Wyspa Rzeźb
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Rzeźb
Ta bardzo mała wyspa mieszcząca tylko jedno niewielkie, czarodziejskie miasteczko oraz zabytkowy zamek na wzgórzu jest wyjątkowo urokliwym miejscem, które bez większego problemu można zwiedzić w kilka godzin. Nie trudno zobaczyć nad wodą ludzi zbierających mule czy też statki rybackie gotowe do wyruszenia. To właśnie rybołówstwo jest głównym środkiem utrzymania tutejszej ludności, nieliczni przyjmują także gości w malutkich pensjonatach. O tym, jak magiczne jest to miejsce, zwiedzający mogą przekonać się dopiero wieczorem, kiedy ciała gospodarzy oraz wszystkich innych mieszkańców wyspy zaczynają twardnieć i przybierać szary odcień - w ciągu kilku minut ludzie nieruchomieją i zmienieni w kamień trwają, aż do życia nie przywrócą ich ponownie promienie wschodzącego słońca. Dotyczy do wszystkich, zarówno niemowląt, dzieci, dorosłych, jak i osób w podeszłym wieku, każda osoba urodzona na wyspie nocą staje się kamienną figurą. Nigdy nie śpią, lecz nie odczuwają zmęczenia. Gdy próbują odejść, tuż na granicy wyspy kamienieją, niezależnie od pory dnia i dochodzą do siebie dopiero po przeniesieniu ich z powrotem w głąb lądu. Podobno dawno temu na wyspę rzucono klątwę, aby zapobiec emigracji do dużych miast i stopniowemu wyludnieniu. Odwiedzającym nie grozi jednak żadne niebezpieczeństwo. Warto wspomnieć także o dość niezwykłej komunikacji z wyspą. Nad ranem, w porze odpływu, można tu dotrzeć pieszo, ścieżką - wieczorem jednak przypływ odcina dostęp do lądu, tworząc z Wyspy Rzeźb faktyczną wyspę i zmuszając odwiedzających do korzystania z magicznych środków transportu lub łodzi.
Dość łatwo uciekał od codzienności myślami ku ukochanej i całej sytuacji, która doprowadziła nie tylko jego samego do aktualnego stanu rzeczy, lecz również i samą Pomonę oraz ich synków. Następstwa jednej decyzji ciągnęły wszak za sobą więcej jednostek, niż można było przypuszczać. Odbijały się większą falą rażenia. Bo bez względu na to, co miało się jeszcze wydarzyć, już zawsze istniało w ich życiu to pierwsze porzucenie, którego winę Jayden non stop brał na siebie. Nieważne jak ktoś by przedstawiał ów fakt lub jakby on sam próbował to tłumaczyć - nie był bez winy. Zawsze mógł zrobić coś, zadziałać, wyjść naprzeciw, złapać za rękę, powstrzymać. Gdyby postawił ten jeden krok, trwaliby razem. Ramię w ramię nie martwiąc się o przyszłość. Spokojnie, nieustępliwie. Ciesząc się każdym wspólnym dniem, dopatrując się pełni szczęścia w swojej bliskości oraz obecności dzieci. Zdrowych i silnych. Urodzonych wcześniej, jednak walczących. Dokładnie tak samo odważnie jak oboje rodziców. Jak ich matka. Jak jedyna kobieta, którą prawdziwie kochał ich ojciec... Dlatego też gdy oderwał się raz od wysokich półek bibliotecznych, nie było łatwo wrócić na ziemię. Gdy obok młoda czarownica myślała o aktualnym momencie, on unosił się duchem wiele miesięcy wcześniej, odkrywając granice własnego pojmowania, własnej rzeczywistości. Tego, co naprawdę stanowiło i tworzyło jego życie. Niekończące się wspomnienia urwanych chwil, końców i początków utkanych z euforii, ekstazy, bólu i cierpienia. Przeplatających się w niemym tańcu emocji.
Wiem, jak powinien się pan czuć.
- Pani wiedza jest zatem bardzo niewielka. - Słowa same przepłynęły przez męskie gardło, gdy przeciwstawił sobie własne myśli, własne przeżycia z tym, co prezentowała mu teraźniejsza chwila. Jakaż wydawała się błaha, powierzchowna i surrealistycznie płytka z wojną prowadzoną we wnętrzu czarodzieja. Nieproporcjonalna. Nie mógł więc nie zareagować, patrząc krótko w stronę szlachcianki, ale nie wyłapał jej spojrzenia. Ono było wszak skierowane na jego prawą dłoń i ciemną obrączkę, której mlecznobiała bliźniaczka wisiała na jego szyi. Mimo że powinna była znajdować się na palcu kogoś innego... Zaginionego w czasie i przestrzeni pozorów teraźniejszości. Nie. Nie. Nie... Gdy o tym myślał, wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej sztuczne i nienaturalne. Niczym przedstawienie w teatrze, a on był największym kłamcą. Oszustem grającym przed innymi aktorami i zapewniającym ich o ruszeniu naprzód. O nowym życiu. Michaela. Ochronisz ich. Jesteś mężczyzną. Widziałem dominujące nad bólem miłość i rozwagę i spokój. Szczególnie gdy patrzyłeś na dzieci. Roselyn. Jesteś silny. Maeve. Będziesz wspaniałym ojcem. Dippeta. Jesteś doskonałym pedagogiem, Jaydenie. To wszystko zakrywało chwiejącego się na nogach mężczyznę, który pragnął wkroczyć w dorosły świat, trzymając za rękę jedyną osobę będącą w stanie doprowadzić go do słabości. Dzięki Pomonie stawał się taki - słaby i silny równocześnie. Taki, jaki teraz nie potrafił być.
Bulstrode.
- Kuzynka Vivienne? - powiedział, zanim zdążył pomyśleć, wyrywając się z dziwnego letargu, dostrzegając, że znajdował się już przy stoliku, a czarownica obok o czymś mówiła. Nie usłyszał wszystkiego, nie potrafił się skupić, na powrót stając się tym profesorem, którego uwaga rozpierzchała się dość łatwo. Jednak nie ku tematom czysto naukowym... Aktualnie złapał się na wyrzuconych słowach, po czym zmienił tok myślenia, nie chcąc wracać do ostatniego spotkania z panną Bulstrode. Ciężko było mimo wszystko uniknąć skojarzenia, słysząc znajome nazwisko. Nie zaszokowałoby go pokrewieństwo - wszak oni wszyscy byli rodziną. A tu i teraz miał do czynienia z Delaney Bulstrode... Dziewczęciem równie znudzonym i łaknącym rozrywki za cenę innych co jej kuzynka. Niech mnie pan szuka. - Nie martw się - powiedział, ale zanim dokończył, zbliżył się do nich pracownik biblioteki, który usłyszał pytanie szlachcianki i przybył jej na ratunek. A Jay skłonił głową na pożegnanie, po czym przez chwilę obserwując odejście czarownicy. Czy miał zadawać sobie trud, by jej szukać? Oboje doskonali wiedzieli, że... - Nie będę. - Jedyna kobieta, z którą chciał przeprowadzić głębszą rozmowę, nie chciała być przez niego znaleziona, a on nie mógł jej szukać. Nieważne jak bardzo by tego pragnął. Nagminna natura wszystkich mężczyzn? Pragnął czegoś, czego nie mógł mieć?
|zt
Wiem, jak powinien się pan czuć.
- Pani wiedza jest zatem bardzo niewielka. - Słowa same przepłynęły przez męskie gardło, gdy przeciwstawił sobie własne myśli, własne przeżycia z tym, co prezentowała mu teraźniejsza chwila. Jakaż wydawała się błaha, powierzchowna i surrealistycznie płytka z wojną prowadzoną we wnętrzu czarodzieja. Nieproporcjonalna. Nie mógł więc nie zareagować, patrząc krótko w stronę szlachcianki, ale nie wyłapał jej spojrzenia. Ono było wszak skierowane na jego prawą dłoń i ciemną obrączkę, której mlecznobiała bliźniaczka wisiała na jego szyi. Mimo że powinna była znajdować się na palcu kogoś innego... Zaginionego w czasie i przestrzeni pozorów teraźniejszości. Nie. Nie. Nie... Gdy o tym myślał, wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej sztuczne i nienaturalne. Niczym przedstawienie w teatrze, a on był największym kłamcą. Oszustem grającym przed innymi aktorami i zapewniającym ich o ruszeniu naprzód. O nowym życiu. Michaela. Ochronisz ich. Jesteś mężczyzną. Widziałem dominujące nad bólem miłość i rozwagę i spokój. Szczególnie gdy patrzyłeś na dzieci. Roselyn. Jesteś silny. Maeve. Będziesz wspaniałym ojcem. Dippeta. Jesteś doskonałym pedagogiem, Jaydenie. To wszystko zakrywało chwiejącego się na nogach mężczyznę, który pragnął wkroczyć w dorosły świat, trzymając za rękę jedyną osobę będącą w stanie doprowadzić go do słabości. Dzięki Pomonie stawał się taki - słaby i silny równocześnie. Taki, jaki teraz nie potrafił być.
Bulstrode.
- Kuzynka Vivienne? - powiedział, zanim zdążył pomyśleć, wyrywając się z dziwnego letargu, dostrzegając, że znajdował się już przy stoliku, a czarownica obok o czymś mówiła. Nie usłyszał wszystkiego, nie potrafił się skupić, na powrót stając się tym profesorem, którego uwaga rozpierzchała się dość łatwo. Jednak nie ku tematom czysto naukowym... Aktualnie złapał się na wyrzuconych słowach, po czym zmienił tok myślenia, nie chcąc wracać do ostatniego spotkania z panną Bulstrode. Ciężko było mimo wszystko uniknąć skojarzenia, słysząc znajome nazwisko. Nie zaszokowałoby go pokrewieństwo - wszak oni wszyscy byli rodziną. A tu i teraz miał do czynienia z Delaney Bulstrode... Dziewczęciem równie znudzonym i łaknącym rozrywki za cenę innych co jej kuzynka. Niech mnie pan szuka. - Nie martw się - powiedział, ale zanim dokończył, zbliżył się do nich pracownik biblioteki, który usłyszał pytanie szlachcianki i przybył jej na ratunek. A Jay skłonił głową na pożegnanie, po czym przez chwilę obserwując odejście czarownicy. Czy miał zadawać sobie trud, by jej szukać? Oboje doskonali wiedzieli, że... - Nie będę. - Jedyna kobieta, z którą chciał przeprowadzić głębszą rozmowę, nie chciała być przez niego znaleziona, a on nie mógł jej szukać. Nieważne jak bardzo by tego pragnął. Nagminna natura wszystkich mężczyzn? Pragnął czegoś, czego nie mógł mieć?
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pełne konsekwencje poeventowe. + która osobowość (krótki opis każdej z możliwości)
24 października 1957’
Nieregularne, promieniujące bóle w okolicy skroni i silne otępienia nie opuszczały mnie od przeszło miesiąca. Z każdym mijającym dniem coraz mniej poznawałem siebie oraz własne uczynki, które nijak miały się do normalnej postawy. Mówiłem od rzeczy, zachowywałem się irracjonalnie, jakoby coś lub ktoś przejmował nade mną kontrolę i wciskał w usta słowa, jakich nigdy bym sam nie wypowiedział. Pogrążałem się w tej emocjonalnej huśtawce, próbowałem znaleźć przyczynę, jakiekolwiek wytłumaczenie, jednakże nic niezakrywającego o utratę zmysłów nie przychodziło mi do głowy. Czyżbym naprawdę zwariował? Otworzenie powiek wiązałem z ryzykiem, bo zawsze istniała szansa, że znów przyjdzie mi się poddać w tej nierównej walce i zgnieść w pięści dumę, co prowadziło do autodestrukcji. Osoby, z którymi na co dzień przebywałem, przestawały mnie poznawać, a ja unosząc się honorem nie potrafiłem przyznać do parszywych konsekwencji spotkania z potężnym artefaktem. Nie wiedziałem jak długo miało to jeszcze trwać, nie byłem gotów pojąć, iż każdy kolejny dzień przybliżał mnie do kompletnej zatraty siebie – własnej osobowości.
Wyprawę na Wyspę Rzeźb planowałem od dawna. Pragnąłem na własne oczy sprawdzić słuszność zasłyszanych legend oraz poznać właściwości potężnej klątwy nałożonej na te niewielkie tereny. Nigdy wcześniej nie przyszło mi spotkać się z podobną, więc jeśli nie była wyssaną z palca bujdą, to za jej charakter musiał odpowiadać wprawiony czarnoksiężnik i od podstaw stworzyć runiczne inskrypcje. Byłem ciekaw ich konstrukcji, dlatego pragnąłem odnaleźć źródło i tym samym zaczerpnąć wiedzy, jaka w przyszłości pozwoliłaby mi stworzyć przekleństwo na podobną skalę.
Odziany w elegancki, czarny płaszcz i dopasowaną koszulę, udałem się pod postacią mgły nad brzeg oceanu. Brzask rozciągał się wzdłuż horyzontu, a więc wkrótce miał nastąpić odpływ odkrywający pieszą drogę do Wyspy i nie musiałem długo czekać nim tak się stało. Ruszyłem wolnym krokiem wzdłuż piaszczystej alejki i poprawiłem dłonią włosy, które lekki wiatr wprowadzał w nieład. Niechlujstwo wzbudzało we mnie niechęć, nie rozumiałem jak można było nie dbać o swój wizerunek wszak to on dominował w kontekście pierwszego wrażenia. Znoszone ubrania, nader długa broda, woń tytoniu czy alkoholu wzbudzała negatywne odczucia u rozmówcy, czego stanowczo chciałem uniknąć. W końcu potrzebowałem zaczerpnąć informacji. Ponadto daleko było mi do wszelkich nałogów; procentowe trunki spożywałem tylko w wyjątkowych okolicznościach, papierosy odrzucały mnie samym zapachem, zaś inne środki odurzające stanowiły zagadkę, jakiej nie zamierzałem rozwikłać.
Pokonawszy drogę tylko na moment odwróciłem głowę w kierunku plaży, na której pomiędzy rybackimi łodziami, znajdowały się kamienne rzeźby. Czyżby byli to uciekinierzy? Zgodnie z legendą właśnie tak kończyli mieszkańcy pragnący wydostać się z przeklętego miejsca. Nie chciałem jednak marnować czasu – musiałem wydostać się stąd przed zmierzchem – więc minąłem mury miasta i znalazłem się na urokliwym dziedzińcu. Życie zdawało się tu tętnić, jakoby wojna nawet przez moment nie zajrzała ludziom w oczy.
Nieregularne, promieniujące bóle w okolicy skroni i silne otępienia nie opuszczały mnie od przeszło miesiąca. Z każdym mijającym dniem coraz mniej poznawałem siebie oraz własne uczynki, które nijak miały się do normalnej postawy. Mówiłem od rzeczy, zachowywałem się irracjonalnie, jakoby coś lub ktoś przejmował nade mną kontrolę i wciskał w usta słowa, jakich nigdy bym sam nie wypowiedział. Pogrążałem się w tej emocjonalnej huśtawce, próbowałem znaleźć przyczynę, jakiekolwiek wytłumaczenie, jednakże nic niezakrywającego o utratę zmysłów nie przychodziło mi do głowy. Czyżbym naprawdę zwariował? Otworzenie powiek wiązałem z ryzykiem, bo zawsze istniała szansa, że znów przyjdzie mi się poddać w tej nierównej walce i zgnieść w pięści dumę, co prowadziło do autodestrukcji. Osoby, z którymi na co dzień przebywałem, przestawały mnie poznawać, a ja unosząc się honorem nie potrafiłem przyznać do parszywych konsekwencji spotkania z potężnym artefaktem. Nie wiedziałem jak długo miało to jeszcze trwać, nie byłem gotów pojąć, iż każdy kolejny dzień przybliżał mnie do kompletnej zatraty siebie – własnej osobowości.
Wyprawę na Wyspę Rzeźb planowałem od dawna. Pragnąłem na własne oczy sprawdzić słuszność zasłyszanych legend oraz poznać właściwości potężnej klątwy nałożonej na te niewielkie tereny. Nigdy wcześniej nie przyszło mi spotkać się z podobną, więc jeśli nie była wyssaną z palca bujdą, to za jej charakter musiał odpowiadać wprawiony czarnoksiężnik i od podstaw stworzyć runiczne inskrypcje. Byłem ciekaw ich konstrukcji, dlatego pragnąłem odnaleźć źródło i tym samym zaczerpnąć wiedzy, jaka w przyszłości pozwoliłaby mi stworzyć przekleństwo na podobną skalę.
Odziany w elegancki, czarny płaszcz i dopasowaną koszulę, udałem się pod postacią mgły nad brzeg oceanu. Brzask rozciągał się wzdłuż horyzontu, a więc wkrótce miał nastąpić odpływ odkrywający pieszą drogę do Wyspy i nie musiałem długo czekać nim tak się stało. Ruszyłem wolnym krokiem wzdłuż piaszczystej alejki i poprawiłem dłonią włosy, które lekki wiatr wprowadzał w nieład. Niechlujstwo wzbudzało we mnie niechęć, nie rozumiałem jak można było nie dbać o swój wizerunek wszak to on dominował w kontekście pierwszego wrażenia. Znoszone ubrania, nader długa broda, woń tytoniu czy alkoholu wzbudzała negatywne odczucia u rozmówcy, czego stanowczo chciałem uniknąć. W końcu potrzebowałem zaczerpnąć informacji. Ponadto daleko było mi do wszelkich nałogów; procentowe trunki spożywałem tylko w wyjątkowych okolicznościach, papierosy odrzucały mnie samym zapachem, zaś inne środki odurzające stanowiły zagadkę, jakiej nie zamierzałem rozwikłać.
Pokonawszy drogę tylko na moment odwróciłem głowę w kierunku plaży, na której pomiędzy rybackimi łodziami, znajdowały się kamienne rzeźby. Czyżby byli to uciekinierzy? Zgodnie z legendą właśnie tak kończyli mieszkańcy pragnący wydostać się z przeklętego miejsca. Nie chciałem jednak marnować czasu – musiałem wydostać się stąd przed zmierzchem – więc minąłem mury miasta i znalazłem się na urokliwym dziedzińcu. Życie zdawało się tu tętnić, jakoby wojna nawet przez moment nie zajrzała ludziom w oczy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Bała się porażki. W ostatnim czasie ta myśl bardzo często pojawiała się w jej głowie. Przeraźliwie bała się porażki. Świat i tak stanął już do góry nogami, nie było w nim nic co przypominałoby jej o starych i normalnych czasach. Dawniej o wiele łatwiej jej było chwycić się nadziei i kurczowo jej się trzymać. Miała w sobie tyle naiwności, wiary w ludzi i zaufania do siebie. Nie spodziewała się, że dojdzie do momentu, w którym te pokłady się wyczerpią. A jednak teraz o wiele trudniej było jej patrzeć na wschodzące słońce i o wiele trudniej przychodziło jej pogodzenie się z jego zachodem. Kolejne dni pachniały jak porażka, smakowały jak porażka. Czy słusznie? Tego świat jeszcze nie zweryfikował, nikt nie wywiesił białej flagi, choć Lucinda czuła, że zmierzają ku końcowi.
Myśli blondynki mieniły się odcieniami szarości, ale to wcale nie oznaczało, że chce się poddać. Wiedziała, że będzie w stanie się pozbierać kiedy to wszystko w końcu minie. Po ostatniej misji w Tower czuła się jak trup. Rany się zabliźniły i na jej ciele nie było już nawet śladu, ale to psychika tamtego dnia ucierpiała najmocniej. Dziwnie łudziła się, że do tego wszystkiego da się przyzwyczaić. Czasami nawet myślała, że obraz śmierci i cierpienia nie robi już na niej wrażenia skoro styka się z nim każdego dnia. A jednak tamta misja jak chyba żadna inna odbiła się na jej psychice. Towarzyszące jej omamy i majaki ubarwiały już i tak szalone życie. Oglądała się za siebie nawet w wannie czując ciągle czyjąś obecność, zamykała oczy, gdy kolejna wrona przelatywała jej nad głową, a przechodząc po drzewami zatykała uszy, bo ich krakanie doprowadzało ją do szaleństwa. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to jedynie jej wyobraźnia, ale nie potrafiła przestać na nią reagować. Niepokój i strach, który odczuwała nie był wytworem jej wyobraźni. Był prawdziwy.
Pomimo tego jak bardzo chwiejna emocjonalnie była, to miała dość siedzenia w zamknięciu. Potrzebowała się ruszyć, nie myśleć, zamknąć za sobą drzwi psychiatryka i udawać, że jest zdrowa. W pełni zdrowa. Na Wyspę Rzeźb chciała udać się już dawno. Właściwie zaraz po tym jak dowiedziała się o planach na stworzenie bariery mającej ochronić Oazę. Bardzo dużo słyszała o magii skumulowanej na tej małej wyspie. Wiedzieli chyba o niej wszyscy, ale nikt nie zastanawiał się nad jej naturą. Ona była runistką, dla niej wszystko co inne i wyjątkowe było ważne, a już w szczególności, gdy chodziło o ochronę Oazy, która w ostatnim czasie i tak już wycierpiała swoje. Ubrana w długi płacz i wygodne buty przechadzała się ulicami sprawdzając newralgiczne punkty. Wyspa tętniła życiem i to było dla blondynki dość spore zaskoczenie. Wyglądało to tak jakby ludzie tutaj zapomnieli o panującej w Wielkiej Brytanii wojnie. Może jej nie odczuli? Może było im to obce?
Czarownica zatrzymała się przy jednej z rzeźb. Były na swój sposób piękne, ale i przerażające. Wyciągnęła dłoń by jej dotknąć, ale w tym samym momencie coś innego przykuło jej uwagę. Dawniej zdarzało jej się wyglądać go w tłumie. Po ich ostatniej rozmowie obawiała się, że przyjdzie im spotykać się notorycznie w pojedynkach. Los zaoszczędził jej tego i była mu za to wdzięczna. Od ich ostatniego spotkania minęło kilka miesięcy, choć ona miała wrażenie, że nie widzieli się już lata. Gdyby nie fakt, że tak dobrze znała jego twarz mogłaby go nie rozpoznać. Ubrany w elegancki płaszcz, koszulę i bez piersiówki w dłoni nie przypominał samego siebie. Nawet przez chwile miała wrażenie, że to jej majaki postanowiły wspiąć się na wyższy poziom absurdu. Mężczyzna zdawał się jej nie zauważyć dlatego odczekała chwile i gdy ten ruszył przed siebie, Lucinda ruszyła za nim. Po co? Czy nie powinna trzymać się od niego z daleka? Na placu było wiele ludzi, mogła się skryć za ich plecami i przy okazji dowiedzieć się dokąd mężczyzna zmierza. Dziwne jaką gonitwę rozpoczęło jej serce. Przezornie chwyciła za różdżkę znajdującą się w kieszeni płaszcza i wszystko pewnie poszłoby w dobrym kierunku, gdyby nie te upiorne kruki.
konsekwencje
Myśli blondynki mieniły się odcieniami szarości, ale to wcale nie oznaczało, że chce się poddać. Wiedziała, że będzie w stanie się pozbierać kiedy to wszystko w końcu minie. Po ostatniej misji w Tower czuła się jak trup. Rany się zabliźniły i na jej ciele nie było już nawet śladu, ale to psychika tamtego dnia ucierpiała najmocniej. Dziwnie łudziła się, że do tego wszystkiego da się przyzwyczaić. Czasami nawet myślała, że obraz śmierci i cierpienia nie robi już na niej wrażenia skoro styka się z nim każdego dnia. A jednak tamta misja jak chyba żadna inna odbiła się na jej psychice. Towarzyszące jej omamy i majaki ubarwiały już i tak szalone życie. Oglądała się za siebie nawet w wannie czując ciągle czyjąś obecność, zamykała oczy, gdy kolejna wrona przelatywała jej nad głową, a przechodząc po drzewami zatykała uszy, bo ich krakanie doprowadzało ją do szaleństwa. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to jedynie jej wyobraźnia, ale nie potrafiła przestać na nią reagować. Niepokój i strach, który odczuwała nie był wytworem jej wyobraźni. Był prawdziwy.
Pomimo tego jak bardzo chwiejna emocjonalnie była, to miała dość siedzenia w zamknięciu. Potrzebowała się ruszyć, nie myśleć, zamknąć za sobą drzwi psychiatryka i udawać, że jest zdrowa. W pełni zdrowa. Na Wyspę Rzeźb chciała udać się już dawno. Właściwie zaraz po tym jak dowiedziała się o planach na stworzenie bariery mającej ochronić Oazę. Bardzo dużo słyszała o magii skumulowanej na tej małej wyspie. Wiedzieli chyba o niej wszyscy, ale nikt nie zastanawiał się nad jej naturą. Ona była runistką, dla niej wszystko co inne i wyjątkowe było ważne, a już w szczególności, gdy chodziło o ochronę Oazy, która w ostatnim czasie i tak już wycierpiała swoje. Ubrana w długi płacz i wygodne buty przechadzała się ulicami sprawdzając newralgiczne punkty. Wyspa tętniła życiem i to było dla blondynki dość spore zaskoczenie. Wyglądało to tak jakby ludzie tutaj zapomnieli o panującej w Wielkiej Brytanii wojnie. Może jej nie odczuli? Może było im to obce?
Czarownica zatrzymała się przy jednej z rzeźb. Były na swój sposób piękne, ale i przerażające. Wyciągnęła dłoń by jej dotknąć, ale w tym samym momencie coś innego przykuło jej uwagę. Dawniej zdarzało jej się wyglądać go w tłumie. Po ich ostatniej rozmowie obawiała się, że przyjdzie im spotykać się notorycznie w pojedynkach. Los zaoszczędził jej tego i była mu za to wdzięczna. Od ich ostatniego spotkania minęło kilka miesięcy, choć ona miała wrażenie, że nie widzieli się już lata. Gdyby nie fakt, że tak dobrze znała jego twarz mogłaby go nie rozpoznać. Ubrany w elegancki płaszcz, koszulę i bez piersiówki w dłoni nie przypominał samego siebie. Nawet przez chwile miała wrażenie, że to jej majaki postanowiły wspiąć się na wyższy poziom absurdu. Mężczyzna zdawał się jej nie zauważyć dlatego odczekała chwile i gdy ten ruszył przed siebie, Lucinda ruszyła za nim. Po co? Czy nie powinna trzymać się od niego z daleka? Na placu było wiele ludzi, mogła się skryć za ich plecami i przy okazji dowiedzieć się dokąd mężczyzna zmierza. Dziwne jaką gonitwę rozpoczęło jej serce. Przezornie chwyciła za różdżkę znajdującą się w kieszeni płaszcza i wszystko pewnie poszłoby w dobrym kierunku, gdyby nie te upiorne kruki.
konsekwencje
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wojna zabierała coraz większe żniwa nie tylko w ludziach, ale też psychice, którą notorycznie wystawiała na próbę. Mógłbym zrzucić całą winę na misję w podziemiach, lecz nie byłoby to do końca szczere wyznanie. Wszyscy przechodzili wewnętrzne zmiany na skutek doświadczeń, znajdowali inne priorytety i na nowo układali cele, które wcześniej związane były tylko z indywidualnymi pobudkami. Ja też dostrzegałem w sobie wiele cech, o jakie wcześniej bym się nie posądził, miałem odmienne aspiracje, ale przede wszystkim odczuwałem różnicę w charakterze, który przeszło dwa lata temu przedstawiał typowego samotnika i awanturnika. Musiałem przestawić się, dźwignąć na barki brzemię i uporać się z jego ciężarem najlepiej jak potrafiłem. Nie było już miejsca na błędy, brak odpowiedzialności, czy zbędne ryzyko, albowiem wiele ruchów nie tyczyło się już tylko i wyłącznie mnie. Zaangażowałem się w sprawę całym sobą, przyrzekłem lojalność i bezwarunkowe oddanie, od tego nie było już odwrotu, a nawet gdyby był, to bym z niego nie skorzystał. Walczyliśmy dla czegoś większego, dla potęgi, wiedzy, władzy i historii, którą musieliśmy zapisać na nowo zmazując ogromną plamę. Byłem przekonany, że czarodziejski świat w końcu to zrozumie i doceni.
Oszukiwałbym sam siebie twierdząc, że Lucinda nigdy więcej nie zaprzątała mych myśli. Ostatnie spotkanie analizowałem wielokrotnie starając się odnaleźć własne błędy, aspekty, które zaważyły na jej decyzji. W pewien sposób przegrałem tę walkę; liczyłem, iż w końcu się ocknie, porzuci błędną wizję świata, przejdzie na właściwą stronę i zaniecha utrwalony światopogląd. Zdawałem sobie sprawę z ograniczeń, wiedziałem jaka krew płynęła w jej żyłach i jak bardzo uwłaczało to jej charakterowi, lecz wierzyłem, że istniało inne wyjście. Nadzieja na pokój, pragnienie tolerancji mieszańców, cholernych mugolaków wywróciły jej hierarchię wartości do góry nogami i wydały na nią wyrok. Czy mogłem zrobić coś więcej? Czy istniała szansa na wyciągnięcie ją z tego bagna, a ja takowej nie dostrzegłem? Pozostawały pytania, na które prawdopodobnie nie przyjdzie mi już poznać odpowiedzi.
Widząc jej twarz na listach gończych wiedziałem, że jej czas jest policzony. Mimo wszystko gdzieś w głębi siebie nie chciałem zostać katem, nie wyobrażałem sobie trafić akurat na nią, kiedy tylu wrogów ukrywało się poza granicami Londynu. Los mógłby z nas tak zadrwić? Obawiałem się, że nie miałby większych skrupułów, w końcu nie bez powodu spotkał nas na tej samej drodze. Można by doszukiwać się w tym przypadku, jednakże ja w takowe nie wierzyłem.
Poprawiając elegancki płaszcz skręciłem w jedną z alejek, z której dochodził największy gwar. Nim udam się do zamku chciałem zaczerpnąć lokalnej informacji, być może zasłyszeć legend i plotek od tutejszych mieszkańców. Nierzadko to one rzucały najwięcej światła na sprawę, bowiem w księgach zapisane jest dokładnie to, co druga strona pragnęła upamiętnić.
Targ tętnił życiem. Mijając kolejne osoby rozglądałem się na boki w poszukiwaniu interesującego celu; najlepiej starszego, doświadczonego przez życie. Takie osoby były zwykle skarbnicą wiedzy, choć rzecz jasna trafiały się wyjątki od reguły i finalnie jedynie marnowały mój czas. Licznie rozstawione stoły, na których blatach dostrzec można było pojedyncze przedmioty przyciągały okolicznych i zapewne turystów, albowiem największą sławą cieszyły się pamiątki. O dziwo nie widziałem wielu stanowisk z pożywieniem – czyżby i tutaj odczuwali wyraźny jego brak? Zastanowiło mnie to, choć klątwa mogła mieć drugie dno, inne efekty poza przeobrażeniem ludzi w żywe posągi. W końcu zatrzymałem się przy mężczyźnie rozlewającym do kufli piwo ze starej, ręcznie zdobionej beczki. Pewnie bym go minął, lecz moją uwagę przykuł sam charakter zdobień, a raczej rycin przedstawiających wyspę i otaczającą ją wodę, do złudzenia przypominającą ostre głazy. -Czy to pana wprawna dłoń stworzyła to arcydzieło?- zagaiłem do handlarza, który nim odpowiedział podsunął mi alkohol. Grzecznie skinąłem głową i rzuciłem mu kilka knutów, jednakże nie zamierzałem wypić choć łyka. Ciekawiło mnie to, co miał do powiedzenia i ile jeszcze przyjdzie mi zapłacić za jakiekolwiek informacje - jeśli rzecz jasna był w takowych posiadaniu.
Oszukiwałbym sam siebie twierdząc, że Lucinda nigdy więcej nie zaprzątała mych myśli. Ostatnie spotkanie analizowałem wielokrotnie starając się odnaleźć własne błędy, aspekty, które zaważyły na jej decyzji. W pewien sposób przegrałem tę walkę; liczyłem, iż w końcu się ocknie, porzuci błędną wizję świata, przejdzie na właściwą stronę i zaniecha utrwalony światopogląd. Zdawałem sobie sprawę z ograniczeń, wiedziałem jaka krew płynęła w jej żyłach i jak bardzo uwłaczało to jej charakterowi, lecz wierzyłem, że istniało inne wyjście. Nadzieja na pokój, pragnienie tolerancji mieszańców, cholernych mugolaków wywróciły jej hierarchię wartości do góry nogami i wydały na nią wyrok. Czy mogłem zrobić coś więcej? Czy istniała szansa na wyciągnięcie ją z tego bagna, a ja takowej nie dostrzegłem? Pozostawały pytania, na które prawdopodobnie nie przyjdzie mi już poznać odpowiedzi.
Widząc jej twarz na listach gończych wiedziałem, że jej czas jest policzony. Mimo wszystko gdzieś w głębi siebie nie chciałem zostać katem, nie wyobrażałem sobie trafić akurat na nią, kiedy tylu wrogów ukrywało się poza granicami Londynu. Los mógłby z nas tak zadrwić? Obawiałem się, że nie miałby większych skrupułów, w końcu nie bez powodu spotkał nas na tej samej drodze. Można by doszukiwać się w tym przypadku, jednakże ja w takowe nie wierzyłem.
Poprawiając elegancki płaszcz skręciłem w jedną z alejek, z której dochodził największy gwar. Nim udam się do zamku chciałem zaczerpnąć lokalnej informacji, być może zasłyszeć legend i plotek od tutejszych mieszkańców. Nierzadko to one rzucały najwięcej światła na sprawę, bowiem w księgach zapisane jest dokładnie to, co druga strona pragnęła upamiętnić.
Targ tętnił życiem. Mijając kolejne osoby rozglądałem się na boki w poszukiwaniu interesującego celu; najlepiej starszego, doświadczonego przez życie. Takie osoby były zwykle skarbnicą wiedzy, choć rzecz jasna trafiały się wyjątki od reguły i finalnie jedynie marnowały mój czas. Licznie rozstawione stoły, na których blatach dostrzec można było pojedyncze przedmioty przyciągały okolicznych i zapewne turystów, albowiem największą sławą cieszyły się pamiątki. O dziwo nie widziałem wielu stanowisk z pożywieniem – czyżby i tutaj odczuwali wyraźny jego brak? Zastanowiło mnie to, choć klątwa mogła mieć drugie dno, inne efekty poza przeobrażeniem ludzi w żywe posągi. W końcu zatrzymałem się przy mężczyźnie rozlewającym do kufli piwo ze starej, ręcznie zdobionej beczki. Pewnie bym go minął, lecz moją uwagę przykuł sam charakter zdobień, a raczej rycin przedstawiających wyspę i otaczającą ją wodę, do złudzenia przypominającą ostre głazy. -Czy to pana wprawna dłoń stworzyła to arcydzieło?- zagaiłem do handlarza, który nim odpowiedział podsunął mi alkohol. Grzecznie skinąłem głową i rzuciłem mu kilka knutów, jednakże nie zamierzałem wypić choć łyka. Ciekawiło mnie to, co miał do powiedzenia i ile jeszcze przyjdzie mi zapłacić za jakiekolwiek informacje - jeśli rzecz jasna był w takowych posiadaniu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dziwnie było jej patrzeć na ostatki normalności. W Londynie takich obrazów nie można było doświadczyć już od bardzo dawna. Tłumy ludzi na ulicach, gwar rozmów, uśmiechy przewijające się przez twarze przechodniów i kwitnący handel, który był całkowitym przeciwieństwem Londyńskiego bankructwa. Czas dla tych ludzi się zatrzymał i choć po części ją to niepokoiło, to z drugiej strony dawało też nadzieję na to, że kiedyś wszystko wróci do normy. Wróci jeśli tylko uda im się zwyciężyć. Chciała wierzyć, że tak będzie. Nie tracić tego wrodzonego optymizmu dzięki, któremu wciąż trzyma się na nogach. Jednakże ten kto myślał, że wojna nie zmienia ludzi żył poza granicami świadomości. Ona się zmieniła i widziała to niemal w każdym swoim zachowaniu. Niektóre z tych zmian wyszły jej na lepsze. Nauczyła się powściągliwości, była ostrożniejsza, a miejsce ciężarów, które dawniej nosiła zajęły inne. Równie ciężkie. Tym bardziej dziwnie było patrzeć na to jak czas w tym miejscu się zatrzymał. Przepełniała ją chęć rozmowy z tymi ludźmi. Chciała poznać ich sposób na odseparowanie się od wojny i ostrzec ich przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Widok przechadzającego się ulicami czarnoksiężnika tylko utwierdził ją w przekonaniu, że dobre czasy i w tym miejscu dobiegają już końca.
Starała się trzymać na uboczu. Nie chciała by ją dostrzegł, a wbrew temu co wszyscy myślą i mówią – w tłumie nie jest tak łatwo się ukryć. Dodatkowo rozpraszał ją przejmujący dźwięk krakania. Miała nadzieje, że z czasem przejdzie jej ten okropny niepokój, który atakował każdą komórkę jej ciała, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się czarna i kracząca postać. Tak się jednak nie stało i musiała być jeszcze ostrożniejsza.
Tak naprawdę nie wiedziała dlaczego zdecydowała się za nim pójść. Narażanie się na ujawnienie nie mogło przynieść jej nic dobrego. Zaciekawiła ją jednak jego osoba. Wyglądał inaczej, poruszał się inaczej, a jego twarz przypominała maskę. Przez chwile przeszło jej przez myśl, że może go z kimś pomyliła, a jej zwichrowana psychika zrobiła resztę. Kiedy mężczyzna zatrzymał się przy jednym ze sprzedawców czarownica zrobiła krok do przodu by lepiej słyszeć prowadzoną konwersację. Niestety gwar panujący na placu skutecznie jej to uniemożliwiał. Blondynka skupiła się na zachowaniu czarodzieja. Drew, którego znała wychyliłby duszkiem podany kubek alkoholu, a ten mężczyzna zdawał się nie interesować zawartością kufla, a beczką, z której piwo pochodziło. Obłuda? Czar? Inny metamorfomag? Już sama jego obecność była dla niej przytłaczająca. Minęło sporo czasu nim zdołała w ogóle myśleć o ich ostatnim spotkaniu. Dla niej to też była swego rodzaju porażka, bo chyba do końca miała nadzieje, że uda jej się go uratować. Teraz, gdy przyglądała się z oddali tak dobrze znanym jej rysom twarzy zastanawiała się czy zostało cokolwiek z człowieka, którego kiedyś znała. Którego kiedyś kochała.
Ta chwila oddechu pozwoliła jej zrozumieć, że popełniła błąd idąc dziś za nim. Choć mogła zdobyć dla Zakonu istotne informacje, to ryzyko, którego chciała się podjąć było zbyt duże. Nie myślała jasno, kierowała się dawnymi zażyłościami, uczuciami. Nie powinna mieć żadnych skrupułów i myślała, że większości zdążyła się już pozbyć. Nie da się jednak oddzielić całkowicie przeszłości, a już w szczególności tak bujnej i emocjonalnej. Nie chcąc dłużej katować samej siebie odwróciła się na pięcie i naciągnęła kaptur mocniej na głowę. Nagle za jej plecami usłyszała głośne, przerażające krakanie. Poczuła się tak jakby ktoś poraził ją prądem. Odwróciła się całkowicie nieświadoma własnej reakcji. Już wiedziała, że ją zauważył. Wariatka. Obłąkana. Pozbawiona rozumu. Po jej plecach przebiegł zimny dreszcz, a różdżkę zacisnęła mocniej w dłoni. Zbyt wiele ludzi. Zbyt wiele.
Starała się trzymać na uboczu. Nie chciała by ją dostrzegł, a wbrew temu co wszyscy myślą i mówią – w tłumie nie jest tak łatwo się ukryć. Dodatkowo rozpraszał ją przejmujący dźwięk krakania. Miała nadzieje, że z czasem przejdzie jej ten okropny niepokój, który atakował każdą komórkę jej ciała, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się czarna i kracząca postać. Tak się jednak nie stało i musiała być jeszcze ostrożniejsza.
Tak naprawdę nie wiedziała dlaczego zdecydowała się za nim pójść. Narażanie się na ujawnienie nie mogło przynieść jej nic dobrego. Zaciekawiła ją jednak jego osoba. Wyglądał inaczej, poruszał się inaczej, a jego twarz przypominała maskę. Przez chwile przeszło jej przez myśl, że może go z kimś pomyliła, a jej zwichrowana psychika zrobiła resztę. Kiedy mężczyzna zatrzymał się przy jednym ze sprzedawców czarownica zrobiła krok do przodu by lepiej słyszeć prowadzoną konwersację. Niestety gwar panujący na placu skutecznie jej to uniemożliwiał. Blondynka skupiła się na zachowaniu czarodzieja. Drew, którego znała wychyliłby duszkiem podany kubek alkoholu, a ten mężczyzna zdawał się nie interesować zawartością kufla, a beczką, z której piwo pochodziło. Obłuda? Czar? Inny metamorfomag? Już sama jego obecność była dla niej przytłaczająca. Minęło sporo czasu nim zdołała w ogóle myśleć o ich ostatnim spotkaniu. Dla niej to też była swego rodzaju porażka, bo chyba do końca miała nadzieje, że uda jej się go uratować. Teraz, gdy przyglądała się z oddali tak dobrze znanym jej rysom twarzy zastanawiała się czy zostało cokolwiek z człowieka, którego kiedyś znała. Którego kiedyś kochała.
Ta chwila oddechu pozwoliła jej zrozumieć, że popełniła błąd idąc dziś za nim. Choć mogła zdobyć dla Zakonu istotne informacje, to ryzyko, którego chciała się podjąć było zbyt duże. Nie myślała jasno, kierowała się dawnymi zażyłościami, uczuciami. Nie powinna mieć żadnych skrupułów i myślała, że większości zdążyła się już pozbyć. Nie da się jednak oddzielić całkowicie przeszłości, a już w szczególności tak bujnej i emocjonalnej. Nie chcąc dłużej katować samej siebie odwróciła się na pięcie i naciągnęła kaptur mocniej na głowę. Nagle za jej plecami usłyszała głośne, przerażające krakanie. Poczuła się tak jakby ktoś poraził ją prądem. Odwróciła się całkowicie nieświadoma własnej reakcji. Już wiedziała, że ją zauważył. Wariatka. Obłąkana. Pozbawiona rozumu. Po jej plecach przebiegł zimny dreszcz, a różdżkę zacisnęła mocniej w dłoni. Zbyt wiele ludzi. Zbyt wiele.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zastanawiałem się, czy do tutejszych ludzi docierały informacje z Londynu. Zdawali sobie sprawę z wypędzenia niemagicznych i szlamolubów? Wiedzieli o, nieustannie nabierającej tempa i rozlewającej się po całym kraju, wojnie? Uczestniczyli w niej? Prowadzili dyskusje, analizy? Zapewniali schronienie zbiegom? Miejsca nie mieli pod dostatek, a przynajmniej tak przyszło mi wywnioskować po wielkości wyspy, choć niejednokrotnie już miałem okazję przekonać się, jak magia zakrzywiała rzeczywistość. Otaczająca woda korzystnie wpływała na obronną strategię, podobnie jak i handel, który choć ucierpiał, mógł napływać z różnych stron. Główny port był przez nas przejęty, przeciwnicy nie mieli możliwości przechwycić choć skrzyni, dlatego z pewnością szukali innych możliwości oraz źródeł. Musieli wykarmić parszywe gęby; zima nie dawała plonów, a szczerze wątpiłem, aby zdołali zrobić zgromadzić wystarczające zapasy.
Mogłem powęszyć w tym kierunku i w zasadzie zdecydowałem się to uczynić. Każdą wrogą twierdzę należało rozbić, a jej obrońców wybić w pień bez zmrużenia okiem. Czas na litość już dawno dobiegł końca, mieli wystarczająco wiele dni na przemyślenia i obranie właściwej strony. Jeśli ktoś wciąż liczył na pokój, łudził się, że nowa polityka stanie się liberalniejsza, to lepiej dla niego, jak czym prędzej porzuci bezpodstawne nadzieje. Nikt nie zamierzał złożyć broni i odpuścić zwłaszcza teraz, kiedy tak wiele udało się nam osiągnąć.
Wpatrywałem się w starca, który testował mą cierpliwość albo najzwyczajniej w świecie nie miał nic do powiedzenia. Uniosłem ponaglająco brew i z rosnącym zniechęceniem rzuciłem kolejnego – tym razem sykla – na drewniany blat. -Wiele lat spędził Pan na wyspie?- zadałem następne pytanie, choć chciałem uniknąć ich potoku, aby nie spłoszyć rozmówcy. Mało kto tolerował nadmierną ciekawość, jaka w pewnym momencie urosnąć mogła do rangi wścibskości. Nonszalanckie machnięcie dłonią i lekki uśmiech, pozwalający dostrzec mi wyraźne luki w uzębieniu, były dowodem na to, iż mnie rozumiał, a to był dobry znak. W końcu mogłem trafić na kogoś głuchego, gest to wykluczył, lecz wciąż pozostawała niewiadoma, czy aby na pewno potrafił cokolwiek z siebie wydusić.
Przyglądałem mu się badawczo, analizowałem każdy ruch, dlatego nie umknęło mi dość wymowne spojrzenie na trzymany przeze mnie kufel. Chciał, żebym spróbował? Ocenił trunek? Być może sam go warzył i liczył na pochwałę? Spuściłem wzrok na płyn biorąc głębszy oddech. Naprawdę chciałem uniknąć kontaktu z alkoholem wszak zjawiłem się tutaj w znacznie ważniejszym, jak rozrywkowym, celu. Zdawałem się jednak nie mieć wyjścia. Ostrożnie uniosłem dłoń i zamoczyłem wargi w piwie czując cierpki smak na końcu języka. Było całkiem dobre, choć zdarzało mi się pić lepsze. -Ma Pan tego więcej?- zagaiłem, kiedy naszła mnie pewna myśl. Jeśli cena okaże się okazyjna – a zwykle w przypadku indywidualnej produkcji tak było – oraz będzie miał możliwość przygotowania większej ilości beczek, to być może korzystniejsze okaże się nawiązanie z nim współpracy, nawet po uwzględnieniu kosztów transportu.
Oczekując na odpowiedź rozglądałem się na boki w poszukiwaniu podobnych stanowisk, albowiem starzec wyczerpywał moją cierpliwość. Momentalnie ściągnąłem brwi, kiedy nieopodal mnie dojrzałem znajomą sylwetkę. Wyobraźnia płatała mi figle? To było niemożliwe. Poderwałem się z miejsca chcąc ruszyć w jej kierunku, aby upewnić się, czy wzrok mnie nie mylił i tej samej chwili dziewczyna obróciła się zażegnując wszelkie wątpliwości. Instynktownie sięgnąłem po różdżkę, którą zacisnąłem w dłoni i wpatrując się wprost w jej zielone oczy posłałem szarmancki uśmiech.
-Lucinda- powiedziałem pewnym tonem. -Jak cudnie móc cię ujrzeć po tylu miesiącach rozłąki. Któżby przypuszczał, że nasze drogi ponownie zejdą się i to jeszcze w tak odległym, tajemniczym miejscu- dodałem zachowując kamienny wyraz twarzy, bo tak naprawdę nie targały mną emocje. Potrafiłem kontrolować gniew, dalekie było mi uczucie tęsknoty i szeroko rozumiana sentymentalność. Pragnąłem przy niej zachować zasady, którymi kierowałem się od lat i pierwszą z nich była grzeczność, nawet fałszywa.
-Napij się ze mną piwa, tutejsze jest naprawdę smaczne- posłałem jej uśmiech i gestem zaprosiłem do drewnianego blatu. Z pewnością nie umknął jej uwadze nieco niżej osadzony kraniec różdżki, było to celowe, bowiem chciałem jej dać wyraźny znak, że moje słowa dalekie były od żartu. Sam zdawałem sobie sprawę, że dookoła było zbyt dużo ludzi na otwarty atak, a przecież nie wiedziałem, czy byli gotów wspomóc ją w walce. Musiałem zaczekać do zmroku.
Mogłem powęszyć w tym kierunku i w zasadzie zdecydowałem się to uczynić. Każdą wrogą twierdzę należało rozbić, a jej obrońców wybić w pień bez zmrużenia okiem. Czas na litość już dawno dobiegł końca, mieli wystarczająco wiele dni na przemyślenia i obranie właściwej strony. Jeśli ktoś wciąż liczył na pokój, łudził się, że nowa polityka stanie się liberalniejsza, to lepiej dla niego, jak czym prędzej porzuci bezpodstawne nadzieje. Nikt nie zamierzał złożyć broni i odpuścić zwłaszcza teraz, kiedy tak wiele udało się nam osiągnąć.
Wpatrywałem się w starca, który testował mą cierpliwość albo najzwyczajniej w świecie nie miał nic do powiedzenia. Uniosłem ponaglająco brew i z rosnącym zniechęceniem rzuciłem kolejnego – tym razem sykla – na drewniany blat. -Wiele lat spędził Pan na wyspie?- zadałem następne pytanie, choć chciałem uniknąć ich potoku, aby nie spłoszyć rozmówcy. Mało kto tolerował nadmierną ciekawość, jaka w pewnym momencie urosnąć mogła do rangi wścibskości. Nonszalanckie machnięcie dłonią i lekki uśmiech, pozwalający dostrzec mi wyraźne luki w uzębieniu, były dowodem na to, iż mnie rozumiał, a to był dobry znak. W końcu mogłem trafić na kogoś głuchego, gest to wykluczył, lecz wciąż pozostawała niewiadoma, czy aby na pewno potrafił cokolwiek z siebie wydusić.
Przyglądałem mu się badawczo, analizowałem każdy ruch, dlatego nie umknęło mi dość wymowne spojrzenie na trzymany przeze mnie kufel. Chciał, żebym spróbował? Ocenił trunek? Być może sam go warzył i liczył na pochwałę? Spuściłem wzrok na płyn biorąc głębszy oddech. Naprawdę chciałem uniknąć kontaktu z alkoholem wszak zjawiłem się tutaj w znacznie ważniejszym, jak rozrywkowym, celu. Zdawałem się jednak nie mieć wyjścia. Ostrożnie uniosłem dłoń i zamoczyłem wargi w piwie czując cierpki smak na końcu języka. Było całkiem dobre, choć zdarzało mi się pić lepsze. -Ma Pan tego więcej?- zagaiłem, kiedy naszła mnie pewna myśl. Jeśli cena okaże się okazyjna – a zwykle w przypadku indywidualnej produkcji tak było – oraz będzie miał możliwość przygotowania większej ilości beczek, to być może korzystniejsze okaże się nawiązanie z nim współpracy, nawet po uwzględnieniu kosztów transportu.
Oczekując na odpowiedź rozglądałem się na boki w poszukiwaniu podobnych stanowisk, albowiem starzec wyczerpywał moją cierpliwość. Momentalnie ściągnąłem brwi, kiedy nieopodal mnie dojrzałem znajomą sylwetkę. Wyobraźnia płatała mi figle? To było niemożliwe. Poderwałem się z miejsca chcąc ruszyć w jej kierunku, aby upewnić się, czy wzrok mnie nie mylił i tej samej chwili dziewczyna obróciła się zażegnując wszelkie wątpliwości. Instynktownie sięgnąłem po różdżkę, którą zacisnąłem w dłoni i wpatrując się wprost w jej zielone oczy posłałem szarmancki uśmiech.
-Lucinda- powiedziałem pewnym tonem. -Jak cudnie móc cię ujrzeć po tylu miesiącach rozłąki. Któżby przypuszczał, że nasze drogi ponownie zejdą się i to jeszcze w tak odległym, tajemniczym miejscu- dodałem zachowując kamienny wyraz twarzy, bo tak naprawdę nie targały mną emocje. Potrafiłem kontrolować gniew, dalekie było mi uczucie tęsknoty i szeroko rozumiana sentymentalność. Pragnąłem przy niej zachować zasady, którymi kierowałem się od lat i pierwszą z nich była grzeczność, nawet fałszywa.
-Napij się ze mną piwa, tutejsze jest naprawdę smaczne- posłałem jej uśmiech i gestem zaprosiłem do drewnianego blatu. Z pewnością nie umknął jej uwadze nieco niżej osadzony kraniec różdżki, było to celowe, bowiem chciałem jej dać wyraźny znak, że moje słowa dalekie były od żartu. Sam zdawałem sobie sprawę, że dookoła było zbyt dużo ludzi na otwarty atak, a przecież nie wiedziałem, czy byli gotów wspomóc ją w walce. Musiałem zaczekać do zmroku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wiedziała, że ją dostrzegł. Nie miała żadnych wątpliwości. Zawsze był bardzo spostrzegawczy, ale w tej sytuacji nawet ślepy dostrzegłby jej rozgarniętą sylwetkę. Nie miała żadnych nadziei. Musiałby wymazać sobie pamięć, zrzucić jej osobę do granic podświadomości, aby jej nie rozpoznać. Jego głos ją tylko w tym utwierdził. Drgnęła, gdy jej imię rozbrzmiało między kolejnymi straganami. Choć znała doskonale barwę głosu mężczyzny, to sens słów, który niosła ta barwa był inny. Dziwny. Jak cudnie móc cię ujrzeć po tylu miesiącach rozłąki. Któżby przypuszczał, że nasze drogi ponownie zejdą się i to jeszcze w tak odległym, tajemniczym miejscu. Nie brzmiał jak on sam, ale nie miała czasu aby dłużej się nad tym zastanawiać. To była jedynie sekunda wyrwana z trwającej w jej głowie analizy. Trzymana w dłoni różdżka dawała jej namiastkę bezpieczeństwa, ale wiedziała, że w okolicy gromadziło się zbyt wiele ludzi by mogła pozwolić sobie na otwarte starcie z czarnoksiężnikiem. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej w ogóle nie brałaby tej kwestii pod uwagę. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej zależało jej na tym by nic złego go nie spotkało. Teraz wiele się zmieniło. Ona też się zmieniła. Wiedziała ile ją kosztowało odcięcie się od dawnych zażyłości, ale kiedy w końcu to zrobiła poczuła ulgę, której nie chciałaby utracić. Równowagę, której nie chciała zachwiać.
Blondynka uniosła podbródek i rozejrzała się na boki. Po chwili jej wzrok padł na wyciągnięty kraniec różdżki mężczyzny. Nie potrzebowała więcej by zrozumieć przekaz. Ostrożnym, ale pewnym krokiem ruszyła w stronę stolika, przy którym stał mężczyzna. Nie ściągnęła kaptura z głowy, nie schowała też różdżki. Ku jej zaskoczeniu kruki, które jeszcze chwile wcześniej mieszały jej w głowie teraz odpuściły. Nie wiedziała czy to chwila świadomości czy efekt innego zagrożenia. Drew od zawsze stanowił dla niej zagrożenie, ale wcześniej nie chciała tego widzieć. Uczucia, które ją przepełniały, gdy był obok całkowicie przyćmiewały jej umysł. Teraz wiedziała już, że jest jak bomba, ale zapalnik nie leżał już bezpiecznie w jej kieszeni. Nie miała na niego żadnego wpływu. Lucinda zatrzymała się przy drewnianym blacie i dopiero po sekundzie przeniosła wzrok z wężowego drewna na jego twarz. – Gdybym wiedziała, że się tak ucieszysz na mój widok odwiedziłabym cię wcześniej. – zaczęła unosząc kącik ust w pogardliwym uśmiechu. Choć na zewnątrz przepełniona była spokojem, to w środku panowała prawdziwa burza. Czuła się tak jak wtedy, gdy w trakcie sztormu utknęli na Syrenim Lamencie. Bez wyjścia. – Zmieniłeś profesje czy w końcu zacząłeś wygrywać? – rzuciła, bo nie umknęło jej uwadze jak bardzo zmienił się jego wygląd zewnętrzny. Nie przypominał już mieszkańca Nokturnu, może nawet nim nie był. Gdy sprzedawca podsunął jej kufel piwa, blondynka pokręciła głową i podsunęła go w stronę Macnair’a. – Dziś ten pan pije za moje zdrowie – dodała i uśmiechnęła się delikatnie do sprzedawcy. Nie była pewna czy ten dostrzegł wyjęte przez nich różdżki, ale na pewno wyczuł napięcie, które powstało, gdy Lucinda podeszła do jego stoiska.
Cała ta sytuacja wydawała jej się być absurdalna. Choć minęło zaledwie kilka miesięcy, to Lucinda miała wrażenie, że trwali obok siebie w całkowicie innym życiu. – Co tutaj robisz? Zabrakło wam alkoholi w Londynie? – nie bez powodu położyła nacisk na słowo „wam”. Nie był już indywidualnością, stracił ją i blondynka widziała to już podczas ich ostatniego spotkania, na którym wszystko się zakończyło.
Blondynka uniosła podbródek i rozejrzała się na boki. Po chwili jej wzrok padł na wyciągnięty kraniec różdżki mężczyzny. Nie potrzebowała więcej by zrozumieć przekaz. Ostrożnym, ale pewnym krokiem ruszyła w stronę stolika, przy którym stał mężczyzna. Nie ściągnęła kaptura z głowy, nie schowała też różdżki. Ku jej zaskoczeniu kruki, które jeszcze chwile wcześniej mieszały jej w głowie teraz odpuściły. Nie wiedziała czy to chwila świadomości czy efekt innego zagrożenia. Drew od zawsze stanowił dla niej zagrożenie, ale wcześniej nie chciała tego widzieć. Uczucia, które ją przepełniały, gdy był obok całkowicie przyćmiewały jej umysł. Teraz wiedziała już, że jest jak bomba, ale zapalnik nie leżał już bezpiecznie w jej kieszeni. Nie miała na niego żadnego wpływu. Lucinda zatrzymała się przy drewnianym blacie i dopiero po sekundzie przeniosła wzrok z wężowego drewna na jego twarz. – Gdybym wiedziała, że się tak ucieszysz na mój widok odwiedziłabym cię wcześniej. – zaczęła unosząc kącik ust w pogardliwym uśmiechu. Choć na zewnątrz przepełniona była spokojem, to w środku panowała prawdziwa burza. Czuła się tak jak wtedy, gdy w trakcie sztormu utknęli na Syrenim Lamencie. Bez wyjścia. – Zmieniłeś profesje czy w końcu zacząłeś wygrywać? – rzuciła, bo nie umknęło jej uwadze jak bardzo zmienił się jego wygląd zewnętrzny. Nie przypominał już mieszkańca Nokturnu, może nawet nim nie był. Gdy sprzedawca podsunął jej kufel piwa, blondynka pokręciła głową i podsunęła go w stronę Macnair’a. – Dziś ten pan pije za moje zdrowie – dodała i uśmiechnęła się delikatnie do sprzedawcy. Nie była pewna czy ten dostrzegł wyjęte przez nich różdżki, ale na pewno wyczuł napięcie, które powstało, gdy Lucinda podeszła do jego stoiska.
Cała ta sytuacja wydawała jej się być absurdalna. Choć minęło zaledwie kilka miesięcy, to Lucinda miała wrażenie, że trwali obok siebie w całkowicie innym życiu. – Co tutaj robisz? Zabrakło wam alkoholi w Londynie? – nie bez powodu położyła nacisk na słowo „wam”. Nie był już indywidualnością, stracił ją i blondynka widziała to już podczas ich ostatniego spotkania, na którym wszystko się zakończyło.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedziałem, że zauważyła mnie pierwsza. Nie miałem żadnych wątpliwości wobec jej planu wycofania się ze straganu, gdybym odpowiednio wcześnie nie zareagował. Pragnęła uniknąć konfliktu? Być może stanięcia ze mną twarzą w twarz? Znała mnie na tyle, aby zyskać pewność, iż otworzenie ognia w miejscu przepełnionym przypadkowymi ludźmi, nie było w moim stylu. Jej obecność na plakatach poszukiwanych, wysoka stawka za głowę, sama przynależność i działanie po stronie wroga budziły we mnie podobne pragnienie, jednakże rozsądek skutecznie poskromił nieodpowiedzialność. Nie byliśmy w Londynie, nie byliśmy nawet na jego obrzeżach, więc miałem świadomość, iż sprawy mogły rozwiązać się zupełnie nie po mojej myśli, a tego wolałem uniknąć.
Wątpiłem, aby była tutaj sama. Prawdopodobnie było ich więcej, dlatego zamierzałem zyskać na czasie niewinną pogawędką i rozglądać się w poszukiwaniu podejrzanych osób. Wiedziałem, że Zakon Feniksa nieustannie werbował nowych ludzi, posiadał też sporą grupę rebeliantów, którym obiecywał grusze na wierzbie. Co mogli im dać poza obłudą świata pełnego wolności i równości? Kolejną pustą deklarację o lepszych czasach? Anglii bez Czarnego Pana, jego popleczników i konserwatywnej szlachty? Dziwiłem im się, że wciąż pokładali w tym nadzieję i oddawali za nią życie. Z drugiej strony czyniła tak samo ta niezwykle mądra, pomijając kwestię poglądów, czarownica, więc zapewne mieli po swej stronie niezwykle dobrego mówcę. Czyżby samego Harolda?
-Jakież to przykre, że faktycznie nie udało nam się wcześniej wymienić choć słowa- odparłem z szarmanckim uśmiechem, utrzymując spojrzenie na linii jej tęczówek. -Panienka nie tęskniła? Jeśli wolna była od tego uczucia, to smutek zaleje me serce- przechyliłem nieco głowę i teatralnie spochmurniałem – w końcu nie potrafiłem kłamać, brzydziłem się nawet słownym oszustwem. Wcześniej wielokrotnie o niej myślałem, szukałem pokrętnej drogi w celu dowiedzenia się, czy w ogóle udało jej się przetrwać, lecz każda kończyła się zderzeniem z rzeczywistością. Przeżyliśmy piękne chwile, nauczyła mnie wielu rzeczy, o jakich zapewne nie miała pojęcia, uświadomiła, iż było we mnie coś więcej, jak radziecki chłód. Nikt nie planował podobnego rozejścia się dróg, stanięcia po dwóch stronach barykady i mimo złudnej nadziei, że w końcu oprzytomnieje, prawda okazała się okrutna.
Oparłem się oboma łokciami o drewniany blat, ale różdżka pozostawała w mej dłoni, skierowana nieco do dołu, wciąż na widoku. Zignorowałem wzrok starca, jego sielankowe życie nie miało nic do tego, co działo się poza granicami wyspy. -Wygrywać w co ma miła? Nigdy nie przejawiałem hazardowych zapędów, chyba że mowa o damsko-męskich relacjach- uśmiechnąłem się lekko, acz wymownie. Z pewnością zrozumiała, co miałem na myśli.
Próbowałem niepostrzeżenie rozglądać się na boki, niby do sięgając po kufel, z którego i tak nie piłem lub wędrując wzrokiem za zupełnie przypadkową osobą. Czekałem, aż ktoś przybędzie. Z krótkiego zamyślenia wyrwały mnie jej słowa, na jakie zareagowałem głębokim westchnięciem. -Unikam alkoholu, lecz dziś okazja wydaje się być najlepsza na złamanie własnych zasad. Ileż to przyszło nam razem przeskoczyć barier panienko Selwyn?- wybrzmiałem z nutą optymizmu, po czym machnąłem starcowi dłonią na znak, aby nalał kobiecie swego specjału. -Zwada nie jest naszym sojusznikiem, podobnie jak tłum ludzi. O litość będzie panienka prosić dopiero, gdy słońce schowa się za horyzontem, a zatem mamy czas na wspomnienia- chwyciłem w wolną dłoń kufel i uniosłem go nieco ku górze, jakoby chciał wznieś toast. -Przywiodła mnie legenda, pragnienie powrotu do korzeni. Londyn ma się dobrze, alkoholu nam nie brak- uniosłem kącik ust powstrzymując się przed kolejnym potwierdzeniem, iż takowego wolałem nie tykać. Skąd przekonanie, że piłem go na umór i musiałem szukać poza granicami miasta?
Wątpiłem, aby była tutaj sama. Prawdopodobnie było ich więcej, dlatego zamierzałem zyskać na czasie niewinną pogawędką i rozglądać się w poszukiwaniu podejrzanych osób. Wiedziałem, że Zakon Feniksa nieustannie werbował nowych ludzi, posiadał też sporą grupę rebeliantów, którym obiecywał grusze na wierzbie. Co mogli im dać poza obłudą świata pełnego wolności i równości? Kolejną pustą deklarację o lepszych czasach? Anglii bez Czarnego Pana, jego popleczników i konserwatywnej szlachty? Dziwiłem im się, że wciąż pokładali w tym nadzieję i oddawali za nią życie. Z drugiej strony czyniła tak samo ta niezwykle mądra, pomijając kwestię poglądów, czarownica, więc zapewne mieli po swej stronie niezwykle dobrego mówcę. Czyżby samego Harolda?
-Jakież to przykre, że faktycznie nie udało nam się wcześniej wymienić choć słowa- odparłem z szarmanckim uśmiechem, utrzymując spojrzenie na linii jej tęczówek. -Panienka nie tęskniła? Jeśli wolna była od tego uczucia, to smutek zaleje me serce- przechyliłem nieco głowę i teatralnie spochmurniałem – w końcu nie potrafiłem kłamać, brzydziłem się nawet słownym oszustwem. Wcześniej wielokrotnie o niej myślałem, szukałem pokrętnej drogi w celu dowiedzenia się, czy w ogóle udało jej się przetrwać, lecz każda kończyła się zderzeniem z rzeczywistością. Przeżyliśmy piękne chwile, nauczyła mnie wielu rzeczy, o jakich zapewne nie miała pojęcia, uświadomiła, iż było we mnie coś więcej, jak radziecki chłód. Nikt nie planował podobnego rozejścia się dróg, stanięcia po dwóch stronach barykady i mimo złudnej nadziei, że w końcu oprzytomnieje, prawda okazała się okrutna.
Oparłem się oboma łokciami o drewniany blat, ale różdżka pozostawała w mej dłoni, skierowana nieco do dołu, wciąż na widoku. Zignorowałem wzrok starca, jego sielankowe życie nie miało nic do tego, co działo się poza granicami wyspy. -Wygrywać w co ma miła? Nigdy nie przejawiałem hazardowych zapędów, chyba że mowa o damsko-męskich relacjach- uśmiechnąłem się lekko, acz wymownie. Z pewnością zrozumiała, co miałem na myśli.
Próbowałem niepostrzeżenie rozglądać się na boki, niby do sięgając po kufel, z którego i tak nie piłem lub wędrując wzrokiem za zupełnie przypadkową osobą. Czekałem, aż ktoś przybędzie. Z krótkiego zamyślenia wyrwały mnie jej słowa, na jakie zareagowałem głębokim westchnięciem. -Unikam alkoholu, lecz dziś okazja wydaje się być najlepsza na złamanie własnych zasad. Ileż to przyszło nam razem przeskoczyć barier panienko Selwyn?- wybrzmiałem z nutą optymizmu, po czym machnąłem starcowi dłonią na znak, aby nalał kobiecie swego specjału. -Zwada nie jest naszym sojusznikiem, podobnie jak tłum ludzi. O litość będzie panienka prosić dopiero, gdy słońce schowa się za horyzontem, a zatem mamy czas na wspomnienia- chwyciłem w wolną dłoń kufel i uniosłem go nieco ku górze, jakoby chciał wznieś toast. -Przywiodła mnie legenda, pragnienie powrotu do korzeni. Londyn ma się dobrze, alkoholu nam nie brak- uniosłem kącik ust powstrzymując się przed kolejnym potwierdzeniem, iż takowego wolałem nie tykać. Skąd przekonanie, że piłem go na umór i musiałem szukać poza granicami miasta?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie było jej łatwo na niego patrzeć. Już teraz żałowała, że w ogóle ruszyła jego krokiem. To tak jakby świadomie wchodziła w ogień z nadzieją, że ją nie poparzy. Może i znajdowała się już w odległym od ich wspólnych wspomnień miejscu, może przestała zastanawiać się nad tym jak bardzo ta relacja wpłynęła na postrzeganie przez nią świata, ale w momencie zderzenia się z rzeczywistością nie było nic co mogłoby ją przed nim ochronić. Nie myślała tu jednak o bólu fizycznym, zaklęciami wyrzucanymi z różdżki. Wbrew pozorom nie wszystko w jej życiu dotyczyło wojennej zawieruchy.
Nigdy w relacjach nie przejawiała się jakąś wielką mądrością. Popełniała sporo błędów i może właśnie dlatego wciąż zanurzała się w błocie po pas. Powinna była zostawić przeszłość przeszłości, bo myślenie, że jest w stanie przejść obok obojętnie było najgłupszą rzeczą jaką dziś mogła zrobić. Nie chciała jednak w żaden sposób tego po sobie pokazywać. Skupiła się więc na gestach i słowach mężczyzny, które wciąż nie przestawały ją zadziwiać. Była człowiekiem mało ufnym i każde odchylenie od przyjętej normy budziło w niej niepokój. Czy to jakaś gra słowna? Sposób na odciągnięcie jej uwagi od rzeczy istotnych? Nie wiedziała. Utwierdziła się jedynie w przekonaniu, że ich relacja miała miejsce jedynie wtedy, gdy oboje żyli w kłamstwie. Chciałaby jednak móc wierzyć, że uczucia też nie były prawdziwe. – Pytasz czy musiałam zbierać serce z podłogi? – uniosła brew w pytającym geście. – Musiałam – odparła nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny. Jej dłoń mimowolnie mocniej zacisnęła się na różdżce. Nie widziała powodu aby kłamać. To było jej brzemię, ciężar, który musiała nosić do końca życia. I tak by jej nie uwierzył, gdyby zaprzeczyła, a nie miała zamiaru dawać mu szansy na podbudowanie swojego ego. Jeśli wtedy w Zamglonej Dolinie mówił prawdę, to jemu też nie było to wszystko obojętne. Prawdą jest jednak to, że rozgrywająca się w jej życiu raz za razem szopka pozbawiła ją umiejętności oceniania rzeczywistości, a już w szczególności w kontakcie z nim samym.
Unikam alkoholu. Gdy padły te słowa na jej ustach pojawił się szeroki i niemal szczery uśmiech. Miała wrażenie, że padł żart, z którego powinna zacząć się śmiać. Wewnętrznie się blokowała by tego nie zrobić. – Co się z tobą dzieje? – zapytała całkowicie zdezorientowana. Nie mogła pozbyć się przeczucia, że to jakiś rodzaj gry, kolejny podstęp. Nie miała ochoty się tego podejmować. Jeśli rzucał w jej stronę rękawicę, to ona nie miała zamiaru jej podnosić. – Wspólnie? Wiele. Choć widzę, że sam postanowiłeś przekroczyć barierę szaleństwa. Szkoda. Chyba dobrze się bawisz. – dodała, a w jej głosie zabrzmiała ironia. Nie wiedziała co się z nim stało, ale wbijając spojrzenie w człowieka, którego przecież tak dobrze znała czuła się obco. Słysząc swoje dawne nazwisko nawet nie zareagowała. Nikt się do niej tak nie zwracał już o dłuższego czasu. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła.
Kiedy sprzedawca podstawił jej pod nos kufel z piwem skinęła jedynie głową. Nie chciała by cywil uczestniczył w ich rozmowie dłużej niż było to w ogóle konieczne. Skąd mogła wiedzieć co ten planował? Nagle nad jej głową ponownie rozszalało się krakanie. Tak głośne, że mimowolnie utkwiła spojrzenie w błękitnej tafli nieba. Przez to jeszcze mocniej nie mogła się skupić, a przecież właśnie tego do skupienia potrzebowała. Kolejne słowa mężczyzny jednak zwrócili jej uwagę. O proszeniu o litość nie było nawet mowy. Doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę. Grunt, że przyznawał się do własnych zamiarów. Uśmiechnęła się kpiarsko i wzruszyła ramionami. – Dziś umrę? – zapytała z pewnością w głosie. Spodziewała się odpowiedzi, wiedziała, że wodzi za nos los, który już niejednokrotnie pokazał jej do czego jest zdolny. Jej pewność siebie brała się stąd, że zwyczajnie nie brała tego spotkania na poważnie. Wyglądało tak absurdalny sen lub kolejny chory omam.
Znała legendę, o której wspominał, ale nie była pewna czy mówi prawdę. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia teraz. – Ah czyli macie za mało zajęć? Brakuje ci adrenaliny? – zapytała z udawanym dziwieniem. – Nie przejmuj się mną. Nie będzie ci przeszkadzać w poszukiwaniach. Straciłam werwę do wchodzenia ci w drogę i tym razem odpuszczę. – kiedyś przeganiali się w poszukiwaniach, nawzajem utrudniali sobie zadanie, ale odniosło to odwrotny skutek. Teraz wiedziała kim jest, wiedziała jak wiele okropnych rzeczy zrobił i to budziło w niej gniew. Straszliwy gniew.
Nigdy w relacjach nie przejawiała się jakąś wielką mądrością. Popełniała sporo błędów i może właśnie dlatego wciąż zanurzała się w błocie po pas. Powinna była zostawić przeszłość przeszłości, bo myślenie, że jest w stanie przejść obok obojętnie było najgłupszą rzeczą jaką dziś mogła zrobić. Nie chciała jednak w żaden sposób tego po sobie pokazywać. Skupiła się więc na gestach i słowach mężczyzny, które wciąż nie przestawały ją zadziwiać. Była człowiekiem mało ufnym i każde odchylenie od przyjętej normy budziło w niej niepokój. Czy to jakaś gra słowna? Sposób na odciągnięcie jej uwagi od rzeczy istotnych? Nie wiedziała. Utwierdziła się jedynie w przekonaniu, że ich relacja miała miejsce jedynie wtedy, gdy oboje żyli w kłamstwie. Chciałaby jednak móc wierzyć, że uczucia też nie były prawdziwe. – Pytasz czy musiałam zbierać serce z podłogi? – uniosła brew w pytającym geście. – Musiałam – odparła nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny. Jej dłoń mimowolnie mocniej zacisnęła się na różdżce. Nie widziała powodu aby kłamać. To było jej brzemię, ciężar, który musiała nosić do końca życia. I tak by jej nie uwierzył, gdyby zaprzeczyła, a nie miała zamiaru dawać mu szansy na podbudowanie swojego ego. Jeśli wtedy w Zamglonej Dolinie mówił prawdę, to jemu też nie było to wszystko obojętne. Prawdą jest jednak to, że rozgrywająca się w jej życiu raz za razem szopka pozbawiła ją umiejętności oceniania rzeczywistości, a już w szczególności w kontakcie z nim samym.
Unikam alkoholu. Gdy padły te słowa na jej ustach pojawił się szeroki i niemal szczery uśmiech. Miała wrażenie, że padł żart, z którego powinna zacząć się śmiać. Wewnętrznie się blokowała by tego nie zrobić. – Co się z tobą dzieje? – zapytała całkowicie zdezorientowana. Nie mogła pozbyć się przeczucia, że to jakiś rodzaj gry, kolejny podstęp. Nie miała ochoty się tego podejmować. Jeśli rzucał w jej stronę rękawicę, to ona nie miała zamiaru jej podnosić. – Wspólnie? Wiele. Choć widzę, że sam postanowiłeś przekroczyć barierę szaleństwa. Szkoda. Chyba dobrze się bawisz. – dodała, a w jej głosie zabrzmiała ironia. Nie wiedziała co się z nim stało, ale wbijając spojrzenie w człowieka, którego przecież tak dobrze znała czuła się obco. Słysząc swoje dawne nazwisko nawet nie zareagowała. Nikt się do niej tak nie zwracał już o dłuższego czasu. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła.
Kiedy sprzedawca podstawił jej pod nos kufel z piwem skinęła jedynie głową. Nie chciała by cywil uczestniczył w ich rozmowie dłużej niż było to w ogóle konieczne. Skąd mogła wiedzieć co ten planował? Nagle nad jej głową ponownie rozszalało się krakanie. Tak głośne, że mimowolnie utkwiła spojrzenie w błękitnej tafli nieba. Przez to jeszcze mocniej nie mogła się skupić, a przecież właśnie tego do skupienia potrzebowała. Kolejne słowa mężczyzny jednak zwrócili jej uwagę. O proszeniu o litość nie było nawet mowy. Doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę. Grunt, że przyznawał się do własnych zamiarów. Uśmiechnęła się kpiarsko i wzruszyła ramionami. – Dziś umrę? – zapytała z pewnością w głosie. Spodziewała się odpowiedzi, wiedziała, że wodzi za nos los, który już niejednokrotnie pokazał jej do czego jest zdolny. Jej pewność siebie brała się stąd, że zwyczajnie nie brała tego spotkania na poważnie. Wyglądało tak absurdalny sen lub kolejny chory omam.
Znała legendę, o której wspominał, ale nie była pewna czy mówi prawdę. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia teraz. – Ah czyli macie za mało zajęć? Brakuje ci adrenaliny? – zapytała z udawanym dziwieniem. – Nie przejmuj się mną. Nie będzie ci przeszkadzać w poszukiwaniach. Straciłam werwę do wchodzenia ci w drogę i tym razem odpuszczę. – kiedyś przeganiali się w poszukiwaniach, nawzajem utrudniali sobie zadanie, ale odniosło to odwrotny skutek. Teraz wiedziała kim jest, wiedziała jak wiele okropnych rzeczy zrobił i to budziło w niej gniew. Straszliwy gniew.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Być może z boku cała ta relacja wyglądała niczym perfekcyjnie usnuty przeze mnie plan, lecz był to błędny pogląd. Poznałem ją, kiedy jeszcze nie miałem pojęcia o organizacji, a Londyn pozostawał rzadko odwiedzanym przeze mnie przystankiem w trakcie długich, wieloletnich podróży. Kiedy zmuszony sytuacją powróciłem w granice miasta wpadliśmy na siebie zupełnym przypadkiem i choć miałem świadomość narastającego konfliktu, to nie znałem jej poglądów. Nosiła nazwisko szanowanego rodu, jaki nie stał po stronie pro-mugolskiej, więc nie mogłem przeiwidzieć jej celów, a tym bardziej radyklanych kroków, jakie finalnie zdecydowała się podjąć. Rzecz jasna im bardziej pogłębialiśmy własną relację, tym więcej rzeczy przychodziło nam zrozumieć, ale wtem komplikowały sprawy uczucia, które z pewnością pojawiły się z obu stron. Czy żałowałem? Nie, nie byłem w stanie uznać spędzonego z nią czasu jako osobistą porażkę, albowiem pokazała mi rodzaj codzienności, który wcześniej wydawał się jedynie perfidną mrzonką. Przegranie pewnej sprawy wzbudzała we mnie jedynie decyzja, jaką podjęła w zamglonej dolinie. Wybrała inną drogę, grę po drugiej stronie barykady, jaka zakończyć się mogła tylko i wyłącznie rozlewem krwi. Wyobrażałem sobie ją skrzywdzić? Powinienem, choć nie było to takie proste.
Westchnąłem przeciągle na jej słowa, ale nie mogła w tym geście dostrzec ironii. Przesiąknięty grzecznością uśmiech zniknął z mej twarzy na rzecz powagi, może nawet chwilowego zamyślenia.
-Widzę, że trudziła się panienka podobnym zajęciem co ja- odparłem nie spuszczając z niej wzroku. Nie mogłem wiedzieć, czy nadal potrafiła cokolwiek wyczytać z mojego spojrzenia, tym bardziej teraz, kiedy wszystko wydawało się być chorym snem, fragmentem oderwanym od rzeczywistości. Nie potrafiłem być sobą, nie mogłem przełamać tej bariery i wrócić do własnej głowy, jako ja, a nie błaźnią mnie wytwór podziemnego Locus Nihil.
-Co ma się dziać ma miła?- spytałem trzymając kufel w dłoni. Moje brew powędrowała lekko ku górze, a na wargach ponownie zagościł szarmancki uśmiech. -Uznam, że tego nie słyszałem, bo inaczej gotów byłbym się obrazić. Szaleństwa? Uważasz, że prawidłowo skrojony garnitur i ładne słowa są oznaką utraty rozumu?- przechyliłem lekko głowę i kątem oka zerknąłem na mężczyznę, jaki udawał, że wcale nam się nie przygląda. Miałem jednak nader czuje spojrzenie, więc łapiąc z nim wzrok zmrużyłem powieki. Ciekawska łajza. -Czy może jednak normalności szukasz w alkoholu, który miałby zdobić mą dłoń?- spytałem nieco retorycznie, bowiem w końcu rzadko takowe mogła widzieć w moim towarzystwie, a znaliśmy się już wiele lat.
Nie odpowiedziałem na jej pytanie. Pewność głosu sprawiła, że początkowo zwiesiłem spojrzenie na jej tęczówkach i przyglądałem im się z wyraźnym zainteresowaniem. Nie bała się śmierci? Nie bała momentu, kiedy kat wykona swą powinność? Była odważna, zawsze ta cecha ją wyróżniała i właśnie ona niesamowicie mi imponowała. Pokonywała wszelkie granice, łamała stereotypy, a do tego była powalająco piękna. -To takie proste pytanie, czyż nie?- odparłem, po czym uniosłem dłoń na wysokość jej podbródka i delikatnie zadarłem go ku górze. Nachyliłem się w kierunku ucha zaciągając zapachem jej ciała; wyjątkowo pamiętną nutą. -Nie lubię zdradzać niespodzianek- szepnąłem, po czym musnąłem wargami płatek, a następnie, w chwili gdy się odsuwałem, kącik ust. Było to mimowolne, kierowane zapewne sentymentem, wspomnieniem dni, kiedy wszystko wydawało się prostsze.
Paradoksalnie miałem różdżkę w pogotowiu i wiedziałem, że dziewczyna również. -Czasem potrzebuję przerwy od mordowania twych pobratymców. Ileż razy mam prać swą szatę?- rzuciłem zupełnie szczerze, w końcu nie potrafiłem kłamać.
Westchnąłem przeciągle na jej słowa, ale nie mogła w tym geście dostrzec ironii. Przesiąknięty grzecznością uśmiech zniknął z mej twarzy na rzecz powagi, może nawet chwilowego zamyślenia.
-Widzę, że trudziła się panienka podobnym zajęciem co ja- odparłem nie spuszczając z niej wzroku. Nie mogłem wiedzieć, czy nadal potrafiła cokolwiek wyczytać z mojego spojrzenia, tym bardziej teraz, kiedy wszystko wydawało się być chorym snem, fragmentem oderwanym od rzeczywistości. Nie potrafiłem być sobą, nie mogłem przełamać tej bariery i wrócić do własnej głowy, jako ja, a nie błaźnią mnie wytwór podziemnego Locus Nihil.
-Co ma się dziać ma miła?- spytałem trzymając kufel w dłoni. Moje brew powędrowała lekko ku górze, a na wargach ponownie zagościł szarmancki uśmiech. -Uznam, że tego nie słyszałem, bo inaczej gotów byłbym się obrazić. Szaleństwa? Uważasz, że prawidłowo skrojony garnitur i ładne słowa są oznaką utraty rozumu?- przechyliłem lekko głowę i kątem oka zerknąłem na mężczyznę, jaki udawał, że wcale nam się nie przygląda. Miałem jednak nader czuje spojrzenie, więc łapiąc z nim wzrok zmrużyłem powieki. Ciekawska łajza. -Czy może jednak normalności szukasz w alkoholu, który miałby zdobić mą dłoń?- spytałem nieco retorycznie, bowiem w końcu rzadko takowe mogła widzieć w moim towarzystwie, a znaliśmy się już wiele lat.
Nie odpowiedziałem na jej pytanie. Pewność głosu sprawiła, że początkowo zwiesiłem spojrzenie na jej tęczówkach i przyglądałem im się z wyraźnym zainteresowaniem. Nie bała się śmierci? Nie bała momentu, kiedy kat wykona swą powinność? Była odważna, zawsze ta cecha ją wyróżniała i właśnie ona niesamowicie mi imponowała. Pokonywała wszelkie granice, łamała stereotypy, a do tego była powalająco piękna. -To takie proste pytanie, czyż nie?- odparłem, po czym uniosłem dłoń na wysokość jej podbródka i delikatnie zadarłem go ku górze. Nachyliłem się w kierunku ucha zaciągając zapachem jej ciała; wyjątkowo pamiętną nutą. -Nie lubię zdradzać niespodzianek- szepnąłem, po czym musnąłem wargami płatek, a następnie, w chwili gdy się odsuwałem, kącik ust. Było to mimowolne, kierowane zapewne sentymentem, wspomnieniem dni, kiedy wszystko wydawało się prostsze.
Paradoksalnie miałem różdżkę w pogotowiu i wiedziałem, że dziewczyna również. -Czasem potrzebuję przerwy od mordowania twych pobratymców. Ileż razy mam prać swą szatę?- rzuciłem zupełnie szczerze, w końcu nie potrafiłem kłamać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Chyba na początku właśnie tak myślała. Tyle razy ją zawiódł, że miała prawo podejrzewać go o najgorsze. Złamane serce najszybciej leczy się wtedy, gdy jest obiekt, na który można przerzucić całą winę. Z perspektywy czasu ta wrogość dotycząca ich relacji minęła, chociaż nadal ciężko było jej przejść obok niego obojętnie, nic nie czuć, nie analizować wspomnień, które powracały do niej w momentach załamania. Nie mogła jednak go w pełni winić za to co się między nimi wydarzyło. Oszukiwał ją, ale nie był jedynym kłamcą w ich duecie. Ona równie silnie oszukiwała samą siebie. Nie przyznałaby się do tego wprost, właściwie nie widziała w tym nawet żadnego celu, ale już przestała widzieć w nim winowajcę jej uczuć. Gdyby zależało mu na tym by ją zabić zrobiłby to już dawno, ufała mu, miał ku temu wiele możliwości. Za to wszystko co się wydarzyło mogła winić jedynie samą siebie, ale to nie zmieniało jej teraźniejszych odczuć względem niego. Gardziła tym co robiła, cierpiała, gdy przez niego cierpieli innych i gdyby mogła najchętniej cofnęłaby czas, by nie musieć dźwigać ciężaru jego decyzji, bo gdy byli razem, to również były jej, ślepe decyzje.
Może pokrętnie liczyła, że spotkanie w Zamglonej Dolinie będzie ich ostatnim. To była głupia myśl, nie zniknęli z powierzchni ziemi, nie mieszkali na innych kontynentach. Prędzej czy później musieli stanąć twarzą w twarz. Traf chciał, że to spotkanie było jednym z najdziwniejszych i najbardziej absurdalnych, bo przecież nie minęło tak wiele czasu, nie mógł zmienić się, aż tak, a żadne jego słowo nie przypominało go samego.
Nie była zaskoczona kolejnymi słowami, które wypowiedział. Czy była to prawda? Nawet nie chciała o tym rozmyślać. To już zakończony rozdział ich życia, obcy jej zupełnie. Powiedział jej wtedy w Zamglonej Dolinie, że pokazała mu, że można czuć coś innego, że można pokochać. Miał do tego szansę, ale już nie z nią u swoim boku. Ten czas minął. Nie odpowiedziała więc na to już nic.
- Szczerze? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Tak, szaleństwem jest nie być sobą. – to zadziwiające jak bardzo pomieszały się ich role. Ona dawniej udawała kogoś kim nie była, teraz w końcu w stu procentach poszła głosem samej siebie. Po części on ją ku temu poprowadził. Teraz to on zdawał się zapomnieć o tym kim był. Może to część planu? Może to jakaś klątwa, zaklęcie lub pranie mózgu, którego prawdopodobnie dopuszczają się Rycerze. Czy powinno ją to w ogóle interesować?
Wszystko w ich relacji działo się z zaskoczenia. Nie mógł się więc dziwić, że miała dość niespodzianek. Życie jest proste, a ludzie niepotrzebnie je komplikują. Lucinda wolała wiedzieć od początku na czym stoi. Ruch, który wykonał w jej stronę sprawił, że cofnęła się delikatnie. Szept zakończony delikatnym muśnięciem warg całkowicie ją sparaliżował, a gdy to samo muśnięcie poczuła w kącikach ust automatycznie się odsunęła. Nieświadomie zacisnęła różdżkę tak mocno w dłoni, że jej koniec boleśnie wbił się w skórę pozostawiając ślad. – Sprawia ci to przyjemność? – zapytała pozostawiając w bezpiecznej odległości. – Nie możesz się oprzeć? A może dopiero uzmysławiasz sobie, że popełniłeś błąd, którego nie możesz już cofnąć? – odparła ze wzruszeniem ramion nawet nie podnosząc głosu, choć emocje w niej buzowały. Nie miała zamiaru pozwolić mu wygrać. Zbyt wiele ją to już kosztowało, zbyt często była naiwna i głupia. Wystarczy.
Gdy wspomniał o cierpieniu jej pobratymców pokiwała głową, ale na jej twarzy malowała się pogarda. – Po co w ogóle je pierzesz? - zapytała z powątpiewaniem. – Krwi z rąk nie zmyjesz, zostawiasz jej ślady gdziekolwiek pójdziesz. – dodała i nie mówiąc już nic więcej po prostu się rozpłynęła. Nadal nie potrafiła w pełni używać tej umiejętności, ale chciała zniknąć z jego wzroku. Zapaść się pod ziemię nawet jeśli cel miał być jedynie kilkaset metrów dalej.
z.t x2
Może pokrętnie liczyła, że spotkanie w Zamglonej Dolinie będzie ich ostatnim. To była głupia myśl, nie zniknęli z powierzchni ziemi, nie mieszkali na innych kontynentach. Prędzej czy później musieli stanąć twarzą w twarz. Traf chciał, że to spotkanie było jednym z najdziwniejszych i najbardziej absurdalnych, bo przecież nie minęło tak wiele czasu, nie mógł zmienić się, aż tak, a żadne jego słowo nie przypominało go samego.
Nie była zaskoczona kolejnymi słowami, które wypowiedział. Czy była to prawda? Nawet nie chciała o tym rozmyślać. To już zakończony rozdział ich życia, obcy jej zupełnie. Powiedział jej wtedy w Zamglonej Dolinie, że pokazała mu, że można czuć coś innego, że można pokochać. Miał do tego szansę, ale już nie z nią u swoim boku. Ten czas minął. Nie odpowiedziała więc na to już nic.
- Szczerze? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Tak, szaleństwem jest nie być sobą. – to zadziwiające jak bardzo pomieszały się ich role. Ona dawniej udawała kogoś kim nie była, teraz w końcu w stu procentach poszła głosem samej siebie. Po części on ją ku temu poprowadził. Teraz to on zdawał się zapomnieć o tym kim był. Może to część planu? Może to jakaś klątwa, zaklęcie lub pranie mózgu, którego prawdopodobnie dopuszczają się Rycerze. Czy powinno ją to w ogóle interesować?
Wszystko w ich relacji działo się z zaskoczenia. Nie mógł się więc dziwić, że miała dość niespodzianek. Życie jest proste, a ludzie niepotrzebnie je komplikują. Lucinda wolała wiedzieć od początku na czym stoi. Ruch, który wykonał w jej stronę sprawił, że cofnęła się delikatnie. Szept zakończony delikatnym muśnięciem warg całkowicie ją sparaliżował, a gdy to samo muśnięcie poczuła w kącikach ust automatycznie się odsunęła. Nieświadomie zacisnęła różdżkę tak mocno w dłoni, że jej koniec boleśnie wbił się w skórę pozostawiając ślad. – Sprawia ci to przyjemność? – zapytała pozostawiając w bezpiecznej odległości. – Nie możesz się oprzeć? A może dopiero uzmysławiasz sobie, że popełniłeś błąd, którego nie możesz już cofnąć? – odparła ze wzruszeniem ramion nawet nie podnosząc głosu, choć emocje w niej buzowały. Nie miała zamiaru pozwolić mu wygrać. Zbyt wiele ją to już kosztowało, zbyt często była naiwna i głupia. Wystarczy.
Gdy wspomniał o cierpieniu jej pobratymców pokiwała głową, ale na jej twarzy malowała się pogarda. – Po co w ogóle je pierzesz? - zapytała z powątpiewaniem. – Krwi z rąk nie zmyjesz, zostawiasz jej ślady gdziekolwiek pójdziesz. – dodała i nie mówiąc już nic więcej po prostu się rozpłynęła. Nadal nie potrafiła w pełni używać tej umiejętności, ale chciała zniknąć z jego wzroku. Zapaść się pod ziemię nawet jeśli cel miał być jedynie kilkaset metrów dalej.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiatr im dmie, wdziera sie za kołnierze
17.02.1958
Cóż takiego strzeliło jej do głowy, by w najmroźniejszą zimę tego stulecia wybrać się na wyspę? Już od dawna, sama o sobie sądziła, że jest dość lekkomyślna, ale to chyba było czymś na zupełnie nowym poziomie. Jednak targały nią dość mocne emocje, które buzowały krew w jej żyłach. Gdyby nie porywisty wiatr, być może pozostałaby zupełnie nieczuła na mroźną temperaturę.
Trudno więc było orzec, czy zarumienione policzki były wynikiem minusowych temperatur, czy może tego, co ją ostatnio spotkało oraz tego, po co właściwie się tu znalazła.
Nie mogła nawet poskarżyć się zbytnio komu, bo przecież ona i Mathieu nigdy nie byli oficjalną parą. W teorii więc nie powinna mieć pretensji o to, że postanowił zakończyć tę znajomość. Była jednak młoda, porywcza i w swych namiętnościach zupełnie niedoświadczona, więc gdy serce po raz pierwszy zostało złamane, musiała sama przed sobą przyznać, że w Sandal Castle nie wysiedzi zbyt długo. Musiała znaleźć sobie zajęcie — to samo, które zawsze koiło jej nerwy, a które również pozwalało jej stworzyć świat takim, jakim chciała go oglądać. Obrazy, które w ostatnich dniach wyszły spod jej ręki, były niespokojne, mroczne, żeby nie powiedzieć, że dzikie. Ale tym razem malowanie nie przyniosło spodziewanej ulgi — myśli powracały, a ona wspominała, ile osób w swoim życiu już straciła. Poczuła pustkę, której nie mogła wypełnić nawet sztuką. Inne damy w jej wieku miały przynajmniej kawalera na oku, a ona? Czy naprawdę była aż taka najgorsza przez to, że miała własne zdanie i chciała wiedzieć jak najwięcej? Czy większość mężczyzn naprawdę chciała mieć żonę jedynie jako kontrakt polityczny, który będzie względnie ładnie wyglądał i potakiwał na każde słowo?
Cóż… Skoro Calypso niedane miało być zamążpójście i macierzyństwo, to powinna zadbać przynajmniej o te pokolenie, w którym już płynęła lub miała płynąć krew Carrowów. Ares miał ożenić się z lady Travers, więc z pewnością kwestią czasu będzie, to gdy zostanie ciotką. Ale był na świecie jeszcze ktoś, kto ją tak nazywał. Już nie tak mały chłopiec spokrewniony z Carrowami, a który obecnie przebywał na terenie Greengrassów. Calypso aż przestała smagać płótno pędzlem, żeby przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziała chłopca. Z pewnością był to jeszcze czas przed nastaniem wojny. Spoglądając na coraz mniejszy zapas barwników, obmyśliła więc plan — kiedyś jej kontakt z Isaiahem nie był taki rzadki i zachowawczy, może udałoby się jej przekonać go, by mogła chłopca chociaż zobaczyć?
Ale w liście odmówi… Należało więc uciec się do drobnego podstępu, żeby poprosić go osobiście. Trudniej mu będzie odmówić. Dlatego zaproponowała sową spotkanie na neutralnym terenie — nikt z lordów Greengrass nie pojawiłby się w Yorku, a i Londyn nie wydawał się najlepszym pomysłem. Wyspa Rzeźb… Dlatego tu była. Bo lord Isaiah jej nie odmówił, bo umówili się tutaj, żeby porozmawiać o sztuce. Szkoda wielka, że zbliżał się wieczór, a Calypso, chociaż wiele legend na temat tego miejsca słyszała, to nigdy nie była jeszcze świadkiem tego niezwykłego zjawiska. I chociaż bardzo ją fascynowało, to czuła również niepokój… Co, jeśli i ona zmieni się w jedną z podobnych rzeźb? Niby klątwa dotyczyła tylko mieszkańców, ale jakiś lęk w niej pozostał.
Jeszcze wszyscy i wszystko wyglądało normalnie, ale miała też nadzieję, że lord Greengrass nie zmieni zdania i nie zostawi Calypso samej w tym miasteczku pełnym kamiennych ludzi. To byłoby przerażające. Ten strach miał jednak jedną dobrą stronę. Nie myślała już o Rosierze.
17.02.1958
Cóż takiego strzeliło jej do głowy, by w najmroźniejszą zimę tego stulecia wybrać się na wyspę? Już od dawna, sama o sobie sądziła, że jest dość lekkomyślna, ale to chyba było czymś na zupełnie nowym poziomie. Jednak targały nią dość mocne emocje, które buzowały krew w jej żyłach. Gdyby nie porywisty wiatr, być może pozostałaby zupełnie nieczuła na mroźną temperaturę.
Trudno więc było orzec, czy zarumienione policzki były wynikiem minusowych temperatur, czy może tego, co ją ostatnio spotkało oraz tego, po co właściwie się tu znalazła.
Nie mogła nawet poskarżyć się zbytnio komu, bo przecież ona i Mathieu nigdy nie byli oficjalną parą. W teorii więc nie powinna mieć pretensji o to, że postanowił zakończyć tę znajomość. Była jednak młoda, porywcza i w swych namiętnościach zupełnie niedoświadczona, więc gdy serce po raz pierwszy zostało złamane, musiała sama przed sobą przyznać, że w Sandal Castle nie wysiedzi zbyt długo. Musiała znaleźć sobie zajęcie — to samo, które zawsze koiło jej nerwy, a które również pozwalało jej stworzyć świat takim, jakim chciała go oglądać. Obrazy, które w ostatnich dniach wyszły spod jej ręki, były niespokojne, mroczne, żeby nie powiedzieć, że dzikie. Ale tym razem malowanie nie przyniosło spodziewanej ulgi — myśli powracały, a ona wspominała, ile osób w swoim życiu już straciła. Poczuła pustkę, której nie mogła wypełnić nawet sztuką. Inne damy w jej wieku miały przynajmniej kawalera na oku, a ona? Czy naprawdę była aż taka najgorsza przez to, że miała własne zdanie i chciała wiedzieć jak najwięcej? Czy większość mężczyzn naprawdę chciała mieć żonę jedynie jako kontrakt polityczny, który będzie względnie ładnie wyglądał i potakiwał na każde słowo?
Cóż… Skoro Calypso niedane miało być zamążpójście i macierzyństwo, to powinna zadbać przynajmniej o te pokolenie, w którym już płynęła lub miała płynąć krew Carrowów. Ares miał ożenić się z lady Travers, więc z pewnością kwestią czasu będzie, to gdy zostanie ciotką. Ale był na świecie jeszcze ktoś, kto ją tak nazywał. Już nie tak mały chłopiec spokrewniony z Carrowami, a który obecnie przebywał na terenie Greengrassów. Calypso aż przestała smagać płótno pędzlem, żeby przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziała chłopca. Z pewnością był to jeszcze czas przed nastaniem wojny. Spoglądając na coraz mniejszy zapas barwników, obmyśliła więc plan — kiedyś jej kontakt z Isaiahem nie był taki rzadki i zachowawczy, może udałoby się jej przekonać go, by mogła chłopca chociaż zobaczyć?
Ale w liście odmówi… Należało więc uciec się do drobnego podstępu, żeby poprosić go osobiście. Trudniej mu będzie odmówić. Dlatego zaproponowała sową spotkanie na neutralnym terenie — nikt z lordów Greengrass nie pojawiłby się w Yorku, a i Londyn nie wydawał się najlepszym pomysłem. Wyspa Rzeźb… Dlatego tu była. Bo lord Isaiah jej nie odmówił, bo umówili się tutaj, żeby porozmawiać o sztuce. Szkoda wielka, że zbliżał się wieczór, a Calypso, chociaż wiele legend na temat tego miejsca słyszała, to nigdy nie była jeszcze świadkiem tego niezwykłego zjawiska. I chociaż bardzo ją fascynowało, to czuła również niepokój… Co, jeśli i ona zmieni się w jedną z podobnych rzeźb? Niby klątwa dotyczyła tylko mieszkańców, ale jakiś lęk w niej pozostał.
Jeszcze wszyscy i wszystko wyglądało normalnie, ale miała też nadzieję, że lord Greengrass nie zmieni zdania i nie zostawi Calypso samej w tym miasteczku pełnym kamiennych ludzi. To byłoby przerażające. Ten strach miał jednak jedną dobrą stronę. Nie myślała już o Rosierze.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W obliczu ostatnich wydarzeń, gdy w swoich myślach nazwę hrabstwa Stafford odmienił już przez wszystkie możliwe przypadki, doszedł do wniosku, że zasługiwał na chwilę wytchnienia. Z dala od ziem sponiewieranych wojną, widoku rannych czy ludzi płaczących nad ruinami tego, co było dla nich najcenniejsze. Dosyć już miał takich widoków, mimo świadomości, że był to jedynie początek okrutnych obrazów, które w najbliższych miesiącach miały najprawdopodobniej już nie schodzić mu z oczu.
Wiadomość od Calypso przyjął z należytym dla okoliczności dystansem. Chociaż w przeszłości z ochotą nie tylko wywiązywał się wobec niej ze swoich zobowiązań dostarczając jej magicznych barwników, które pozwalały jej tworzyć, ale i spędzał z nią przyjemnie chwile dywagując na temat sztuki, skupiając się w dużej mierze na malarstwie, to od paru miesięcy ich rodziny opowiadały się po dwóch stronach barykady, niemal natychmiastowo zrywając więzi od lat pielęgnowanego zaufania. Wprawdzie nie wiedział dokładnie, jaki Panna Carrow miała stosunek do ostatnich wydarzeń, to mimo to siłą rzeczy podchodził do tego spotkania z wyraźną ostrożnością, wdziewając na twarz wyraz szlachetnej uprzejmości, wolnej jednak od wcześniejszej, tak otwarcie okazywanej serdeczności. W końcu w grę wchodziły również zawiłe losy ich rodów, które połączyły ich ze sobą przed kilkunastoma laty, a których owoc wciąż przebywał w siedzibie Greengrassow, z dala od rodziny wiodącej spokojną egzystencję w Sandal Castle. Tak to sobie w każdym razie wyobrażał, Carrowom nie groziły przecież żadne ataki, a z pewnego punktu widzenia syn Lisetty byłby bezpieczniejszy w Yorkshire, z jakiegoś powodu był jednak przekonany, że jego starsza siostra pragnęłaby, aby chłopiec pozostał pod smoczymi skrzydłami w Derby.
Podejrzewał, że ich rozmowa szybko zejdzie na inne tematy niż te, z powodu których z założenia się tutaj znaleźli. Czuł się jednak zobowiązany przez wzgląd na ich dotychczasową zażyłość i słabość do jej oryginalnych obrazów, nie mógł więc tak po prostu odmówić, a tym bardziej nie pojawić się na Wyspie, skoro sam wskazał jej to miejsce jako możliwy punkt spotkania. W przeszłości bywał tutaj niejednokrotnie, z Isoldą często wybierali się w te okolice na poranny spacer korzystając z faktu, że odpływ pozwalał im dotrzeć do tego miejsca pieszo. Nigdy jednak nie był świadkiem wieczornej przemiany mieszkańców w kamienne rzeźby. Klątwa rzucona na to niewielkie miasteczka od zawsze wydawała mu się okrutna. Niemożność opuszczenia tego miejsca, zasmakowania wolności nie do końca mieściła mu się w głowie. Sam czułby się tutaj jak w klatce, jak uwięziony w jej wnętrzu ptak pozbawiony szansy rozpostarcia skrzydeł.
- Lady Carrow. - Pojawił się obok niej, wyłaniając się z mroku i skłaniając się lekko. - Mam nadzieję, że nie nadwyrężyłem twojej cierpliwości i nie czekasz na mnie za długo - powiedział. Rozejrzał się wokół. Księżyc, który przed kilkoma minutami pojawił się na niebie oświetlał swym blaskiem budowlę zamku wyrastającą ponad miasteczko. [bylobrzydkobedzieladnie]
Wiadomość od Calypso przyjął z należytym dla okoliczności dystansem. Chociaż w przeszłości z ochotą nie tylko wywiązywał się wobec niej ze swoich zobowiązań dostarczając jej magicznych barwników, które pozwalały jej tworzyć, ale i spędzał z nią przyjemnie chwile dywagując na temat sztuki, skupiając się w dużej mierze na malarstwie, to od paru miesięcy ich rodziny opowiadały się po dwóch stronach barykady, niemal natychmiastowo zrywając więzi od lat pielęgnowanego zaufania. Wprawdzie nie wiedział dokładnie, jaki Panna Carrow miała stosunek do ostatnich wydarzeń, to mimo to siłą rzeczy podchodził do tego spotkania z wyraźną ostrożnością, wdziewając na twarz wyraz szlachetnej uprzejmości, wolnej jednak od wcześniejszej, tak otwarcie okazywanej serdeczności. W końcu w grę wchodziły również zawiłe losy ich rodów, które połączyły ich ze sobą przed kilkunastoma laty, a których owoc wciąż przebywał w siedzibie Greengrassow, z dala od rodziny wiodącej spokojną egzystencję w Sandal Castle. Tak to sobie w każdym razie wyobrażał, Carrowom nie groziły przecież żadne ataki, a z pewnego punktu widzenia syn Lisetty byłby bezpieczniejszy w Yorkshire, z jakiegoś powodu był jednak przekonany, że jego starsza siostra pragnęłaby, aby chłopiec pozostał pod smoczymi skrzydłami w Derby.
Podejrzewał, że ich rozmowa szybko zejdzie na inne tematy niż te, z powodu których z założenia się tutaj znaleźli. Czuł się jednak zobowiązany przez wzgląd na ich dotychczasową zażyłość i słabość do jej oryginalnych obrazów, nie mógł więc tak po prostu odmówić, a tym bardziej nie pojawić się na Wyspie, skoro sam wskazał jej to miejsce jako możliwy punkt spotkania. W przeszłości bywał tutaj niejednokrotnie, z Isoldą często wybierali się w te okolice na poranny spacer korzystając z faktu, że odpływ pozwalał im dotrzeć do tego miejsca pieszo. Nigdy jednak nie był świadkiem wieczornej przemiany mieszkańców w kamienne rzeźby. Klątwa rzucona na to niewielkie miasteczka od zawsze wydawała mu się okrutna. Niemożność opuszczenia tego miejsca, zasmakowania wolności nie do końca mieściła mu się w głowie. Sam czułby się tutaj jak w klatce, jak uwięziony w jej wnętrzu ptak pozbawiony szansy rozpostarcia skrzydeł.
- Lady Carrow. - Pojawił się obok niej, wyłaniając się z mroku i skłaniając się lekko. - Mam nadzieję, że nie nadwyrężyłem twojej cierpliwości i nie czekasz na mnie za długo - powiedział. Rozejrzał się wokół. Księżyc, który przed kilkoma minutami pojawił się na niebie oświetlał swym blaskiem budowlę zamku wyrastającą ponad miasteczko. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isaiah Greengrass dnia 09.12.21 12:35, w całości zmieniany 3 razy
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drgnęła, jakby na krótką chwilę zapomniała, że z kimś się tu umówiła. Być może pojawił się w niej irracjonalny lęk, że to któryś z mieszkańców, zechce przerzucić na nią swoją klątwę. Nie miała pojęcia o mieszkańcach tej okolicy, więc nie wiedziała, czy cokolwiek jej grozi, niemniej jednak to, że zmieniali się w kamienne rzeźby, wywoływało w jej bujnej wyobraźni nieco niepokojące obrazy, jakoby członki ciała, nieruchomiały w bolesnych skurczach, zadając cierpienie wszystkim wokół. Czy bała się dostrzec cierpienie na ich twarzach? Być może. Może i dlatego też niezbyt często opuszczała bezpieczne York — jakby bała się, że zobaczy też te oblicza wojny, przed którymi tak bardzo starała się bronić. Jej pan ojciec dość jasno określał swój stosunek do mugoli, ale mimo tego wciąż oficjalnie nie wszedł w żaden sojusz, czy pakt, przez co Ares, jak to zwykle starsi bracia mają w zwyczaju, zwykł żartować, że ojciec czeka na najkorzystniejszą ofertę, jaka wpłynie za rękę Calypso. Ziemie Carrowów należały do najbardziej rozległych, a przez małżeństwa swoich dzieci Aaron Carrow miał nadzieję jedynie poszerzać swoje wpływy. Calypso poniekąd go podziwiała pod tym względem, chociaż wiedziała, że być może jej przyszłość będzie średnio kolorowa, jeśli zostanie wydana za jakiegoś lorda w średnim wieku, którym nie będzie w żaden sposób zainteresowana, a który w dodatku nie będzie szanował jej poglądów, ani nie będzie podzielał zainteresowań.
Jak się tak nad tym zastanawiała, to z pewnością, mogłaby poszukać męża o podobnym usposobieniu, jak Isaiah. Nigdy nie naigrawał się z jej sztuki, samemu też wdając się z nią w rozległe dyskusje na temat sztuki z całego świata. Brakowało jej tego, ale nie wiedziała, że będzie mogła z nim w dalszym ciągu rozmawiać równie swobodnie, jak przed tymi trudnymi czasami.
Dobitnym tego świadectwem było to, że pomimo dotychczasowej zażyłości zwrócił się do niej tak oficjalnie, jakby była jedną z lady, którą widuje się na sabacie i tylko czeka się do zakończenia spotkania. A może tak było tym razem? Może lord Greengrass postanowił wypowiedzieć im małą, prywatną wojnę, skutecznie zamykając drogę do poznania im lepiej członka ich rodziny?
- Lordzie Greengrass… Isaiahu… - Powiedziała Calypso, drżąc wciąż lekko z przestrachu, ale i chłodu. Dygnęła jednak, wyciągając ręce z mufki, zsuwając z dłoni skórkową rękawiczkę i wyciągając w jego stronę. To już był bardziej odruch, niż rzeczywiste myślenie, co tak naprawdę robi. - Nie czekam zbyt długo, chociaż okoliczności sprawiły, że wydawało mi się, że upłynęło zdecydowanie więcej czasu. - Przyznała, zerkając nieco nerwowo w bok. - Nie przemyślałam do końca miejsca spotkania, proszę mi wybaczyć. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak niepokojąco. - Powiedziała zupełnie szczerze, wzrokiem wracając do mężczyzny. - Niemniej dziękuje, że zgodził się lord ze mną spotkać. Obawiałam się odmowy. - Chociaż spotkanie to było w pewnym sensie podstępem, nie zamierzała go oszukiwać tak zupełnie. Naprawdę chciała zakupić barwniki, a że przy okazji, mogły zostać poruszone inne kwestie, to chyba żadna zbrodnia. - Był tu już lord kiedyś po zachodzie słońca? - Więzienie. Złota klatka. Jakkolwiek tego nie nazwać, urodzenie się kobietą w rodzinie szlacheckiej, było w pewnym sensie podobne do życia na tej wyspie. Patrząc na obecny stan świata, trudno tak naprawdę ocenić, kto miał w tym całym galimatiasie gorzej.
Jak się tak nad tym zastanawiała, to z pewnością, mogłaby poszukać męża o podobnym usposobieniu, jak Isaiah. Nigdy nie naigrawał się z jej sztuki, samemu też wdając się z nią w rozległe dyskusje na temat sztuki z całego świata. Brakowało jej tego, ale nie wiedziała, że będzie mogła z nim w dalszym ciągu rozmawiać równie swobodnie, jak przed tymi trudnymi czasami.
Dobitnym tego świadectwem było to, że pomimo dotychczasowej zażyłości zwrócił się do niej tak oficjalnie, jakby była jedną z lady, którą widuje się na sabacie i tylko czeka się do zakończenia spotkania. A może tak było tym razem? Może lord Greengrass postanowił wypowiedzieć im małą, prywatną wojnę, skutecznie zamykając drogę do poznania im lepiej członka ich rodziny?
- Lordzie Greengrass… Isaiahu… - Powiedziała Calypso, drżąc wciąż lekko z przestrachu, ale i chłodu. Dygnęła jednak, wyciągając ręce z mufki, zsuwając z dłoni skórkową rękawiczkę i wyciągając w jego stronę. To już był bardziej odruch, niż rzeczywiste myślenie, co tak naprawdę robi. - Nie czekam zbyt długo, chociaż okoliczności sprawiły, że wydawało mi się, że upłynęło zdecydowanie więcej czasu. - Przyznała, zerkając nieco nerwowo w bok. - Nie przemyślałam do końca miejsca spotkania, proszę mi wybaczyć. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak niepokojąco. - Powiedziała zupełnie szczerze, wzrokiem wracając do mężczyzny. - Niemniej dziękuje, że zgodził się lord ze mną spotkać. Obawiałam się odmowy. - Chociaż spotkanie to było w pewnym sensie podstępem, nie zamierzała go oszukiwać tak zupełnie. Naprawdę chciała zakupić barwniki, a że przy okazji, mogły zostać poruszone inne kwestie, to chyba żadna zbrodnia. - Był tu już lord kiedyś po zachodzie słońca? - Więzienie. Złota klatka. Jakkolwiek tego nie nazwać, urodzenie się kobietą w rodzinie szlacheckiej, było w pewnym sensie podobne do życia na tej wyspie. Patrząc na obecny stan świata, trudno tak naprawdę ocenić, kto miał w tym całym galimatiasie gorzej.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dostrzegł drgnienie rozchodzące się po jej ramionach, gdy wyrwał ją swoim głosem z chwilowego letargu. Przez moment sama wyglądała jak rzeźba, stała zupełnie nieruchomo, zapewne w zamyśleniu. Nie mógł wiedzieć jakie obrazy podsuwa jej bujna wyobraźnia, że w pewien sposób obawiała się klątwy wiszącej nad wyspą. Strach był czymś normalnym, towarzyszył mu od tygodni, może nawet od miesięcy, jeśli nie od momentu, w którym dowiedział się o pożarze Ministerstwa. Nie potrafił stłumić go w zarodku, unicestwić zanim się jeszcze rozwinął. Na przestrzeni ostatnich miesięcy zrozumiał, że był czymś zdrowym, potrzebnym, zmuszał do czujności i pielęgnowania roztropności. Nie chciał więc wtłoczyć go w głąb siebie, pozornie zlikwidować, bo w ten sposób pozwoliłby mu czuwać pod skórą, wspinać się powoli po karku, aby niepostrzeżenie przejąć kontrolę nad ciałem i umysłem powodując szaleństwo. Niepokój, który pojawił się gdzieś w podbrzuszu, gdy teleportował się na wyspę był zupełnie nieszkodliwy, przypominał jedynie o istnieniu w świecie ważniejszych i o wiele groźniejszych zmór, które ostatnimi czasy przybierały coraz większe rozmiary. Czym był strach przed fikcyjnym niebezpieczeństwem wyspy - klątwa w końcu wcale im nie groziła - wobec przerażenia dotyczącego utraty życia, które tak wielu ludziom towarzyszyło na co dzień? Oni przynajmniej mogli cieszyć się względnym bezpieczeństwem - zamknięci w czterech ścianach skrupulatnie chronionych domostw, z których droga ucieczki mogła zawsze poprowadzić ich do niczym niezagrożonych miejsc.
Nie zazdrościł Calypso jej położenia, roli jaką miała odegrać na łonie swojego rodu - jak każda z dobrze wychowanych szlachcianek, które stawiano najczęściej przed faktem dokonanym, jeśli chodzi o zamążpójście, nie pozostawiając im żadnego pola do manewru czy możliwości odwrotu. Sam miał przed laty szczęście, a raczej to Isolde miała szczęście mogąc wybrać mężczyznę, który co prawda z początku irytował ja swą przesadną pewnością siebie i młodzieńczą arogancją, którego jednak bardzo szybko pokochała. A on był najszczęśliwszym z lordów, gdy stawał z nią wspólnie na ślubnym kobiercu, gdy z przekonywaniem wypowiadała na głos krótką odpowiedź: tak. W gruncie rzeczy w przypadku większości z jego licznego rodzeństwa, poniekąd zaaranżowane małżeństwa okazały się wyśmienitym wyborem. Lisette ogromnie kochała swojego męża, Mare z takim oddaniem angażowała się w sprawy rodu Greengrassów, spoglądając na Elroya z odwzajemnionym przywiązaniem, można więc było powiedzieć, że los się do nich zdecydowanie uśmiechał.
Sam nie był gotowy na rozmyślania o swoim możliwym ponownym ożenku, chociaż przed paroma tygodniami coś na moment drgnęło w od dawna zmrożonym na podobne odczucia sercu. Nie brał tego jednak zupełnie na poważnie, zrzucając to poniekąd na karb okoliczności, w końcu takie wydarzenie jak ślub miało to do siebie, że w niejednym potrafiło poruszyć dawno nie dotykane struny i nie do końca wybrzmiałe nuty.
- Calypso - dodał nieco łagodniej, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi widząc jej drżenie. Pochylił się lekko, składając kurtuazyjny pocałunek na wyswobodzonej z rękawiczki dłoni, nie spuszczając wzroku z zieleni spoglądających na niego oczu, na moment skracając dystans, który między nimi wyrósł. - Nie będę ukrywać, że okoliczności sprawiły, że towarzyszyła mi chwila zawahania. Pewnie dotarły do ciebie wieści o atakach, jakich dopuszczono się na naszych ziemiach. Dokonali tego ci sami ludzie, których wspiera Aaron James - dodał, krzywiąc się lekko wypowiadając na głos imiona nestora rodu Carrow i wypuszczając z uścisku jej dłoń. Ostatnimi czasy coś się w nim rzeczywiście wyraźnie zmieniło, bo mimo, że wiedział, że sama Calypso najprawdopodobniej nie przyłożyła ręki do tej sytuacji, w jego sercu tliła się nieufność i niespotykana dotąd czujność, mimo że ich znajomość trwała przecież od wielu lat. Wojna tak wiele potrafiła zmienić, znieczulając na dawne serdeczności i swobodną wymianę uśmiechów. - Przyniosłem ze sobą nieco barwników - powiedział pojednawczo, wyciągając w jej stronę opakowanie ze starannie, własnoręcznie przygotowanymi barwnikami malarskimi. Decydując się na ten gest, dawał jej do zrozumienia, że mimo wyrastającego między nimi wbrew ich woli muru, wciąż darzył szacunkiem zarówno jej pracę, jak i umiejętności. W żadnym wypadku nie chciałby, aby panna Carrow zaprzepaściła swój talent. Zamyślił się na chwilę, słysząc jej pytanie. - Nigdy. Spacerowałem tutaj zazwyczaj w porach odpływów, gdy można było dotrzeć na wyspę pieszo. - Uśmiechnął się blado na to wspomnienie, na chwilę jego wzrok zagubił się w zapadających ciemnościach. - Zawsze bolałem nad losem tutejszych mieszkańców. - Podniósł głowę w stronę górującymi nad nimi murami miasta, za którymi skrywały się już zapewne skamieniałe postacie. - W jakiej sprawie chciałaś się ze mną widzieć? - zapytał w końcu, spoglądając na powrót w jej stronę. Doskonale znał odpowiedź, odwlekał jednak w czasie moment, w którym prawdziwy powód ich spotkanie wysunie się na pierwszy plan.
Nie zazdrościł Calypso jej położenia, roli jaką miała odegrać na łonie swojego rodu - jak każda z dobrze wychowanych szlachcianek, które stawiano najczęściej przed faktem dokonanym, jeśli chodzi o zamążpójście, nie pozostawiając im żadnego pola do manewru czy możliwości odwrotu. Sam miał przed laty szczęście, a raczej to Isolde miała szczęście mogąc wybrać mężczyznę, który co prawda z początku irytował ja swą przesadną pewnością siebie i młodzieńczą arogancją, którego jednak bardzo szybko pokochała. A on był najszczęśliwszym z lordów, gdy stawał z nią wspólnie na ślubnym kobiercu, gdy z przekonywaniem wypowiadała na głos krótką odpowiedź: tak. W gruncie rzeczy w przypadku większości z jego licznego rodzeństwa, poniekąd zaaranżowane małżeństwa okazały się wyśmienitym wyborem. Lisette ogromnie kochała swojego męża, Mare z takim oddaniem angażowała się w sprawy rodu Greengrassów, spoglądając na Elroya z odwzajemnionym przywiązaniem, można więc było powiedzieć, że los się do nich zdecydowanie uśmiechał.
Sam nie był gotowy na rozmyślania o swoim możliwym ponownym ożenku, chociaż przed paroma tygodniami coś na moment drgnęło w od dawna zmrożonym na podobne odczucia sercu. Nie brał tego jednak zupełnie na poważnie, zrzucając to poniekąd na karb okoliczności, w końcu takie wydarzenie jak ślub miało to do siebie, że w niejednym potrafiło poruszyć dawno nie dotykane struny i nie do końca wybrzmiałe nuty.
- Calypso - dodał nieco łagodniej, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi widząc jej drżenie. Pochylił się lekko, składając kurtuazyjny pocałunek na wyswobodzonej z rękawiczki dłoni, nie spuszczając wzroku z zieleni spoglądających na niego oczu, na moment skracając dystans, który między nimi wyrósł. - Nie będę ukrywać, że okoliczności sprawiły, że towarzyszyła mi chwila zawahania. Pewnie dotarły do ciebie wieści o atakach, jakich dopuszczono się na naszych ziemiach. Dokonali tego ci sami ludzie, których wspiera Aaron James - dodał, krzywiąc się lekko wypowiadając na głos imiona nestora rodu Carrow i wypuszczając z uścisku jej dłoń. Ostatnimi czasy coś się w nim rzeczywiście wyraźnie zmieniło, bo mimo, że wiedział, że sama Calypso najprawdopodobniej nie przyłożyła ręki do tej sytuacji, w jego sercu tliła się nieufność i niespotykana dotąd czujność, mimo że ich znajomość trwała przecież od wielu lat. Wojna tak wiele potrafiła zmienić, znieczulając na dawne serdeczności i swobodną wymianę uśmiechów. - Przyniosłem ze sobą nieco barwników - powiedział pojednawczo, wyciągając w jej stronę opakowanie ze starannie, własnoręcznie przygotowanymi barwnikami malarskimi. Decydując się na ten gest, dawał jej do zrozumienia, że mimo wyrastającego między nimi wbrew ich woli muru, wciąż darzył szacunkiem zarówno jej pracę, jak i umiejętności. W żadnym wypadku nie chciałby, aby panna Carrow zaprzepaściła swój talent. Zamyślił się na chwilę, słysząc jej pytanie. - Nigdy. Spacerowałem tutaj zazwyczaj w porach odpływów, gdy można było dotrzeć na wyspę pieszo. - Uśmiechnął się blado na to wspomnienie, na chwilę jego wzrok zagubił się w zapadających ciemnościach. - Zawsze bolałem nad losem tutejszych mieszkańców. - Podniósł głowę w stronę górującymi nad nimi murami miasta, za którymi skrywały się już zapewne skamieniałe postacie. - W jakiej sprawie chciałaś się ze mną widzieć? - zapytał w końcu, spoglądając na powrót w jej stronę. Doskonale znał odpowiedź, odwlekał jednak w czasie moment, w którym prawdziwy powód ich spotkanie wysunie się na pierwszy plan.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyspa Rzeźb
Szybka odpowiedź