Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Latarnia morska, Little Skellig
Istnieje legenda, według której latarnię zamieszkiwał niegdyś wujaszek Cezar - przebrzydły czarnoksiężnik, który zwabiał do latarni strudzonych marynarzy, a następnie więził ich w środku i torturował. Dziś jednak trudno tu kogokolwiek spotkać.
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k8' : 5
Cóż, najwyraźniej instynkt też wypadł chujowo. A przynajmniej dzisiaj.
Nie zauważyła dokładnego momentu, w którym facet pomknął w kierunku wyjścia, ale odczuła drżenie powietrza, sekundę fantomowej obecności i tyle wystarczyło - liczyła, że Cillian, jak na tropiciela przystało, okaże się bardziej czujny, ale wyszło na to, że zdolnemu zawsze wiatr w oczy i musiała na szybko wymyślić coś innego. Nie mogli pozwolić Runcornowi uciec, litości - jeszcze w zmarniałej, ludzkiej postaci. Co to by było za upokorzenie? Usłyszała, że Cillian sięgnął po znany jej czar, jednak problem w używaniu zaklęć w ciemnych norach polegał na tym, że wraz z inkantacją gasło światełko wzbudzone przez Lumos.
Pewna była, że nie trafił, bo nie usłyszeli charakterystycznego uderzenia ani trzeszczenia ciała na sypkich kamykach, więc bez zastanowienia - chociaż miała się, kurwa, trzymać z tyłu, ale koniec końców zawsze wychodzi na to samo, baba zawsze musi sobie radzić na własną rękę - wbiegła w tunel, po to tylko, żeby potknąć się spektakularnie i uderzyć łokciem w ścianę. Akurat w momencie, w którym spróbowała zaklęcia:
- Squamacrus! - Nic z tego nie będzie, wiązka poszła krzywo i nadszarpnęła jedynie kamiennym sufitem. Błyskawicznie zebrała się z kolan, podbiegła wyżej, spróbowała jeszcze raz. On się dopiero przemienił, nie może odbiec daleko, nie ma sił. - Squamacrus! - Zacisnęła zęby, światło pomknęło prosto, a oni wspinali się po skosie. Musiała się skupić, musiała pamiętać, po co to robi. - Squamacrus - Zniżyła głos i wreszcie pewna była, że wycelowała właściwie. Pytanie, czy Runcorn zdążył się uchylić? Może nawet opuścić tunel?
Byli już blisko jamy osłoniętej bluszczem, a tam odniosła wrażenie, że słyszy szamotanie, lepki dźwięk nieprzyjemny dla ucha, ale kojący podrażnione nerwy. No wreszcie.
- Cillian, przytrzymaj go, zabierz różdżkę jeśli ma - powiedziała cicho, trzymając się jeszcze na niewielką odległość. Może i się rządziła, ale miała prawo, w końcu jak dotąd zrobiła dużo więcej.
- Ty dziwko patroszona... To jest ten, tfu, pokojowy zamiar?
Nie przywiązywała wagi do obelg, dużo większy problem stanowiło dla niej zebrać myśli raz jeszcze, by zaplanować rozmowę. Warunki były znacznie mniej korzystne, niż wyobrażała to sobie na początku.
- Trzeba było nie uciekać. Runcorn, na litość, znasz mnie, wiesz, że nie szukałabym cię na jakimś wypizdowie, jeżeli nie miałabym dla ciebie poważnej oferty. Wysłuchaj jej, podyskutujmy, jak alchemik z uzdrowicielem. Nie masz niczego do stracenia. - Nie dokładnie takiego języka miała w zamiarze używać, ale uprzejmość nie popłaciła, więc kto wie; może brutalna szczerość okaże się pewniejsza?
will you be satisfied?
Rzucił Multon krótkie spojrzenie, gdy ta nabrała takiej pewności siebie, aby zdobyć się na poczucie, że może mu dyktować kolejny ruch. Mimo wszystko zrobił, co powiedziała, bo było to logiczne i nawet bez jej podpowiedzi, zrobiłby dokładnie to samo. Przykucnął przy szamoczącym się mężczyźnie, odtrącając jego ręce i tym samym upewniając się, że faktycznie był osłabiony. Nie miał przy sobie nic, co stanowiłoby dla nich zagrożenie. Idiota powinien zabrać chociaż różdżkę, a zamiast tego postanowił uciekać polegając tylko na słabym ciele. Złapał go za ubranie i dźwignął do pionu, by stając za nim objąć go ramieniem za szyję i poddusić lekko, kiedy zaczął się stawiać.- Przestań.- syknął.- Zamknij się i słuchaj. Pokojowa opcja skończyła się dla Ciebie, gdy postanowiłeś spieprzać.- warknął, poprawiając chwyt, aby wilkołak za nic nie mógł się wyrwać. Miał zdecydowaną przewagę fizyczną, gdy Runcorn okazał się niższy i drobniejszy, a do tego wycieńczony pełnią.
Przeniósł spojrzenie na Multon.- Zdejmij z niego zaklęcie.- mruknął spokojniej niż chwilę wcześniej. Chociaż mężczyzna pogrzebał możliwość rozmowy bez przymusu, to jednak mogli sięgnąć po lekko psychologiczne zagranie, poczucie, że jednak nie jest tak źle. Oczywiście sam nie zamierzał go puszczać, brak zaufania działał już w obie strony.
- Nie uciekać? Wpadasz tu ze swoim gachem po pełni. Czego się spodziewałaś, idiotko? – szarpał się, ale osłabienie dawało mu we znaki, nie miał siły się wyrwać.- To nie będzie długa dyskusja, ale mów. Czego chcecie? Co uroiłaś sobie w głowie?
Ma barwę nocy…
Krok wstecz to krok wstecz
Cillian poradził sobie dobrze z wątłym ciałem, a na jej krótki gest podeszli bliżej przejścia, by stanąć przy samej roślinnej zasłonie; dzięki temu nie musiała ponawiać Lumos, by dojrzeć pojedyncze szczegóły woskowej, zapadniętej twarzy. Zdziwiło ją, że nie miał przy sobie różdżki - a może miał, tylko dokładnie schowaną? Gdyby to Cillian jej rozkazał przeszukać Runcorna, pewnie zdjęłaby mu spodnie; zaklęcie wytwarzające płetwę między nogami i tak je rozerwało, żadna strata. Jako sojusznicy budzący sympatię, będą musieli je pewnie naprawić. Ona będzie musiała. No chyba, że Cillian okaże się jeszcze szczątkiem dżentelmena.
- Nie szarp się - powtórzyła cicho za znacznie bardziej oschłymi słowami swojego towarzysza, a potem machnięciem różdżki i niewerbalnym Finite przywróciła Runcornowi stopy, na których mógł się minimalnie podeprzeć. Z silnego uścisku i tak nie dałby rady się wyrwać. Powiodła po wilkołaku spojrzeniem, przyglądając znanej sylwetce po raz pierwszy od długich miesięcy. Na dłużej zatrzymała wzrok na górnej partii spodni, trzymających się jeszcze słabo na pasku. Hmmm, długie. Ale na pewno nie różdżka. - Paxo - Skorzystała z okazji, podchodząc bliżej i przytykając mu na moment drewno do skroni; szarpał się jeszcze, ale kiedy spłynęła po nim kojąca, uzdrowicielska aura wyjątkowo silnie rzuconego czaru, zdał się od razu uspokoić, choć wciąż łypał na nią wrogo, klął pod nosem i gadał głupoty.
- To nie jest mój gach, tylko mój pomocnik - zaznaczyła cicho na wstępie, właściwie bez powodu, dopiero po czasie gryząc się w język za bezczelność tego stwierdzenia. Merlinie, miała nadzieję, że Cillian nie jest tak impulsywny, żeby się z nią tu i teraz zacząć wykłócać. - Przyszliśmy z ofertą - podjęła wreszcie, dochodząc do wniosku, że stan w jakim się znaleźli, w jakim znalazł się Runcorn, nie sprzyja długim dyskusjom. - Z ofertą w imieniu Rycerzy Walpurgii. Czy ta nazwa coś ci mówi?
Alchemik nie zdecydował się odpowiedzieć, lecz odniosła wrażenie, że dostrzega w jego oczach zmianę, niewielkie poszerzenie źrenic. Nie wiedziała, co to może oznaczać.
- Chcemy zaoferować ci pomoc uzdrowicielską i dostęp do materiałów, które wcześniej służyły ci za gwarant kariery. Chcemy ci zaoferować powrót do żywych oraz godność, z której obdarła cię klątwa.
- W zamian za? - Runcorn wtrącił jej się w pół słowa, ale powstrzymała skrzywienie ust.
- W zamian za lojalność. Lojalność i umiejętności, jakimi dysponujesz, a które teraz bardziej niż kiedykolwiek są cenione na wagę złota.
Im dłużej słuchała własnego głosu, tym pewniej się czuła - i liczyła na to, że wreszcie dokądś zmierzają.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 30.12.20 12:35, w całości zmieniany 1 raz
will you be satisfied?
Czuł, jak wilkołak nieruchomieje po rzuconym przez uzdrowicielkę zaklęciu, a później zauważalnie rozluźnia się, dlatego sam nieco poluzował uścisk, aby go nie dusić. Odrobinę bawiło go, że pomimo przegranej sytuacji ten nadal był dość hardy i udowadniał to każdym słowem wypowiedzianym w ich kierunku, chociaż ofiarą stawała się głównie Elvira. Nic jednak dziwnego, drobna blondynka o niewyparzonym języku sama się prosiła, mimo że teraz sama była nieco potulniejsza, mając inny cel niż wkurzenie ich nowego znajomego. Skrzywił się nieznacznie, kiedy został nazwany gachem, a chwilę później pomocnikiem. Kogoś tu chyba ponosiła wyobraźnia, ale ugryzł się w język, chociaż zagotowało się w nim. Jeszcze sobie o tym porozmawiają, nie wątpił i nie zamierzał odpuszczać.
Nie wiedział, jak mężczyzna reaguje wraz z kolejnymi słowami Multon, nie widział go, mógł się jednak domyślić, że stopniowo przedstawiana oferta spotyka się z taką reakcją, jakiej potrzebowali. Nie walczył, nie wyrywał się, słuchał. Może robił głupio, ale rozluźnił chwyt w pewnym momencie, puścił Runcorna, by cofnąć się od niego. Drobny dowód na to, że nie byli jego wrogami, że chcieli mu pomóc, jeśli tylko wykaże odrobinę chęci współpracy.
- Masz szanse w jakimś stopniu wrócić do życia, które prowadziłeś. Bez wytykania palcami przez ludzi, bez spychania na margines społeczeństwa. Żadnych łowców wilkołaków, którzy będą deptać ci po piętach.- podjął, dołączając do rozmowy, podając mu argumenty, które mogły trafić równie celnie.- Będziesz robił to, co robiłeś i będziesz bezpieczny. Zastanów się nad tym.- dodał ciszej, co i tak rozbrzmiało wystarczająco głośno.
Ma barwę nocy…
Krok wstecz to krok wstecz
Najważniejsze, że wilkołak wreszcie zamilkł i słuchał - jeżeli nawet uda, że się zgadza, że coś do niego dotarło, nikt nie będzie im mógł potem zarzucić, że nie próbowali. Ich zadaniem było jedynie przedstawić ofertę w taki sposób, aby wydała się alchemikowi jak najbardziej korzystna. Ostateczna decyzja i tak należała do niego, choć postawiłoby ich w znacznie lepszym świetle, gdyby była twierdząca.
Posłała Cillianowi sceptyczne spojrzenie, kiedy zdecydował się zupełnie puścić mężczyznę; owszem, teraz, gdy otoczyli go z dwóch stron i nie tkwili w zupełnych ciemnościach, ich szanse były o wiele większe, co nie oznaczało, że Runcorn jeszcze ich nie zaskoczy.
- Dostaniesz czas do namysłu, lecz nie przeciągaj decyzji w nieskończoność; wiesz dobrze, że w czasie wojny nie ma na to szansy. - Wcisnęła ręce do kieszeni, chowając różdżkę. Był to wyraz pokoju, choć wewnątrz płaszcza nadal nie wypuszczała drewienka z palców. - Opowiedz się po właściwej stronie, a nie zostanie ci to zapomniane. - Przechyliła głowę, nabierając miększego tonu. - Nikt poza nami nie wyciągnął do ciebie ręki, prawda? Nikt poza nami nie docenił cię dość, by udać się za tobą tak daleko, mimo oczywistego niebezpieczeństwa.
I Cillian dorzucił od siebie trzy grosze; a chociaż wyraźnie mówiła mu, że ma siedzieć cicho i nie rozdrażniać Runcorna swoją niewyparzoną gębą, okazało się, że nawet on potrafi czasem powiedzieć coś z sensem. Taka jednomyślność również dodawała wiarygodności, a alchemik z każdą chwilą stawał się widocznie bardziej zaintrygowany.
- Same piękne słówka, żadnych konkretów - burknął wreszcie. - Gdzie się mam udać po pomoc, jak choroba znowu zaatakuje? Do Munga? Nie rozśmieszaj mnie!
Odetchnęła powoli, pozwalając ustom wygiąć się w subtelny uśmiech. No i z takim podejściem rozmawiało się po stokroć przyjemniej.
- Już nie pracuję w Mungu, odeszłam od pracy zmianowej - brzmiało to o wiele bardziej wiarygodnie niż informacja o dyscyplinarnym zwolnieniu, a przy tym nie było kłamstwem, jeżeli facet kiedyś się do tej informacji dokopie. - Nadal jestem specjalistą chorób genetycznych, mam twoją historię choroby. Wszystkie informacje o tym, gdzie i kiedy się udać, otrzymasz, gdy zdecydujesz, czy zamierasz przystać na naszą ofertę - Powoli oblizała usta. To było lepsze niż wyciąganie całej ręki i podawanie istotnych szczegółów zanim było jasne, czy Runcorn sobie z nimi nie pogrywa. - Wystarczy list. Potem wraz z odpowiedzią otrzymasz kolejne instrukcje. - Uniosła wzrok, by spojrzeć na towarzysza. - Zaadresujesz go na Cranham, Gloucestershire. Sowa ma znaleźć Cilliana... - urwała, zdając sobie sprawę, że w trakcie całej wymiany listów posługiwali się wyłącznie swoimi imionami.
A Runcorn czekał, wymownie unosząc brew.
will you be satisfied?
Milczał, gdy uzdrowicielka spojrzała na niego, a później bez wahania podała jego adres. Świetnie, nie umawiali się na to, a pełnie dezaprobaty najpewniej mogła dostrzec w błękitnych tęczówkach. Zdławił w sobie nieco kpiące parsknięcie, kiedy nagle zabrakło jej informacji, ale nic dziwnego ani razu nie padło jego nazwisko. Żadne spotkanie, żaden list nie pozwolił poznać ów szczegółu.
- Macnair.- mruknął, przenosząc spojrzenie na Runcorna.- Im szybciej się zdecydujesz tym lepiej dla Ciebie. Mniejsza szansa, przykrego wyczekiwania na informację zwrotną, gdy choroba da ci w kość.- dodał neutralnie.- Jak mówiłem; Zastanów się, Runcorn. Masz szansę na powrót do swojej zwykłej codzienności, bez obaw co przyniesie kolejna pełnia.- skinął lekko na Multon. To był dobry moment, aby zostawić wilkołaka w spokoju, musiał odpocząć i pomyśleć... a miał nad czym, jeśli zależało mu, aby chociaż część jego życia znów wyglądała tak samo. Przeciętnie, bez piętnowania przez otoczenia, bez poczucia bycia marginalizowanym.
| zt x2
Ma barwę nocy…
Krok wstecz to krok wstecz
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A na szczycie latarni, jej zewnętrznym balkonie i postać B u jej podstawy. Gdy minie początkowa dezorientacja, odnajdziecie wzrokiem siebie nawzajem.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Postać B zmuszona będzie pokonać wiele schodów, by przedostać się do swojej prawdziwej miłości, lecz podobne przeszkody nie zdołają jej zatrzymać - w zależności od jej kondycji, mniej lub bardziej zasapana prędzej czy później znajdzie się na szczycie, gdzie płomień latarni płonie tak jasno, jak zapłonąć mógł ogień waszej miłości. Nad paleniskiem zarechocze poltergeist, który w momencie, w którym odnaleźliście siebie nawzajem, uderzy w przejście do latarni i zatrzaśnie je za sobą, pozostawiając was uwięzionych w środku. Oswobodzi was dopiero latarnik nad ranem. Na podłodze leży trochę rozrzuconej różowej bibuły, a na kolumnach podtrzymujących dach ktoś przykleił krzywo wycięte tekturowe serduszka z waszymi inicjałami opisanymi jako WNM.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Słodka, korzenna woń przemykająca między ścianami pomieszczenia, lepkie nadzienie rozpływające się w ustach, bolesne szarpnięcie w pasie; powietrze zmieniło się, z tego znajomego, odrobinę dusznego i otulonego ciepłem, w chłodne, wieczorne, obce. Gwałtownie nabrany haust oddechu był pierwszą reakcją, niedługo później nieprzyzwyczajone do mroku i nowego otoczenia oczy zaczęły mrugać, kilkukrotnie, szybko, chcąc w paru szybkich spojrzeniach zarejestrować nową rzeczywistość.
Nie było dyniowej tartaletki ani granic znajomego pokoju; przywitał ją zimny podmuch ciemnego nieba, które zdążyło już pożegnać się z popołudniowym słońcem, zmieniając barwę z purpury na zgaszoną szarość błękitu. Z dawnej chwili, siłą wyrwanej i zmienionej za sprawą pomarańczowego smakołyku, została tylko niedopięta koszula niedbale wsunięta w ciemną spódnicę i nieład ciemnych pasm włosów.
Zamrugała kilkukrotnie po raz kolejny, rozglądając po okolicy z przyspieszonym oddechem, niezrozumieniem wymalowanym w tęczówkach i znaczącym rozchylone usta. Zdążyła przejść kilka kroków naznaczonych stukotem obcasów, wokół, nim zrozumiała, że miejsce, w którym się znalazła, jest morską latarnią; wzniesionym na wysokim klifie szczytem ludzkich rąk, otulonym zewsząd ciemnością granatowego morza. Teraz między tlącym się paleniskiem, a metalową barierką; kroki Dolohov skierowały się w stronę żeliwnego odgrodzenia szczytu latarni od przepaści w dół. Wzburzone fale rozbijały się o skały u podnóża, wieczór zaciemnił ścieżki i ograniczył pole widzenia.
Dyniowy posmak wciąż drażnił język, kiedy próbowała zrozumieć – to miejsce, słodkość, zapach, który unosił się wtedy, i który wciąż czuła; zbyt wyraźnie, zbyt dobitnie. Drażnił nozdrza, krążył w głowie, jednocześnie tulił i działał kojąco. Otumaniał, zabierał niepokój, który powinien zagościć w każdym zakątku ciała.
Szum nocnych fal docierał do tego miejsca, zagłuszał bicie jej własnego serca i ciężki oddech, który uspokajała z każdą kolejną chwilą oplatania smukłych palców wokół balustrady. Odchyliła się od niej by raz jeszcze przespacerować się po ograniczonym terenie; dopiero wtedy wzrok napotkał różowe płatki znaczące podłogę, brwi zmarszczyły się wyraźnie.
Była tu sama, pozornie sama, za towarzysza mając trzaskające palenisko, w kierunku którego wyciągnęła dłonie, jak gdyby chciała sprawdzić, czy ogień faktycznie daje ciepło.
Czy jest prawdziwy, czy to miejsce jest prawdziwe; czy ona sama jest prawdziwa i czy zapach, który zamieniał codzienną nerwowość i natychmiastowy odruch sięgnięcia po różdżkę w dziwaczny, wręcz abstrakcyjny spokój, nie jest tylko wymysłem jej wyobraźni.
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
W pierwszym odruchu zignorował sycący zmysł zapach pergaminu oraz gorącego, pustynnego piasku palącego stopy. Na kilka chwil znów znalazł się w Egipcie, a ciepło przeszywało go na wskroś w wyobrażeniu dziecka, którym był lata temu. Delikatna woń kwiatu zmusiła go. Sięgnął po dyniową tartaletkę i w bezbrzeżnej przyjemności zatopił w niej zęby, łapczywie – niczym wody odnalezionej na pustyni – smakując nadzienia. Zapomniał o wszystkim, o celach, które przywodziły go do gabinetu każdego wieczora, każdej nocy. Słodycz smakołyku zawładnęła nim; próbował wchłonąć całą jej rozkosz, lecz nie podołał nawet pierwszemu kęsowi. Silne przyciąganie wokół pępka wyrwało go ze spokojnych murów Wyspy Man.
Zaskoczony upadł na zimną ziemię, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Zdezorientowany usiadł, opierając się na piętach, w chaotycznych ruchach próbując otulić się koszulą, przez którą przedzierały się powiewy zimnego, wilgotnego powietrza. Głęboko oddychając, podniósł się, wstał, wyprostował, spojrzeniem odnajdując ogromny słup wyrastający z ziemi, świecący na swym szczycie. Latarnia morska. Nie wiedział, która z angielskich latarni ani kto w jej pobliże go tutaj ściągnął. Spojrzał zatem w górę, w stronę światła, próbując wychwycić jakąkolwiek obecność, kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc zrozumieć, odnaleźć się. I chyba nie pomylił się. Chyba ktoś na balkonie latarni spoglądał na niego – był prawie pewien, że ktoś tam był. Czuł gdzieś to w środku samego siebie i nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak się działo.
I don't care about
the in-crowd
Ale nie zrobiła tego, nawet nie pomyślała.
Wśród szumu fal i zapadającej nocy, która raz po raz zaczynała przesuwać ciężkie, kłębiaste zasłony, ukazując drobniutkie punkty srebra na wielkim nieboskłonie, wybrzmiewało tylko jedno – zapach. Był niemal namacalny, wyczuwalny węchem, dosięgający kubków smakowych, otulający dotykiem i mieszający myśli.
Orzeźwiająca nuta iglastych drzew przeplatana okruchem świeżej, jeszcze ciepłej juchy; później wybiła się mięta, następnie zadrgała ostra woń alkoholu i podmuch ropy naftowej – miała czuć tylko sól morskiej bryzy i świszczący powiew wiatru; zamiast tego czuła wszystko to, co w jednej, drobnej chwili podziałało niemal jak narkotyk.
Wzrok omiótł różową bibułę, by niedługo później zatańczyć w wysokich językach pomarańczowego płomienia. Wydawał się wieczny, hipnotyzujący, niemalże należący do niej – zupełnie jak gdyby to tutaj, w tym momencie miała się znaleźć.
Nie znała powodu. Nie wiedziała nawet dlaczego jedyne, co czuje, to dziwaczne odrętwienie; przyjemne, choć obce i trudne do wyjaśnienia, wypełnione słodyczą dyniowego ciasteczka, które zdążyła tylko delikatnie nadgryźć.
Wysoki ogień niósł przyjemne ciepło, nie ślepił jasnego spojrzenia, choć wokół tańczyła głęboka ciemność, kontrastując z żywym żarem; patrzyła na palenisko przez dłuższą chwilę, dopiero po jakimś czasie czując dziwaczny zryw – pęd, przeczucie, drgnięcie gdzieś w środku samej siebie, a jednocześnie jakby nienależące do niej – który podyktował kolejne kroki.
Obeszła okrąg balkonu na samym szczycie latarni po raz kolejny, zatrzymując się dopiero przy łuku drzwi; otwartych, za którymi dostrzegła kilka stopni schodów prowadzących w dół, za nimi mrok – gęsty, taki, który być może wyczułaby pod opuszkami palców.
Obcy, ale nie czuła strachu. Nawet odrobiny.
Nawet wtedy, gdy trzaskające ognisko i szum wzniosłych fal u podnóża wieży nie był w stanie zagłuszyć echa kroków.
Zastygła w bezruchu, przystając kilka kroków od otwartego przejścia, wyjścia na powierzchnię najwyższego balkonu latarni; zupełnie wbrew sobie, zupełnie tak, jak gdyby była pewna, że właśnie tam ma się znaleźć.
Nieważne były rozpięte guziki lnianej koszuli i ciemne kosmyki w nieładzie, nieważna obcość miejsca i brak ostrożności; jasne tęczówki spoglądały śmiele w ciemność, tak, jakby wiedziały, że to ona przyniesie to, czego jej brakowało.
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
Stawiał je sumiennie, jeden za drugim; najpierw powoli, nieco ociężale, wprawił mięśnie w miarowy ruch. Z każdym kolejnym nieco przyspieszał. Nabierał tempa, wspierając się ścianę, odpychając nieco od niej, by jak najmniej wysiłku włożyć w kolejny ruch. Wspinaczka była trudna. Wielki Wezyr nie szczycił się ogromną kondycją, a umiarkowaną jak na angielskiego lorda i egipskiego szajcha, syna króla Egiptu przystało. W opinii innych zapewne było to ponad to, co powinien mieć, lecz nie żałował. Dzięki temu miał w sobie choć odrobinę sił, które pozwalały mu miarowo wspinać się po, zdawałoby się nieskończonych schodach, aż kierowany nieswoimi pragnieniami począł biec. Przeskakiwał stopnie, chcąc skrócić drogę, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na oświetlonym szczycie. Dowiedzieć się, co pchało go do celu, a przede wszystkim doznać światłości i zrozumienia dlaczego. Dlaczego pędził na złamanie karku w nieznane, nie wiedząc co na niego czekało. Czy była to pułapka, czy zaplanowane zdarzenie przygotowane przez kogoś z rodu, czy cokolwiek innego, co wymagało jakiegokolwiek starania się, by być gotowym na wszystko. Zachary nie dbał o ani jedną z tych rzeczy. Biegł. Biegł. Biegł. Dyszał ze zmęczenia. Potykał się o własne nogi tak długo, aż znalazł się na ostatnim podeście. Wpadł do środka latarni, lecz wcześniej drżącymi z wysiłku dłońmi próbował otworzyć drzwi. Pchnął je resztkami posiadanego ze wspinaczki impetu. Upadł na kolana, instynktownie wsparł obiema rękami o podłogę latarni, przez krótką chwilę dość tępo patrząc w podłogę.
Podnosząc wzrok, czuł wyjątkowo silne napięcie w karku. Czuł właściwie każdy mięsień i każdy potrafił nazwać, lecz wszystko to wyparowało w ciągu jednego spojrzenia. Spotkanie dwu paru oczu nastąpiło w tak dziwny sposób, iż Zachary stracił jakiekolwiek poczucie czasu i tego, w jakiej sytuacji się znalazł. Począł wstawać, nieustannie nie odrywając spojrzenia od kobiety, którą spotkał. Patrzył na nią intensywnie przez cały czas, gdy prostował dumną sylwetkę, a ręce wycierał w materiał spodni, jednocześnie zmniejszając dystans, aż stanął tak, by móc poczuć jej oddech i posmakować go nosem, ustami, nie dotykając jej.
— Jamal — odezwał się zachrypniętym, nieco dyszącym wciąż głosem, unosząc lewą ręką ku niej. Spojrzeniem, całym wyrazem twarzy wyrażał oczarowaniem tym, kogo ujrzał i jak wielkim uwielbieniem ją darzył, choć nie znał. Nie znał, prawda? Nie przypominał sobie. Wszystkie znajomości uleciały w powietrze. Została tylko ona i jego własne pragnienie przychylenia jej świata; wierzchem dłoni, knykciami lekko dotknął jej policzka. — Jak ci na imię? — Zapytał szeptem, uśmiechając się łagodnie, nie odsuwając ręki. Liczył na reakcję, na aprobatę, bez której nie chciał iść dalej. Pragnienie akceptacji obudziło się w nim gwałtownie i nie zamierzał ustępować w jego uzyskaniu.
I don't care about
the in-crowd
Liczyło się tylko to.
Tylko on.
Nie odważyła się wypuścić spomiędzy warg nawet krótkiego westchnienia, kiedy wzrok w końcu napotkał to, za czym tak bardzo tęskniło serce; jego. Tego, którego nie znała, nie widziała, nie słyszała i nie czuła, aż do tej pory.
Miała wrażenie, że serce na zaledwie ułamek sekundy zatrzymało swoją pracę w drżącej piersi; napełniła płuca powietrzem dopiero po chwili, kiedy jego kolana spotkały się z posadzką na szczycie latarni, mięśnie drgały pod materiałem i wysiłkiem, niemalże aż prosząc o to, by dała im wytchnienie; troska, zwyczajna, pospolita, ta, której Tatiana niemalże nigdy nie odczuwała, teraz niemal pulsowała pod opuszkami palców, które aż błagały, by spotkać się z fakturą jego skóry. Nieważne, jak bardzo był jej obcy.
Spojrzenie spotkało spojrzenie, a ona zamarła po raz kolejny. Uniósł się, a wraz z momentem, w którym stanął na proste nogi, ona czuła, jakby jej własne miękły. Wyglądał jak nie z tego świata, wyrwany z baśni, narysowany idealnym pociągnięciem pędzla, z jasnymi oczyma wybijającymi się z gęstych odmętów nocy jak gwiazdy.
Może to wszystko było tylko snem?
Marą, naznaczoną ogniem latarni i jego obecnością; rzeczywistość przecięło zachrypnięte słowo, a ona niekontrolowanie wykonała krok na przód, spojrzeniem błądząc po zarysach tworzących jego twarz – tak obcą i tak piękną jednocześnie, utęsknioną, idealną.
Rzeczywistość skurczyła się do minimum, zostali tylko oni, ciało dotknęło ciało, kiedy przysunęła się bliżej, rozchylając usta ledwo zauważalnie. Jego dotyk parzył, ale ciepło było tak uzależniające, że wolałaby spłonąć, niźli pozwolić, by przestał.
– Tatiana – wypowiedziane szeptem, niemal na bezdechu, jakby sama nie była pewna swojego miana – Ale to nie jest ważne, mój królu – słowa płynęły same, instynktownie, gdzieś obok niej samej a równocześnie stanowiąc sanktuarium tego, co w tamtej chwili tworzyło właśnie to, kim była.
Miłość? Pożądanie? Fascynacja?
Spektrum dziwnych, tak odległych od zwykłego uniesienia odczuć; mimowolnie wtuliła nieco policzek w jego palce, tęsknie, leniwie, nader prędko sama unosząc dłoń. Pierw spoczęła na jego torsie, później rozpoczęła wędrówkę w górę; łagodną, subtelną, muskającą góry i doliny jego ciała. Blade opuszki palców kontrastowały z jego karnacją, kiedy dłoń sięgała skóry pod obojczykiem, później tej oplatającej kark; w końcu palce wkradły się wyżej, przemierzały czarne kosmyki włosów z tak obcą jej czułością.
– Czekałam na ciebie – kolejny szept wpłynął w minimalny dystans między nimi, druga dłoń odnalazła tę należącą do niego, i zsunąwszy ją z własnego policzka, splotła wspólnie ich palce – Nie każ mi dłużej – czekać, powstrzymywać się, drżeć z niepewności?
Był tutaj, zaraz obok, blisko, równocześnie wciąż niewystarczająco blisko. Nachylając się bliżej czuła jego zapach, uspokajający, odurzający, melodyjny. I choć była pewna – siebie, jego, momentu, który abstrakcyjnością przeczył realizmowi – pocałunek, jaki złożyły miękkie wargi na męskim policzku, później niżej, finalnie docierając do szczęki, nie miał w sobie niczego z pewności.
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
— Tatiana — powtórzył cicho, lecz dźwięcznie, własnym językiem smakując każdej zgłoski tworzącej imię jego wyśnionej miłości. Później jeszcze szeptał je, chcąc jedynie zyskać pewność, że w każdym tonie smakowało niezmiennie dobrze i upojnie. — Uczynię cię moją królową, Tatiano — odparł, w zasadzie zaprzeczając jej słowom. Imię było naprawdę ważne; palec wskazujący spoczął na jej ustach: — Nasi poddani muszą znać twoje imię. Wiedzieć, komu winni oddawać cześć i dziękować za naszą dobroć. Nigdy nie wstydź się, moja królowo, swojego imienia. Dla mnie zawsze będzie ważne. — Mówił lekko, dumnie. Roztaczał przed nią wizję wspólnej przyszłości – obietnicę bogactwa, dostatku, oddania i zrozumienia. Niczego innego nie pragnął niż obsypać ją skarbami; poznać, kim była, czego pragnęła.
— Jestem... już jestem — odpowiedział, uśmiechając się. — I zawsze będziemy razem, moja królowo. — Brzmiał szczerze. Nie potrzebował niczego. Jej obecność była w zupełności wystarczająco.
Nie chciał jej kazać czekać. Czuł potrzebę dotknięcia jej i to właśnie w jej takt objął ją lekko w talii, przysunął do ciebie. Z ust wybrzmiał cichy pomruk zadowolenia, gdy miękkie wargi dotknęły skóry pokrytej krótkim zarostem. Rozbudzony, zaskoczony tym doznaniem, wypchnął gorące powietrze przez usta prosto na jej bark oraz szyję, gdy obejmował ją i zastanawiał się, czy miała w sobie poczucie romantyczności w towarzystwie płomieni w palenisku. — Zechcesz ofiarować mi choć jeden taniec? — Zapytał, sięgając dłonią za jej nadgarstek, by przybrać odpowiednią, zaobserwowaną u innych pozę. Nie umiał tańczyć, a mimo to zaczął nucić pod nosem jakąś melodię. Własnym ciałem próbując nadać nieco ruchów tej przedziwnej scenerii, jednocześnie niwelując resztki dystansu między nimi, a policzkiem potrzeć jej własny, podrażnić delikatną, gładką skórę zarostem. Chwilę później dotknął go ustami, zostawiając za sobą kolejny oddech, którym chciał ją uwieść.
I don't care about
the in-crowd
'Kupidynek' :
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia