Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Krucza wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krucza wieża
Położona na na wzgórzach wyspy Wight, sprawiająca wrażenie opuszczonej, wieża stanowi niezwykłe centrum zainteresowania kruków. Trudno stwierdzić, dlaczego miejsce jest tak licznie obsiadane przez czarnoskrzydłe, wieszcze stworzenia. Jedno jest pewne: jeśli rzeczywiście wybierasz się w te okolice, nie próbuj samotnie zwiedzać ciemnych zakamarków i strzelistej wieży, otulonej ciężkim zapachem piór i ciszy naruszanej tylko przez pojedyncze skrzeki.
Mówi się, że miejsce okryte jest klątwą rzuconą przez zamordowanego czarnoksiężnika, a sama ofiara tuż przed śmiercią oddała dech zemście. Dopóki nie zostanie pomszczony, jego dusza będzie dręczyć napotkanych ostrymi szponami kruczej armii.
Po wieży zostały ruiny.
Mówi się, że miejsce okryte jest klątwą rzuconą przez zamordowanego czarnoksiężnika, a sama ofiara tuż przed śmiercią oddała dech zemście. Dopóki nie zostanie pomszczony, jego dusza będzie dręczyć napotkanych ostrymi szponami kruczej armii.
Po wieży zostały ruiny.
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
| Sally
Sally postanowiła ruszyć w prawy korytarz, z którego docierał do nich miarowy dźwięk kapiącej wody. Korytarz silnie zakręcał w prawo, lecz nie był zbyt długi, liczył może niecałe sto metrów. Za nią podążyli pozostali.
- Czy ona w ogóle wie, dokąd idziemy? - starszy mężczyzna zamykający pochód wraz ze swoją żoną odezwał się pierwszy raz na głos, gdy przekraczali połowę długości trasy. I w tym samym momencie gdy zamilknął ze ścian za jego plecami wynurzyły się i zatrzasnęły z hukiem dwa skrzydła krat, zamykających im drogę powrotu. W tym samym momencie powietrze, choć w dalszym ciągu zatęchłe wydało się jakby lżejsze, zupełnie gdyby zdjęte zostało z niego jakieś zaklęcie.
- A pan wie? - zapytał Everett podążający tuż za panną Moore, trzymający swoją siostrę za rękę.
- Tak czy siak to teraz bez znaczenia, możemy iść tylko naprzód - skwitowała wszystko Catherine, po czym razem z bliźniaczką ruszyła dalej do przodu. Za zakrętem na siedmioro uciekinierów czekał niesamowity widok. Rozległa jaskinia, na której ścianach rosły fluorescencyjne rośliny oświetlające przestrzeń zielonkawym światłem. Na dnie jaskini znajdowało się jezioro, którego ciemnej toni nie było w stanie przebić ani światło emitowane przez rośliny, ani to mające swoje źródło w pochodni. Przez środek jeziora prowadziła skalista ścieżka szeroka na jedną osobę - jedyna droga prowadząca na drugi brzeg zbiornika, okolonego po bokach stromymi ścianami. Chodnik ten, wyraźnie zawilgocony i co za tym szło śliski znajdował się cale nad taflą wody i kończył się u wylotu kolejnego tunelu, który nie wiadomo dokładnie dokąd prowadził.
| Sally, ST bezpiecznego przejścia na drugą stronę jeziora wynosi 30. Do rzutu doliczona zostanie statystyka sprawności.
| Pozostali
Margaux udała się wpierw do biurka. Z książek znalazła na nim jedynie lekkie powieści, notes z zapiskami ile zapasów zużywano dziennie oraz leżący na samym brzegu stołu obity w skórę - powysychaną i poprzecieraną - dziennik. Na okładce wytłoczone zostały inicjały: B.F. Kartki zaś były aktami. Dziewięć teczek, pootwieranych na oścież, a ich zawartość wymieszana. A wśród tego wszystkiego zdjęcia z kartotek. Dwie twarze rozpoznała od razu. Michael Tonks był jednym z Zakonników, zaś Everett Hatford był tak jak Margo ratownikiem w magicznym pogotowiu. Obok jego zdjęcia leżało zdjęcie małej dziewczynki, niezwykle do niego podobnej. - zapewne była to Suzanne, dziesięcioletnia siostra ratownika, o której ten często opowiadał w czasie dyżurów. Inne zdjęcia przedstawiały dwie młode, ciemnowłose kobiety tak do siebie podobne, że w pierwszej chwili można byłoby uznać je za zdjęcia jednej osoby; staruszka o szczupłej twarzy i białych włosach; siwego mężczyznę o pucołowatej twarzy w wieku lat około sześćdziesięciu oraz kobietę, blondynkę w podobnym wieku i o podobnie okrągłej twarzy oraz jeszcze jedną młodą kobietę o kasztanowych włosach. Wśród zdjęć nie było jednakże twarzy Justine. Przeszukanie łóżek i szafek nocnych nie dało efektów, jedynym co się tam znajdowało były osobiste rzeczy należące do strażników, w tym prywatne listy.
Alan, przyglądając się fiolkom zauważył, jak w tej z etykietką krzyczącą "ostrożnie!" pod wpływem szybszego poruszenia cieczą zaczyna zbierać się odrobina dymu, a sama ciecz zaczyna delikatnie iskrzyć. Opis tego eliksiru pasował do zasłyszanej w Mungu charakterystyki mikstury, która mocniej wstrząśnięta wywołała wybuch tak potężny, iż rozsadziła kamienicę. Cały Szpital Świętego Munga został wtedy postawiony w stan gotowości, a uzdrowiciele - bez względu na specjalizację - skierowani do pomocy rannym. Jeżeli była to mikstura buchorożca, sprawczyni tamtego wypadku, Brendan miał niezwykle wiele szczęścia w trakcie wrzucania jej do swojej kieszeni.
Frederick, dołączywszy do towarzyszy rzucił okiem na fiolki, a jedna z nich przywołała wspomnienie z wczesnych lat kursu, kiedy musieli odnaleźć zbiegłego czarnoksiężnika używając mikstury, do której dodali kroplę krwi poszukiwanego, znalezioną na zbitej szybie okna, przez które wyskoczył. Eliksir rozlany na ziemię ułożył się w strzałkę wskazującą kierunek, w którą czarnoksiężnik się udał.
Klucz pasował, a przekręcony w zamku sprawił, że drzwi się uchyliły. Popchnięcie ich sprawiło, iż rozwarły się na oścież, a Frederick mógł ujrzeć wtedy krótki korytarz który uchodził do większej sali. Jedyną rzeczą, jaką w tej sali widział w aktualnym położeniu była stojąca przy przeciwległej ścianie otwarta szafa, w której ziała czarna, nieoświetlona dziura ukrytego przejścia. Kątem oka uchwycił jeszcze ruch w pomieszczeniu odchodzącym od korytarzyka w lewo, jakby ktoś się tam chował. Do uszu całej piątki Zakonników doszedł zaś dźwięk znajomego głosu, wykrzykujący: Colloportus!, a zaraz po nim szczęk metalu i terkot przeciąganego łańcucha.
Różdżka ponownie posłuchała się Michaela. Promień zaklęcia dopadł drzwi klatki nim zrobił to Kirk, sprawiając, że strażnik został uwięziony. Waldy natychmiast rzucił się do przekładni i pociągnął za nią. Tym samym klatka numer trzy wraz z zamkniętym w niej czarodziejem znalazła się pod sufitem.
- Wy cholerne szlamy!* - wydarł się, czerwieniejąc ze złości na twarzy i zaciskając dłonie na kratach tak silnie, aż pobielały mu kłykcie.
| *krzyk słyszany również przez Zakonników przybywających z odsieczą.
Możecie poruszać się po całym obszarze mapy. Ewentualne efekty użycia przejścia prowadzącego przez szafę zostaną opisane dopiero w następnej turze.
Kolejka piętnasta.
Na odpis macie 48 godzin.
Sally postanowiła ruszyć w prawy korytarz, z którego docierał do nich miarowy dźwięk kapiącej wody. Korytarz silnie zakręcał w prawo, lecz nie był zbyt długi, liczył może niecałe sto metrów. Za nią podążyli pozostali.
- Czy ona w ogóle wie, dokąd idziemy? - starszy mężczyzna zamykający pochód wraz ze swoją żoną odezwał się pierwszy raz na głos, gdy przekraczali połowę długości trasy. I w tym samym momencie gdy zamilknął ze ścian za jego plecami wynurzyły się i zatrzasnęły z hukiem dwa skrzydła krat, zamykających im drogę powrotu. W tym samym momencie powietrze, choć w dalszym ciągu zatęchłe wydało się jakby lżejsze, zupełnie gdyby zdjęte zostało z niego jakieś zaklęcie.
- A pan wie? - zapytał Everett podążający tuż za panną Moore, trzymający swoją siostrę za rękę.
- Tak czy siak to teraz bez znaczenia, możemy iść tylko naprzód - skwitowała wszystko Catherine, po czym razem z bliźniaczką ruszyła dalej do przodu. Za zakrętem na siedmioro uciekinierów czekał niesamowity widok. Rozległa jaskinia, na której ścianach rosły fluorescencyjne rośliny oświetlające przestrzeń zielonkawym światłem. Na dnie jaskini znajdowało się jezioro, którego ciemnej toni nie było w stanie przebić ani światło emitowane przez rośliny, ani to mające swoje źródło w pochodni. Przez środek jeziora prowadziła skalista ścieżka szeroka na jedną osobę - jedyna droga prowadząca na drugi brzeg zbiornika, okolonego po bokach stromymi ścianami. Chodnik ten, wyraźnie zawilgocony i co za tym szło śliski znajdował się cale nad taflą wody i kończył się u wylotu kolejnego tunelu, który nie wiadomo dokładnie dokąd prowadził.
| Sally, ST bezpiecznego przejścia na drugą stronę jeziora wynosi 30. Do rzutu doliczona zostanie statystyka sprawności.
- Podziemia:
| Pozostali
Margaux udała się wpierw do biurka. Z książek znalazła na nim jedynie lekkie powieści, notes z zapiskami ile zapasów zużywano dziennie oraz leżący na samym brzegu stołu obity w skórę - powysychaną i poprzecieraną - dziennik. Na okładce wytłoczone zostały inicjały: B.F. Kartki zaś były aktami. Dziewięć teczek, pootwieranych na oścież, a ich zawartość wymieszana. A wśród tego wszystkiego zdjęcia z kartotek. Dwie twarze rozpoznała od razu. Michael Tonks był jednym z Zakonników, zaś Everett Hatford był tak jak Margo ratownikiem w magicznym pogotowiu. Obok jego zdjęcia leżało zdjęcie małej dziewczynki, niezwykle do niego podobnej. - zapewne była to Suzanne, dziesięcioletnia siostra ratownika, o której ten często opowiadał w czasie dyżurów. Inne zdjęcia przedstawiały dwie młode, ciemnowłose kobiety tak do siebie podobne, że w pierwszej chwili można byłoby uznać je za zdjęcia jednej osoby; staruszka o szczupłej twarzy i białych włosach; siwego mężczyznę o pucołowatej twarzy w wieku lat około sześćdziesięciu oraz kobietę, blondynkę w podobnym wieku i o podobnie okrągłej twarzy oraz jeszcze jedną młodą kobietę o kasztanowych włosach. Wśród zdjęć nie było jednakże twarzy Justine. Przeszukanie łóżek i szafek nocnych nie dało efektów, jedynym co się tam znajdowało były osobiste rzeczy należące do strażników, w tym prywatne listy.
Alan, przyglądając się fiolkom zauważył, jak w tej z etykietką krzyczącą "ostrożnie!" pod wpływem szybszego poruszenia cieczą zaczyna zbierać się odrobina dymu, a sama ciecz zaczyna delikatnie iskrzyć. Opis tego eliksiru pasował do zasłyszanej w Mungu charakterystyki mikstury, która mocniej wstrząśnięta wywołała wybuch tak potężny, iż rozsadziła kamienicę. Cały Szpital Świętego Munga został wtedy postawiony w stan gotowości, a uzdrowiciele - bez względu na specjalizację - skierowani do pomocy rannym. Jeżeli była to mikstura buchorożca, sprawczyni tamtego wypadku, Brendan miał niezwykle wiele szczęścia w trakcie wrzucania jej do swojej kieszeni.
Frederick, dołączywszy do towarzyszy rzucił okiem na fiolki, a jedna z nich przywołała wspomnienie z wczesnych lat kursu, kiedy musieli odnaleźć zbiegłego czarnoksiężnika używając mikstury, do której dodali kroplę krwi poszukiwanego, znalezioną na zbitej szybie okna, przez które wyskoczył. Eliksir rozlany na ziemię ułożył się w strzałkę wskazującą kierunek, w którą czarnoksiężnik się udał.
Klucz pasował, a przekręcony w zamku sprawił, że drzwi się uchyliły. Popchnięcie ich sprawiło, iż rozwarły się na oścież, a Frederick mógł ujrzeć wtedy krótki korytarz który uchodził do większej sali. Jedyną rzeczą, jaką w tej sali widział w aktualnym położeniu była stojąca przy przeciwległej ścianie otwarta szafa, w której ziała czarna, nieoświetlona dziura ukrytego przejścia. Kątem oka uchwycił jeszcze ruch w pomieszczeniu odchodzącym od korytarzyka w lewo, jakby ktoś się tam chował. Do uszu całej piątki Zakonników doszedł zaś dźwięk znajomego głosu, wykrzykujący: Colloportus!, a zaraz po nim szczęk metalu i terkot przeciąganego łańcucha.
Różdżka ponownie posłuchała się Michaela. Promień zaklęcia dopadł drzwi klatki nim zrobił to Kirk, sprawiając, że strażnik został uwięziony. Waldy natychmiast rzucił się do przekładni i pociągnął za nią. Tym samym klatka numer trzy wraz z zamkniętym w niej czarodziejem znalazła się pod sufitem.
- Wy cholerne szlamy!* - wydarł się, czerwieniejąc ze złości na twarzy i zaciskając dłonie na kratach tak silnie, aż pobielały mu kłykcie.
| *krzyk słyszany również przez Zakonników przybywających z odsieczą.
Możecie poruszać się po całym obszarze mapy. Ewentualne efekty użycia przejścia prowadzącego przez szafę zostaną opisane dopiero w następnej turze.
Kolejka piętnasta.
Na odpis macie 48 godzin.
- Mapa:
Pomachał fiolką. Poprzechylał ją, poprzyglądał się. To jednej, to drugiej, aż w końcu poczuł jakiś ucisk w żołądku, początkowo niewinny i niejasny, potem zaś składający się na wspomnienia. Nieprzyjemne wspomnienia. Początkowo dość niejasne, jakby wyssane z palca lub zaciągnięte ze snów, potem jednak ich obraz stawiał sie coraz jaśniejszy, coraz bardziej zrozumiały. Przypomniał sobie jeden z tych ciężkich dni, gdy wszyscy uzdrowiciele ze Szpitala Świętego Munga zostali postawieni na nogi. Przypomniał sobie w jakim stanie byli pacjenci i co im wtedy mówiono. Przez długi czas mówiło się wtedy o miksturze z buchorożca. Potrzebował jeszcze chwili by zatrybić, by wszystko zrozumieć i dopasować do siebie wszystkie elementy z układanki. Aż nagle znieruchomiał, od razi wymachując rękoma w stronę Brendana, jakby krzycząc całym sobą ,,alert,alert!". I do tego doszedł jego głos:
- UWAŻAJ! - Wydał z siebie nieco bardziej donośny głos niż planował na początku. - To mi pasuje do mikstury buchorożca. Wystarczy lekkie potrząśnięcie, a wysadzi nie tylko Twoją kieszeń, ale też nas wszystkich - im dłużej mówił, tym bardziej przyciszał głos, jak gdyby wyższy ton miał uruchomić miksturę w niewielkiej fiolce. Nie miał stu procentowej pewności, że jego rozpoznanie jest prawidłowe, lecz wiedział, że ostrożności nigdy nie za wiele. Nie chciał umrzeć wysadzony przez nieodpowiednie użycie mikstury. Byłaby to mało zaszczytna śmierć.
Upewniwszy się, że Brendan posługuje się fiolką ostrożnie, podszedł do tajemniczych drzwi, które zwróciły jego uwagę przed paroma chwilami. Obserwował jak Frederick otwiera je z daleka, by znaleźć się przy nich gdy już zostały otwarte. Nie widział wiele, lecz jego zmysły automatycznie zdawały się być przytępione, gdy dotarło do niego tych kilka słów - ,,Wy cholerne szlamy!". Zareagował automatycznie, niewiele myśląc. Najpierw nieco mocniej ścisnął różdżkę w swojej dłoni, by już po chwili ruszyć przed siebie nie zważając na nic, a ściskając wyciągniętą przed siebie różdzkę niemalże nerwowo. Okrzyk, który dosłyszał zdawał mu się być ostatecznym alarmem do tego, by bezmyślnie ruszyć przed siebie. Ktoś potrzebował pomocy. I z pewnością nie był to autor zasłyszanego przed chwilą okrzyku.
- UWAŻAJ! - Wydał z siebie nieco bardziej donośny głos niż planował na początku. - To mi pasuje do mikstury buchorożca. Wystarczy lekkie potrząśnięcie, a wysadzi nie tylko Twoją kieszeń, ale też nas wszystkich - im dłużej mówił, tym bardziej przyciszał głos, jak gdyby wyższy ton miał uruchomić miksturę w niewielkiej fiolce. Nie miał stu procentowej pewności, że jego rozpoznanie jest prawidłowe, lecz wiedział, że ostrożności nigdy nie za wiele. Nie chciał umrzeć wysadzony przez nieodpowiednie użycie mikstury. Byłaby to mało zaszczytna śmierć.
Upewniwszy się, że Brendan posługuje się fiolką ostrożnie, podszedł do tajemniczych drzwi, które zwróciły jego uwagę przed paroma chwilami. Obserwował jak Frederick otwiera je z daleka, by znaleźć się przy nich gdy już zostały otwarte. Nie widział wiele, lecz jego zmysły automatycznie zdawały się być przytępione, gdy dotarło do niego tych kilka słów - ,,Wy cholerne szlamy!". Zareagował automatycznie, niewiele myśląc. Najpierw nieco mocniej ścisnął różdżkę w swojej dłoni, by już po chwili ruszyć przed siebie nie zważając na nic, a ściskając wyciągniętą przed siebie różdzkę niemalże nerwowo. Okrzyk, który dosłyszał zdawał mu się być ostatecznym alarmem do tego, by bezmyślnie ruszyć przed siebie. Ktoś potrzebował pomocy. I z pewnością nie był to autor zasłyszanego przed chwilą okrzyku.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nieco krytycznie przyglądał się Alanowi machającemu fiolką; napis ostrzegawczy skłaniał go raczej do zachowania ostrożności, podobnie zresztą jak późniejsze ostrzeżenie uzdrowiciela.
- Świetnie - odparł, ostrożnie zaciskając dłoń wokół szkła i nie wypuszczając fiolki spomiędzy palców; starał się uważać, żeby traktować buteleczkę delikatnie. Coś, co mogło wybuchnąć - bez wątpienia mogło im się też przydać. Uważnie patrzył na iskry przy płynie, by w razie potrzeby uspokoić bardziej narwany ruch i nie dopuścić do eksplozji. Przynajmniej - jeszcze nie. Słyszał dźwięk, hałas, odgłosy: wy cholerne szlamy? Ktokolwiek krzyczał, nie krzyczał do nich - trafili więc w odpowiednie miejsce? Ściągnął brew, krzywiąc się gniewnie, słysząc wulgarne określenie mugolaków; niczego innego nie spodziewał się po człowieku godzącym się na zostanie strażnikiem tego obrzydliwego więzienia - mógł to tak nazwać?
- SŁUCHAJ, GNOJU - krzyknął, tak, żeby ów człowiek mógł go usłyszeć; kątem oka zerknął na trzymaną w ręku miksturę. Wolnym krokiem ruszył naprzód, uważnie rozglądając się wokół. - Pamiętasz ten eliksir, który trzymacie w szafce, z napisem "ostrożnie"? Mam go w ręce. - Tak naprawdę nie widział, co się tam działo; ilu ich było, kto tam był i co właściwie próbował zrobić; improwizował, nie mieli czasu na kolejną walkę ani ślepe błąkanie się po labiryncie czarnoksięskiej wieży. - Wlazłem do tej wieży, więc wiesz, że nie jestem zdrów na umyśle. Powiesz nam wszystko, co wiesz o tym miejscu, albo zaraz roztrzaskam tę fiolkę, wysadzając nas i ciebie. - Podnosił głos na tyle, ile wydawało mu się, że było to potrzebne, by usłyszał go - kimkolwiek był ten człowiek - wyzywający czarodziejów od szlam. Brzmiał stanowczo, powinien również brzmieć wiarygodnie - wysadzenie tej cholernej wieży naprawdę było tym, na co miał w tym momencie chęć. Cena nie grała roli - nigdy nie grała.
idk jeśli trzeba to na zastraszanie chyba rzucam
- Świetnie - odparł, ostrożnie zaciskając dłoń wokół szkła i nie wypuszczając fiolki spomiędzy palców; starał się uważać, żeby traktować buteleczkę delikatnie. Coś, co mogło wybuchnąć - bez wątpienia mogło im się też przydać. Uważnie patrzył na iskry przy płynie, by w razie potrzeby uspokoić bardziej narwany ruch i nie dopuścić do eksplozji. Przynajmniej - jeszcze nie. Słyszał dźwięk, hałas, odgłosy: wy cholerne szlamy? Ktokolwiek krzyczał, nie krzyczał do nich - trafili więc w odpowiednie miejsce? Ściągnął brew, krzywiąc się gniewnie, słysząc wulgarne określenie mugolaków; niczego innego nie spodziewał się po człowieku godzącym się na zostanie strażnikiem tego obrzydliwego więzienia - mógł to tak nazwać?
- SŁUCHAJ, GNOJU - krzyknął, tak, żeby ów człowiek mógł go usłyszeć; kątem oka zerknął na trzymaną w ręku miksturę. Wolnym krokiem ruszył naprzód, uważnie rozglądając się wokół. - Pamiętasz ten eliksir, który trzymacie w szafce, z napisem "ostrożnie"? Mam go w ręce. - Tak naprawdę nie widział, co się tam działo; ilu ich było, kto tam był i co właściwie próbował zrobić; improwizował, nie mieli czasu na kolejną walkę ani ślepe błąkanie się po labiryncie czarnoksięskiej wieży. - Wlazłem do tej wieży, więc wiesz, że nie jestem zdrów na umyśle. Powiesz nam wszystko, co wiesz o tym miejscu, albo zaraz roztrzaskam tę fiolkę, wysadzając nas i ciebie. - Podnosił głos na tyle, ile wydawało mu się, że było to potrzebne, by usłyszał go - kimkolwiek był ten człowiek - wyzywający czarodziejów od szlam. Brzmiał stanowczo, powinien również brzmieć wiarygodnie - wysadzenie tej cholernej wieży naprawdę było tym, na co miał w tym momencie chęć. Cena nie grała roli - nigdy nie grała.
idk jeśli trzeba to na zastraszanie chyba rzucam
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Florean zajrzał do otwartego pomieszczenia, ale znalazł tam jedynie ziemniaki. Oczywiście żadnego ze sobą nie zabrał, bo i po co, zamiast tego podszedł do reszty. Nie potrafił rozpoznać żadnego eliksiru, nigdy nie był dobry w te klocki i nawet nie próbował udawać, że jest inaczej. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: otwarte drzwi, zaskakująco szybki bieg Alana i krzyk nieznanego mężczyzny. Również Florean pobiegł przed siebie, choć słowa Brendana wcale go nie uspokoiły - wręcz przeciwnie, przemknęła mu myśl, że faktycznie jest do tego zdolny, ale rozsądek zaraz postarał się tą myśl wyrzucić. Zaraz za drzwiami zauważył wejście do kolejnego pomieszczenia i postanowił tam zajrzeć. Możliwe, że leżał tam ktoś spetryfikowany czy nieprzytomny, więc tym razem aż sam prosił Merlina o to, by jednak znalazł kolejny wór ziemniaków. - Niech ktoś zajrzy tam obok! - rzucił szybko do pozostałych z tych samych względów, samemu wchodząc do środka pokoju. Zrobił to z zaskakującą pewnością siebie, jeszcze godzinę wcześniej zapewne zajrzałby tam jak mała myszka, lecz doskonale zdawał sobie sprawę z presji czasu i to ona pchała go do działania. Ścisnął mocniej palce na różdżce, przygotowując się na ewentualne niedogodności.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Brendan. - Rzuciłem nagle, gdy klucz znajdował się już w zamku. Pasował. W głowie mimowolnie zrodziła mi się myśl, że musieliśmy być już blisko – a przynajmniej nie zabłądziliśmy. To musiała być słuszna droga. W innym wypadku ustawianie strażników byłoby bezcelowe. - Te fiolki. Wydaje mi się, że jeden z tych eliksirów pomaga odnajdywać osoby, których krew doda się do wywaru. Nie pamiętam jednak jego nazwy. - Ale być może Weasley mógł wykazać się lepszą pamięcią do eliksirów. Zwłaszcza tych, które znajdowały zastosowanie w codziennej pracy aurora.
Zamek ustąpił, a stalowe drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, otwierając przed nami kolejny korytarz; w parze ze skrzypnięciem poszło jednak przekleństwo, które nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że znajdowaliśmy się prawie u celu. Na moment spojrzałem za siebie, jakby upewniając się, czy pozostali Zakonnicy również słyszeli to, co ja. Krew mimowolnie zagotowała się w moich żłyłach, stając się bliska wrzenia, a palce zacisnęły się mocniej wokół rękojeści różdżki. Ruszyłem wartkim krokiem przed siebie w stronę uchylnych drzwi. Kątem lewego oka dostrzegłem jednak ruch w pomieszczeniu, do którego drzwi były otwarte. Ktoś musiał tam być. Kolejny strażnik? A może więzień? Ostrożnie zakradłem się do, jak się okazało, łazienki, w duchu dziękując, że nie pokierowała mną brawura. W kąciku, pod umywalką, kuliła się ze strachu dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście lat.
Jeśli była więźniem – a prawdopodobieństwo, że znalazła się tu za sprawą przypadku było znikome – polityka antymugolska posunęła się o wiele za daleko. Kimkolwiek byli ci, którzy pociągali za sznurki, zdecydowanie na nie zasługiwali. Zaplecione wokół ich szyi. Zbyt ciasno, by oddychać.
Dokładnie w tej samej chwili usłyszałem Brendana – konfrontacja z kolejnymi (jak przypuszczałem) strażnikami zdawała się nieunikniona. Potrzebne były wszystkie różdżki – ale ktoś musiał zająć się dziewczynką. Pośród nas była tylko jedna osoba, która się do tego nadawała.
- Margaux? - Wycofałem się nieznacznie w głąb korytarza, po cichu nawołując Vance. Szastanie nazwiskami w tej chwili z pewnością nie było najlepszym pomysłem. - Potrzebuję cię. Już.
Zamek ustąpił, a stalowe drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, otwierając przed nami kolejny korytarz; w parze ze skrzypnięciem poszło jednak przekleństwo, które nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że znajdowaliśmy się prawie u celu. Na moment spojrzałem za siebie, jakby upewniając się, czy pozostali Zakonnicy również słyszeli to, co ja. Krew mimowolnie zagotowała się w moich żłyłach, stając się bliska wrzenia, a palce zacisnęły się mocniej wokół rękojeści różdżki. Ruszyłem wartkim krokiem przed siebie w stronę uchylnych drzwi. Kątem lewego oka dostrzegłem jednak ruch w pomieszczeniu, do którego drzwi były otwarte. Ktoś musiał tam być. Kolejny strażnik? A może więzień? Ostrożnie zakradłem się do, jak się okazało, łazienki, w duchu dziękując, że nie pokierowała mną brawura. W kąciku, pod umywalką, kuliła się ze strachu dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście lat.
Jeśli była więźniem – a prawdopodobieństwo, że znalazła się tu za sprawą przypadku było znikome – polityka antymugolska posunęła się o wiele za daleko. Kimkolwiek byli ci, którzy pociągali za sznurki, zdecydowanie na nie zasługiwali. Zaplecione wokół ich szyi. Zbyt ciasno, by oddychać.
Dokładnie w tej samej chwili usłyszałem Brendana – konfrontacja z kolejnymi (jak przypuszczałem) strażnikami zdawała się nieunikniona. Potrzebne były wszystkie różdżki – ale ktoś musiał zająć się dziewczynką. Pośród nas była tylko jedna osoba, która się do tego nadawała.
- Margaux? - Wycofałem się nieznacznie w głąb korytarza, po cichu nawołując Vance. Szastanie nazwiskami w tej chwili z pewnością nie było najlepszym pomysłem. - Potrzebuję cię. Już.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie byłam głucha. Dlatego w ciągu sekundy zrodziło się we mnie oburzenie. Nie było to dziwne. Czasem mi się wydawało, że całe życie bujałam sie na pokretnej huśtawce emocji. Już więc chciałam temu człowiekowi coś powiedzieć, gdy nagle rozległ się huk zamykających się krat, który odgrodził nas od możliwości powrotu. Przez chwilę stałam skołowana i patrzyłam się na ten fenomen. Do rzeczywistości przyciągnłą mnie dziewczecy głos. Miała rację. Skinęłam więc jej potakująco głową, szukając w niej pokrzepienia i jednocześnie chcąc się dzielić tym co miałam. Ruszyłam ponownie przed siebie.
Idąc jako pierwsza z pewną niepewnością spojrzałam na wąską ścieżkę ciągnącą się nad ciemnością. Nie bałam się ani ciemności, ani wysokości, a jednak po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz trwogi. Spojrzałam jednak na drugi koniec brzegu - mój cel. Na tym próbowałam się skupić. To przecież była tylko ścieżka. Prosta droga. Dasz radę, Sally - powiedziałam sobie i zaczełam robić kroki przed siebię wzdłóż jedynej drogi malującej się przede mną.
Idąc jako pierwsza z pewną niepewnością spojrzałam na wąską ścieżkę ciągnącą się nad ciemnością. Nie bałam się ani ciemności, ani wysokości, a jednak po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz trwogi. Spojrzałam jednak na drugi koniec brzegu - mój cel. Na tym próbowałam się skupić. To przecież była tylko ścieżka. Prosta droga. Dasz radę, Sally - powiedziałam sobie i zaczełam robić kroki przed siebię wzdłóż jedynej drogi malującej się przede mną.
The member 'Sally Moore' has done the following action : rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Przez chwilę Michael zastanawiał się, czy zareagował odpowiednio szybko. Promień zaklęcia dosięgnął jednak drzwi klatki zanim zrobił to strażnik. Zamek przekręcił się, zamykając Kirka w środku, a Waldy podniósł przekładnię, unosząc klatkę w górę. Czarodziej w środku był pozbawiony różdżki, więc nie mógł się wydostać i im przeszkodzić w dalszym kontynuowaniu ucieczki. Mógł jedynie krzyczeć i rzucać obelgami, co też robił.
Na wszelki wypadek Michael włożył do kieszeni pęk kluczy, które wcześniej podarowała mu Sally, miał zamiar jeszcze pójść po dziewczynkę, która czmychnęła z komnaty i prawdopodobnie ukryła się w korytarzu lub łazience, ale zanim zdążył zareagować, nagle usłyszał kolejny krzyk, tym razem dobiegający z korytarza. Nastąpił chwilę po donośnym okrzyku strażnika. To znaczyło jedno – w wieży był ktoś oprócz nich, głos nie należał do żadnego ze strażników, przynajmniej nie tych, których Michael widział tu od momentu przebudzenia się w klatce. Tonks nie wiedział jednak, do kogo krzyczał mężczyzna i komu groził wysadzeniem.
Mocniej zacisnął palce na różdżce, spoglądając w stronę Waldy’ego.
- Jeśli stanie się coś złego, uciekaj do przejścia – powiedział cicho; nie wiedział jeszcze, kim był nieznajomy (nieznajomi?) i jakie miał zamiary. – Sprawdzę, co się tam dzieje. Jeśli to nowi strażnicy lub ktoś, kto ich wspiera... Spróbuję zatrzymać ich tak długo, jak się będzie dało.
Ich położenie i tak było kiepskie, a Michael jako jedyny miał różdżkę, więc w ewentualnym starciu z krzyczącym przybyszem, gdyby ten miał złe zamiary, miał większe szanse niż nieuzbrojony staruszek. Poza tym Tonks musiał jeszcze zabrać małą, nie mógłby jej tak zostawić. Ściskając różdżkę i będąc gotowym na ewentualną potrzebę obrony, ostrożnie ruszył w stronę przejścia do korytarza, gdzie jego oczom ukazało się kilka sylwetek. Niektóre z nich rozpoznał.
- Nie atakujcie... ani niczego nie wysadzajcie! Jestem Michael Tonks! – powiedział głośno, trzymając różdżkę wciąż wyciągniętą, ale na widoku. Bo kto wie, może to tylko jakaś sprytna maskarada, może to wcale nie byli członkowie Zakonu Feniksa? Po ostatnich doświadczeniach nie mógł być tak ufny, zresztą pojawienie się tu tych ludzi było bardzo zaskakujące, choć dawało też nadzieję, że może ktoś z mugolaków z ministerstwa się uratował i sprowadził pomoc. Może Justine...? Tak czy inaczej, pozostali mugolacy (miał nadzieję) znajdowali się bezpiecznie w przejściu, kontynuując ucieczkę, a on był gotów zaryzykować i skonfrontować się z przybyszami.
- Co tutaj robicie? – zapytał, wciąż zachowując ostrożność. Jeśli to faktycznie był Zakon, był gotów im wszystko wyjaśnić i wskazać im drogę, którą udali się już pozostali przetrzymywani tu ludzie.
Na wszelki wypadek Michael włożył do kieszeni pęk kluczy, które wcześniej podarowała mu Sally, miał zamiar jeszcze pójść po dziewczynkę, która czmychnęła z komnaty i prawdopodobnie ukryła się w korytarzu lub łazience, ale zanim zdążył zareagować, nagle usłyszał kolejny krzyk, tym razem dobiegający z korytarza. Nastąpił chwilę po donośnym okrzyku strażnika. To znaczyło jedno – w wieży był ktoś oprócz nich, głos nie należał do żadnego ze strażników, przynajmniej nie tych, których Michael widział tu od momentu przebudzenia się w klatce. Tonks nie wiedział jednak, do kogo krzyczał mężczyzna i komu groził wysadzeniem.
Mocniej zacisnął palce na różdżce, spoglądając w stronę Waldy’ego.
- Jeśli stanie się coś złego, uciekaj do przejścia – powiedział cicho; nie wiedział jeszcze, kim był nieznajomy (nieznajomi?) i jakie miał zamiary. – Sprawdzę, co się tam dzieje. Jeśli to nowi strażnicy lub ktoś, kto ich wspiera... Spróbuję zatrzymać ich tak długo, jak się będzie dało.
Ich położenie i tak było kiepskie, a Michael jako jedyny miał różdżkę, więc w ewentualnym starciu z krzyczącym przybyszem, gdyby ten miał złe zamiary, miał większe szanse niż nieuzbrojony staruszek. Poza tym Tonks musiał jeszcze zabrać małą, nie mógłby jej tak zostawić. Ściskając różdżkę i będąc gotowym na ewentualną potrzebę obrony, ostrożnie ruszył w stronę przejścia do korytarza, gdzie jego oczom ukazało się kilka sylwetek. Niektóre z nich rozpoznał.
- Nie atakujcie... ani niczego nie wysadzajcie! Jestem Michael Tonks! – powiedział głośno, trzymając różdżkę wciąż wyciągniętą, ale na widoku. Bo kto wie, może to tylko jakaś sprytna maskarada, może to wcale nie byli członkowie Zakonu Feniksa? Po ostatnich doświadczeniach nie mógł być tak ufny, zresztą pojawienie się tu tych ludzi było bardzo zaskakujące, choć dawało też nadzieję, że może ktoś z mugolaków z ministerstwa się uratował i sprowadził pomoc. Może Justine...? Tak czy inaczej, pozostali mugolacy (miał nadzieję) znajdowali się bezpiecznie w przejściu, kontynuując ucieczkę, a on był gotów zaryzykować i skonfrontować się z przybyszami.
- Co tutaj robicie? – zapytał, wciąż zachowując ostrożność. Jeśli to faktycznie był Zakon, był gotów im wszystko wyjaśnić i wskazać im drogę, którą udali się już pozostali przetrzymywani tu ludzie.
Dłonie drżały jej nieznacznie, gdy pospiesznie przerzucała zalegające na biurku papiery. Lekkie powieści i rozliczenia zostawiła na swoim miejscu, nie poświęciwszy im zbytniej uwagi, na moment pochyliła się jednak nad otwartymi teczkami; tkwiące w środku fotografie i dokumenty były pomieszane, ale bez problemu rozpoznała znajome twarze Michaela oraz Everetta. Westchnęła cicho z mieszaniną złości i ulgi, w następnej sekundzie zamierając na całe dwa długie uderzenia serca, gdy jej spojrzenie zatrzymało się na dziecięcej buzi dziewczynki; trzymali tutaj dzieci?
Zamknęła wszystkie akta, wymrukując pod nosem bezgłośnie obelgi i wpychając wszystko do płóciennej, przewieszonej przez ramię torby. Po chwili zawahania to samo zrobiła z oprawionym w skórę dziennikiem; nie miała czasu, żeby przeglądać go teraz, ale być może w środku kryło się coś, co mogliby później wykorzystać.
Zanim zabrała się za dalsze przeszukiwanie pokoju, jej uwagę na moment odwrócił Brendan; w pierwszej chwili posłała mu pytające spojrzenie, dopiero później kiwając krótko głową w reakcji na słowa wyjaśnienia. – Dziękuję – odpowiedziała, biorąc od niego fiolkę i chowając ją bezpiecznie do kieszeni.
Szafa nie kryła w sobie nic interesującego, podobnie jak nocne szafki i łóżka, które pozostawiła w zdecydowanie większym nieładzie, niż je zastała; kucała właśnie przy ostatnim, gdy do jej uszu dobiegły hałasy z korytarza: wywrzeszczane obcym głosem wyzwiska, a zaraz później podniesiony głos Brena. Podniosła się błyskawicznie, wychodząc ostrożnie z sypialni i kierując się w stronę – otwartych już – stalowych drzwi, żeby sekundę później usłyszeć swoje imię i zobaczyć wychylającego się z pomieszczenia po lewej Freda.
Z pytaniem tańczącym na nieruchomych wargach podeszła do niego posłusznie, wchodząc do pokoju, który okazał się łazienką. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła uformować odpowiednie słowa, jej wzrok wyłonił wreszcie z półmroku kulącą się pod umywalką dziewczynkę – i zrozumiała. Obejrzała się przez ramię, wychwytując spojrzenie mężczyzny. – Idź – powiedziała cicho, wskazując głową w kierunku korytarza. – Zaraz do was dołączymy.
Podeszła do dziewczynki powoli, a jej twarz błyskawicznie przybrała łagodny, uspokajający wyraz. – Cześć – powiedziała spokojnie, przykucając przed wystraszonym dzieckiem, żeby zrównać się z nim wzrostem. – Jak masz na imię? – Spróbowała sobie przypomnieć, czy nie dostrzegła jej przypadkiem pośród zgromadzonych wśród dokumentów fotografii, ale oglądała je zbyt krótko, żeby wyłowić z pamięci jakiekolwiek dane osobowe. – Ja jestem Margie. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc. – Uśmiechnęła się lekko. – Obiecuję, że zabiorę cię z powrotem do domu, musisz tylko być teraz dzielna i ze mną pójść. Na korytarzu nie ma już strażników. – Tego ostatniego nie była już pewna, miała jednak nadzieję, że jej przyjaciele poradzą sobie z likwidacją ewentualnych przeszkód.
Wyprostowała się, wyciągając dłoń i mając nadzieję, że dziewczynka za nią złapie. – Chodź – poprosiła jeszcze ostrożnie, głosem wyrównanym, choć podszytym jakąś bardzo subtelną stanowczością.
Zamknęła wszystkie akta, wymrukując pod nosem bezgłośnie obelgi i wpychając wszystko do płóciennej, przewieszonej przez ramię torby. Po chwili zawahania to samo zrobiła z oprawionym w skórę dziennikiem; nie miała czasu, żeby przeglądać go teraz, ale być może w środku kryło się coś, co mogliby później wykorzystać.
Zanim zabrała się za dalsze przeszukiwanie pokoju, jej uwagę na moment odwrócił Brendan; w pierwszej chwili posłała mu pytające spojrzenie, dopiero później kiwając krótko głową w reakcji na słowa wyjaśnienia. – Dziękuję – odpowiedziała, biorąc od niego fiolkę i chowając ją bezpiecznie do kieszeni.
Szafa nie kryła w sobie nic interesującego, podobnie jak nocne szafki i łóżka, które pozostawiła w zdecydowanie większym nieładzie, niż je zastała; kucała właśnie przy ostatnim, gdy do jej uszu dobiegły hałasy z korytarza: wywrzeszczane obcym głosem wyzwiska, a zaraz później podniesiony głos Brena. Podniosła się błyskawicznie, wychodząc ostrożnie z sypialni i kierując się w stronę – otwartych już – stalowych drzwi, żeby sekundę później usłyszeć swoje imię i zobaczyć wychylającego się z pomieszczenia po lewej Freda.
Z pytaniem tańczącym na nieruchomych wargach podeszła do niego posłusznie, wchodząc do pokoju, który okazał się łazienką. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła uformować odpowiednie słowa, jej wzrok wyłonił wreszcie z półmroku kulącą się pod umywalką dziewczynkę – i zrozumiała. Obejrzała się przez ramię, wychwytując spojrzenie mężczyzny. – Idź – powiedziała cicho, wskazując głową w kierunku korytarza. – Zaraz do was dołączymy.
Podeszła do dziewczynki powoli, a jej twarz błyskawicznie przybrała łagodny, uspokajający wyraz. – Cześć – powiedziała spokojnie, przykucając przed wystraszonym dzieckiem, żeby zrównać się z nim wzrostem. – Jak masz na imię? – Spróbowała sobie przypomnieć, czy nie dostrzegła jej przypadkiem pośród zgromadzonych wśród dokumentów fotografii, ale oglądała je zbyt krótko, żeby wyłowić z pamięci jakiekolwiek dane osobowe. – Ja jestem Margie. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc. – Uśmiechnęła się lekko. – Obiecuję, że zabiorę cię z powrotem do domu, musisz tylko być teraz dzielna i ze mną pójść. Na korytarzu nie ma już strażników. – Tego ostatniego nie była już pewna, miała jednak nadzieję, że jej przyjaciele poradzą sobie z likwidacją ewentualnych przeszkód.
Wyprostowała się, wyciągając dłoń i mając nadzieję, że dziewczynka za nią złapie. – Chodź – poprosiła jeszcze ostrożnie, głosem wyrównanym, choć podszytym jakąś bardzo subtelną stanowczością.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
| Sally - jako że przejście kamiennym chodnikiem jest czynnością wymagającą więcej czasu niż akcje Zakonników na szczycie wieży, kontynuacja wątku w podziemiach nastąpi w kolejnej turze.
| Pozostali
Alan nie zwlekał z wkroczeniem do okrągłej komnaty. Ujrzał w niej widok dość oryginalny: Michael Tonks, jeden z porwanych przez Ministerstwo Magii członków Zakonu wraz z nieznanym uzdrowicielowi staruszkiem stali pośrodku pomieszczenia. Naokoło trzy duże klatki - wyglądające jak większe kopie klatek dla sów - stały na podłodze, zaś ostatnia znajdowała się w górze, dyndając na łańcuchu. W niej zaś znajdował się mężczyzna w średnim wieku, bardzo przeciętnie wyglądający, jeżeli nie liczyć twarzy czerwonej od złości. Gdy tkwiący w klatce trzeci strażnik dojrzał Alana otworzył szerzej oczy, a na jego twarzy zdało się odmalowywać bezbrzeżne zdumienie. Uwadze Bennetta nie umknęła również dziwna szafa, która wydawała się być dość... głęboka jak na szafę z tym ziejącym czernią przejściem zastępującym jej tył.
W tej samej chwili z korytarza rozbrzmiał głos wciąż znajdującego się tam Brendana. Tym samym błyskawicznie skupił na sobie uwagę Kirka, który z dość nieodgadnionym wyrazem twarzy słuchał słów aurora, stopniowo coraz bardziej tracąc kolor zalewający jego policzki. Słowa Brendana wzbudziły w nim lęk, a oczy jęły strzelać we wszystkie strony, jakby w poszukiwaniu ucieczki.
- N-nie rób tego! - wydusił z siebie w końcu, podnosząc z lekka łamiący się głos tak, by być słyszalnym także poza komnatą więzienną. - Ja nie wiem... nie wiem. To miejsce jest przeklęte. Weszliśmy tu, zamknęli nas, a wszystko dostarczają nam ukrytymi pod iluzją oknami - powiedział nerwowo, nim nie zamilknął na chwilę. - Nic nam nie powiedzieli. Nawet nie wiemy do czego jest część kluczy - wyznał, nim nie uświadomił sobie, co robi. Brendan wzbudził w nim lęk, lecz mężczyzna poczuł strach ze zgoła innego źródła: to, co zrobią z nim jego pracodawcy, gdy dowiedzą się, że zdradził. Kirk wydał z siebie ryk wściekłości i kopnął w metalowe pręty więżącej go pułapki. Sięgnął ostrymi ruchami do wewnętrznej kieszeni swojej szaty, wyciągając z niej mały, metalowy flakonik. - I tak wszyscy umrzemy - powiedział, nim błyskawicznie nie odkorkował naczynka i nie wychylił jego zawartości. Wystarczyło mrugnięcie oka by przegapić to, co stało się z mężczyzną. Strużka krwi wyciekła z jego nosa, a on zatrząsł się konwulsyjnie nim nie padł nieruchomy na dno klatki. We flakoniku znajdowała się bez wątpienia trucizna. Śmierć nad zdradę.
Florean dziarsko wszedł do pokoju, którego drzwi choć metalowe i wyglądające na solidne ustąpiły bez trudu. Widok, jaki tam zastał był jednakże o wiele mniej krzepiący ducha. Pomieszczenie było laboratorium. Nie takim zwykłym jednakże. W powietrzu unosiła się wyraźna woń stęchlizny, a metalowe stoły znajdujące się w pomieszczeniu pokryte były śladami po strugach krwi. Pod ścianami znajdowały się zaś rzeczy, które do tej pory Florean mógł ujrzeć jedynie w księgach historycznych - narzędzia tortur. Okrutne i surowe, stworzone do zadawania bólu, krzywdzenia na ciele a tym samym i psychice.
Margaux, gdy przywołana przez Fredericka podeszła do dziewczynki i zaczęła jej się przyglądać nie rozpoznała jej twarzy ze zdjęć, które widziała przed chwilą. A takich oczu nie mogłaby zapomnieć. Idealny chłodny i jasny błękit wyzierający spod rozczochranej grzywki i dziko układających się falach blond włosów. Dziewczę, mające na pewno mniej niż jedenaście lat, kuliło się w kącie pod umywalkami, podciągnąwszy kolana pod brodę i oplatając je swoimi szczupłymi rączkami. Jej niegdyś biała sukienka była teraz wręcz szara, zaplamiona w wielu miejscach i poddarta. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem do Margo, jednak powolutku przestawała być skrajnie spięta. Ostatecznie puściła swoje kolana i na czworakach wypełzła spod umywalek, trzymając się o półtora kroku od Zakonniczki. Obserwowała ją wciąż lekko nieufnym wzrokiem, gdy wtem w łazience rozległ się cichy dźwięk burczenia w brzuchu. Mała oplotła się znów ramionami i spuściła wzrok, jakby zawstydzona tym, że wydała z siebie jakikolwiek dźwięk - nawet jeżeli było to burczenie nieposłusznego, pustego żołądka.
| Kontynuujemy kolejkę piętnastą.
Na odpis macie czas do 11.06, godz. 20:30.
| Pozostali
Alan nie zwlekał z wkroczeniem do okrągłej komnaty. Ujrzał w niej widok dość oryginalny: Michael Tonks, jeden z porwanych przez Ministerstwo Magii członków Zakonu wraz z nieznanym uzdrowicielowi staruszkiem stali pośrodku pomieszczenia. Naokoło trzy duże klatki - wyglądające jak większe kopie klatek dla sów - stały na podłodze, zaś ostatnia znajdowała się w górze, dyndając na łańcuchu. W niej zaś znajdował się mężczyzna w średnim wieku, bardzo przeciętnie wyglądający, jeżeli nie liczyć twarzy czerwonej od złości. Gdy tkwiący w klatce trzeci strażnik dojrzał Alana otworzył szerzej oczy, a na jego twarzy zdało się odmalowywać bezbrzeżne zdumienie. Uwadze Bennetta nie umknęła również dziwna szafa, która wydawała się być dość... głęboka jak na szafę z tym ziejącym czernią przejściem zastępującym jej tył.
W tej samej chwili z korytarza rozbrzmiał głos wciąż znajdującego się tam Brendana. Tym samym błyskawicznie skupił na sobie uwagę Kirka, który z dość nieodgadnionym wyrazem twarzy słuchał słów aurora, stopniowo coraz bardziej tracąc kolor zalewający jego policzki. Słowa Brendana wzbudziły w nim lęk, a oczy jęły strzelać we wszystkie strony, jakby w poszukiwaniu ucieczki.
- N-nie rób tego! - wydusił z siebie w końcu, podnosząc z lekka łamiący się głos tak, by być słyszalnym także poza komnatą więzienną. - Ja nie wiem... nie wiem. To miejsce jest przeklęte. Weszliśmy tu, zamknęli nas, a wszystko dostarczają nam ukrytymi pod iluzją oknami - powiedział nerwowo, nim nie zamilknął na chwilę. - Nic nam nie powiedzieli. Nawet nie wiemy do czego jest część kluczy - wyznał, nim nie uświadomił sobie, co robi. Brendan wzbudził w nim lęk, lecz mężczyzna poczuł strach ze zgoła innego źródła: to, co zrobią z nim jego pracodawcy, gdy dowiedzą się, że zdradził. Kirk wydał z siebie ryk wściekłości i kopnął w metalowe pręty więżącej go pułapki. Sięgnął ostrymi ruchami do wewnętrznej kieszeni swojej szaty, wyciągając z niej mały, metalowy flakonik. - I tak wszyscy umrzemy - powiedział, nim błyskawicznie nie odkorkował naczynka i nie wychylił jego zawartości. Wystarczyło mrugnięcie oka by przegapić to, co stało się z mężczyzną. Strużka krwi wyciekła z jego nosa, a on zatrząsł się konwulsyjnie nim nie padł nieruchomy na dno klatki. We flakoniku znajdowała się bez wątpienia trucizna. Śmierć nad zdradę.
Florean dziarsko wszedł do pokoju, którego drzwi choć metalowe i wyglądające na solidne ustąpiły bez trudu. Widok, jaki tam zastał był jednakże o wiele mniej krzepiący ducha. Pomieszczenie było laboratorium. Nie takim zwykłym jednakże. W powietrzu unosiła się wyraźna woń stęchlizny, a metalowe stoły znajdujące się w pomieszczeniu pokryte były śladami po strugach krwi. Pod ścianami znajdowały się zaś rzeczy, które do tej pory Florean mógł ujrzeć jedynie w księgach historycznych - narzędzia tortur. Okrutne i surowe, stworzone do zadawania bólu, krzywdzenia na ciele a tym samym i psychice.
Margaux, gdy przywołana przez Fredericka podeszła do dziewczynki i zaczęła jej się przyglądać nie rozpoznała jej twarzy ze zdjęć, które widziała przed chwilą. A takich oczu nie mogłaby zapomnieć. Idealny chłodny i jasny błękit wyzierający spod rozczochranej grzywki i dziko układających się falach blond włosów. Dziewczę, mające na pewno mniej niż jedenaście lat, kuliło się w kącie pod umywalkami, podciągnąwszy kolana pod brodę i oplatając je swoimi szczupłymi rączkami. Jej niegdyś biała sukienka była teraz wręcz szara, zaplamiona w wielu miejscach i poddarta. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem do Margo, jednak powolutku przestawała być skrajnie spięta. Ostatecznie puściła swoje kolana i na czworakach wypełzła spod umywalek, trzymając się o półtora kroku od Zakonniczki. Obserwowała ją wciąż lekko nieufnym wzrokiem, gdy wtem w łazience rozległ się cichy dźwięk burczenia w brzuchu. Mała oplotła się znów ramionami i spuściła wzrok, jakby zawstydzona tym, że wydała z siebie jakikolwiek dźwięk - nawet jeżeli było to burczenie nieposłusznego, pustego żołądka.
| Kontynuujemy kolejkę piętnastą.
Na odpis macie czas do 11.06, godz. 20:30.
- Mapa:
Drobnymi, szarymi kropkami na mapie zaznaczone zostały znaczne nierówności podłogi.
Legenda:
Alan | Brendan | Florean | Frederick | Margaux | Michael | Dziewczynka | martwy Kirk | Waldy
Wydarzenia potoczyły się dość szybko. Mugolacy uciekli przejściem, a niedługo później w ich więzieniu pojawili się zakonnicy, a głośny okrzyk i groźby jednego z nich wyraźnie przestraszyły zamkniętego w klatce Kirka. Wcześniej czerwony ze złości mężczyzna pobladł, a Michael mimowolnie utkwił w nim wzrok, słuchając jego słów. Liczył, że sam przy okazji także dowie się czegoś interesującego o miejscu, w którym ich zamknięto, czegoś, co mogłoby im pozwolić odnaleźć pozostałych i uciec stąd. Niestety mężczyzna na koniec zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego – nagle wrzasnął i kopnął w pręty, po czym wyciągnął coś z kieszeni szaty i po ostatnich złowieszczych słowach przystawił coś do ust i po chwili upadł w konwulsjach na podłogę klatki, po czym przestał się poruszać. Tonks zrozumiał, że mężczyzna musiał mieć w szacie ukrytą fiolkę z trucizną i wolał się zabić niż podjąć współpracę. Pytanie tylko, kogo tak bardzo się bał, że poważył się na taki czyn?
Skrzywił się; wcześniej, zamykając czarodzieja, nawet nie pomyślał o tym, że ten mógłby zrobić coś takiego. Po chwili jednak zwrócił się w stronę zakonników.
- Było nas tu więcej, nie wiem, jak dokładnie nas tu przetransportowano, ale obudziliśmy się w tych klatkach – powiedział, łypiąc ponuro na rząd klatek, w których zamknięto ich jak zwierzęta. – Udało nam się wydostać i unieszkodliwić strażnika, po czym jedno z nas znalazło to przejście w szafie. Ale... może wy wiecie, gdzie właściwie się znajdujemy? I jak się tu dostaliście? – zapytał ich jeszcze, po czym pospiesznie wskazał na szafę z czerniejącym za nią przejściem. – Pozostali... Udali się tam. Nie wiem, dokąd prowadzi ta droga, bo zostałem w tyle, żeby zamknąć strażnika i nie pozwolić mu na ściganie nas. Jest tu też mała dziewczynka, która bardzo się czegoś bała i nie chciała udać się z pozostałymi. Widzieliście ją? Musimy ją zabrać – dodał, rozglądając się, ale nie zauważył nigdzie małej. Zmartwił się.
Był zaniepokojony; mimo nieoczekiwanego ratunku czuł, że ucieczka wcale nie będzie taka prosta. Skinął jednak na resztę i ruszył przodem w kierunku przejścia, licząc, że pozostali do niego dołączą. Musieli dogonić pozostałych uciekinierów. Miał tylko nadzieję, że przejście za szafą kończy się jakąś bezpieczną drogą wyjścia i że nie pakują się właśnie w jeszcze gorsze tarapaty. Na wszelki wypadek ściskał w dłoni różdżkę.
Skrzywił się; wcześniej, zamykając czarodzieja, nawet nie pomyślał o tym, że ten mógłby zrobić coś takiego. Po chwili jednak zwrócił się w stronę zakonników.
- Było nas tu więcej, nie wiem, jak dokładnie nas tu przetransportowano, ale obudziliśmy się w tych klatkach – powiedział, łypiąc ponuro na rząd klatek, w których zamknięto ich jak zwierzęta. – Udało nam się wydostać i unieszkodliwić strażnika, po czym jedno z nas znalazło to przejście w szafie. Ale... może wy wiecie, gdzie właściwie się znajdujemy? I jak się tu dostaliście? – zapytał ich jeszcze, po czym pospiesznie wskazał na szafę z czerniejącym za nią przejściem. – Pozostali... Udali się tam. Nie wiem, dokąd prowadzi ta droga, bo zostałem w tyle, żeby zamknąć strażnika i nie pozwolić mu na ściganie nas. Jest tu też mała dziewczynka, która bardzo się czegoś bała i nie chciała udać się z pozostałymi. Widzieliście ją? Musimy ją zabrać – dodał, rozglądając się, ale nie zauważył nigdzie małej. Zmartwił się.
Był zaniepokojony; mimo nieoczekiwanego ratunku czuł, że ucieczka wcale nie będzie taka prosta. Skinął jednak na resztę i ruszył przodem w kierunku przejścia, licząc, że pozostali do niego dołączą. Musieli dogonić pozostałych uciekinierów. Miał tylko nadzieję, że przejście za szafą kończy się jakąś bezpieczną drogą wyjścia i że nie pakują się właśnie w jeszcze gorsze tarapaty. Na wszelki wypadek ściskał w dłoni różdżkę.
Florean nie spodziewał się wejść do sali tortur. Wydawało mu się, że znajdzie tutaj kolejne pomieszczenie ze starymi pryczami i workami ziemniaków. Myślał, że przejrzy kolejne szafki, ewentualnie zabierze coś ze sobą i ruszy dalej. Jednak widok narzędzi tortur wbił go w ziemię i przez parę krótkich minut, które zdawały się trwać dla niego jak wieczność, nie mógł ruszyć się z miejsca. Niektóre z przyrządów wydawały mu się znajome - musiał gdzieś o nich czytać, lecz z pewnością nie podejrzewał wtedy, że przyjdzie mu ujrzeć je na żywo. Spojrzał na metalowe stoły pokryte plamami krwi i pomyślał o Lily, o Justine, Michaelu i całej reszcie. Czy ktoś z nich był tutaj torturowany? - Sala tortur! - Wydusił z siebie w końcu, odczuwając suchość w gardle. - Są tu narzędzia tortur, stoły we krwi - dodał, pomału wycofując się z pomieszczenia. Nie chciał spędzić tutaj ani minuty dłużej, jednak czuł potrzebę podzielenia się zdobytą informacją z pozostałymi. Cofając się tak postanowił zajrzeć do pomieszczenia znajdującego się naprzeciwko, nie będąc pewnym, czy ktokolwiek w końcu tam poszedł. Wszedł do środka i zastany widok zdziwił go równie mocno co ten przed chwilą. Spojrzał na wyciągniętą rękę Margo, na zawstydzoną dziewczynkę. Nie musiał się długo zastanawiać, żeby zrozumieć, co się dzieje. - Cześć - zaczął niepewnie. - Widzę, że już poznałaś Margie. Ja mam na imię Florean - powiedział, zdobywając się na uśmiech. Miał wrażenie, że jego usta odzwyczaiły się od takich gestów odkąd wszedł do tej przeklętej wieży. Jakby krok w krok chodziły za nimi Pogrebiny i tylko czekały aż w końcu któreś z nich pęknie. - Nie musisz się nas bać. Przyszliśmy, żeby wam pomóc - dodał i nagle go coś tknęło. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej parę ruchomych ciasteczek. Żyrafę z długą szyją, słonia machającego trąbą, kota myjącego swój ogon, sowę z szeroko rozpostartymi skrzydłami i jeszcze parę innych. Podszedł bliżej niej i wyciągnął dłoń. - Proszę - zachęcił ją, mając nadzieję, że to ją przekona do pójścia z którymś z nich.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krucza wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight