowany, więc grzecznie milczała - życie w domu pierwszego taty nauczyło ją posłuszeństwa.
-Nic się nie stało. - burknął Cornelius, czując na sobie oskarżycielski wzrok Everetta. Wcale mu się to nie podobało, przywykł do nienawistnych spojrzeń politycznych przeciwników, przywykł nawet do anonimów, ale dotychczas nie czuł w takich sytuacjach autentycznego poczucia winy. Gdyby tylko sprawdził, czy Miodowe Królestwo jest otwarte, wszystko byłoby w porządku. -Miodowe Królestwo się zamknęło, to się stało. - dodał niechętnie, ledwo słyszalnie. -Uspokoi się jak kupi jej bajkę, o ile łaskawie nie będziesz jej straszył. - stwierdził przekonującym tonem eksperta, choć nie miał pojęcia kiedy Hersilia się uspokoi i czuł się zupełnie bezrady. Czy Everett zdołał dostrzec niepewność za fasadą rozeźlonego spojrzenia?
Cornelius nie opanował jeszcze trudnej sztuki patrzenia na dzieci i dorosłych na raz - a Jarvis, nieświadomie wykorzystując moment nieuwagi Sallowa, bezczelnie (zdaniem Sallowa, który jednak nie dostrzegł jeszcze tego gestu, zajęty piorunowaniem wzrokiem Everetta) chwycił za sukienkę Hersilii. Dziewczynka spojrzała na niego tak zaskoczona, że z wrażenia przestała płakać - dotychczas nikt nie pytał jej o takie rzeczy ani nie zwracał się do niej w ten sposób, nie bawiła się raczej z chłopcami. W Anglii też nie miała jeszcze zbyt wielu koleżanek.
-Nie umiałbyś w tym biegać? - zapytała z serdecznym zdziwieniem, bo chodziła przecież w podobnych sukienkach całe życie i przecież doskonale wiedziała, że można w nich biegać. Tylko nie wszędzie wolno. Nie umiała też sobie wyobrazić, jak biegałoby się w innym stroju. W dziecięcym głosie zadźwięczał niemiecki, dziwny dla uszu Jarvisa akcent, a Hersilia roześmiała się nagle dźwięcznie. -Nie widziałeś żadnej dziewczynki, która biega w sukience? - dziwny chłopiec! Może sam nie umiał biegać? Albo nie mógł? Ona nie mogła, w dawnym domu, ani tym bardziej w księgarni, ani w niektórych pokojach w nowym domu. -Zostaw, nimi nie wolno się bawić. - dodała bez przekonania, spoglądając wymownie na falbankę, którą wciąż trzymał w palcach. Sama chętnie zaplotłaby je w warkocze, ale nie było wolno i już.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba miał na mnie, jak na każdego innego Sykesa, alergię, skoro od pozornie neutralnej wzmianki o chmurach spowijających niebo nad Hogsmeade przeszliśmy do wytykania mi ignorancji dotyczącej rankingu najlepszych czarodziejskich księgarni. Gdyby nie to, że jestem już na to trochę za stary (a może po prostu próbowałem dać synowi dobry przykład), przewróciłbym oczami, powoli i wyraźnie, by Sallowowi na pewno nie umknął ten jakże wymowny gest – dość szybko porzucił grę pozorów, przeszedł do nieudolnego, przynajmniej w moim odczuciu, kontrataku. Ładnie to tak? Niewątpliwie, nie byłem specjalistą w tym temacie, choć musiałem przyznać, że książka, którą wybraliśmy dla Jarvisa, była wyjątkowo interesująca i urzekły mnie barwne, ożywiane słowem ilustracje. Jednak czy ministerialny gryzipiórek mówił prawdę, naprawdę znaleźliśmy się w tak znamienitym sklepie – nie miałem bladego pojęcia. Może? Lecz jeśli tak, czy księgarnia nie powinna być jakaś, bo ja wiem, większa? Wychwalana pod niebiosa? Oblepiona wycinkami z Czarownicy czy innej gazety, która prowadziła takie rankingi...? – Też bym jej od siebie nie wymagał – odparłem bez zawahania, z prostolinijną szczerością i bez cienia wstydu, a na moich ustach zatańczyło coś, co jedynie w oczach osoby postronnej mogło zostać odebrane jako niegroźny uśmiech; Cornelius znał mnie może pobieżnie, lecz to wystarczało, by domyślić się, że był ostatnią osobą – no, może nie tak całkiem ostatnią, ale bliską tego zaszczytnego miejsca – na całym świecie, która zasługiwała na jakiekolwiek przejawy sympatii. Zasrany urzędas; żeby udusił go tak kiedyś ten sztywny kołnierzyk albo kiszki mu odmówiły współpracy od kija w dupie. W niczym nie przypominał Solasa, swojskiego, pasującego do nas, do Jade, i nadal nie rozumiałem, jak tych dwoje mogło być rodzonymi braćmi. Wynik jakowyś anomalii? A może po prostu jeden z nich został podmieniony zaraz po porodzie? Biorąc pod uwagę fakt, że cała rodzina Sallowów wydawała się niebywale nadęta, wolałem wierzyć, że to tragicznie zmarły szwagier był tym kukułczym jajem.
Zaraz jednak przeniosłem uwagę z elegancika na towarzyszącą mu kruszynę; niewiele myśląc przykucnąłem, by zrównać się z nią wzrostem, a tym samym lepiej przyjrzeć wyrazowi jej wilgotnej buzi. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że czasem nie musiało wydarzyć się wiele, by dziecko wpadło w czarną rozpacz, o uronieniu kilku łez nawet nie wspominając, nie zamierzałem jednak bagatelizować sytuacji, której niespodziewanie stałem się świadkiem. W mojej głowie pojawiły się dziesiątki najróżniejszych scenariuszy, jeden gorszy od drugiego – co poradzić, nie miałem o Sallowie najlepszego mniemania, z tego powodu nie podejrzewałem go o dobre intencje. I choć starałem się zabrzmieć łagodnie, nie miałem przecież zamiaru wystraszyć nieznajomego dziecka jeszcze bardziej, to nie usłyszałem od niej nawet słowa. Bała się? Mnie? Czy po prostu zbierała do odpowiedzi, powoli i ostrożnie? Zanim zdążyłaby z siebie cokolwiek wykrztusić, przełamać opór, zostałem uraczony pełnym oburzenia komentarzem. Miałem nie mówić do jego p...? Córki? Zadarłem brodę, by przelotnie odnaleźć wzrokiem twarz Sallowa – zapowietrzał się? Buraczył? – Moje gratulacje – rzuciłem cierpko, nie precyzując, do kogo kieruję te słowa; czy do górującego nade mną obecnie wzrostem Corneliusa, czy do jego podopiecznej. Córki. Nic dziwnego, że była taka zahukana i wylękniona, z takim ojcem też ryczałbym jak bóbr. Przekrzywiłem lekko głowę, odwzajemniając spojrzenie blondyneczki, a moje kąciki ust wzniosły się ku górze. Niewiele sobie robiłem z zakazu, który próbował na mnie wymusić wyraźnie zestresowany rzecznik. – Przecież my nie jesteśmy nieznajomymi, nieprawdaż? – Choćbyśmy oboje tego chcieli. Nie mogliśmy wymazać przeszłości, cofnąć czasu. Przywrócić Solasowi życia, ani zaprzeczyć, że nasze rodziny złączył węzeł małżeński. – Nie widzę więc powodu, dla którego nie mógłbym porozmawiać z tą młodą damą – dodałem łagodniejszym tonem głosu, bo zarezerwowanym dla odzianej w falbany dziewczynki. – Ach, no tak, Miodowe Królestwo. Wielka szkoda, na pewno by ci się tam spodobało – odniosłem się do nerwowego komentarza Sallowa, nie odpowiadając przy tym jemu samemu. I lepiej, żeby mówił prawdę, a nie wymyślał na poczekaniu, by zatuszować dużo poważniejsze przewiny niż gapiostwo. – Ale nie przejmuj się, mają tutaj naprawdę ładne książki, któraś przypadnie ci do gustu... – urwałem, gdy jej uwagę – i nie tylko jej – odwrócił wyraźnie zaintrygowany Jarvis. Urok bycia kilkulatkiem, wolność od uprzedzeń i urazów. Musiałem mu jednak przyznać, że był skuteczny; Hersilia wydawała się na tyle zaskoczona, że przestała płakać. Oraz milczeć niczym zaklęta. Najwyraźniej rozmawianie z nieznajomymi dziećmi nie było już niczym złym. Dosłyszałem w jej głosie coś dziwnego, obcego, jednak zachowałem to dla siebie. Przestałem też próbować do niej dotrzeć, zamiast tego prostując się i w milczeniu obserwując dwójkę dzieci, tak różnych, tak innych. Nie zamierzałem reagować, dopóki nie zajdzie taka potrzeba. – W sumie... W sumie to nie – odpowiedział jej Jarvis, przestępując z nogi na nogę; nie miał do czynienia z wieloma różnymi dziećmi, zwłaszcza odkąd wybuchła wojna, a kuzynostwo nosiło się podobnie do nas. Praktycznie i wygodnie. – A ty w tym biegasz? – Oczy zaświeciły mu się od szczerego podziwu, a także czegoś jeszcze; wiedziałem, że pod jego rozczochraną czupryną kiełkował właśnie nowy pomysł. Zaciągnąć Hersilię do zabawy, zwiedzić wszystkie okoliczne uliczki, co z tego, że były zabłocone i nierówne. – Nie uwierzę, musisz mi udowodnić...! Co? Nie wolno się bawić? Dlaczego? – Nie rozumiał. Nie żebym pozwalał mu się wszystkim bawić, Jarvis nie mógł przebywać w mojej pracowni, kiedy nie było mnie w domu, ale najwidoczniej koncept elementu ubioru, którego nie można było dotykać, stanowił coś na tyle egzotycznego, że nie potrafił go objąć umysłem. Mimo to powoli wypuścił spomiędzy palców materiał sukienki, a niedawny entuzjazm zastąpiła ostrożna obserwacja. – To głupie – oświadczył w końcu z rozbrajającą szczerością, spoglądając na mnie przez ramię, szukając poparcia.
Nie mogłem na to nic poradzić, parsknąłem cichym śmiechem, choć może nie było to szczególnie wychowawcze. No ale przecież miał rację, to było głupie.
Zaraz jednak przeniosłem uwagę z elegancika na towarzyszącą mu kruszynę; niewiele myśląc przykucnąłem, by zrównać się z nią wzrostem, a tym samym lepiej przyjrzeć wyrazowi jej wilgotnej buzi. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że czasem nie musiało wydarzyć się wiele, by dziecko wpadło w czarną rozpacz, o uronieniu kilku łez nawet nie wspominając, nie zamierzałem jednak bagatelizować sytuacji, której niespodziewanie stałem się świadkiem. W mojej głowie pojawiły się dziesiątki najróżniejszych scenariuszy, jeden gorszy od drugiego – co poradzić, nie miałem o Sallowie najlepszego mniemania, z tego powodu nie podejrzewałem go o dobre intencje. I choć starałem się zabrzmieć łagodnie, nie miałem przecież zamiaru wystraszyć nieznajomego dziecka jeszcze bardziej, to nie usłyszałem od niej nawet słowa. Bała się? Mnie? Czy po prostu zbierała do odpowiedzi, powoli i ostrożnie? Zanim zdążyłaby z siebie cokolwiek wykrztusić, przełamać opór, zostałem uraczony pełnym oburzenia komentarzem. Miałem nie mówić do jego p...? Córki? Zadarłem brodę, by przelotnie odnaleźć wzrokiem twarz Sallowa – zapowietrzał się? Buraczył? – Moje gratulacje – rzuciłem cierpko, nie precyzując, do kogo kieruję te słowa; czy do górującego nade mną obecnie wzrostem Corneliusa, czy do jego podopiecznej. Córki. Nic dziwnego, że była taka zahukana i wylękniona, z takim ojcem też ryczałbym jak bóbr. Przekrzywiłem lekko głowę, odwzajemniając spojrzenie blondyneczki, a moje kąciki ust wzniosły się ku górze. Niewiele sobie robiłem z zakazu, który próbował na mnie wymusić wyraźnie zestresowany rzecznik. – Przecież my nie jesteśmy nieznajomymi, nieprawdaż? – Choćbyśmy oboje tego chcieli. Nie mogliśmy wymazać przeszłości, cofnąć czasu. Przywrócić Solasowi życia, ani zaprzeczyć, że nasze rodziny złączył węzeł małżeński. – Nie widzę więc powodu, dla którego nie mógłbym porozmawiać z tą młodą damą – dodałem łagodniejszym tonem głosu, bo zarezerwowanym dla odzianej w falbany dziewczynki. – Ach, no tak, Miodowe Królestwo. Wielka szkoda, na pewno by ci się tam spodobało – odniosłem się do nerwowego komentarza Sallowa, nie odpowiadając przy tym jemu samemu. I lepiej, żeby mówił prawdę, a nie wymyślał na poczekaniu, by zatuszować dużo poważniejsze przewiny niż gapiostwo. – Ale nie przejmuj się, mają tutaj naprawdę ładne książki, któraś przypadnie ci do gustu... – urwałem, gdy jej uwagę – i nie tylko jej – odwrócił wyraźnie zaintrygowany Jarvis. Urok bycia kilkulatkiem, wolność od uprzedzeń i urazów. Musiałem mu jednak przyznać, że był skuteczny; Hersilia wydawała się na tyle zaskoczona, że przestała płakać. Oraz milczeć niczym zaklęta. Najwyraźniej rozmawianie z nieznajomymi dziećmi nie było już niczym złym. Dosłyszałem w jej głosie coś dziwnego, obcego, jednak zachowałem to dla siebie. Przestałem też próbować do niej dotrzeć, zamiast tego prostując się i w milczeniu obserwując dwójkę dzieci, tak różnych, tak innych. Nie zamierzałem reagować, dopóki nie zajdzie taka potrzeba. – W sumie... W sumie to nie – odpowiedział jej Jarvis, przestępując z nogi na nogę; nie miał do czynienia z wieloma różnymi dziećmi, zwłaszcza odkąd wybuchła wojna, a kuzynostwo nosiło się podobnie do nas. Praktycznie i wygodnie. – A ty w tym biegasz? – Oczy zaświeciły mu się od szczerego podziwu, a także czegoś jeszcze; wiedziałem, że pod jego rozczochraną czupryną kiełkował właśnie nowy pomysł. Zaciągnąć Hersilię do zabawy, zwiedzić wszystkie okoliczne uliczki, co z tego, że były zabłocone i nierówne. – Nie uwierzę, musisz mi udowodnić...! Co? Nie wolno się bawić? Dlaczego? – Nie rozumiał. Nie żebym pozwalał mu się wszystkim bawić, Jarvis nie mógł przebywać w mojej pracowni, kiedy nie było mnie w domu, ale najwidoczniej koncept elementu ubioru, którego nie można było dotykać, stanowił coś na tyle egzotycznego, że nie potrafił go objąć umysłem. Mimo to powoli wypuścił spomiędzy palców materiał sukienki, a niedawny entuzjazm zastąpiła ostrożna obserwacja. – To głupie – oświadczył w końcu z rozbrajającą szczerością, spoglądając na mnie przez ramię, szukając poparcia.
Nie mogłem na to nic poradzić, parsknąłem cichym śmiechem, choć może nie było to szczególnie wychowawcze. No ale przecież miał rację, to było głupie.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kotłowało się w niej wiele emocji, których nie mogła okazać; to nie zaryglowane Miodowe Królestwo ani nawet nie perspektywa szukania jakieś latającej książki zamgliły łzami jej oczy; wciągnęła ze świstem powietrze, próbując się uspokoić, zapanować nad skraplającym się smutkiem. Poza potulną zgodą nie zakomunikowała nic więcej, głos brzmiał piskliwie, modulowany rozgoryczeniem, niezrozumieniem i niechęcią.
Nie chciała wcale tu być; wolałaby chyba, żeby pan Sallow, jeszcze nie tata, został z nią w domu, by sam opowiadał jej historie najróżniejsze (znał ich wiele, niektóre były właściwie całkiem ciekawe, lubiła, gdy mówił o czasach odległych, najbardziej, gdy wspominał o tym, jak żyli kiedyś czarodzieje, jak bardzo się różnili i jak bardzo byli podobni do nas); ona, natomiast, mogłaby dokończyć zadane ćwiczenia. Uporać się ze szlifowanymi gamami i kadencjami, które musiała opanować, nim spróbuje wykorzystać je w całych kompozycjach.
Tu było brzydko, wiatr niósł zwierzęcy, wiejski zapach, a dróżkę pokrywały kałuże tak wielkie, że z trudem je omijała; ale Mutti wspomniała, że Hogsmeade znajduje się nieopodal Hogwartu, szkoły, w której uczył się także pan Sallow. I w której - to wydedukowała już sama - ona również rozpocznie magiczną edukację. Z przerażeniem rozglądała się wokół siebie, uświadamiając sobie, że musiał utknąć w tym miejscu na tyle lat. Pośród niczego, starych domów i odrapanych szyldów zamkniętych sklepów. Gdzie w ogóle odbywały się zajęcia? Zamrugała gwałtownie, łzy spłynęły po policzkach, niknąc w kołnierzyku sukienki. Czy ona też będzie musiała tu mieszkać? Chodzić do szkoły?
Drzwi księgarni jeszcze nie zdążyły się za nimi zamknąć, a potem wszystko zaczęło dziać się szybko; lodowate powitanie skierowane w stronę pana Sykesa, niemniej entuzjastyczne do tej pory był całkiem dobry. Błękitne oczy z ciekawością zerknęły na siedzącego na ramionach mężczyzny chłopca, jeszcze zanim znalazł się tuż obok niej, odkrywając tajemnicę dziewczęcego smutku. A przynajmniej próbując to zrobić.
Milczała posłusznie na wzmiankę o obcym; obcy ten z jakiegoś powodu łagodnym tonem dopytywał, czy wszystko w porządku; choć, za sugestią pana Sallowa, nie odezwała się do niego ani słowem, cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy, jakby tylko on miał wystarczyć, by go uspokoić.
Nic nie było w porządku, ale wiedziała doskonale, za jakim uśmiechem się schować, by dorośli stracili zainteresowanie, przestali drążyć, gdy wcale tego nie chciała.
Nie odzywaj się do mojej p... córki.
Zaskoczenia nie udało jej się ukryć; nigdy jeszcze jej tak nie nazwał; nie pamiętała też, kiedy Herr Vater do niej tak powiedział, najczęściej zwracał się do niej bezosobowo, a jeśli była już taka konieczność - dwoma imionami, nigdy pieszczotliwie, nigdy tak.
Czy jeśli pan Sallow... czy jeśli powiedział do niej córko, tym samym dla niej stał się już tatą? Panem ojcem? Czy od tej pory tak miała go nazywać? Już zawsze? Od dzisiaj, teraz?
- Skąd zna pan... pana tatę? - skorzystała z okazji, by przekonać się, jak to określenie brzmi w jej ustach. Obserwując ich, zrozumiała przecież, że obcy wcale nie był obcy, znali swoje nazwiska, musieli znać też siebie, prawda? Nie wiedziała, że nie powinna o to pytać, ale zaczęło ją to ciekawić. Ta dziwna rozmowa, to, kim jest pan z rozwichrzoną czupryną, o spokojnym, miłym głosie. I dlaczego zielone oczy przyglądają mu się z taką niechęcią?
Zadbała także o to, by falbanka pozostała nieuszkodzona; odsunęła się do tyłu, na powrót koncentrując się na ciekawskim, głośnym chłopcu, który rozumiał chyba jeszcze mniej niż ona.
- Oczywiście, że tak - sama miała na sobie dzisiaj sukienkę do połowy łydki, jak przystało dziewczętom w jej wieku; czuła się w niej swobodnie, odpowiedni krój i zaczarowana tkanina nie krępowały ruchów. Nie musiała jeszcze zakrywać kostek, to zarezerwowane było dla panien co najmniej piętnastoletnich, wkraczających w okres, w którym myślało się o ich debiucie w towarzystwie. - Przecież panicza - chciała być uprzejma, może aż za bardzo - mama także nosi sukienki - wtrąciła łagodnie, zupełnie nieświadoma tego, że porusza właśnie kolejny zakazany temat. Nie musiała mu niczego udowadniać, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości - jeśli nie chciał, mógł nie wierzyć, ale przecież codziennie widział swoją mamę w nie-spodniach, to również nie budziło wątpliwości. Co więc dziwiło go w możliwości przebiegnięcia się w sukience?
- Falbanki nie są do zabawy - dodała już ciszej, niepewnie zerkając w stronę dumnie zadartej głowy Corneliusa, jakby szukając zrozumienia choć w jego oczach; to głupie, któremu zawtórował śmiech, odebrało jej pewność. Nie rozumiała, co głupiego było w tym, że rzeczy należało szanować i wykorzystywać zgodnie z ich przeznaczeniem; że zasad należało przestrzegać.
Nie chciała wcale tu być; wolałaby chyba, żeby pan Sallow, jeszcze nie tata, został z nią w domu, by sam opowiadał jej historie najróżniejsze (znał ich wiele, niektóre były właściwie całkiem ciekawe, lubiła, gdy mówił o czasach odległych, najbardziej, gdy wspominał o tym, jak żyli kiedyś czarodzieje, jak bardzo się różnili i jak bardzo byli podobni do nas); ona, natomiast, mogłaby dokończyć zadane ćwiczenia. Uporać się ze szlifowanymi gamami i kadencjami, które musiała opanować, nim spróbuje wykorzystać je w całych kompozycjach.
Tu było brzydko, wiatr niósł zwierzęcy, wiejski zapach, a dróżkę pokrywały kałuże tak wielkie, że z trudem je omijała; ale Mutti wspomniała, że Hogsmeade znajduje się nieopodal Hogwartu, szkoły, w której uczył się także pan Sallow. I w której - to wydedukowała już sama - ona również rozpocznie magiczną edukację. Z przerażeniem rozglądała się wokół siebie, uświadamiając sobie, że musiał utknąć w tym miejscu na tyle lat. Pośród niczego, starych domów i odrapanych szyldów zamkniętych sklepów. Gdzie w ogóle odbywały się zajęcia? Zamrugała gwałtownie, łzy spłynęły po policzkach, niknąc w kołnierzyku sukienki. Czy ona też będzie musiała tu mieszkać? Chodzić do szkoły?
Drzwi księgarni jeszcze nie zdążyły się za nimi zamknąć, a potem wszystko zaczęło dziać się szybko; lodowate powitanie skierowane w stronę pana Sykesa, niemniej entuzjastyczne do tej pory był całkiem dobry. Błękitne oczy z ciekawością zerknęły na siedzącego na ramionach mężczyzny chłopca, jeszcze zanim znalazł się tuż obok niej, odkrywając tajemnicę dziewczęcego smutku. A przynajmniej próbując to zrobić.
Milczała posłusznie na wzmiankę o obcym; obcy ten z jakiegoś powodu łagodnym tonem dopytywał, czy wszystko w porządku; choć, za sugestią pana Sallowa, nie odezwała się do niego ani słowem, cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy, jakby tylko on miał wystarczyć, by go uspokoić.
Nic nie było w porządku, ale wiedziała doskonale, za jakim uśmiechem się schować, by dorośli stracili zainteresowanie, przestali drążyć, gdy wcale tego nie chciała.
Nie odzywaj się do mojej p... córki.
Zaskoczenia nie udało jej się ukryć; nigdy jeszcze jej tak nie nazwał; nie pamiętała też, kiedy Herr Vater do niej tak powiedział, najczęściej zwracał się do niej bezosobowo, a jeśli była już taka konieczność - dwoma imionami, nigdy pieszczotliwie, nigdy tak.
Czy jeśli pan Sallow... czy jeśli powiedział do niej córko, tym samym dla niej stał się już tatą? Panem ojcem? Czy od tej pory tak miała go nazywać? Już zawsze? Od dzisiaj, teraz?
- Skąd zna pan... pana tatę? - skorzystała z okazji, by przekonać się, jak to określenie brzmi w jej ustach. Obserwując ich, zrozumiała przecież, że obcy wcale nie był obcy, znali swoje nazwiska, musieli znać też siebie, prawda? Nie wiedziała, że nie powinna o to pytać, ale zaczęło ją to ciekawić. Ta dziwna rozmowa, to, kim jest pan z rozwichrzoną czupryną, o spokojnym, miłym głosie. I dlaczego zielone oczy przyglądają mu się z taką niechęcią?
Zadbała także o to, by falbanka pozostała nieuszkodzona; odsunęła się do tyłu, na powrót koncentrując się na ciekawskim, głośnym chłopcu, który rozumiał chyba jeszcze mniej niż ona.
- Oczywiście, że tak - sama miała na sobie dzisiaj sukienkę do połowy łydki, jak przystało dziewczętom w jej wieku; czuła się w niej swobodnie, odpowiedni krój i zaczarowana tkanina nie krępowały ruchów. Nie musiała jeszcze zakrywać kostek, to zarezerwowane było dla panien co najmniej piętnastoletnich, wkraczających w okres, w którym myślało się o ich debiucie w towarzystwie. - Przecież panicza - chciała być uprzejma, może aż za bardzo - mama także nosi sukienki - wtrąciła łagodnie, zupełnie nieświadoma tego, że porusza właśnie kolejny zakazany temat. Nie musiała mu niczego udowadniać, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości - jeśli nie chciał, mógł nie wierzyć, ale przecież codziennie widział swoją mamę w nie-spodniach, to również nie budziło wątpliwości. Co więc dziwiło go w możliwości przebiegnięcia się w sukience?
- Falbanki nie są do zabawy - dodała już ciszej, niepewnie zerkając w stronę dumnie zadartej głowy Corneliusa, jakby szukając zrozumienia choć w jego oczach; to głupie, któremu zawtórował śmiech, odebrało jej pewność. Nie rozumiała, co głupiego było w tym, że rzeczy należało szanować i wykorzystywać zgodnie z ich przeznaczeniem; że zasad należało przestrzegać.
Chociaż od dzieciństwa uczył się panowania nad własną mimiką, to z trudem utrzymał uprzejmy wyraz twarzy w odpowiedzi na uśmiech Everetta. To ten uśmiech, bardziej niż lekceważące słowa, działał na Corneliusa jak płachta na byka. Gdyby Sallow spojrzał na własne emocje z boku, zrozumiałby, że od pogrzebu brata ma wszystkim Sykes'om za złe, że wciąż potrafią się uśmiechać - ale nie był zdolny do takiej introspekcji, nie w kwestii tego wrażliwego tematu. Nie miał też ochoty wczuć się w perspektywę Everetta, którego nienawiść Sallowów skierowana w stronę Jade mogła zaskoczyć jeszcze mocniej niż samą zainteresowaną. Ona znała lepiej rodzinę męża. On - jednego dnia wznosił weselne toasty z wesołym i przekonująco udającym zainteresowanie norweskimi wojażami szwagrem; by z dnia na dzień stać się dla Sallowów personą non grata. Choć od śmierci Solasa minęło kilka lat, to już na sympozjum dla wszystkich okazało się jasne, że Cornelius nie zapomina.
(Nie zapomina, nawet jeśli w obliczu drobnego nieporozumienia Jade z prawem pomógł jej chętniej niż własnemu bękartowi; nawet jeśli doskonale wiedział, że Jadę była niewinna - czy Everett wiedział o ich wspólnym sekrecie? Nawet jeśli próbował nie zamartwiać się o to, czy jest w Lancashire bezpieczna i co by sądził o tym wszystkim Solas; nawet jeśli wiedział, że to dzięki Sykesom jego brat był po raz pierwszy w życiu akceptowany i szczęśliwy.)
-Mam zatem nadzieję, że zakupy okazały się miłym zaskoczeniem. - odpowiedział z lodowatą uprzejmością, przymuszając usta do fałszywego uśmiechu. Podtekst i czas przeszły były jasne: wychodzicie, prawda? Sykesowie odchodzili od sprzedawczyni, gdy Cornelius wszedł tutaj z zapłakaną Hersilią - powinni zatem wyjść (odsunął się nawet o krok od drzwi, chcąc im to ułatwić). Obydwoje powinni odpuścić, pójść w swoje strony, nie kontynuować przy dzieciach rozmowy pełnej rodzinnej demonów.
Tyle, że Sallow był chyba na to zbyt zawzięty, a Sykes zbyt przekorny. Chwilę później zaczął zwracać się wprost do Hersilii, a Cornelius instynktownie nazwał ją córką - i dopiero gdy padły ostrożne gratulacje, a dziewczynka znieruchomiała, uświadomił sobie, że stracił czujność. Nigdy nie rzucał przecież słów na wiatr, nie dobierał ich nieostrożnie, Hersilię chciał przecież powoli wprowadzać w nową rodzinę. To przy Sykes'ach i właściwie tylko przy nich, czasem się zapominał i od razu płacił za to cenę, atmosfera od razu zgęstniała.
Przynajmniej nie zapomniał się aż tak bardzo jak Solas, który kilka lat beztroski przypłacił własnym życiem. Choć wiedział, że jego śmierć naprawdę była wypadkiem, to pozostawał przekonany, że brat nie pojechałby na tamtą wyprawę gdyby nie ona.
Skinął s z t y w n o głową na (fałszywe, bez wątpienia) gratulacje, lepiej nie mówić nic więcej. A Sykes mówił więcej, coraz więcej, a na słowa o tym, że nie są nieznajomymi cała krew odpłynęła z twarzy Corneliusa. Publicznie nie mówił o zmarłym bracie prawie wcale, starał się zamieść upokarzający dla Sallowów proces sprzed sześciu lat pod dywan. Valerie o wszystkim wiedziała, rzecz jasna, ale łudził się chyba, że Hersilia nie dowie się n i g d y. Lubił mówić, mówił zawodowo, ale nie lubił rozmawiać o tym, co bolało - żeby oszczędzić sobie niezręczności byłby zdolny pogrzebać wszystkie dobre wspomnienia o bracie, nigdy nie opowiedzieć jej o wujku, którego nie pozna.
Pana tatę - drgnął nerwowo, teraz już wyraźnie... speszony? Wzruszony? Jak właściwie powinien się czuć? Nie wiedział, nie wiedział też co czuje, bo cała ta rozmowa była nieprzewidzianym elementem chaosu w ich życiu, a on n i e z n o s i ł bałaganu. Gdy próbował skupić myśli na uczuciach i tym, co czuć powinien, wspomnienia podsuwały mu maleńkiego blondyna, składającego swoje pierwsze słowa (mama, długo mówił tylko mama, tata przyszło mu później), a wtedy niewidzialne kleszcze zaciskały się na gardle.
-Znam wielu ludzi, Hersilio. - odpowiedział pośpiesznie dziewczynce, umyślnie ignorując zaczepkę Everetta. Wiedziała, że sporo pracował, że podobnie jak jej mama występował czasem przed publiką (przemawiając, nie śpiewając), widziała medale. Czy przyjmie to wytłumaczenie? Gdyby byli sami, powinna, ale pomiędzy nich wkradł się czynnik losowy, Sykes o zbyt długim języku. Podniósł na niego wzrok - uświadamiając sobie, że umknął spojrzeniem gdy tylko tamten wytknął mu powinowactwo. Starał się wyglądać stanowczo, ani słowa więcej, Sykes, ale w zielonych oczach odbijało się raczej coś bardzo jak na Corneliusa nietypowego.
Wstyd.
Prośba.
Świadomość, że wystarczy jedno słowo "szwagier" i wszystko się skomplikuje, a Cornelius nie miał nawet jak tego zahamować.
Właściwie, gdyby pomyślał, na pewno znalazłby sposób na wybrnięcie z tej rozmowy zanim Sykes się odezwie. Choćby wyjście z Hersilią z księgarni i pośpieszne uruchomienie śwwstoklika, ale nie musiałby się do tego zniżać, był Corneliusem Sallow, mistrzem słów, na pewno wymyśliłby coś subtelnego.
Tyle, że coś go hamowało, utrudniało logiczne myślenie. Może myśl o tym, jak Solas poczułby się na wieść, że Cornelius wyparł się przed dzieckiem własnego szwagra. Solas nie żył, Corneliusa nie powinno to obchodzić - ale w jakiś sposób obchodziło.
-Tak, tu są naprawdę ładne książki. Wybierzesz teraz coś dla siebie? - powtórzył jak echo za Everettem, próbując przekuć jego skierowane do Hersilii słowa w koło ratunkowe. Przejść z dziewczynką w kierunku regałów, pożegnać się. -Powinni tu mieć coś o historii muzyki. Widziałem kiedyś biografie kompozytorów dla dzieci. Albo może baśnie o Nibelungach? - zachęcił dziecko wytrwale, chwytając się okazji jak tonący brzytwy. Dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że akurat baśni o Nibelungach nie były dla niej niczym nowym, a zatem mogą nie być niczym atrakcyjnym. -Na pewno znasz je z Niemiec, ale po angielsku będą miały... inne ilustracje i poćwiczysz. - wypalił prędko, nie odpuszczając. Dopiero po sekundzie (znów z opóźnieniem) dotarło do niego, że nieopacznie zdradził Sykesowi coś o Hersilii, ale liczył, że Everett nie złoży tej układanki w całość. Nie był przecież Krukonem, nie był Sallowem, nie był intelektualistą ani detektywem. Co prawda, jakiegoś powodu pojawił się na sympozjum naukowym, ale pewnie tylko dla Jade - nawet w garniturze pasował tam jak pięść do nosa.
Rozmowę przedłużył, nieoczekiwanie, dzieciak Sykesa. Widać jaki ojciec, taki syn. W dodatku wyśmiewał się z jego Hersilii, tak jak Everett wyśmiewał się zapewne z niego, samym swoim uśmiechem. Zauważył jej nieśmiały, podniesiony wzrok i nagle poczuł nieznaną wcześniej czułość - albo oburzenie.
Nie wiedział wcześniej, że dzieci w jej wieku należy bronić przed całym, okrutnym światem - ostatnie porzucił, zanim nastała taka potrzeba.
-Oczywiście, że falbanki nie są do zabawy. - potwierdził, uśmiechając się ciepło, jednym z uśmiechów, który nie sięgał oczu i które przywoływał na zawołanie. Spojrzenie miał rozgniewane. -A w księgarniach się nie biega. - dodał defensywnie, nie rozumiejąc, czemu Sykes wtóruje swojemu dzieciakowi w śmiechu. Na pewno ze złośliwości, na pewno to kolejny sposób, by im dopiec. Żałował, że sam nie znał żadnego drażliwego tematu, że nie mógł odwdzięczyć się pięknym za nadobne - jeszcze. Obserwował w końcu ojca i syna uważnie, jeszcze nieświadom, że Hersilia mogła poruszyć czułą strunę swoim pytaniem o mamę chłopca.
poglądowo na spostrzegawczość!
(Nie zapomina, nawet jeśli w obliczu drobnego nieporozumienia Jade z prawem pomógł jej chętniej niż własnemu bękartowi; nawet jeśli doskonale wiedział, że Jadę była niewinna - czy Everett wiedział o ich wspólnym sekrecie? Nawet jeśli próbował nie zamartwiać się o to, czy jest w Lancashire bezpieczna i co by sądził o tym wszystkim Solas; nawet jeśli wiedział, że to dzięki Sykesom jego brat był po raz pierwszy w życiu akceptowany i szczęśliwy.)
-Mam zatem nadzieję, że zakupy okazały się miłym zaskoczeniem. - odpowiedział z lodowatą uprzejmością, przymuszając usta do fałszywego uśmiechu. Podtekst i czas przeszły były jasne: wychodzicie, prawda? Sykesowie odchodzili od sprzedawczyni, gdy Cornelius wszedł tutaj z zapłakaną Hersilią - powinni zatem wyjść (odsunął się nawet o krok od drzwi, chcąc im to ułatwić). Obydwoje powinni odpuścić, pójść w swoje strony, nie kontynuować przy dzieciach rozmowy pełnej rodzinnej demonów.
Tyle, że Sallow był chyba na to zbyt zawzięty, a Sykes zbyt przekorny. Chwilę później zaczął zwracać się wprost do Hersilii, a Cornelius instynktownie nazwał ją córką - i dopiero gdy padły ostrożne gratulacje, a dziewczynka znieruchomiała, uświadomił sobie, że stracił czujność. Nigdy nie rzucał przecież słów na wiatr, nie dobierał ich nieostrożnie, Hersilię chciał przecież powoli wprowadzać w nową rodzinę. To przy Sykes'ach i właściwie tylko przy nich, czasem się zapominał i od razu płacił za to cenę, atmosfera od razu zgęstniała.
Przynajmniej nie zapomniał się aż tak bardzo jak Solas, który kilka lat beztroski przypłacił własnym życiem. Choć wiedział, że jego śmierć naprawdę była wypadkiem, to pozostawał przekonany, że brat nie pojechałby na tamtą wyprawę gdyby nie ona.
Skinął s z t y w n o głową na (fałszywe, bez wątpienia) gratulacje, lepiej nie mówić nic więcej. A Sykes mówił więcej, coraz więcej, a na słowa o tym, że nie są nieznajomymi cała krew odpłynęła z twarzy Corneliusa. Publicznie nie mówił o zmarłym bracie prawie wcale, starał się zamieść upokarzający dla Sallowów proces sprzed sześciu lat pod dywan. Valerie o wszystkim wiedziała, rzecz jasna, ale łudził się chyba, że Hersilia nie dowie się n i g d y. Lubił mówić, mówił zawodowo, ale nie lubił rozmawiać o tym, co bolało - żeby oszczędzić sobie niezręczności byłby zdolny pogrzebać wszystkie dobre wspomnienia o bracie, nigdy nie opowiedzieć jej o wujku, którego nie pozna.
Pana tatę - drgnął nerwowo, teraz już wyraźnie... speszony? Wzruszony? Jak właściwie powinien się czuć? Nie wiedział, nie wiedział też co czuje, bo cała ta rozmowa była nieprzewidzianym elementem chaosu w ich życiu, a on n i e z n o s i ł bałaganu. Gdy próbował skupić myśli na uczuciach i tym, co czuć powinien, wspomnienia podsuwały mu maleńkiego blondyna, składającego swoje pierwsze słowa (mama, długo mówił tylko mama, tata przyszło mu później), a wtedy niewidzialne kleszcze zaciskały się na gardle.
-Znam wielu ludzi, Hersilio. - odpowiedział pośpiesznie dziewczynce, umyślnie ignorując zaczepkę Everetta. Wiedziała, że sporo pracował, że podobnie jak jej mama występował czasem przed publiką (przemawiając, nie śpiewając), widziała medale. Czy przyjmie to wytłumaczenie? Gdyby byli sami, powinna, ale pomiędzy nich wkradł się czynnik losowy, Sykes o zbyt długim języku. Podniósł na niego wzrok - uświadamiając sobie, że umknął spojrzeniem gdy tylko tamten wytknął mu powinowactwo. Starał się wyglądać stanowczo, ani słowa więcej, Sykes, ale w zielonych oczach odbijało się raczej coś bardzo jak na Corneliusa nietypowego.
Wstyd.
Prośba.
Świadomość, że wystarczy jedno słowo "szwagier" i wszystko się skomplikuje, a Cornelius nie miał nawet jak tego zahamować.
Właściwie, gdyby pomyślał, na pewno znalazłby sposób na wybrnięcie z tej rozmowy zanim Sykes się odezwie. Choćby wyjście z Hersilią z księgarni i pośpieszne uruchomienie śwwstoklika, ale nie musiałby się do tego zniżać, był Corneliusem Sallow, mistrzem słów, na pewno wymyśliłby coś subtelnego.
Tyle, że coś go hamowało, utrudniało logiczne myślenie. Może myśl o tym, jak Solas poczułby się na wieść, że Cornelius wyparł się przed dzieckiem własnego szwagra. Solas nie żył, Corneliusa nie powinno to obchodzić - ale w jakiś sposób obchodziło.
-Tak, tu są naprawdę ładne książki. Wybierzesz teraz coś dla siebie? - powtórzył jak echo za Everettem, próbując przekuć jego skierowane do Hersilii słowa w koło ratunkowe. Przejść z dziewczynką w kierunku regałów, pożegnać się. -Powinni tu mieć coś o historii muzyki. Widziałem kiedyś biografie kompozytorów dla dzieci. Albo może baśnie o Nibelungach? - zachęcił dziecko wytrwale, chwytając się okazji jak tonący brzytwy. Dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że akurat baśni o Nibelungach nie były dla niej niczym nowym, a zatem mogą nie być niczym atrakcyjnym. -Na pewno znasz je z Niemiec, ale po angielsku będą miały... inne ilustracje i poćwiczysz. - wypalił prędko, nie odpuszczając. Dopiero po sekundzie (znów z opóźnieniem) dotarło do niego, że nieopacznie zdradził Sykesowi coś o Hersilii, ale liczył, że Everett nie złoży tej układanki w całość. Nie był przecież Krukonem, nie był Sallowem, nie był intelektualistą ani detektywem. Co prawda, jakiegoś powodu pojawił się na sympozjum naukowym, ale pewnie tylko dla Jade - nawet w garniturze pasował tam jak pięść do nosa.
Rozmowę przedłużył, nieoczekiwanie, dzieciak Sykesa. Widać jaki ojciec, taki syn. W dodatku wyśmiewał się z jego Hersilii, tak jak Everett wyśmiewał się zapewne z niego, samym swoim uśmiechem. Zauważył jej nieśmiały, podniesiony wzrok i nagle poczuł nieznaną wcześniej czułość - albo oburzenie.
Nie wiedział wcześniej, że dzieci w jej wieku należy bronić przed całym, okrutnym światem - ostatnie porzucił, zanim nastała taka potrzeba.
-Oczywiście, że falbanki nie są do zabawy. - potwierdził, uśmiechając się ciepło, jednym z uśmiechów, który nie sięgał oczu i które przywoływał na zawołanie. Spojrzenie miał rozgniewane. -A w księgarniach się nie biega. - dodał defensywnie, nie rozumiejąc, czemu Sykes wtóruje swojemu dzieciakowi w śmiechu. Na pewno ze złośliwości, na pewno to kolejny sposób, by im dopiec. Żałował, że sam nie znał żadnego drażliwego tematu, że nie mógł odwdzięczyć się pięknym za nadobne - jeszcze. Obserwował w końcu ojca i syna uważnie, jeszcze nieświadom, że Hersilia mogła poruszyć czułą strunę swoim pytaniem o mamę chłopca.
poglądowo na spostrzegawczość!
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Gdyby nie obecność dzieci, ta rozmowa wyglądałaby zgoła inaczej. Albo nigdy by się nie odbyła. Wszak niewiele interesował mnie celujący nosem w powałę, odznaczony medalami wojennymi – dobre sobie – Sallow. Nawet na chwilę nie zapomniałem o tamtym procesie, o wszystkich oszczerstwach, które jego zawszona rodzina rzucała pod adresem Jade, zupełnie jak gdyby śmierć ukochanego męża nie była dla niej wystarczającym ciosem; musieli jej jeszcze dołożyć, musieli skopać i opluć. W imię czego? Uczczenia pamięci Solasa? Ta, na pewno sam zainteresowany właśnie tego by od nich wymagał, ciągania się po sądach i skakania do gardeł. To tylko dobitnie pokazywało, jak bardzo go nie znali. Dlatego właśnie plwałem na samego rzecznika Ministerstwa, wiernego pieska tytułowanych urzędasów, a do tego sztywnego jak wykrochmalony kołnierzyk naciągniętej na grzbiet koszuli; nie potrafiłem jednak zignorować łez, które lśniły na delikatnych policzkach towarzyszącej mu dziewuszki. Musiała być w wieku Jarvisa, albo niewiele starsza, zdawało mi się jednak, że nigdy o niej nie słyszałem. Z drugiej strony – od wielu lat nie łączyło nas już prawie nic, oprócz zabarwionych goryczą wspomnień. Więc czy powinienem się dziwić? Wszystko to, co mogłem o nim wiedzieć, było zdezaktualizowane i okryte grubą warstewką kurzu.
– Nie możemy narzekać. Prawda, Jarvis? – Przelotnie spojrzałem w dół, wolną dłonią odnajdując głowę stojącego opodal syna; poczochrałem jego wilgotną czuprynę w geście, który był z założenia czuły. Dziś świętowaliśmy jego urodziny, chciałem, żeby był zadowolony z wyprawy do Hogsmeade, a także zakupionej książki. Nawet jeśli obiecywałem mu wizytę w Miodowym Królestwie, wierzyłem, że młody jakoś zniesie tę nieoczekiwaną zmianę planów i zaakceptuje rekompensatę. Poza tym, czekały go jeszcze kolejne atrakcje na terenie hodowli Evelyn, więc nie zdziwiłbym się, gdyby usnął jeszcze przed dotarciem do swojego pokoju. Mimo to wciąż nie ruszaliśmy się z miejsca. Byłem gruboskórny i odporny na działanie wszelkich zawoalowanych sugestii. – Skąd się znamy? – Przeniosłem wzrok na buzię blondwłosej dziewczynki, znów składając usta w podszytym sympatią uśmiechu; pytanie było niewinne, podyktowane dziecięcą ciekawością, dotykało jednak tematu, który bezpośrednio łączył się z tamtą tragedią. Nie musiałem być specem od czytania ludzkich emocji, by zauważyć, że Cornelius nie jest szczególnie zadowolony z kierunku, w którym podążyła nasza wymiana zdań. Nie chciał rozmawiać o tym, gdzie i kiedy nas sobie przedstawiono? O zmarłym bracie? I sądowej batalii, podczas której Sallowowie pokazali swą prawdziwą twarz? W jednej chwili stał się blady jak ściana, powściągliwy, małomówny. – Wielu ludzi, to na pewno. – Te słowa skierowałem do pośpiesznie wtrącającego się dorosłego. W końcu lizał już niejeden tyłek, nieprawdaż? – My jednak zostaliśmy sobie przedstawieni na weselu Solasa, brata twojego taty – dodałem, znów zwracając się do towarzyszącej mu dziewczynki. Nie miałem zamiaru odmawiać jej prawdy. Nie miałem też zamiaru przelęknąć się spojrzenia czarodzieja, na którego z uwagi na różnicę wzrostu mogłem spoglądać z góry – nie tylko w przenośni. Jeśli naprawdę była jego córką, musiała znać wujka, może nawet ciocię, którzy nagle przestali pojawiać się na horyzoncie. Naprawdę chciał o nich zapomnieć? Zamieść pod dywan? Niedoczekanie. – Pamiętasz, prawda? – Wróciłem wzrokiem do twarzy Corneliusa, z błyskiem w oku zadając ten cios, jak i wszystkie poprzednie. – Z drugiej strony, wypiliśmy wtedy tyle, że szczegóły zaiste mogły wylecieć ci z głowy... szwagrze. – Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że mam do czynienia z wężem. Ze złotoustym politykiem, który już dawno zatarł granicę między prawdę a kłamstwem, faktem a wygodną ułudą.
Historia muzyki? Baśnie o Nibelungach? Zmarszczyłem brwi, przysłuchując się tym poszlakom, które świadomie lub nie serwował nam Sallow. Jak często rozmawiał ze swoim dzieckiem? Na ile dobrze je znał...? Bo sprawiał wrażenie, jakby przebywanie z nim sam na sam przyprawiało go niemalże o zawał. Zaraz jednak dodałem dwa do dwóch, gdy wspomniał Niemczech; to dlatego słowa małej brzmiały tak dziwnie, inaczej. Twardo. Tylko jak powinienem to rozumieć? Zmalował sobie dzieciaka w trakcie jednej z delegacji? A teraz sprowadził do targanej konfliktem Anglii...?
Przecież panicza mama także nosi sukienki.
Choć dobór słów był zabawny, jaki tam z mojego urwisa był panicz, to daleko mi było do śmiechu. Odruchowo sięgnąłem do barku Jarvisa, ścisnąłem go lekko palcami; o ile jeszcze przed chwilą sam bezlitośnie wykorzystywałem ciekawość aniołka przeciwko Sallowowi, o tyle teraz sam zostałem jego ofiarą. Momentalnie ściągnąłem usta w wąską kreskę, niemalże zgrzytając przy tym zębami. Chłodna obręcz zacisnęła mi się na trzewiach, gdy bezwiednie wracałem myślami do tamtych czasów i obrazów; do Niej, dotkniętej sinicą, wyniszczonej. Zbyt słabej, by zająć się kwilącym obok dzieckiem. Może i nosiła sukienki, lecz nigdy nie była jego mamą. A ja, ja nie umiałem ukryć emocji za fasadą obojętności, stłumić bólu w zarodku. Wciąż żyjącego bólu i dręczących mnie raz po raz wątpliwości. Czy jej czarnomagiczne ekscesy nie odbiją się na zdrowiu Jarvisa? Prędzej lub później? I czy kontakt z babcią, z ciotkami, zastąpi mu czarownicę, która jakimś cudem wydała go na świat? Śmiech z falbanek zamarł mi gdzieś na ustach, nim jeszcze wybrzmiałby do końca.
– Kto? – Głosik syna dobiegł mnie jakby z oddali. Potrzebowałem chwili, by zwilżyć wyschnięte na wiór gardło śliną, odzyskać władzę nad swym ciałem. Bałem się. Nie tyle tego, co teraz powie, co sobie pomyśli Sallow, a raczej – jak ta rozmowa wpłynie na nastrój Jarvisa. To miało być jego święto, jego dzień. – Nie mam mamy – przyznał z rozbrajającą szczerością, może nawet bez większego smutku, bo przecież w ogóle jej nie znał, nie pamiętał. Nie istniała w jego życiu. Byliśmy tylko we dwoje. Lecz czy nie tęsknił za samą wizją? Za tym, co miały inne dzieci? – Zawsze można biegać przed księgarnią – wtrąciłem się, lecz już bez takiej werwy, bez energii i uśmiechu. Próbowałem przywrócić rozmowę na poprzednie tory, jednocześnie odpychając od siebie nachalne, owiane zapachem diablego ziela wspomnienia. – Ale dlaczego nie są do zabawy? – drążył Jarvis, wciąż nie dając za wygraną. Bo przecież co to za zasada, której nie dało się wytłumaczyć. Wyjaśnić. Uzasadnić. Falbanki to falbanki, nic specjalnego, skrawek materiału. Jeśli nie miały służyć zabawie, to po co w ogóle ktoś je tam doszył? Zmarszczył brwi, to spoglądając na Hersilię, to szukając we mnie wsparcia. – Poza tym, wygodniej na pewno byłoby w spodniach. Powinnaś kiedyś spróbować – dodał z przekonaniem, dumnie prostując przy tym plecy. – Mogę ci nawet pożyczyć moje.
– Nie możemy narzekać. Prawda, Jarvis? – Przelotnie spojrzałem w dół, wolną dłonią odnajdując głowę stojącego opodal syna; poczochrałem jego wilgotną czuprynę w geście, który był z założenia czuły. Dziś świętowaliśmy jego urodziny, chciałem, żeby był zadowolony z wyprawy do Hogsmeade, a także zakupionej książki. Nawet jeśli obiecywałem mu wizytę w Miodowym Królestwie, wierzyłem, że młody jakoś zniesie tę nieoczekiwaną zmianę planów i zaakceptuje rekompensatę. Poza tym, czekały go jeszcze kolejne atrakcje na terenie hodowli Evelyn, więc nie zdziwiłbym się, gdyby usnął jeszcze przed dotarciem do swojego pokoju. Mimo to wciąż nie ruszaliśmy się z miejsca. Byłem gruboskórny i odporny na działanie wszelkich zawoalowanych sugestii. – Skąd się znamy? – Przeniosłem wzrok na buzię blondwłosej dziewczynki, znów składając usta w podszytym sympatią uśmiechu; pytanie było niewinne, podyktowane dziecięcą ciekawością, dotykało jednak tematu, który bezpośrednio łączył się z tamtą tragedią. Nie musiałem być specem od czytania ludzkich emocji, by zauważyć, że Cornelius nie jest szczególnie zadowolony z kierunku, w którym podążyła nasza wymiana zdań. Nie chciał rozmawiać o tym, gdzie i kiedy nas sobie przedstawiono? O zmarłym bracie? I sądowej batalii, podczas której Sallowowie pokazali swą prawdziwą twarz? W jednej chwili stał się blady jak ściana, powściągliwy, małomówny. – Wielu ludzi, to na pewno. – Te słowa skierowałem do pośpiesznie wtrącającego się dorosłego. W końcu lizał już niejeden tyłek, nieprawdaż? – My jednak zostaliśmy sobie przedstawieni na weselu Solasa, brata twojego taty – dodałem, znów zwracając się do towarzyszącej mu dziewczynki. Nie miałem zamiaru odmawiać jej prawdy. Nie miałem też zamiaru przelęknąć się spojrzenia czarodzieja, na którego z uwagi na różnicę wzrostu mogłem spoglądać z góry – nie tylko w przenośni. Jeśli naprawdę była jego córką, musiała znać wujka, może nawet ciocię, którzy nagle przestali pojawiać się na horyzoncie. Naprawdę chciał o nich zapomnieć? Zamieść pod dywan? Niedoczekanie. – Pamiętasz, prawda? – Wróciłem wzrokiem do twarzy Corneliusa, z błyskiem w oku zadając ten cios, jak i wszystkie poprzednie. – Z drugiej strony, wypiliśmy wtedy tyle, że szczegóły zaiste mogły wylecieć ci z głowy... szwagrze. – Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że mam do czynienia z wężem. Ze złotoustym politykiem, który już dawno zatarł granicę między prawdę a kłamstwem, faktem a wygodną ułudą.
Historia muzyki? Baśnie o Nibelungach? Zmarszczyłem brwi, przysłuchując się tym poszlakom, które świadomie lub nie serwował nam Sallow. Jak często rozmawiał ze swoim dzieckiem? Na ile dobrze je znał...? Bo sprawiał wrażenie, jakby przebywanie z nim sam na sam przyprawiało go niemalże o zawał. Zaraz jednak dodałem dwa do dwóch, gdy wspomniał Niemczech; to dlatego słowa małej brzmiały tak dziwnie, inaczej. Twardo. Tylko jak powinienem to rozumieć? Zmalował sobie dzieciaka w trakcie jednej z delegacji? A teraz sprowadził do targanej konfliktem Anglii...?
Przecież panicza mama także nosi sukienki.
Choć dobór słów był zabawny, jaki tam z mojego urwisa był panicz, to daleko mi było do śmiechu. Odruchowo sięgnąłem do barku Jarvisa, ścisnąłem go lekko palcami; o ile jeszcze przed chwilą sam bezlitośnie wykorzystywałem ciekawość aniołka przeciwko Sallowowi, o tyle teraz sam zostałem jego ofiarą. Momentalnie ściągnąłem usta w wąską kreskę, niemalże zgrzytając przy tym zębami. Chłodna obręcz zacisnęła mi się na trzewiach, gdy bezwiednie wracałem myślami do tamtych czasów i obrazów; do Niej, dotkniętej sinicą, wyniszczonej. Zbyt słabej, by zająć się kwilącym obok dzieckiem. Może i nosiła sukienki, lecz nigdy nie była jego mamą. A ja, ja nie umiałem ukryć emocji za fasadą obojętności, stłumić bólu w zarodku. Wciąż żyjącego bólu i dręczących mnie raz po raz wątpliwości. Czy jej czarnomagiczne ekscesy nie odbiją się na zdrowiu Jarvisa? Prędzej lub później? I czy kontakt z babcią, z ciotkami, zastąpi mu czarownicę, która jakimś cudem wydała go na świat? Śmiech z falbanek zamarł mi gdzieś na ustach, nim jeszcze wybrzmiałby do końca.
– Kto? – Głosik syna dobiegł mnie jakby z oddali. Potrzebowałem chwili, by zwilżyć wyschnięte na wiór gardło śliną, odzyskać władzę nad swym ciałem. Bałem się. Nie tyle tego, co teraz powie, co sobie pomyśli Sallow, a raczej – jak ta rozmowa wpłynie na nastrój Jarvisa. To miało być jego święto, jego dzień. – Nie mam mamy – przyznał z rozbrajającą szczerością, może nawet bez większego smutku, bo przecież w ogóle jej nie znał, nie pamiętał. Nie istniała w jego życiu. Byliśmy tylko we dwoje. Lecz czy nie tęsknił za samą wizją? Za tym, co miały inne dzieci? – Zawsze można biegać przed księgarnią – wtrąciłem się, lecz już bez takiej werwy, bez energii i uśmiechu. Próbowałem przywrócić rozmowę na poprzednie tory, jednocześnie odpychając od siebie nachalne, owiane zapachem diablego ziela wspomnienia. – Ale dlaczego nie są do zabawy? – drążył Jarvis, wciąż nie dając za wygraną. Bo przecież co to za zasada, której nie dało się wytłumaczyć. Wyjaśnić. Uzasadnić. Falbanki to falbanki, nic specjalnego, skrawek materiału. Jeśli nie miały służyć zabawie, to po co w ogóle ktoś je tam doszył? Zmarszczył brwi, to spoglądając na Hersilię, to szukając we mnie wsparcia. – Poza tym, wygodniej na pewno byłoby w spodniach. Powinnaś kiedyś spróbować – dodał z przekonaniem, dumnie prostując przy tym plecy. – Mogę ci nawet pożyczyć moje.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To prawda, znał wielu ludzi; ale instynktownie czuła, że jest różnica między tym spotkaniem a innymi podobnymi, do tej pory nie widziała go jeszcze podobnie się zachowującego - skąpiącego uśmiechu i gładkich słów, wzburzonego tak bardzo, że na tafli twarzy pojawiały się takie emocje, nie do końca nazwane, inne.
Pilnuj tempa. By przebiegi nie były tak długie.
Głos nauczycielki jak echo rozbił się o myśli; tempo tej rozmowy nie miało w sobie nic z uporządkowanej, grzecznościowej konwersacji. Może tylko pozornie, ale pozory szybko zniknęły. Nawet pojedyncza nuta charakteryzowała się skomplikowanym przedbiegiem, lecz dźwięki, które osiadały na ustach mężczyzn, na ustach pana ojca, układały się w całkowicie niezrozumiałą melodię.
Na niektórych koncertach przyszło jej śledzić równie szalone tempo. Obserwowała jak palce opadają na klawiaturę niczym gilotyna, jak grają kolejne oktawy i wirtuozowskie pasaże.
Ale tutaj publiką byli tylko oni sami.
Czym miał być ten koncert?
Nigdy nie poznała Solasa; brata Corneliusa - jakie łączyły ich ze sobą relacje, skoro dotychczas o nim nie wspominał? Czemu aż do tego momentu był tajemnicą?
Oczy na dłużej zatrzymały się na nieznajomym; miała wiele pytań, które chciałaby zadać, ale ostatecznie nie ośmieliła się tego zrobić, zamiast tego słuchała.
Szwagrze.
Bracie w prawie.
Co miały oznaczać te słowa? W niczym nie przypominały niemieckiego Schwager, brzmiały jak finezyjna, dziwna, sztucznie salonowa konstrukcja. Powtórzyła ją w myślach, zapamiętała, chcąc dowiedzieć się później, jakie było jej znaczenie.
Strategicznie zadane pytanie rzeczywiście rozmyło jej spojrzenie rozkojarzeniem; błękit oczu pomknął w stronę zdobnych grzbietów - czytanie nie sprawiało jej radości, lecz uwielbiała otaczać się pięknymi przedmiotami. Lubiła też słuchać, gdy czytał dla niej ktoś inny; sama również przeglądała te egzemplarze, pomiędzy którymi stronicami kryły się najpiękniejsze obrazki.
- Czy któraś z nich opowiada też o Clarze Schumann? - nie interesowały jej historie o kompozytorach dla dzieci - tworzących dziecinne, niepoważne, zbyt proste melodie, o których zapominało się szybko. Jednak z dziecięcą obsesją zbierała wszystkie informacje o pannie wywodzącej się ze znakomitego, czarodziejskiego rodu Wieck. Chyba nieświadomie znajdowała w ich życiach wiele paraleli, szukała w jej drodze także własnej. - A może jest tu jakaś książka o brytyjskich legendach? - z pięknymi obrazkami. - Chciałabym je poznać - wolała nie przyznawać się do tego, że gdy wybrały się z mamą na Nibelungenlied, jeszcze w Lipsku, ukradkiem ukryła w swojej chusteczce tak wiele łez, że po skończonej operze materiał był niemalże całkiem mokry; mroczna, przejmująca muzyka oddziaływała na jej wrażliwą na nuty naturę. Pomyślała więc, iż kontrpropozycja może odwrócić uwagę od jego pomysłu, jednocześnie powinna mu się chyba także spodobać. Poza tym już teraz wiedziała, że nie są tu tylko na chwilę. Na kilka koncertów mamy. Jeśli nie chciała czuć się zawsze obco, musiała poznać kulturę jego kraju, wkrótce także ich kraju.
Jej pytanie przez chwilę zawisło w ciszy bez odpowiedzi; nie widziała reakcji taty chłopca, to rówieśnikowi się przyglądała - wspomniał o tym, że nie ma mamy niemalże lekkim tonem, jakby niewiele tak naprawdę go to obchodziło; takim tonem, jakim ona mogłaby kilka miesięcy temu powiedzieć, że nie ma ojca, wtedy, gdy nie wiedziała o przyszłości mamy, gdy nosiła jeszcze czerń.
Słyszała już podobne słowa. Od innych dzieci. Nigdy jeszcze nikt nie wypowiedział ich właśnie tak - bez smutku, tęsknoty czy bólu.
Zasznurowała usta, nie przepraszając jednak; w tej jednej - jedynej chyba - kwestii zdawała się go po prostu rozumieć; ona sama przyjmowała kondolencje z obojętnością skrytą pod uprzejmym wyrazem twarzy. Nie czuła potrzeby, by je dostawać. By udawać żal, którego nie było.
I miała wrażenie, że dziwaczny chłopiec, niedoszły panicz, też wcale ich nie potrzebował.
- Bo to nie zabawka, ubrania są do noszenia, nie do zabawy - lekka irytacja wkradła się do jej głosu, kiedy uparcie zadawał kolejne pytania, tak bardzo niczego nie rozumiejąc. Zyskała jednak pewność, że sama ma rację, gdy Cornelius jej ją przyznał; a zrobił to bez zawahania. Przestąpiła na drugą nogę, nieznacznie zbliżając się do niego, tak, jakby faktycznie miał ją ochronić przed atakiem. - Próbowałam - odrzekła, równie dumnie zadzierając podbródek; chełpliwość została wyraźnie zaakcentowana, tak jakby było to znamienite osiągnięcie. Jakby o coś rywalizowali w konkurencji, którą rozumieli tylko oni sami. Jednocześnie palce drobnej dłoni zacisnęły się mocniej na materiale sukienki, naciągając go, naprostowując, tak, by muślin prezentował się nienagannie. Bufiaste rękawy czasem odrobinę przeszkadzały podczas gry, ale nigdy by się do tego nie przyznała, bo za bardzo je lubiła.
Niech nie myśli sobie, że ona nie wie, jak to jest chodzić w spodniach. Oczywiście, że wiedziała.
- Na zajęciach gimnastyki musiałam nosić spodnie - dodała hardo; policzki poróżowiały ze wzburzenia - i jestem pewna, że to tobie - już nie paniczowi? - wygodniej byłoby w sukience. Powinieneś kiedyś spróbować - ale żadnej ze swoich zdecydowanie mu nie pożyczy.
| kość emocji - nic się nie dzieje
Pilnuj tempa. By przebiegi nie były tak długie.
Głos nauczycielki jak echo rozbił się o myśli; tempo tej rozmowy nie miało w sobie nic z uporządkowanej, grzecznościowej konwersacji. Może tylko pozornie, ale pozory szybko zniknęły. Nawet pojedyncza nuta charakteryzowała się skomplikowanym przedbiegiem, lecz dźwięki, które osiadały na ustach mężczyzn, na ustach pana ojca, układały się w całkowicie niezrozumiałą melodię.
Na niektórych koncertach przyszło jej śledzić równie szalone tempo. Obserwowała jak palce opadają na klawiaturę niczym gilotyna, jak grają kolejne oktawy i wirtuozowskie pasaże.
Ale tutaj publiką byli tylko oni sami.
Czym miał być ten koncert?
Nigdy nie poznała Solasa; brata Corneliusa - jakie łączyły ich ze sobą relacje, skoro dotychczas o nim nie wspominał? Czemu aż do tego momentu był tajemnicą?
Oczy na dłużej zatrzymały się na nieznajomym; miała wiele pytań, które chciałaby zadać, ale ostatecznie nie ośmieliła się tego zrobić, zamiast tego słuchała.
Szwagrze.
Bracie w prawie.
Co miały oznaczać te słowa? W niczym nie przypominały niemieckiego Schwager, brzmiały jak finezyjna, dziwna, sztucznie salonowa konstrukcja. Powtórzyła ją w myślach, zapamiętała, chcąc dowiedzieć się później, jakie było jej znaczenie.
Strategicznie zadane pytanie rzeczywiście rozmyło jej spojrzenie rozkojarzeniem; błękit oczu pomknął w stronę zdobnych grzbietów - czytanie nie sprawiało jej radości, lecz uwielbiała otaczać się pięknymi przedmiotami. Lubiła też słuchać, gdy czytał dla niej ktoś inny; sama również przeglądała te egzemplarze, pomiędzy którymi stronicami kryły się najpiękniejsze obrazki.
- Czy któraś z nich opowiada też o Clarze Schumann? - nie interesowały jej historie o kompozytorach dla dzieci - tworzących dziecinne, niepoważne, zbyt proste melodie, o których zapominało się szybko. Jednak z dziecięcą obsesją zbierała wszystkie informacje o pannie wywodzącej się ze znakomitego, czarodziejskiego rodu Wieck. Chyba nieświadomie znajdowała w ich życiach wiele paraleli, szukała w jej drodze także własnej. - A może jest tu jakaś książka o brytyjskich legendach? - z pięknymi obrazkami. - Chciałabym je poznać - wolała nie przyznawać się do tego, że gdy wybrały się z mamą na Nibelungenlied, jeszcze w Lipsku, ukradkiem ukryła w swojej chusteczce tak wiele łez, że po skończonej operze materiał był niemalże całkiem mokry; mroczna, przejmująca muzyka oddziaływała na jej wrażliwą na nuty naturę. Pomyślała więc, iż kontrpropozycja może odwrócić uwagę od jego pomysłu, jednocześnie powinna mu się chyba także spodobać. Poza tym już teraz wiedziała, że nie są tu tylko na chwilę. Na kilka koncertów mamy. Jeśli nie chciała czuć się zawsze obco, musiała poznać kulturę jego kraju, wkrótce także ich kraju.
Jej pytanie przez chwilę zawisło w ciszy bez odpowiedzi; nie widziała reakcji taty chłopca, to rówieśnikowi się przyglądała - wspomniał o tym, że nie ma mamy niemalże lekkim tonem, jakby niewiele tak naprawdę go to obchodziło; takim tonem, jakim ona mogłaby kilka miesięcy temu powiedzieć, że nie ma ojca, wtedy, gdy nie wiedziała o przyszłości mamy, gdy nosiła jeszcze czerń.
Słyszała już podobne słowa. Od innych dzieci. Nigdy jeszcze nikt nie wypowiedział ich właśnie tak - bez smutku, tęsknoty czy bólu.
Zasznurowała usta, nie przepraszając jednak; w tej jednej - jedynej chyba - kwestii zdawała się go po prostu rozumieć; ona sama przyjmowała kondolencje z obojętnością skrytą pod uprzejmym wyrazem twarzy. Nie czuła potrzeby, by je dostawać. By udawać żal, którego nie było.
I miała wrażenie, że dziwaczny chłopiec, niedoszły panicz, też wcale ich nie potrzebował.
- Bo to nie zabawka, ubrania są do noszenia, nie do zabawy - lekka irytacja wkradła się do jej głosu, kiedy uparcie zadawał kolejne pytania, tak bardzo niczego nie rozumiejąc. Zyskała jednak pewność, że sama ma rację, gdy Cornelius jej ją przyznał; a zrobił to bez zawahania. Przestąpiła na drugą nogę, nieznacznie zbliżając się do niego, tak, jakby faktycznie miał ją ochronić przed atakiem. - Próbowałam - odrzekła, równie dumnie zadzierając podbródek; chełpliwość została wyraźnie zaakcentowana, tak jakby było to znamienite osiągnięcie. Jakby o coś rywalizowali w konkurencji, którą rozumieli tylko oni sami. Jednocześnie palce drobnej dłoni zacisnęły się mocniej na materiale sukienki, naciągając go, naprostowując, tak, by muślin prezentował się nienagannie. Bufiaste rękawy czasem odrobinę przeszkadzały podczas gry, ale nigdy by się do tego nie przyznała, bo za bardzo je lubiła.
Niech nie myśli sobie, że ona nie wie, jak to jest chodzić w spodniach. Oczywiście, że wiedziała.
- Na zajęciach gimnastyki musiałam nosić spodnie - dodała hardo; policzki poróżowiały ze wzburzenia - i jestem pewna, że to tobie - już nie paniczowi? - wygodniej byłoby w sukience. Powinieneś kiedyś spróbować - ale żadnej ze swoich zdecydowanie mu nie pożyczy.
| kość emocji - nic się nie dzieje
Obecność Everetta była niczym cierń, sól wgryzająca się w rany dawnych wspomnień. Solas i Sykesowie, Sykesowie i Solas. Ojciec, który podał Jade do sądu, nigdy nie chciał poznać pierworodnego syna. Chciał go wyrzeźbić na własne podobieństwo, choć to Cornelius - ten słabszy, ten drobniejszy, ten sprytniejszy - był bardziej podobny do Tiberiusa. I to Cornelius, jako jedyny - obok dumnego ojca i oszalałej z żałoby matki - wiedział, że brat nie życzyłby sobie ciągania żony po sądach.
I nie zrobił z tym nic.
Jak zwykle.
Jarvis - zanotował w pamięci, przyglądając się uważniej chłopaczkowi. Jocunda, Jade, Joven, Jareth i Jarvis, oczywiście. Cukierkowa, zżyta ze sobą rodzina. I nawet zakupy się im udały. Poczuł irracjonalną zazdrość, choć to on był tutaj bohaterem wojennym z piękną narzeczoną i wystrojoną pasierbicą.
-Jareth - zaczął ostrzegawczo, gdy Everett zwrócił się do Hersilii, ale za późno. Nie mógł mu tak po prostu przerwać, nie przy dzieciach i nie w zasięgu słuchu właścicielki księgarni. Kontrolnie zerknął na Hersilię, ale dziewczynka milczała. Cornelius poznał ją pod koniec lutego, nie znał jej jeszcze na tyle, by zaniepokoić się tą ciszą, by zrozumieć, że mała zapamięta te słowa i będzie je analizować.
Naiwnie uznał, że skoro zbyła je milczeniem - to po prostu okazały się dla niej nieciekawe. Zresztą, czy jest jakieś dziecko, które szczerze interesuje się swoimi starszymi wujkami i ciotkami? Pamiętał, jak nużyło go ślęczenie nad drzewem genealogicznym gdy był w wieku Hersilii, a dla niej przecież wszystko w Anglii było nowe i pewnie ciekawsze niż rozmowa dwóch starych znajomych.
-Pamiętam. - uciął prędko, zaciskając usta. Kolejne niechciane, upokarzające wspomnienia. Wypił za dużo, próbując dotrzymać kroku toastom wznoszonym przez rodzinę panny młodej. Wywrócił się, a Everett pomógł mu wstać i podał szklankę wody. Potem rozmawiali, dziwnie szczerze, pijacko. Cornelius opowiadał o biurze dezinformacji i Everett wydawał się być tym zainteresowany, choć Sallowa ciekawiła tam możliwość wymazywania mugolom pamięci, a Sykesa - kwestia ochrony magicznych stworzeń przed niepowołanymi osobami. Rozmawiali też o swoich braciach i Corneliusowi chyba wyrwało się, że zawsze stał w cieniu Solasa i że zazdrości mu odwagi. Potem wspomnienia rozmyły się w alkoholu - czy Everett mówił coś o Jovenie, o nauce run?
A może po prostu komentowali, która z zaproszonych kobiet wygląda najzgrabniej.
-Szkoda, że dawno nie widziałem cię w Londynie, szwagrze. - odciął się. -Słodycze na jarmarku zimowym i występ cyrku na niedawnym rozdanie medali na pewno spodobałyby się Jarvisowi. - uśmiechnął się przymilnie do chłopca, próbując odgryźć się chociaż tak. Hersilia była rozczarowana zamknięciem Miodowego Królestwa, niech ten chłopiec też nie będzie tak irytująco zadowolony z siebie.
Sallow przyglądał się obojgu Sykesom uważnie - na tyle uważnie, by zarejestrować barwny kontrast pomiędzy reakcją ojca i syna na wspomnienie o mamie.
Nie miał mamy.
Ciekawe.
Czy w takim razie byli do sobie bardziej podobni niźli Cornelius sądził, czy Everett usynowił swojego bękarta? (Skuteczniej niż Cornelius).
Czy może po prostu zmarła, zbyt wcześnie by Jarvis mógł ją pamiętać?
-Och, nie wiedziałem. Moje kondolencje - co się stało? - zapytał Everetta, pozorując mieszankę zakłopotania i współczucia. Świadom, że przy dzieciach dostanie najwyżej oficjalną, złagodzoną wersję - ale i tak był jej ciekaw, ciekaw napiętych mięśni twarzy i ciskającego gromy spojrzenia.
-Na pewno jest tu wiele książek o brytyjskich legendach. Kupię ci każdą, którą wybierzesz. - obiecał przymilnie Hersilii, chcąc zaangażować ją czymś innym niż rozmowa z tym dzikim chłopcem, niż nieobecne spojrzenie Everetta. Wstyd, ale nie miał pojęcia, kim jest Clara Schumann - ostatnio próbował zapamiętać nazwiska znanych kompozytorów aby z przekonaniem brać udział w rozmowach ze znajomymi narzeczonej, ale nie interesował się osiągnięciami kobiet. Zanotował nieznane nazwisko w pamięci, by spytać Valerie, o kogo chodzi.
Instynktownie położył dłoń na ramieniu Hersili, która przysunęła się do niego o krok. Nie rozumiał tej nowej konkurencji między dwójką dzieci, ale podświadomie chciał ochronić pasierbicę przed kontaktem z Jarvisem, przed okrucieństwem i butą do której są zdolni chłopcy w jego wieku, przed zakłopotaniem.
Tyle, że wcale nie była zakłopotana. W cienkim głosiku wybrzmiała irytacja, a zaraz potem dziewczynka odcięła się Jarvisowi pięknymi i zaskakująco celnymi ripostami, wypowiedzianymi z iście niemieckim opanowaniem.
Zerknął na nią z zaskoczeniem, a potem wyprostował się i uśmiechnął. Z dumą.
-Żadna szanująca się młoda dama nie chodzi na co dzień w spodniach. - uściślił, choć chyba nie musiał bronić Hersilii w tej kwestii, sama dawała sobie radę.
Żadna, poza siostrami Everetta.
I nie zrobił z tym nic.
Jak zwykle.
Jarvis - zanotował w pamięci, przyglądając się uważniej chłopaczkowi. Jocunda, Jade, Joven, Jareth i Jarvis, oczywiście. Cukierkowa, zżyta ze sobą rodzina. I nawet zakupy się im udały. Poczuł irracjonalną zazdrość, choć to on był tutaj bohaterem wojennym z piękną narzeczoną i wystrojoną pasierbicą.
-Jareth - zaczął ostrzegawczo, gdy Everett zwrócił się do Hersilii, ale za późno. Nie mógł mu tak po prostu przerwać, nie przy dzieciach i nie w zasięgu słuchu właścicielki księgarni. Kontrolnie zerknął na Hersilię, ale dziewczynka milczała. Cornelius poznał ją pod koniec lutego, nie znał jej jeszcze na tyle, by zaniepokoić się tą ciszą, by zrozumieć, że mała zapamięta te słowa i będzie je analizować.
Naiwnie uznał, że skoro zbyła je milczeniem - to po prostu okazały się dla niej nieciekawe. Zresztą, czy jest jakieś dziecko, które szczerze interesuje się swoimi starszymi wujkami i ciotkami? Pamiętał, jak nużyło go ślęczenie nad drzewem genealogicznym gdy był w wieku Hersilii, a dla niej przecież wszystko w Anglii było nowe i pewnie ciekawsze niż rozmowa dwóch starych znajomych.
-Pamiętam. - uciął prędko, zaciskając usta. Kolejne niechciane, upokarzające wspomnienia. Wypił za dużo, próbując dotrzymać kroku toastom wznoszonym przez rodzinę panny młodej. Wywrócił się, a Everett pomógł mu wstać i podał szklankę wody. Potem rozmawiali, dziwnie szczerze, pijacko. Cornelius opowiadał o biurze dezinformacji i Everett wydawał się być tym zainteresowany, choć Sallowa ciekawiła tam możliwość wymazywania mugolom pamięci, a Sykesa - kwestia ochrony magicznych stworzeń przed niepowołanymi osobami. Rozmawiali też o swoich braciach i Corneliusowi chyba wyrwało się, że zawsze stał w cieniu Solasa i że zazdrości mu odwagi. Potem wspomnienia rozmyły się w alkoholu - czy Everett mówił coś o Jovenie, o nauce run?
A może po prostu komentowali, która z zaproszonych kobiet wygląda najzgrabniej.
-Szkoda, że dawno nie widziałem cię w Londynie, szwagrze. - odciął się. -Słodycze na jarmarku zimowym i występ cyrku na niedawnym rozdanie medali na pewno spodobałyby się Jarvisowi. - uśmiechnął się przymilnie do chłopca, próbując odgryźć się chociaż tak. Hersilia była rozczarowana zamknięciem Miodowego Królestwa, niech ten chłopiec też nie będzie tak irytująco zadowolony z siebie.
Sallow przyglądał się obojgu Sykesom uważnie - na tyle uważnie, by zarejestrować barwny kontrast pomiędzy reakcją ojca i syna na wspomnienie o mamie.
Nie miał mamy.
Ciekawe.
Czy w takim razie byli do sobie bardziej podobni niźli Cornelius sądził, czy Everett usynowił swojego bękarta? (Skuteczniej niż Cornelius).
Czy może po prostu zmarła, zbyt wcześnie by Jarvis mógł ją pamiętać?
-Och, nie wiedziałem. Moje kondolencje - co się stało? - zapytał Everetta, pozorując mieszankę zakłopotania i współczucia. Świadom, że przy dzieciach dostanie najwyżej oficjalną, złagodzoną wersję - ale i tak był jej ciekaw, ciekaw napiętych mięśni twarzy i ciskającego gromy spojrzenia.
-Na pewno jest tu wiele książek o brytyjskich legendach. Kupię ci każdą, którą wybierzesz. - obiecał przymilnie Hersilii, chcąc zaangażować ją czymś innym niż rozmowa z tym dzikim chłopcem, niż nieobecne spojrzenie Everetta. Wstyd, ale nie miał pojęcia, kim jest Clara Schumann - ostatnio próbował zapamiętać nazwiska znanych kompozytorów aby z przekonaniem brać udział w rozmowach ze znajomymi narzeczonej, ale nie interesował się osiągnięciami kobiet. Zanotował nieznane nazwisko w pamięci, by spytać Valerie, o kogo chodzi.
Instynktownie położył dłoń na ramieniu Hersili, która przysunęła się do niego o krok. Nie rozumiał tej nowej konkurencji między dwójką dzieci, ale podświadomie chciał ochronić pasierbicę przed kontaktem z Jarvisem, przed okrucieństwem i butą do której są zdolni chłopcy w jego wieku, przed zakłopotaniem.
Tyle, że wcale nie była zakłopotana. W cienkim głosiku wybrzmiała irytacja, a zaraz potem dziewczynka odcięła się Jarvisowi pięknymi i zaskakująco celnymi ripostami, wypowiedzianymi z iście niemieckim opanowaniem.
Zerknął na nią z zaskoczeniem, a potem wyprostował się i uśmiechnął. Z dumą.
-Żadna szanująca się młoda dama nie chodzi na co dzień w spodniach. - uściślił, choć chyba nie musiał bronić Hersilii w tej kwestii, sama dawała sobie radę.
Żadna, poza siostrami Everetta.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przejąłem się wybrzmiewającym w głosie Corneliusa ostrzeżeniem. Dość oszczędnym, bo ograniczającym się tylko do wypowiedzenia mojego imienia – tego zakurzonego już, odłożonego w kąt – lecz jednocześnie nie pozostawiającym miejsca na domysły. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie podoba mu się tor, na który skierowałem naszą wymianę zdań, a może raczej słowną przepychankę, i tym większą odczuwałem satysfakcję, gdy mogłem wbić kolejną szpilę, dolać jeszcze trochę więcej oliwy do ognia. Co lepsze, wywoływanie w Sallowie dyskomfortu nie wymagało ode mnie żadnej gimnastyki, nie zmuszało do opowiadania kłamstw czy chociażby podkolorowywania wspomnień dawnych lat; wystarczyło mówić prawdę. Wstydził się przeszłości? Pijackich zwierzeń? Ja nie żałowałem niczego, co padło z moich ust tamtej nocy, gdy zostaliśmy ze sobą zapoznani i celebrowaliśmy szczęście naszych najbliższych; nawet jeśli sam przyznawałem się do zapatrzenia w Jovena, a jednocześnie upartego poszukiwania własnej ścieżki. Mój jedyny brat, do tego starszy; nic dziwnego, że nieświadomie podpatrywałem u niego pewne gesty, poglądy, zachowania. Przynajmniej do czasu. Gdzie się teraz podziewał? Czy zamierzał jeszcze do nas kiedykolwiek wrócić?
Miałem nadzieję, że mała uważnie przysłuchiwała się tej rozmowie. Że zapamięta niewygodną informację, którą skierowałem wprost do niej, tę dotyczącą wujka Solasa. Czy w ogóle wiedziała o jego istnieniu? Czy cała ich rodzina wolała udawać, że tragicznie zmarły klątwołamacz nigdy nie istniał? Kiedy Jade wstępowała w związek małżeński, przez myśl mi nawet nie przeszło, że tak to się właśnie skończy. O ile wcześniej nasze rodziny nie miały ze sobą wiele wspólnego, tak teraz kroczyliśmy wojenną ścieżką, z której nie było już odwrotu.
Wzruszyłem lekceważąco ramionami, gdy Cornelius ni stąd, ni zowąd wspomniał o zimowym jarmarku. Czy naprawdę był aż tak interesujący? Godny uwagi? Przyciągnął do londyńskiego portu wielu czarodziejów, i to zapewne z całych Wysp, to prawda. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że byli wśród nich podchmieleni marynarze czy inni w gorącej wodzie kąpani rozrabiacy, a jeden z nich złamał mi nos, to jakoś nie żałowałem, że Jarvis bawił się tamtego dnia z Jocundą i jej pociechami. Bezpieczny, nieświadom mego wzburzenia. Doskonale pamiętałem arenę, na której gawiedź wyła z zachwytu nad rozlewem krwi. I to, jak bardzo musiałem się uspokajać, by nie spróbować uwolnić wszystkich zwierząt i wszystkich ludzi zmuszanych do stawania ze sobą w szranki.
– Bywam tam dość regularnie. Mogłeś powiedzieć, że się stęskniłeś – sarknąłem pod nosem. – Występ cyrku na rozdaniu medali? Czekaj, czekaj... – udałem zadumę; zmarszczyłem brwi, zmrużyłem oczy. Tak, coś o tym czytałem, albo po prostu słyszałem. Zamachałem palcem wskazującym, nie tyle w formie reprymendy, co dla podkreślenia podszytego ironią entuzjazmu. – Nie zostałeś przypadkiem odznaczony? Za niebywałe zasługi wojenne? Pochwal się, za co dokładnie Malfoy rozdaje takie świecidełka. Czy doprowadzanie dzieci do płaczu daje dodatkowe punkty? – zakończyłem już tonem, któremu bliżej było do moich prawdziwych odczuć. Bo przecież od tego zaczęło się nasze przypadkowe spotkanie; nie rozmawialibyśmy, gdyby nie łzy drobnej blondyneczki.
Przy okazji, miałem nadzieję, że w ten sposób odwrócę uwagę Jarvisa od zachwalanych przez Sallowa atrakcji. Czułem na sobie dziecięcy wzrok, pełen niemego wyrzutu; niekiedy miał już dosyć krążenia między Gawrą a domami innych członków rodziny, chciał zwiedzać, eksplorować, poznawać nowe miejsca... Nie żebym mu się specjalnie dziwił, lecz przecież musiałem mieć baczenie na czyhające na każdym kroku zagrożenia, z których syn nawet nie zdawał sobie sprawy.
Nie miałem pojęcia, kim jest Clara Schumann i niewiele mnie to obchodziło; moje myśli uparcie błądziły wokół spowitych mgłą wspomnień dawnych lat, tych dzikich, pachnących szałwią i diablim zielem. Żyłem w przekonaniu, że odnalazłem swoją drogą. Że będziemy razem, ja i ona, zwiedzając kolejne zakątki Norwegii, a później i innych krajów. Nie musieliśmy ograniczać się do jednego miejsca, zapuszczać korzeni. Teraz wiedziałem już, jak bardzo naiwny byłem. Nie tyle względem tego, jak miała wyglądać moja przyszłość, ale głównie – wiedźmy, która zawróciła mi w głowie, a której nie pozbyłoby się z niej i najsilniejsze Obliviate. Przeklinałem dzień, gdy zaoferowała mi swą pomoc. Nie potrafiłem jednak żałować, że w wyniku tych wszystkich zawirowań zostałem ojcem. Z wyboru, nie z przymusu.
– Zmarła – odpowiedziałem surowym, warkliwym tonem głosu, wciąż nie puszczając ramienia Jarvisa, nie potrafiąc również ruszyć się z miejsca, choć może powinienem, może już dawno należało skończyć tę rozmowę. Zamiast tego posłałem tej podstępnej żmii spojrzenie, którego nie powstydziłby się sam bazyliszek. Mój komunikat był dobitny, nie wnosił nic nowego, lecz przecież nie miałem najmniejszego zamiaru rozmawiać o niej, kobiecie przeklętej, z moim równie przeklętym szwagrem. Znów widziałem jej twarz, niegdyś piękną, o wyraźnie wykrojonych ustach, prowokacyjnym spojrzeniu, później – zmienioną niemalże nie do poznania przez sinicę. Koszmar na jawie, obraz, który powracał raz po raz, w najmniej odpowiednich momentach.
Gdybym był w lepszym humorze, może parsknąłbym pod nosem w reakcji na oburzenie małej czarownicy; dopiero co płakała, sprawiała wrażenie zahukanej, przerażonej dziewczynki, teraz już zadzierała nosa, zupełnie jak jej ojciec. No cóż, może to naprawdę było jego dziecko, nie dało się nie zauważyć pewnej dozy podobieństwa. Teraz jednak, gdy trzewia wciąż ściskała obręcz nerwów, niepewności, strachu dotyczącego tego, jakie to spotkanie odciśnie piętno na Jarvisie, na pierwszy plan wybijała się irytacja.
Wciąż drążył, zadawał kolejne pytania, próbując pojąć sedno zasad, które nie miały żadnego logicznego wytłumaczenia. Dlaczego ubrania nie były do zabawy, co sprawiało, że żadna szanująca się kobieta nie chodzi na co dzień w spodniach – doszukiwanie się w tym sensu mijało się z celem. Kiedyś miał to zrozumieć. – Mi, w sukience? – Mały zmarszczył nos, niezbyt zadowolony z tej wizji. Nie przejął się zadartą brodą rozmówczyni, jej niezbyt przyjemną reakcją. – No nie wiem. Czy to nie zimno? Przynajmniej o tej porze roku – zastanowił się na głos, przekrzywiając lekko głowę, drapiąc się po policzku. Znałem to zachowanie, na poważnie rozważał ten scenariusz. Chyba musiałem ostrzec Jocundę, by zamknęła wszystkie swoje spódnice w kufrze, najlepiej na cztery spusty, inaczej przy najbliższej okazji będzie musiała podziwiać bratanka w przebraniu.
Nie żebym tak naprawdę bał się, na co jeszcze zaraz wpadnie, ale wolałem uniknąć sytuacji, w której ktoś zrobi mu kolejną przykrość, celowo lub przypadkiem. – Chodź, Jarvis. Na nas już pora. Ciocia Evelyn na pewno na nas czeka – zwróciłem się do niego na tyle miękko, na ile byłem w stanie, choć gardło wciąż miałem ściśnięte, a twarz pobladłą z niechcianych emocji. – Najwidoczniej wszystko jest w jak najlepszym porządku – dodałem jeszcze, spoglądając to na Corneliusa, to na przyklejoną do jego nogi Hersilię. Nie wyglądała na to, żeby się go bała, a jeśli nawet Sallow doprowadził ją do łez, to ewidentnie zdążyła o tym zapomnieć. – Ale tato... – usłyszałem w reakcji jęk zawodu. No tak, mogłem się tego spodziewać.
Miałem nadzieję, że mała uważnie przysłuchiwała się tej rozmowie. Że zapamięta niewygodną informację, którą skierowałem wprost do niej, tę dotyczącą wujka Solasa. Czy w ogóle wiedziała o jego istnieniu? Czy cała ich rodzina wolała udawać, że tragicznie zmarły klątwołamacz nigdy nie istniał? Kiedy Jade wstępowała w związek małżeński, przez myśl mi nawet nie przeszło, że tak to się właśnie skończy. O ile wcześniej nasze rodziny nie miały ze sobą wiele wspólnego, tak teraz kroczyliśmy wojenną ścieżką, z której nie było już odwrotu.
Wzruszyłem lekceważąco ramionami, gdy Cornelius ni stąd, ni zowąd wspomniał o zimowym jarmarku. Czy naprawdę był aż tak interesujący? Godny uwagi? Przyciągnął do londyńskiego portu wielu czarodziejów, i to zapewne z całych Wysp, to prawda. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że byli wśród nich podchmieleni marynarze czy inni w gorącej wodzie kąpani rozrabiacy, a jeden z nich złamał mi nos, to jakoś nie żałowałem, że Jarvis bawił się tamtego dnia z Jocundą i jej pociechami. Bezpieczny, nieświadom mego wzburzenia. Doskonale pamiętałem arenę, na której gawiedź wyła z zachwytu nad rozlewem krwi. I to, jak bardzo musiałem się uspokajać, by nie spróbować uwolnić wszystkich zwierząt i wszystkich ludzi zmuszanych do stawania ze sobą w szranki.
– Bywam tam dość regularnie. Mogłeś powiedzieć, że się stęskniłeś – sarknąłem pod nosem. – Występ cyrku na rozdaniu medali? Czekaj, czekaj... – udałem zadumę; zmarszczyłem brwi, zmrużyłem oczy. Tak, coś o tym czytałem, albo po prostu słyszałem. Zamachałem palcem wskazującym, nie tyle w formie reprymendy, co dla podkreślenia podszytego ironią entuzjazmu. – Nie zostałeś przypadkiem odznaczony? Za niebywałe zasługi wojenne? Pochwal się, za co dokładnie Malfoy rozdaje takie świecidełka. Czy doprowadzanie dzieci do płaczu daje dodatkowe punkty? – zakończyłem już tonem, któremu bliżej było do moich prawdziwych odczuć. Bo przecież od tego zaczęło się nasze przypadkowe spotkanie; nie rozmawialibyśmy, gdyby nie łzy drobnej blondyneczki.
Przy okazji, miałem nadzieję, że w ten sposób odwrócę uwagę Jarvisa od zachwalanych przez Sallowa atrakcji. Czułem na sobie dziecięcy wzrok, pełen niemego wyrzutu; niekiedy miał już dosyć krążenia między Gawrą a domami innych członków rodziny, chciał zwiedzać, eksplorować, poznawać nowe miejsca... Nie żebym mu się specjalnie dziwił, lecz przecież musiałem mieć baczenie na czyhające na każdym kroku zagrożenia, z których syn nawet nie zdawał sobie sprawy.
Nie miałem pojęcia, kim jest Clara Schumann i niewiele mnie to obchodziło; moje myśli uparcie błądziły wokół spowitych mgłą wspomnień dawnych lat, tych dzikich, pachnących szałwią i diablim zielem. Żyłem w przekonaniu, że odnalazłem swoją drogą. Że będziemy razem, ja i ona, zwiedzając kolejne zakątki Norwegii, a później i innych krajów. Nie musieliśmy ograniczać się do jednego miejsca, zapuszczać korzeni. Teraz wiedziałem już, jak bardzo naiwny byłem. Nie tyle względem tego, jak miała wyglądać moja przyszłość, ale głównie – wiedźmy, która zawróciła mi w głowie, a której nie pozbyłoby się z niej i najsilniejsze Obliviate. Przeklinałem dzień, gdy zaoferowała mi swą pomoc. Nie potrafiłem jednak żałować, że w wyniku tych wszystkich zawirowań zostałem ojcem. Z wyboru, nie z przymusu.
– Zmarła – odpowiedziałem surowym, warkliwym tonem głosu, wciąż nie puszczając ramienia Jarvisa, nie potrafiąc również ruszyć się z miejsca, choć może powinienem, może już dawno należało skończyć tę rozmowę. Zamiast tego posłałem tej podstępnej żmii spojrzenie, którego nie powstydziłby się sam bazyliszek. Mój komunikat był dobitny, nie wnosił nic nowego, lecz przecież nie miałem najmniejszego zamiaru rozmawiać o niej, kobiecie przeklętej, z moim równie przeklętym szwagrem. Znów widziałem jej twarz, niegdyś piękną, o wyraźnie wykrojonych ustach, prowokacyjnym spojrzeniu, później – zmienioną niemalże nie do poznania przez sinicę. Koszmar na jawie, obraz, który powracał raz po raz, w najmniej odpowiednich momentach.
Gdybym był w lepszym humorze, może parsknąłbym pod nosem w reakcji na oburzenie małej czarownicy; dopiero co płakała, sprawiała wrażenie zahukanej, przerażonej dziewczynki, teraz już zadzierała nosa, zupełnie jak jej ojciec. No cóż, może to naprawdę było jego dziecko, nie dało się nie zauważyć pewnej dozy podobieństwa. Teraz jednak, gdy trzewia wciąż ściskała obręcz nerwów, niepewności, strachu dotyczącego tego, jakie to spotkanie odciśnie piętno na Jarvisie, na pierwszy plan wybijała się irytacja.
Wciąż drążył, zadawał kolejne pytania, próbując pojąć sedno zasad, które nie miały żadnego logicznego wytłumaczenia. Dlaczego ubrania nie były do zabawy, co sprawiało, że żadna szanująca się kobieta nie chodzi na co dzień w spodniach – doszukiwanie się w tym sensu mijało się z celem. Kiedyś miał to zrozumieć. – Mi, w sukience? – Mały zmarszczył nos, niezbyt zadowolony z tej wizji. Nie przejął się zadartą brodą rozmówczyni, jej niezbyt przyjemną reakcją. – No nie wiem. Czy to nie zimno? Przynajmniej o tej porze roku – zastanowił się na głos, przekrzywiając lekko głowę, drapiąc się po policzku. Znałem to zachowanie, na poważnie rozważał ten scenariusz. Chyba musiałem ostrzec Jocundę, by zamknęła wszystkie swoje spódnice w kufrze, najlepiej na cztery spusty, inaczej przy najbliższej okazji będzie musiała podziwiać bratanka w przebraniu.
Nie żebym tak naprawdę bał się, na co jeszcze zaraz wpadnie, ale wolałem uniknąć sytuacji, w której ktoś zrobi mu kolejną przykrość, celowo lub przypadkiem. – Chodź, Jarvis. Na nas już pora. Ciocia Evelyn na pewno na nas czeka – zwróciłem się do niego na tyle miękko, na ile byłem w stanie, choć gardło wciąż miałem ściśnięte, a twarz pobladłą z niechcianych emocji. – Najwidoczniej wszystko jest w jak najlepszym porządku – dodałem jeszcze, spoglądając to na Corneliusa, to na przyklejoną do jego nogi Hersilię. Nie wyglądała na to, żeby się go bała, a jeśli nawet Sallow doprowadził ją do łez, to ewidentnie zdążyła o tym zapomnieć. – Ale tato... – usłyszałem w reakcji jęk zawodu. No tak, mogłem się tego spodziewać.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jareth?
Kim był...? Ojczym zwracał się po imieniu do tego chłopca, pomylił jego imię?
Westchnęła cichutko, zaczęło ją ogarniać zmęczenie; ślady łez zdążyły już wyschnąć, a choć ona przecież nie zrobiła dzisiaj wcale wielu kroków, z jakiegoś jednak powodu powieki zaczęły osuwać się nieznacznie, zawładnęła nią senność, ciało stawało się cięższe, miała ochotę wspiąć się na stojące nieopodal krzesło i usiąść na nim choć na chwilę.
W ciszy przysłuchiwała się kolejnym słowom, nasączonym intensywnymi emocjami, których nie potrafiła w tym momencie zrozumieć - czy to była złość? Raz jeszcze pojawił się szwagier; z kolejnych zdań wyłapywała tylko to, co przykuło jej ciekawość. Słodycze (po to tu przyszli, a zamiast tego utknęli w księgarni i chodzili po smętnych uliczkach), cyrk (ona też była ostatnio w cyrku, widziała chłopca o złotych włosach, który nie miał skrzydeł, a potrafił latać, mówił jej, że nie ma sensu się bać, ale nie wiedziała, jak to jest - nie odczuwać strachu), Jarvis (a więc jednak pamiętał jego imię?), medale za doprowadzenie dzieci do płaczu (lekko zmarszczyła brwi - widziała odznaczenie, przyglądała się mu jak błyskotce, słyszała jednak, że dostaje się ją za wybitne zasługi wojenne, co sama potrafiła zresztą wyrecytować bez zająknięcia - dlaczego więc jakieś dzieci musiały płakać?).
Rozmowa dorosłych toczyła się gdzieś w tle, a ona sama zerkała to na cudaczny dzwoneczek zawieszony u progu, to na wiercącego się rówieśnika.
- Dziękuję, panie ojcze - odpowiedziała z grzecznym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na piętrzące się wokół niej regały. Nie była wcale pewna, czy ma ochotę spędzić w tym miejscu kolejne minuty, starała się jednak nie dać po sobie poznać, że nie czuje się najlepiej. - Którą z legend powinnam najpierw poznać? - wypadało okazać zainteresowanie, wydukać z siebie cokolwiek poza samą formułką podziękowań, a to było pierwsze, o czym pomyślała - wiedziała, że on znał wiele historii, bez wątpienia wskaże jej z łatwością taką, która była dla niego ważna. A przez to miała stać się istotna również dla niej.
Pośród wszystkich nie powinnam było też to - nie powinna była reagować aż takim wzburzeniem, ale śmiech chłopaka wciąż dźwięczał jej w pamięci; nawarstwiające się nieporozumienia pociągały za sobą kolejne.
- Dlaczego? - czy nadal sobie z niej żartował? Czemu wciąż o to pytał? - Wystarczy tylko włożyć ciepłe rajstopy albo pończoszki - odpowiedziała bez zastanowienia, już bez emocji; dopiero po chwili zorientowała się, że rozmawiała właśnie o elementach bieliźnianych; zadarty podbródek obniżył się nieco, a na policzkach pojawiła się zakłopotana czerwień, gdy wbiła wzrok w podłogę.
- Wszystko jest w porządku - on, z kolei, wcale nie pytał, ale z jakiegoś powodu poczuła potrzebę, by to powiedzieć; to przy niej się zatrzymał, to jej płacz go zmartwił - panie Sykes - może nie tylko nazwisko zapamiętała, ono jednak bez wątpienia utkwi jej w pamięci.
Wszystko jest w porządku, powtarzała przekonująco, wyuczenie modulując głos.
Lekki kaszel wstrząsnął jej ramionami; pospiesznie sięgnęła po chusteczkę z inicjałami H. C. K., dość wyraźnie odznaczającymi się od materiału. Czasem zdarzało jej się barwić go czerwienią także w trakcie pokasływania - na szczęście nie dzisiaj; dyskretnym ruchem wsunęła chusteczkę na powrót do kieszeni płaszczyka, gotowa, by ruszyć dalej.
Kim był...? Ojczym zwracał się po imieniu do tego chłopca, pomylił jego imię?
Westchnęła cichutko, zaczęło ją ogarniać zmęczenie; ślady łez zdążyły już wyschnąć, a choć ona przecież nie zrobiła dzisiaj wcale wielu kroków, z jakiegoś jednak powodu powieki zaczęły osuwać się nieznacznie, zawładnęła nią senność, ciało stawało się cięższe, miała ochotę wspiąć się na stojące nieopodal krzesło i usiąść na nim choć na chwilę.
W ciszy przysłuchiwała się kolejnym słowom, nasączonym intensywnymi emocjami, których nie potrafiła w tym momencie zrozumieć - czy to była złość? Raz jeszcze pojawił się szwagier; z kolejnych zdań wyłapywała tylko to, co przykuło jej ciekawość. Słodycze (po to tu przyszli, a zamiast tego utknęli w księgarni i chodzili po smętnych uliczkach), cyrk (ona też była ostatnio w cyrku, widziała chłopca o złotych włosach, który nie miał skrzydeł, a potrafił latać, mówił jej, że nie ma sensu się bać, ale nie wiedziała, jak to jest - nie odczuwać strachu), Jarvis (a więc jednak pamiętał jego imię?), medale za doprowadzenie dzieci do płaczu (lekko zmarszczyła brwi - widziała odznaczenie, przyglądała się mu jak błyskotce, słyszała jednak, że dostaje się ją za wybitne zasługi wojenne, co sama potrafiła zresztą wyrecytować bez zająknięcia - dlaczego więc jakieś dzieci musiały płakać?).
Rozmowa dorosłych toczyła się gdzieś w tle, a ona sama zerkała to na cudaczny dzwoneczek zawieszony u progu, to na wiercącego się rówieśnika.
- Dziękuję, panie ojcze - odpowiedziała z grzecznym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na piętrzące się wokół niej regały. Nie była wcale pewna, czy ma ochotę spędzić w tym miejscu kolejne minuty, starała się jednak nie dać po sobie poznać, że nie czuje się najlepiej. - Którą z legend powinnam najpierw poznać? - wypadało okazać zainteresowanie, wydukać z siebie cokolwiek poza samą formułką podziękowań, a to było pierwsze, o czym pomyślała - wiedziała, że on znał wiele historii, bez wątpienia wskaże jej z łatwością taką, która była dla niego ważna. A przez to miała stać się istotna również dla niej.
Pośród wszystkich nie powinnam było też to - nie powinna była reagować aż takim wzburzeniem, ale śmiech chłopaka wciąż dźwięczał jej w pamięci; nawarstwiające się nieporozumienia pociągały za sobą kolejne.
- Dlaczego? - czy nadal sobie z niej żartował? Czemu wciąż o to pytał? - Wystarczy tylko włożyć ciepłe rajstopy albo pończoszki - odpowiedziała bez zastanowienia, już bez emocji; dopiero po chwili zorientowała się, że rozmawiała właśnie o elementach bieliźnianych; zadarty podbródek obniżył się nieco, a na policzkach pojawiła się zakłopotana czerwień, gdy wbiła wzrok w podłogę.
- Wszystko jest w porządku - on, z kolei, wcale nie pytał, ale z jakiegoś powodu poczuła potrzebę, by to powiedzieć; to przy niej się zatrzymał, to jej płacz go zmartwił - panie Sykes - może nie tylko nazwisko zapamiętała, ono jednak bez wątpienia utkwi jej w pamięci.
Wszystko jest w porządku, powtarzała przekonująco, wyuczenie modulując głos.
Lekki kaszel wstrząsnął jej ramionami; pospiesznie sięgnęła po chusteczkę z inicjałami H. C. K., dość wyraźnie odznaczającymi się od materiału. Czasem zdarzało jej się barwić go czerwienią także w trakcie pokasływania - na szczęście nie dzisiaj; dyskretnym ruchem wsunęła chusteczkę na powrót do kieszeni płaszczyka, gotowa, by ruszyć dalej.
Wstydził się, ale przede wszystkim żałował. Zaufania i namiastki szczerej sympatii, jaką obdarzył rodzinę szwagierki. Tego, jak swobodnie poczuł się na weselu Solasa, z dala od taksującego spojrzenia ojca i przy rozpromienionym bracie. Nawet tego, w jaki sposób Solas patrzył na Jade - zasiewając w Corneliusie ziarno irracjonalnej zazdrości i pożądania dla podobnej szczerości, niechęci do aranżowanej relacji. Tego, w jaki sposób iskrzyły oczy Jade i swobody, z którą poruszała się przez świat.
Potem żałował - ale w przeciwieństwie do żalów skierowanych w stronę Sykesów, to uczucie starannie wypierał - nienawiści, jaką rozpalili między rodzinami jego rodzice, niemożności przeżycia żałoby z wdową po bracie, utraconego porozumienia. Sykesowie byli inni, byli nieokrzesani i dzicy, ale mieli czystą krew, w unii pomiędzy rodzinami było coś dobrego, coś świeżego. Coś bezpowrotnie straconego.
Uniósł lekko podbródek, poirytowany tym jaki wysoki i postawny był Everett.
-Zapraszam zatem na obiad, gdy następnym razem będziesz w Londynie. W Fantasmagorie. - wiedzie mi się, szwagrze. Uśmiechnął się promiennie, z czystej przekory, a poza tym nie chciał wyjść przy Hersilii na zimnego buca.
Wcale nie interesowało go przecież, jak im się wiedzie, czy mają dostęp do zapasów, czy Lancashire nie płonie, wcale. Na sympozjum proponował Jade pomoc w przeprowadzce do stolicy, choć może powinien wiedzieć lepiej, ich korzenie w hrabstwie Ollivanderów były głębokie - ale to nie ich wina, że panowie tamtych ziem okazali się zdrajcami. Sykes odmówiła, jej oczy płonęły, poczuł się jak idiota, nigdy więcej -
-ale czy mu się zdawało, czy Jarvis był troszkę chudy jak na swój wiek?
Okruchy sentymentu rozpłynęły się w szyderstwach Everretta. Zmrużył oczy, wzdrygnął się, słowa o doprowadzaniu dzieci do płaczu wyraźnie uderzyły w czuły punkt.
-Za działania stabilizacyjne, wojenne i charytatywne w całym kraju. - odpowiedział oficjalnie, Hersilia znała już tą formułkę. -Na pewno nie za bezczynność, która nie przystoi mężczyznom w kwiecie wieku. - dodał jadowicie. Co właściwie robisz w tym swoim lesie, Sykes, pasiesz owce? (Pomijając kwestię tego, że polany na wzgórzach Shropshire nadawały się na wypas owiec lepiej niż gęste lasy Lancashire).
Zapalił się, duma na myśl o medalach stłumiła wszelkie współczucie dla Everetta i chłopca-półsieroty. Może przez moment poczuł fantomowy odór ludzkich jelit, może przed oczyma mignęła mu jej twarz - zapamiętana na zawsze tak, jak dwadzieścia lat temu, młoda i roześmiana i piękna, nigdy nie ujrzał przecież jej trupa, wykradł jedynie strzępki wspomnień. Może gdzieś w głębi duszy rozumiał, ale stłumił prędko te uczucia - a skupiony na panowaniu nad własną, pokerową miną, zapomniał, że Hersilia może z łatwością wyobrazić sobie stratę rodzica. Tłumił też jakąkolwiek pamięć o Kruegerze. Gdyby był własnym dziadkiem, karałby pasem za samo wspomnienie Franza, ale był sobą, wyrozumiałym politykiem. Wystarczyło go nie wspominać, o nim nie rozmawiać, skazać na damnatio memoriae.
-Moje kondolencje. - odpowiedział zatem, równie sztywno.
Hersilia, przynajmniej, okazywała zainteresowanie. Nie znał jej jeszcze na tyle, by przejrzeć maskę uprzejmości. Kupi jej książkę, dużo książek, to lepsze od słodyczy.
-Legendę o kapłance Normie, która spopieliła rzymską armię i ukarała zdrajców z Somerset. - odpowiedział bez wahania. -Jest nawet opera na jej podstawie. - zachęcił chytrze dziewczynkę, wiedząc, że muzyczna inscenizacja legendy będzie dla niej dodatkowym atutem. Gubił się wciąż w świecie opery, spektakle były dla niego okazją do towarzyskich spotkań, do niedawna arie go nudziły - ale próbował się zorientować, dla Valerie. Cierpliwie podpytywał żonę o jej spektakle, ale Normę znał akurat doskonale.
Pomimo braku dowodów i źródeł historycznych, Sallowowie próżnie wierzyli, że mściwa kapłanka była jedną z nich.
Bo kto inny wytoczyłby światu wojnę z powodu urażonej dumy?
Spojrzał na Jarvisa, prosto w oczy chłopaczka.
-Tobie też by się spodobała. - legenda, nie Norma. Cenna przestroga o zdrajcach, pasująca nawet geograficznie do obecnej sytuacji politycznej.
Niczym kompetytywny ojciec, z satysfakcją obserwował jak Hersilia logicznie odpowiada na pytania Jarvisa. Dopiero gdy zobaczył rumieniec na jej policzkach dotarło do niego, że logika starła się z obyczajnością, a ostra wymiana opinii z dziewczęcą wrażliwością.
-Dobrze wychowani - wymowny przekąs -chłopcy nie nalegają na rozmowę o damskich elementach garderoby. - zwrócił uwagę nieswojemu dziecku, stając w obronie speszonej małej. Pewnie to nie jego rola, ale Sykes najwyraźniej nie zamierzał interweniować - a poza tym co mu zrobi w niewielkiej księgarni, wyzwie na pojedynek? Nadal wydawał się zresztą nieswój, pobladły - jakie wspomnienia wskrzesił dziś Cornelius? (I kim była ciocia Evelyn, kochanką?)
Sam wciąż widział pod powiekami płomienie, słyszał echo jego krzyku.
Solas, Solas, Solas. Solas na pewno porozmawiałby z Everettem o runach i pieszczotliwie zmierzwił Jarvisowi włosy. Zawsze lubił dzieci, choć Jade nie dała mu własnych.
Drgnął, słysząc kaszel przybranej córki. Zima już się kończyła, sezonowe problemy zdrowotne zdawały się dziwnie chroniczne. Będzie musiał ofuknąć uzdrowiciela, czy leczenie kaszlu przez dwa miesiące (tyle znał Hersilię) to już niekompetencja?
-Chodźmy, wybierzesz książki. - położył dłoń na ramieniu Hersilii, delikatnie popychając dziewczynkę między regały i rozglądając się za celtyckimi legendami o Normie. Wskrzesi dla dziewczynki świat druidów, Ogmiosa, sprawiedliwości wymierzanej ogniem. Wypali wspomnienie tej rozmowy, tej farsy.
-Do widzenia, panie Sykes.
/zt Cornelius & Hersilia (?)
Potem żałował - ale w przeciwieństwie do żalów skierowanych w stronę Sykesów, to uczucie starannie wypierał - nienawiści, jaką rozpalili między rodzinami jego rodzice, niemożności przeżycia żałoby z wdową po bracie, utraconego porozumienia. Sykesowie byli inni, byli nieokrzesani i dzicy, ale mieli czystą krew, w unii pomiędzy rodzinami było coś dobrego, coś świeżego. Coś bezpowrotnie straconego.
Uniósł lekko podbródek, poirytowany tym jaki wysoki i postawny był Everett.
-Zapraszam zatem na obiad, gdy następnym razem będziesz w Londynie. W Fantasmagorie. - wiedzie mi się, szwagrze. Uśmiechnął się promiennie, z czystej przekory, a poza tym nie chciał wyjść przy Hersilii na zimnego buca.
Wcale nie interesowało go przecież, jak im się wiedzie, czy mają dostęp do zapasów, czy Lancashire nie płonie, wcale. Na sympozjum proponował Jade pomoc w przeprowadzce do stolicy, choć może powinien wiedzieć lepiej, ich korzenie w hrabstwie Ollivanderów były głębokie - ale to nie ich wina, że panowie tamtych ziem okazali się zdrajcami. Sykes odmówiła, jej oczy płonęły, poczuł się jak idiota, nigdy więcej -
-ale czy mu się zdawało, czy Jarvis był troszkę chudy jak na swój wiek?
Okruchy sentymentu rozpłynęły się w szyderstwach Everretta. Zmrużył oczy, wzdrygnął się, słowa o doprowadzaniu dzieci do płaczu wyraźnie uderzyły w czuły punkt.
-Za działania stabilizacyjne, wojenne i charytatywne w całym kraju. - odpowiedział oficjalnie, Hersilia znała już tą formułkę. -Na pewno nie za bezczynność, która nie przystoi mężczyznom w kwiecie wieku. - dodał jadowicie. Co właściwie robisz w tym swoim lesie, Sykes, pasiesz owce? (Pomijając kwestię tego, że polany na wzgórzach Shropshire nadawały się na wypas owiec lepiej niż gęste lasy Lancashire).
Zapalił się, duma na myśl o medalach stłumiła wszelkie współczucie dla Everetta i chłopca-półsieroty. Może przez moment poczuł fantomowy odór ludzkich jelit, może przed oczyma mignęła mu jej twarz - zapamiętana na zawsze tak, jak dwadzieścia lat temu, młoda i roześmiana i piękna, nigdy nie ujrzał przecież jej trupa, wykradł jedynie strzępki wspomnień. Może gdzieś w głębi duszy rozumiał, ale stłumił prędko te uczucia - a skupiony na panowaniu nad własną, pokerową miną, zapomniał, że Hersilia może z łatwością wyobrazić sobie stratę rodzica. Tłumił też jakąkolwiek pamięć o Kruegerze. Gdyby był własnym dziadkiem, karałby pasem za samo wspomnienie Franza, ale był sobą, wyrozumiałym politykiem. Wystarczyło go nie wspominać, o nim nie rozmawiać, skazać na damnatio memoriae.
-Moje kondolencje. - odpowiedział zatem, równie sztywno.
Hersilia, przynajmniej, okazywała zainteresowanie. Nie znał jej jeszcze na tyle, by przejrzeć maskę uprzejmości. Kupi jej książkę, dużo książek, to lepsze od słodyczy.
-Legendę o kapłance Normie, która spopieliła rzymską armię i ukarała zdrajców z Somerset. - odpowiedział bez wahania. -Jest nawet opera na jej podstawie. - zachęcił chytrze dziewczynkę, wiedząc, że muzyczna inscenizacja legendy będzie dla niej dodatkowym atutem. Gubił się wciąż w świecie opery, spektakle były dla niego okazją do towarzyskich spotkań, do niedawna arie go nudziły - ale próbował się zorientować, dla Valerie. Cierpliwie podpytywał żonę o jej spektakle, ale Normę znał akurat doskonale.
Pomimo braku dowodów i źródeł historycznych, Sallowowie próżnie wierzyli, że mściwa kapłanka była jedną z nich.
Bo kto inny wytoczyłby światu wojnę z powodu urażonej dumy?
Spojrzał na Jarvisa, prosto w oczy chłopaczka.
-Tobie też by się spodobała. - legenda, nie Norma. Cenna przestroga o zdrajcach, pasująca nawet geograficznie do obecnej sytuacji politycznej.
Niczym kompetytywny ojciec, z satysfakcją obserwował jak Hersilia logicznie odpowiada na pytania Jarvisa. Dopiero gdy zobaczył rumieniec na jej policzkach dotarło do niego, że logika starła się z obyczajnością, a ostra wymiana opinii z dziewczęcą wrażliwością.
-Dobrze wychowani - wymowny przekąs -chłopcy nie nalegają na rozmowę o damskich elementach garderoby. - zwrócił uwagę nieswojemu dziecku, stając w obronie speszonej małej. Pewnie to nie jego rola, ale Sykes najwyraźniej nie zamierzał interweniować - a poza tym co mu zrobi w niewielkiej księgarni, wyzwie na pojedynek? Nadal wydawał się zresztą nieswój, pobladły - jakie wspomnienia wskrzesił dziś Cornelius? (I kim była ciocia Evelyn, kochanką?)
Sam wciąż widział pod powiekami płomienie, słyszał echo jego krzyku.
Solas, Solas, Solas. Solas na pewno porozmawiałby z Everettem o runach i pieszczotliwie zmierzwił Jarvisowi włosy. Zawsze lubił dzieci, choć Jade nie dała mu własnych.
Drgnął, słysząc kaszel przybranej córki. Zima już się kończyła, sezonowe problemy zdrowotne zdawały się dziwnie chroniczne. Będzie musiał ofuknąć uzdrowiciela, czy leczenie kaszlu przez dwa miesiące (tyle znał Hersilię) to już niekompetencja?
-Chodźmy, wybierzesz książki. - położył dłoń na ramieniu Hersilii, delikatnie popychając dziewczynkę między regały i rozglądając się za celtyckimi legendami o Normie. Wskrzesi dla dziewczynki świat druidów, Ogmiosa, sprawiedliwości wymierzanej ogniem. Wypali wspomnienie tej rozmowy, tej farsy.
-Do widzenia, panie Sykes.
/zt Cornelius & Hersilia (?)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ksiegarnia Beedle'a
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade