Jezioro Magicznej Sasanki
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Jezioro Magicznej Sasanki
Niewielkie, zdumiewająco przejrzyste jezioro, jak na londyńskie okolice; fakt trzymania go z daleka od mugoli z pewnością pomaga tę czystość utrzymać. Jest to sztuczny zbiornik stworzony przy pomocy magii, pośrodku którego znajduje się wielki głaz, kształtem przypominający sasankę - stąd jego nazwa. Sasanka jest fontanną, z jej kielicha co jakiś czas wytryskują strumienie różnobarwnej wody, która zamienia się w krystaliczną, kiedy wchłonie ją jezioro. Potężna bariera sprawia, że mugole instynktownie omijają to miejsce.
Kiedy dni są cieplejsze, kilka stóp nad zadbanymi trawnikami lewitują dywany, na których piknikują czarodzieje, a na wodę wypływają drewniane łódki o zaczarowanych sterach, bezpiecznie dryfujące po przyjemnie kołyszącej nimi się wodzie.
Kiedy dni są cieplejsze, kilka stóp nad zadbanymi trawnikami lewitują dywany, na których piknikują czarodzieje, a na wodę wypływają drewniane łódki o zaczarowanych sterach, bezpiecznie dryfujące po przyjemnie kołyszącej nimi się wodzie.
/ 9 kwietnia
- Cześć Piękna… - mruknęła w powitaniu do sowy otwierając szerzej okno. Tą konkretną zdążyła już poznać chociaż uwielbiała wszystkie sowy. Miała z nimi dość szczególne połączenie i to już od najmłodszych lat. Odkąd wysłała pierwszy list sową matki, odkąd pierwszy raz dotknęła jej delikatnych piór i usłyszała głośne pohukiwanie za oknem. Jej sowa zakupiona na Pokątnej przez pójściem do Hogwartu stała się nie tylko sposobem na komunikowanie się ze światem, ale także druhem i przyjacielem. O patronusie już nie wspominając. Sowy były związane z jej naturą wędrowca. Ta myśl sprawiła, że ręka zacisnęła jej się na naszyjniku w kształcie właśnie tego zwierzęcia. Szybko wróciła do rzeczywistości spoglądając na białą kopertę naznaczoną szkarłatną pieczęcią. Listy z Ministerstwa Magii były ostatnim czasem dość częste, a ona nie mogła narzekać na brak zajęć. Chociaż nie było to to czym zajmowała się wcześniej i nigdy nie myślała, że będzie wykorzystywać swoje umiejętności w taki sposób to było to lepsze niż nic. To tylko pokazało jak bardzo zmuszona do powrotu się zmieniła. Jak choroba ją zmieniła. Była osobą nastawioną na wszystko albo nic. Nie istniały półśrodki. Wiedziała, że jest dobra w tym co robi nawet jeżeli świat krzyczał jej prosto w twarz, że jest inaczej. Takie życie było proste. Wszystko co robiła – robiła w stu procentach i czuła się z tym dobrze. Kiedy przychodziły porażki wiedziała, że nie były one spowodowane jej niedociągnięciami, a rzeczami, na które nie miała wpływu. Była pewną siebie kobietą. Teraz się to zmieniło. Nie tylko doceniała proste zajęcia to też potrafiła skupić się na kompromisie, który w końcu w jej umyśle zaczął istnieć. Spojrzała na sowę i przejechała dłonią po jej upierzeniu w geście podziękowania. Kiedy ptak odleciał blondynka zamknęła okno i przełamała pieczęć. Przejechała szybko wzrokiem po tekście. Wcale nie była zaskoczona widząc masę ogólników dotyczących sprawy, którą miała się zająć. Zwykle właśnie takie listy dostawała i dostosowanie się do czegoś o czym wiedziałeś jedynie garstkę informacji było trudne. Trudne, ale do zrobienia. Działanie pod presją nie było dla niej ciężarem. Tak jak podążanie za garstką informacji. Właściwie bardzo dobrze to znała i wiedziała jak sobie w takich sytuacjach radzić. Niezliczone sytuacje, w których coś co wydawało się by proste stawało się problemem prawie, że nie do rozwiązania. Każda jej wyprawa była podpięta pod wielki znak zapytania stawiany na ich ścieżkach. Co jeśli nie byłaby tam wtedy? Kim by się stała gdyby nie czas temu poświęcony? Życie było zagadką, której nie potrafiła często rozgryźć. Sięgnęła po kubek kawy, który odstawiła na blat kiedy przyleciała sowa. W drodze do sypialni wypiła ją jednym duszkiem i zaczęła się zbierać. Już było prawie południe, a nad jezioro Magicznej Sasanki lepiej było wybierać się za dnia. Wieczorem było tam zbyt… tłoczno.
Lucinda doskonale znała to miejsce. Pamiętała czasy kiedy guwernantki zabierały tutaj ją i jej rodzeństwo. Czasami nawet kuzynów. Była najmłodsza dlatego to miejsce cieszyło ją najbardziej. Jej starsze rodzeństwo spędzało czas na czytaniu książek, wypatrywaniu magii. Ona szukała przygód. Zaglądała do każdego lewitującego dywanu, podsłuchiwała z wrodzoną dyskrecją rozmów innych. Zwykle kończyło się to ściąganiem na ziemię powtórką z literatury bo w końcu życie szlachcianki to ciągła nauka. Dążenie do perfekcji. Co by teraz powiedziały jej ukochane guwernantki – Charlotte i Sibile? Widząc ją w spodniach, długim do stóp płaszczu i z nazwą klątwy na ustach? Każdy próbował ją zmienić. Nikt nie pomyślał, że niektórych ludzi po prostu nie dało się zmienić. Niektórzy już tacy byli. Ona już taka była. Jezioro Magicznej Sasanki właściwie wcale się nie zmieniło. Nadal kolorowa woda zmieniała swą barwę wpadając do jeziora, nadal szum wody zagłuszał wycie wiatru i nadal dawny unosiły się czekając na chcących spędzić czas na świeżym powietrzu czarodziei. Jednak ostatnimi czasy czarodziei odwiedzających to miejsce było coraz mniej. Niektórzy ludzie wychodzili stąd inni i nikt nie potrafił stwierdzić skąd to się brało. Delikatna wysypka na skórze, agresywne zachowania, irracjonalne pomysły. Zaczęto mówić, że miejsce to zostało albo przeklęte, albo jakiś czarnoksiężnik wrzucił do jeziora coś co przeklęło wodę zmieniając ludzi. Nie zdziwiła się więc, że Ministerstwo Magii postanowiło sprawdzić gdzie leży prawda. Zaskoczył ją tylko fakt, że nie próbowali odnaleźć tej prawdy samotnie. To by bardziej do nich pasowało. A może właśnie tak było i dopiero teraz postanowili postawić na kogoś bardziej… pojętego? To było mało ważne. Obeszła jezioro przyglądając się czy woda, w którymś miejscu nie różni się kolorem od całości. Przyjrzała się roślinom i żadna też nie wydawała się być jakoś szczególnie potraktowana. Nauczyła się szukać skutków w naturze. To ona reagowała pierwsza, a dopiero później reagowali ludzie. Przystanęła rozglądając się na boki i ściągnęła kaptur spoglądając na konary drzew. Wsłuchała się w… ciszę. Żadnego śpiewu ptaków, żadnego dźwięku nadlatujących owadów. Cisza w takim miejscu nie była czymś naturalnym. Była zwiastunem czegoś złego, mroczniejszego. Dlatego Lucinda wróciła na ścieżkę, którą tutaj przyszła i rozejrzała się po całej okolicy szukając najlepszego miejsca do rzucania zaklęć. W oczy rzucił jej się pagórek więc ruszyła w jego stronę. Musiała mieć dobry widok, żeby nie musieć rzucać zaklęć po każdej stronie jeziora. Kiedy już dotarła i upewniła się, że to będzie najlepszym wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza różdżkę i mruknęła ciche - Hexa Revelio – z różdżki wypłynęła smuga jasnego światła i poszybowała w górę. Lucinda pomyślała, że tam się zatrzyma by po chwili rozpłynąć się w powietrzu, ale tak się nie stało. Kula jasnego światła pomknęła wzdłuż jeziora zatrzymując się na przeciwległym brzegu. - Hmm… - mruknęła blondynka zainteresowana swoim odkryciem. Nie czekając aż blask zniknie teleportowała się na brzeg i podeszła bliżej, ale przy tym zachowując bezpieczną odległość. Nie zawsze trzeba przedmiotu dotknąć by ten mógł kogoś przekląć. Czasami wystarczała odległość, czasami kilka kropel przeklętej od przedmiotu wody. Nie wiedziała co zadziałało tutaj. Lucinda rozejrzała się i spostrzegając rosnącego w głębi drzew miodunka. Podeszła po niego i przez chwile zrobiło jej się szkoda takiego ładnego kwiatka tym bardziej, że wiedziała co się z nim stanie kiedy wrzuci go do wody. Lucinda czasami była aż nadto empatyczna. Chociaż wydawało się mieć do pozytywne wydźwięk w jej życiu to czasami było tak niepotrzebne, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Nie myślała tutaj o kwiecie, a o ludziach. Znała tak wielu i wielu nie zasługiwało na by pokładać w nich zaufanie. Nie zasługiwali na ciepłe uczucia, którymi blondynka ich obdarowywała. Bardzo często właśnie przez swoje ślepe patrzenie na człowieka jako na kogoś dobrego dostała cios prosto w serce. Może gdyby nie była tak emocjonalna. Tylko, że wtedy nie byłaby sobą. Selwyn z kwiatkiem wróciła do swojej bezpiecznej odległości i rzuciła w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą świecił blask zaklęcia kwiat. Miodunek tak jak podejrzewała po dotknięciu z wodą opadł na dno chociaż jego ciężar powinien unosić go na wodzie, a potem wynurzył się cały czarny i zwiędnięty. Lucinda skrzywiła się na ten widok i przewróciła oczami. Musiała wyciągnąć ów przedmiot, a to miało trochę potrwać bo kto wie co jeszcze mogła tam znaleźć. Zrobiła więc to co zrobiłby każdy łamacz klątw w tej sytuacji. Sięgnęła po różdżkę i znajomych ruchem dłoni wypowiedziała tak często używane przez nią zaklęcie. - Finite Incantatem – mruknęła cicho wiedząc, że jakiekolwiek zaklęcie zostało rzucone na magiczny przedmiot powinno to zniwelować jego działa na tyle by była w stanie ów przedmiot stąd zabrać, a także dokładnie dowiedzieć się krok po kroku co za tym się kryje. Biały blask rozszedł się falą w miejscu, w którym znajdował się przedmiot i unoszący się zwiędnięty kwiat. Wystarczyło już tylko jedno sięgnąć.
z.t
- Cześć Piękna… - mruknęła w powitaniu do sowy otwierając szerzej okno. Tą konkretną zdążyła już poznać chociaż uwielbiała wszystkie sowy. Miała z nimi dość szczególne połączenie i to już od najmłodszych lat. Odkąd wysłała pierwszy list sową matki, odkąd pierwszy raz dotknęła jej delikatnych piór i usłyszała głośne pohukiwanie za oknem. Jej sowa zakupiona na Pokątnej przez pójściem do Hogwartu stała się nie tylko sposobem na komunikowanie się ze światem, ale także druhem i przyjacielem. O patronusie już nie wspominając. Sowy były związane z jej naturą wędrowca. Ta myśl sprawiła, że ręka zacisnęła jej się na naszyjniku w kształcie właśnie tego zwierzęcia. Szybko wróciła do rzeczywistości spoglądając na białą kopertę naznaczoną szkarłatną pieczęcią. Listy z Ministerstwa Magii były ostatnim czasem dość częste, a ona nie mogła narzekać na brak zajęć. Chociaż nie było to to czym zajmowała się wcześniej i nigdy nie myślała, że będzie wykorzystywać swoje umiejętności w taki sposób to było to lepsze niż nic. To tylko pokazało jak bardzo zmuszona do powrotu się zmieniła. Jak choroba ją zmieniła. Była osobą nastawioną na wszystko albo nic. Nie istniały półśrodki. Wiedziała, że jest dobra w tym co robi nawet jeżeli świat krzyczał jej prosto w twarz, że jest inaczej. Takie życie było proste. Wszystko co robiła – robiła w stu procentach i czuła się z tym dobrze. Kiedy przychodziły porażki wiedziała, że nie były one spowodowane jej niedociągnięciami, a rzeczami, na które nie miała wpływu. Była pewną siebie kobietą. Teraz się to zmieniło. Nie tylko doceniała proste zajęcia to też potrafiła skupić się na kompromisie, który w końcu w jej umyśle zaczął istnieć. Spojrzała na sowę i przejechała dłonią po jej upierzeniu w geście podziękowania. Kiedy ptak odleciał blondynka zamknęła okno i przełamała pieczęć. Przejechała szybko wzrokiem po tekście. Wcale nie była zaskoczona widząc masę ogólników dotyczących sprawy, którą miała się zająć. Zwykle właśnie takie listy dostawała i dostosowanie się do czegoś o czym wiedziałeś jedynie garstkę informacji było trudne. Trudne, ale do zrobienia. Działanie pod presją nie było dla niej ciężarem. Tak jak podążanie za garstką informacji. Właściwie bardzo dobrze to znała i wiedziała jak sobie w takich sytuacjach radzić. Niezliczone sytuacje, w których coś co wydawało się by proste stawało się problemem prawie, że nie do rozwiązania. Każda jej wyprawa była podpięta pod wielki znak zapytania stawiany na ich ścieżkach. Co jeśli nie byłaby tam wtedy? Kim by się stała gdyby nie czas temu poświęcony? Życie było zagadką, której nie potrafiła często rozgryźć. Sięgnęła po kubek kawy, który odstawiła na blat kiedy przyleciała sowa. W drodze do sypialni wypiła ją jednym duszkiem i zaczęła się zbierać. Już było prawie południe, a nad jezioro Magicznej Sasanki lepiej było wybierać się za dnia. Wieczorem było tam zbyt… tłoczno.
Lucinda doskonale znała to miejsce. Pamiętała czasy kiedy guwernantki zabierały tutaj ją i jej rodzeństwo. Czasami nawet kuzynów. Była najmłodsza dlatego to miejsce cieszyło ją najbardziej. Jej starsze rodzeństwo spędzało czas na czytaniu książek, wypatrywaniu magii. Ona szukała przygód. Zaglądała do każdego lewitującego dywanu, podsłuchiwała z wrodzoną dyskrecją rozmów innych. Zwykle kończyło się to ściąganiem na ziemię powtórką z literatury bo w końcu życie szlachcianki to ciągła nauka. Dążenie do perfekcji. Co by teraz powiedziały jej ukochane guwernantki – Charlotte i Sibile? Widząc ją w spodniach, długim do stóp płaszczu i z nazwą klątwy na ustach? Każdy próbował ją zmienić. Nikt nie pomyślał, że niektórych ludzi po prostu nie dało się zmienić. Niektórzy już tacy byli. Ona już taka była. Jezioro Magicznej Sasanki właściwie wcale się nie zmieniło. Nadal kolorowa woda zmieniała swą barwę wpadając do jeziora, nadal szum wody zagłuszał wycie wiatru i nadal dawny unosiły się czekając na chcących spędzić czas na świeżym powietrzu czarodziei. Jednak ostatnimi czasy czarodziei odwiedzających to miejsce było coraz mniej. Niektórzy ludzie wychodzili stąd inni i nikt nie potrafił stwierdzić skąd to się brało. Delikatna wysypka na skórze, agresywne zachowania, irracjonalne pomysły. Zaczęto mówić, że miejsce to zostało albo przeklęte, albo jakiś czarnoksiężnik wrzucił do jeziora coś co przeklęło wodę zmieniając ludzi. Nie zdziwiła się więc, że Ministerstwo Magii postanowiło sprawdzić gdzie leży prawda. Zaskoczył ją tylko fakt, że nie próbowali odnaleźć tej prawdy samotnie. To by bardziej do nich pasowało. A może właśnie tak było i dopiero teraz postanowili postawić na kogoś bardziej… pojętego? To było mało ważne. Obeszła jezioro przyglądając się czy woda, w którymś miejscu nie różni się kolorem od całości. Przyjrzała się roślinom i żadna też nie wydawała się być jakoś szczególnie potraktowana. Nauczyła się szukać skutków w naturze. To ona reagowała pierwsza, a dopiero później reagowali ludzie. Przystanęła rozglądając się na boki i ściągnęła kaptur spoglądając na konary drzew. Wsłuchała się w… ciszę. Żadnego śpiewu ptaków, żadnego dźwięku nadlatujących owadów. Cisza w takim miejscu nie była czymś naturalnym. Była zwiastunem czegoś złego, mroczniejszego. Dlatego Lucinda wróciła na ścieżkę, którą tutaj przyszła i rozejrzała się po całej okolicy szukając najlepszego miejsca do rzucania zaklęć. W oczy rzucił jej się pagórek więc ruszyła w jego stronę. Musiała mieć dobry widok, żeby nie musieć rzucać zaklęć po każdej stronie jeziora. Kiedy już dotarła i upewniła się, że to będzie najlepszym wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza różdżkę i mruknęła ciche - Hexa Revelio – z różdżki wypłynęła smuga jasnego światła i poszybowała w górę. Lucinda pomyślała, że tam się zatrzyma by po chwili rozpłynąć się w powietrzu, ale tak się nie stało. Kula jasnego światła pomknęła wzdłuż jeziora zatrzymując się na przeciwległym brzegu. - Hmm… - mruknęła blondynka zainteresowana swoim odkryciem. Nie czekając aż blask zniknie teleportowała się na brzeg i podeszła bliżej, ale przy tym zachowując bezpieczną odległość. Nie zawsze trzeba przedmiotu dotknąć by ten mógł kogoś przekląć. Czasami wystarczała odległość, czasami kilka kropel przeklętej od przedmiotu wody. Nie wiedziała co zadziałało tutaj. Lucinda rozejrzała się i spostrzegając rosnącego w głębi drzew miodunka. Podeszła po niego i przez chwile zrobiło jej się szkoda takiego ładnego kwiatka tym bardziej, że wiedziała co się z nim stanie kiedy wrzuci go do wody. Lucinda czasami była aż nadto empatyczna. Chociaż wydawało się mieć do pozytywne wydźwięk w jej życiu to czasami było tak niepotrzebne, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Nie myślała tutaj o kwiecie, a o ludziach. Znała tak wielu i wielu nie zasługiwało na by pokładać w nich zaufanie. Nie zasługiwali na ciepłe uczucia, którymi blondynka ich obdarowywała. Bardzo często właśnie przez swoje ślepe patrzenie na człowieka jako na kogoś dobrego dostała cios prosto w serce. Może gdyby nie była tak emocjonalna. Tylko, że wtedy nie byłaby sobą. Selwyn z kwiatkiem wróciła do swojej bezpiecznej odległości i rzuciła w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą świecił blask zaklęcia kwiat. Miodunek tak jak podejrzewała po dotknięciu z wodą opadł na dno chociaż jego ciężar powinien unosić go na wodzie, a potem wynurzył się cały czarny i zwiędnięty. Lucinda skrzywiła się na ten widok i przewróciła oczami. Musiała wyciągnąć ów przedmiot, a to miało trochę potrwać bo kto wie co jeszcze mogła tam znaleźć. Zrobiła więc to co zrobiłby każdy łamacz klątw w tej sytuacji. Sięgnęła po różdżkę i znajomych ruchem dłoni wypowiedziała tak często używane przez nią zaklęcie. - Finite Incantatem – mruknęła cicho wiedząc, że jakiekolwiek zaklęcie zostało rzucone na magiczny przedmiot powinno to zniwelować jego działa na tyle by była w stanie ów przedmiot stąd zabrać, a także dokładnie dowiedzieć się krok po kroku co za tym się kryje. Biały blask rozszedł się falą w miejscu, w którym znajdował się przedmiot i unoszący się zwiędnięty kwiat. Wystarczyło już tylko jedno sięgnąć.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mama mówiła jej kiedyś, że miłość zdarza się ciągle, ale nie często kluczy wokół jednej osoby i jeśli nie spostrzeżemy jej w porę, lub przegapimy jej całkiem, może o nas zapomnieć całkiem. Mówiła jej też, że miłości nie należy się bać, ani wierzyć w klątwy o których opowiadała babcia Wilde. Klątwy o tym, że w ramionach kobiet z linii Wild nieszczęśnika czeka tylko cierpieniem. Mówiła, że ona jest zaprzeczeniem tych słów, bo przecież August nie cierpi.
Czy powiedziałaby tak teraz?
Justine nie wiedziała, bo przecież wiedziała, że jej ojciec cierpi, choć stara się być silnym dla nich. A sama - jak się okazało - miała w życiu styczność nie z jedną klątwą a z dwiema. A jeśli liczyć i tą przekazaną w linii matki, tą która miłości nie pomagała właściwie, to nawet trzy.
I brzmiało to absurdalnie. Naprawdę. Bowiem jak można było oblec miłość klątwą, skoro była uczuciem najczystszym? Jak można było twierdzić że jedna jest bardziej odpowiednia od drugiej. Albo jak rozpoznawać która właściwa jest, a która nie. A ona czuła, gdzieś w środku, a to uczucie rosło powoli i długo, że jej właśnie taka była - właściwa.
Jednak mimo tego, rzeczywistość postanowiła zweryfikować ją inaczej a sama Tonks gubiła się powoli we wszystkim - a już najbardziej w sobie.
Bo oto w końcu po latach - najpierw żmudnego przedzierania się przez chaszcze własnych uczuć, aż do zrozumienia ich - przyznała się do tego co czuła. Przyznała się mówiąc, że nie oczekuje nic. Wierząc, że właśnie tak jest. Ale jednak nie potrafiła zgasić lekkiego zawodu, braku, który pojawił się po wszystkim. Kiedy jedyne ramiona które potrafiły przynieść sen, jedyne które potrafiły przynieść choć wrażenie bezpieczeństwa, w końcu, jedyne w których potrafiła zasnąć postanowiły samodzielnie oddelegować się na kanapę. I nie mogła nie odnieść wrażenia, że winnym temu jest jej wyznanie, czy może raczej przyznanie się - przecież wcześniej, dosłownie chwilę wcześniej, jeszcze próbowały pomóc jej zasnąć, przyciągały do siebie, gdy znów ze snu wyrywał ją jej własny krzyk. Że to ona sama pozbawiła się tego, co pozwalało jej przejść przez noc.
Ale nie mówiła nic.
Trwała w tym dziwnym układzie nie potrafiąc zrobić kroku w przód - a już tym bardziej w tył, bo wiedziała, że cofnąć się już nie mogła. Nie wróciła na St. James Street, jeszcze nie i nie wiedziała czy w ogóle tam wróci. Nie przeniosła się też do siostry, chociaż wiedziała że ta nie powinna zostawać sama. Nie teraz, kiedy obie straciły matkę, a chwilę później i ojca, który zgodził przenieść się do ciotki Roany do Kornwalii. Nie, tkwiła nadal w mieszkaniu które należało do niego, którego zapachy zdawały się znajome i kojarzące właśnie w z nim tylko dlatego, że wtedy na cmentarzu powiedział nigdzie nie idziesz. Więc nie poszła. Nie chciała. Nie mogła.
Chyba dlatego, że jej miejsce jakoś naturalnie od zawsze zdawało się być u jego boku. Że właśnie tam zdawało się najwygodniej, paradoksalnie niezależnie od tego, czy było dobrze, czy źle. Bolało ją jednak to, że się oddala. Że z każdym dniem staje się bardziej odległy bo i to zdawało się jej winą.
Nie spała więc dobrze. A właściwie nie spała prawie wcale. Padała w którymś momencie zrzucona z nóg wycieńczeniem i budziła się po kilku godzinach przeplatających się koszmarów. Budziła się też gdy podnosił się o świcie z kanapy; czasem w ogóle wtedy nie spała. Przebudzała się też, gdy wracał po nocnej warcie, nie mówiła jednak nic, zawieszając jedynie na nim niebieskie spojrzenie na kilka chwil - czasem chwil których nawet nie zauważał - wdzięczna losowi za to, że ponownie wrócił. Do domu, choć wątpiła, że do niej.
To wszystko było dziwne, bo zdawało się, że jakaś magiczna siła nieprzerwanie ciągnie ich ku sobie, ale odnosiła wrażenie że on z całej siły tej sile na przeciw staje jakby wiedząc więcej, jakby nie mówiąc jej wszystkiego. Znów jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że powiedział jej wszystko, a na pewno więcej, niźli niektórym. Więc trwała w zawieszeniu. Trwała obok niego i dla niego i wiedziała, że będzie nadal trwać, ale stan stagnacji nie mógł dalej jej towarzyszyć, a to wszystko co się działo - w niej samej, na około w Londynie - skłaniało do przemyśleń i pchało do wniosków. Te zaś popchnęły ją do napisania lisów i zadania pytań, które miały rozwiać jej wątpliwości. Musiała jednak zadać jeszcze jedno pytanie, tak samo jak musiała poćwiczyć. Dlatego postanowiła zrobić to jednocześnie mając nadzieję...
Właśnie, nadzieję na co? Właściwie sama nie wiedziała.
Przemieszczała się niedaleko brzegu, zdecydowanie bliżej, niż kiedykolwiek widziano ją dotychczas odkrywając, że woda nie przeszkadza jej już tak bardzo jak kiedyś. Nadal za nią nie przepadała, ale było to raczej coś jak brukselka, której nie lubiła, ale dała się przełknąć. Rozumiała już, czym wcześniej powodowany był jej strach, rozumiała, bo poznała wszystko, co zostało utajone w jej głowie.
Jezioro Magicznej Sasanki zdawało się doskonałe, bo było ukryte przed mugolami, z Samuelem umówiła się już wcześniej - i jak nigdy zjawiła się też wcześniej. Jednak po przespacerowaniu kilku odcinków w tę i z powrotem postanowiła jednak usiąść na ziemi. Zaplatając nogi w turecki siad, a dłonie układając za plecami odchyliła się by spojrzeć w niebo i z uwagą lustrować chmury, mozolnie, powoli mknące jej nad głową. Właściwie to był ładny dzień, czemu nie zauważyła tego wcześniej?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| Początek czerwca
Zbyt łatwo przychodziło mu odnajdowanie samotności. Przerażała z jednej strony, a z drugiej oferowało ułomny fragment ciszy, który barwił jego usta milczeniem, gdy tylko padały niewygodne pytania. Budowanie wokół siebie muru przychodziło jeszcze łatwiej. Pomagała mu nabyta umiejętność, pomagały i poszanowania. Pomagały nawet klątwy, które znaczyły jego obecność niby mugolskie tatuaże na skórze. Samotnię odnalazł i przy jeziorze, pojawiając się na niej o wiele wcześniej, niż wynikałoby to z prośby, która otrzymał i której nie chciał odmówić. Chociaż powinien.
Czuł się jak jeden ze złodziei, który oczekiwał ofiary. Ironicznie, jak łowca. Pogrążony w cieniu drzew, przerwał znęcanie się nad okazałym głazem, którego fragmenty i pył rozsypały się wokół stóp, niby śnieżna ścieżka. Na włosach i rodzie osadziły się drobiny skalne, od czasu do czasu lądując na ustach i języku, by objawić swoją obecność zgrzytaniem pod zębami.
Pojawiła się cicho, jak nimfa wędrując blisko przy brzegu jeziora, a Skamnader trwał pochylony pod drugiej stronie, obserwując drobną sylwetkę i jasne włosy, który co jakiś czas poprawiała, zakładając za ucho. Może nie widział tego wcale z odległości, która dzieliła go od kobiety, dopowiadając gesty, które znał na pamięć. I jak zdrajca, kradł widok, który został mu zabroniony. Od którego sam oddzielał się coraz wyższym murem. Absurdalny rodzaj ochrony. Im dalej od niego, tym bezpieczniej. Nawet, gdy miał zostawić z nią fragment swojej duszy. Zasługiwała na więcej, niż mógł ... jej dać. Nosił w końcu tylko zniszczenie.
Poruszył sie dopiero, gdy usiadła, odwracając wzrok gdzieś do góry. Czego upatrywała w usianym cieniami niebie? Anioły, o których opowiadała mu Gabrielle, musiały dawno spaść na ziemię i roztrzaskać skrzydła w pożerającej ziemię mroku. A jasne, kobiece oblicze wciąż unosiło się ku górze, chwytając na policzkach drgające od chmur promienie.
Poruszał się cicho, okrążając brzeg jeziora i wciąż obserwując zmiany, które mogły zajść wokół siedzącej ratowniczki. Nie był jednak przekonany, czy tym co przyciągało spojrzenie była troska, czy też wiercąca się, jak złowiona na hak ośmiornica - tęsknota. Była daleko, nawet, gdy znajdowała się tuz obok w pokoju. Nawet, gdy myślała, że na nią nie patrzy, gdy udawała, ze śpi, szarpiąc się na zbyt dużym dla niej łóżku. Widział i zbierał winę, sklejającą bolesną prawdę w całość.
Mogła go usłyszeć, gdy miękko pokonywał dzielącą ich odległość. Zmurszała od anomalii trwała wciąż wytłumiała kroki, ale nie starał sie ukryć swojej obecności. Zatrzymał się za nią, stając plecami i nie ośmielając się zakłócać projekcji, którą rysowały jej oczy. Pochylił się odrobinę, tylko na moment przysłaniając widok, chwytając źrenicami odbijający się w niebie błękit jej oczu - Królestwo za twoją myśl - odezwał się cicho, jakby głośniejsze tony mogły zakłócić niewidzialna granicę, którą wyznaczyła spojrzeniem. I zanim zdążyła mu odpowiedzieć, usiadł obok, ale wzrok skupił na ciemno błyskającej tafli jeziora, jakby w jego lustrze miał odnaleźć chociaż kilka odpowiedzi na niezadane nigdy pytania. Wyprostował ramiona i oparł dłonie na bokach, wbijając palce w chłodny, wilgotny od wody piasek. Nie kłopotał sie nawet podwijaniem rękawów, których czerń momentalnie obsypał piasek - Jeśli będziesz gotowa, powiedz - mieli w końcu trenować, cel był jasny, a mimo to powietrze przesiąknięte było tajemnicą, której wciąż nie rozumiał. A może jak większość mężczyzn, był po prostu ślepy.
Zbyt łatwo przychodziło mu odnajdowanie samotności. Przerażała z jednej strony, a z drugiej oferowało ułomny fragment ciszy, który barwił jego usta milczeniem, gdy tylko padały niewygodne pytania. Budowanie wokół siebie muru przychodziło jeszcze łatwiej. Pomagała mu nabyta umiejętność, pomagały i poszanowania. Pomagały nawet klątwy, które znaczyły jego obecność niby mugolskie tatuaże na skórze. Samotnię odnalazł i przy jeziorze, pojawiając się na niej o wiele wcześniej, niż wynikałoby to z prośby, która otrzymał i której nie chciał odmówić. Chociaż powinien.
Czuł się jak jeden ze złodziei, który oczekiwał ofiary. Ironicznie, jak łowca. Pogrążony w cieniu drzew, przerwał znęcanie się nad okazałym głazem, którego fragmenty i pył rozsypały się wokół stóp, niby śnieżna ścieżka. Na włosach i rodzie osadziły się drobiny skalne, od czasu do czasu lądując na ustach i języku, by objawić swoją obecność zgrzytaniem pod zębami.
Pojawiła się cicho, jak nimfa wędrując blisko przy brzegu jeziora, a Skamnader trwał pochylony pod drugiej stronie, obserwując drobną sylwetkę i jasne włosy, który co jakiś czas poprawiała, zakładając za ucho. Może nie widział tego wcale z odległości, która dzieliła go od kobiety, dopowiadając gesty, które znał na pamięć. I jak zdrajca, kradł widok, który został mu zabroniony. Od którego sam oddzielał się coraz wyższym murem. Absurdalny rodzaj ochrony. Im dalej od niego, tym bezpieczniej. Nawet, gdy miał zostawić z nią fragment swojej duszy. Zasługiwała na więcej, niż mógł ... jej dać. Nosił w końcu tylko zniszczenie.
Poruszył sie dopiero, gdy usiadła, odwracając wzrok gdzieś do góry. Czego upatrywała w usianym cieniami niebie? Anioły, o których opowiadała mu Gabrielle, musiały dawno spaść na ziemię i roztrzaskać skrzydła w pożerającej ziemię mroku. A jasne, kobiece oblicze wciąż unosiło się ku górze, chwytając na policzkach drgające od chmur promienie.
Poruszał się cicho, okrążając brzeg jeziora i wciąż obserwując zmiany, które mogły zajść wokół siedzącej ratowniczki. Nie był jednak przekonany, czy tym co przyciągało spojrzenie była troska, czy też wiercąca się, jak złowiona na hak ośmiornica - tęsknota. Była daleko, nawet, gdy znajdowała się tuz obok w pokoju. Nawet, gdy myślała, że na nią nie patrzy, gdy udawała, ze śpi, szarpiąc się na zbyt dużym dla niej łóżku. Widział i zbierał winę, sklejającą bolesną prawdę w całość.
Mogła go usłyszeć, gdy miękko pokonywał dzielącą ich odległość. Zmurszała od anomalii trwała wciąż wytłumiała kroki, ale nie starał sie ukryć swojej obecności. Zatrzymał się za nią, stając plecami i nie ośmielając się zakłócać projekcji, którą rysowały jej oczy. Pochylił się odrobinę, tylko na moment przysłaniając widok, chwytając źrenicami odbijający się w niebie błękit jej oczu - Królestwo za twoją myśl - odezwał się cicho, jakby głośniejsze tony mogły zakłócić niewidzialna granicę, którą wyznaczyła spojrzeniem. I zanim zdążyła mu odpowiedzieć, usiadł obok, ale wzrok skupił na ciemno błyskającej tafli jeziora, jakby w jego lustrze miał odnaleźć chociaż kilka odpowiedzi na niezadane nigdy pytania. Wyprostował ramiona i oparł dłonie na bokach, wbijając palce w chłodny, wilgotny od wody piasek. Nie kłopotał sie nawet podwijaniem rękawów, których czerń momentalnie obsypał piasek - Jeśli będziesz gotowa, powiedz - mieli w końcu trenować, cel był jasny, a mimo to powietrze przesiąknięte było tajemnicą, której wciąż nie rozumiał. A może jak większość mężczyzn, był po prostu ślepy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 03.10.18 0:48, w całości zmieniany 1 raz
Było przyjemnie, miała ochotę zamknąć oczy i pozwolić by powietrze owiało jej twarz. Jednak nie mogła oderwać wzroku od obłoków sunących przez niebo, które nasuwały myśli. Cień który pojawił się nad nią odciągnął zarówno wzrok jak i myśli.
- Chmury, Sam. - odpowiedziała cicho, zawieszając spojrzenie na czarnych, dobrze znanych tęczówkach w które tak mocno lubiła się wpatrywać. Których ostatnio nie widywała tak często, mimo że w teorii byli siebie tak blisko. Tęskniła za nim, mając go przy sobie. Cholerny paradoks którego szczerze nie znosiła. Odprowadziła spojrzeniem sylwetkę która zaraz znalazła się obok niej. Patrzyła na tak dobrze znany jej profil którego oczy łaknęły mocno. Nie odbierała im więc sposobności. Zmieniła pozycję. Rozplątała węzeł z nóg i wyciągnęła je przed siebie, jedną zarzucając na drugą. Założyła za ucho kilka kosmyków jasnych, krótkich włosów. Dłonie ponownie ułożyła za plecami, odchylając się trochę by znów spojrzeć na niebiosa. - Wszystko się zmieniło. - ona - całkowicie, kompletnie w ogóle nie przypominała już starej siebie, on - może nie była to zmiana duża, nadal przecież pozostawał sobą, jednak sytuacja i na nim pozostawiła swoje własne piętno, całe otoczenie, Londyn, który stanął na głowie i na ten moment kompletnie nie był w stanie powrócić do swojego wcześniejszego ułożenia. - Paradoksalnie one zdają mi się niezmienne. - dodała i choć dla niej samej brzmiało to dziwacznie, nie czuła obaw by podzielić się właśnie z nim tym przemyśleniem. Powierzyła mu serce, powierzenie myśli nie było już tak straszne. Czy brzmiała jak szalona? Możliwe - w końcu chmury zmieniały się niezmiennie i codzienne, a jednak siedziała tutaj wygłaszając tezy o ich niezmienności.
Przymknęła powieki, powstrzymując pytania, które cisnęły się na usta. Pytania, które wiedziała że będzie musiała kiedyś zadać. Jednak powtarzała sobie, że to jeszcze nie jest dobry czas - odpowiedni moment - że gdy właśnie taki nadejdzie, nie będzie miała żadnych wątpliwości.
Co chciała wiedzieć? Właściwie wszystko. Wszystko dla niej, ale dla świata prawdopodobnie nic z jej wszystkiego nie miało większego znaczenia. Czy znaczy coś dla niego. I czy to coś, to coś więcej, niźli przyjaźń z której bierze się troska. Cz istniała szansa, by kiedyś byli oni nie on i ona, razem, jako jedność. Czy gdyby to wszystko na dookoła w końcu pozbyło się szaleństwa, czy wtedy mogłoby być inaczej? I w końcu czy mógłby ją pokochać, prawdziwie i szczerze, całkowicie i do końca, tak jak i ona kochała jego - gdyby nie to wszystko?
Pytania nawiedzały ją nagle, czasem o sobie tylko przypominając. A Just nie była pewna czego chce. Odpowiedzi mogły nie być takimi jakich pragnęła - co zrobiłaby wtedy, uzyskawszy ja w formie innej, niż tej której pragnęła? Jakby się zachowała, czy byłaby nadal w stanie trwać obok gdyby powiedział jej że nie?
Nie wiedziała i przynajmniej dzisiaj nie chciała się tego dowiedzieć dlatego też rozmowę na temat którego nawet nie zaczęła uznała za zamknięty. Do czasu - oczywiście.
Mama powiedziała jej kiedyś, że tylko dzięki miłości i przyjaźni możemy stworzyć wrażenie iż nie jesteśmy prawdziwie sami, bowiem sami się rodzimy i samotnie umieramy. Jednak czy nie było to przypadkiem najbardziej zmyślną formą okłamywania samego siebie? Z jednej strony nie mogła nie zgodzić się z tym - samotność była prawdziwym przyjacielem człowieka i najbliższa kochanką która odnajdywała nas, gdy wchodziliśmy w swoje myśli, skryte przed wszystkimi innymi.
Pozwoliła jeszcze by cisza zatańczyła między nimi opadając spokojnie na ramiona. W końcu odepchnęła się dłońmi, by zaraz znów zbić nogi w turecki siad i dźwignąć się sprawnie ku górze. Dłonie otrzepała o spodnie wyciągając zaraz różdżkę z długiego do kolan płaszcza. Przechyliła głowę w lewo, potem w prawo, słysząc przy drugim ruchu jak kości strzykają cicho. Miała mu coś jeszcze do powiedzenia, zdradzenia, musiała ujawnić swój plan a jednak nie była pewna jak się do tego zabrać. Czy powinna powiedzieć mu to siedząc obok wpatrując się w chmury? Czy może lepiej teraz gdy już stała. Niebieskim spojrzeniem obserwowała jego ruchy, gdy sam się podnosi i staje na przeciw niej.
- Zamierzam podejść do egzaminów wstępnych na kurs aurorski. - powiedziała na jednym wdechu gdy stanął już na przeciw niej. Nie czekała na odpowiedź, mając nadzieję... właściwie sama nie będąc pewną na co. Na to, że poprze ją w decyzji? Że nie spróbuje odwieść jej od niej? A może iż posiadając mało czasu na myślenie, nie dotrze do niego sens wypowiedzianych przez nią słów. - Expelliarmus. - zażądała od razu po wypowiedzianym zdaniu, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem mając nadzieję na posłanie zaklęcia w stronę stojącego na przeciwko aurora.
| po dwa zaklęcia na zasadzie pojedynkowej? W przypadku udanego zaklęcia i nieudanej obrony zakładamy, że druga osoba ściągnęła czar?
- Chmury, Sam. - odpowiedziała cicho, zawieszając spojrzenie na czarnych, dobrze znanych tęczówkach w które tak mocno lubiła się wpatrywać. Których ostatnio nie widywała tak często, mimo że w teorii byli siebie tak blisko. Tęskniła za nim, mając go przy sobie. Cholerny paradoks którego szczerze nie znosiła. Odprowadziła spojrzeniem sylwetkę która zaraz znalazła się obok niej. Patrzyła na tak dobrze znany jej profil którego oczy łaknęły mocno. Nie odbierała im więc sposobności. Zmieniła pozycję. Rozplątała węzeł z nóg i wyciągnęła je przed siebie, jedną zarzucając na drugą. Założyła za ucho kilka kosmyków jasnych, krótkich włosów. Dłonie ponownie ułożyła za plecami, odchylając się trochę by znów spojrzeć na niebiosa. - Wszystko się zmieniło. - ona - całkowicie, kompletnie w ogóle nie przypominała już starej siebie, on - może nie była to zmiana duża, nadal przecież pozostawał sobą, jednak sytuacja i na nim pozostawiła swoje własne piętno, całe otoczenie, Londyn, który stanął na głowie i na ten moment kompletnie nie był w stanie powrócić do swojego wcześniejszego ułożenia. - Paradoksalnie one zdają mi się niezmienne. - dodała i choć dla niej samej brzmiało to dziwacznie, nie czuła obaw by podzielić się właśnie z nim tym przemyśleniem. Powierzyła mu serce, powierzenie myśli nie było już tak straszne. Czy brzmiała jak szalona? Możliwe - w końcu chmury zmieniały się niezmiennie i codzienne, a jednak siedziała tutaj wygłaszając tezy o ich niezmienności.
Przymknęła powieki, powstrzymując pytania, które cisnęły się na usta. Pytania, które wiedziała że będzie musiała kiedyś zadać. Jednak powtarzała sobie, że to jeszcze nie jest dobry czas - odpowiedni moment - że gdy właśnie taki nadejdzie, nie będzie miała żadnych wątpliwości.
Co chciała wiedzieć? Właściwie wszystko. Wszystko dla niej, ale dla świata prawdopodobnie nic z jej wszystkiego nie miało większego znaczenia. Czy znaczy coś dla niego. I czy to coś, to coś więcej, niźli przyjaźń z której bierze się troska. Cz istniała szansa, by kiedyś byli oni nie on i ona, razem, jako jedność. Czy gdyby to wszystko na dookoła w końcu pozbyło się szaleństwa, czy wtedy mogłoby być inaczej? I w końcu czy mógłby ją pokochać, prawdziwie i szczerze, całkowicie i do końca, tak jak i ona kochała jego - gdyby nie to wszystko?
Pytania nawiedzały ją nagle, czasem o sobie tylko przypominając. A Just nie była pewna czego chce. Odpowiedzi mogły nie być takimi jakich pragnęła - co zrobiłaby wtedy, uzyskawszy ja w formie innej, niż tej której pragnęła? Jakby się zachowała, czy byłaby nadal w stanie trwać obok gdyby powiedział jej że nie?
Nie wiedziała i przynajmniej dzisiaj nie chciała się tego dowiedzieć dlatego też rozmowę na temat którego nawet nie zaczęła uznała za zamknięty. Do czasu - oczywiście.
Mama powiedziała jej kiedyś, że tylko dzięki miłości i przyjaźni możemy stworzyć wrażenie iż nie jesteśmy prawdziwie sami, bowiem sami się rodzimy i samotnie umieramy. Jednak czy nie było to przypadkiem najbardziej zmyślną formą okłamywania samego siebie? Z jednej strony nie mogła nie zgodzić się z tym - samotność była prawdziwym przyjacielem człowieka i najbliższa kochanką która odnajdywała nas, gdy wchodziliśmy w swoje myśli, skryte przed wszystkimi innymi.
Pozwoliła jeszcze by cisza zatańczyła między nimi opadając spokojnie na ramiona. W końcu odepchnęła się dłońmi, by zaraz znów zbić nogi w turecki siad i dźwignąć się sprawnie ku górze. Dłonie otrzepała o spodnie wyciągając zaraz różdżkę z długiego do kolan płaszcza. Przechyliła głowę w lewo, potem w prawo, słysząc przy drugim ruchu jak kości strzykają cicho. Miała mu coś jeszcze do powiedzenia, zdradzenia, musiała ujawnić swój plan a jednak nie była pewna jak się do tego zabrać. Czy powinna powiedzieć mu to siedząc obok wpatrując się w chmury? Czy może lepiej teraz gdy już stała. Niebieskim spojrzeniem obserwowała jego ruchy, gdy sam się podnosi i staje na przeciw niej.
- Zamierzam podejść do egzaminów wstępnych na kurs aurorski. - powiedziała na jednym wdechu gdy stanął już na przeciw niej. Nie czekała na odpowiedź, mając nadzieję... właściwie sama nie będąc pewną na co. Na to, że poprze ją w decyzji? Że nie spróbuje odwieść jej od niej? A może iż posiadając mało czasu na myślenie, nie dotrze do niego sens wypowiedzianych przez nią słów. - Expelliarmus. - zażądała od razu po wypowiedzianym zdaniu, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem mając nadzieję na posłanie zaklęcia w stronę stojącego na przeciwko aurora.
| po dwa zaklęcia na zasadzie pojedynkowej? W przypadku udanego zaklęcia i nieudanej obrony zakładamy, że druga osoba ściągnęła czar?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
7.07
Wakacje nie przyniosły ze sobą tej słodkiej beztroski co zwykle, wręcz przeciwnie, państwo Sprout drżeli na samą myśl, że coś mogłoby się stać ich potomstwu, więc Hiacynt miał zdecydowanie mniej swobody niż normalnie. Nie mogli mieć ciągle na oku starszych dzieci, więc całą uwagę poświęcali najmłodszemu synowi, traktując go czasem jakby znowu miał pięć lat... Męczyło to młodego Sprouta! Szczególnie, że miał przecież plany na tegoroczne wakacje, a przez to, że matka ciągle dyszała mu w kark, nie zdążył jeszcze nawet odzyskać skonfiskowanych we wrześniu nasion, już nie mówiąc o jakimkolwiek sianiu! A czasu było przecież coraz mniej.
To, że udało mu się dzisiaj wyrwać spod opieki matki zakrawało o najprawdziwszy cud i wiedział doskonale, że to tylko i wyłącznie dzięki pannie Carter. Kuzynka Sophia była w końcu odpowiedzialną, młodą czarownicą, w jej towarzystwie nic mu nie groziło, a przynajmniej z takiego założenia wychodziła pani Sprout. I dzięki za to Heldze Hufflepuff, bo biedny Hiacynt zaczynał się już czuć jak księżniczka zamknięta w wieży. Ale tego popołudnia mógł odetchnąć i wyrwał się z domu zaraz po obiedzie, chwytając za rodzinną miotłę i obiecując, że wróci zanim zacznie się ściemniać.
Z Sophią mieli się spotkać nad jeziorem magicznej sasanki, gdzie Sprout pojawił się jako pierwszy. Siedział aktualnie na brzegu, krzyżując nogi i przesypując w dłoniach złote ziarna piasku. Choć był już lipiec, promienie słońca nie pieściły piegowatych policzków, całkowicie chowając się za ciemnymi chmurami. Mgliste powietrze otaczało jego szczupłą sylwetkę, a kilka kolejnych ziaren opadło na nagie kostki, kiedy przesypywał je do rozłożonej dłoni. Gdzieś za jego plecami leżały rozrzucone buty oraz stara, rodzinna miotła. Wytrzepał ręce, po czym podniósł się z piasku i podwinął spodnie aż za kolana, powoli ruszając w kierunku delikatnie falującej wody - pogoda co prawda nie sprzyjała kąpielom, jednak Hyacinth nie mógł się powstrzymać przed brodzeniem chociażby do połowy łydek. Lubił wodę, zawsze z uśmiechem wspominał te letnie dni, kiedy wraz z resztą rodzeństwa spędzali nad jeziorem całe popołudnie. Przesunął palcami po gładkiej tafli, nieznacznie ją przy tym marszcząc, po czym zanurzył dłonie, pozwalając glonom owinąć się wokół nadgarstków.
Wakacje nie przyniosły ze sobą tej słodkiej beztroski co zwykle, wręcz przeciwnie, państwo Sprout drżeli na samą myśl, że coś mogłoby się stać ich potomstwu, więc Hiacynt miał zdecydowanie mniej swobody niż normalnie. Nie mogli mieć ciągle na oku starszych dzieci, więc całą uwagę poświęcali najmłodszemu synowi, traktując go czasem jakby znowu miał pięć lat... Męczyło to młodego Sprouta! Szczególnie, że miał przecież plany na tegoroczne wakacje, a przez to, że matka ciągle dyszała mu w kark, nie zdążył jeszcze nawet odzyskać skonfiskowanych we wrześniu nasion, już nie mówiąc o jakimkolwiek sianiu! A czasu było przecież coraz mniej.
To, że udało mu się dzisiaj wyrwać spod opieki matki zakrawało o najprawdziwszy cud i wiedział doskonale, że to tylko i wyłącznie dzięki pannie Carter. Kuzynka Sophia była w końcu odpowiedzialną, młodą czarownicą, w jej towarzystwie nic mu nie groziło, a przynajmniej z takiego założenia wychodziła pani Sprout. I dzięki za to Heldze Hufflepuff, bo biedny Hiacynt zaczynał się już czuć jak księżniczka zamknięta w wieży. Ale tego popołudnia mógł odetchnąć i wyrwał się z domu zaraz po obiedzie, chwytając za rodzinną miotłę i obiecując, że wróci zanim zacznie się ściemniać.
Z Sophią mieli się spotkać nad jeziorem magicznej sasanki, gdzie Sprout pojawił się jako pierwszy. Siedział aktualnie na brzegu, krzyżując nogi i przesypując w dłoniach złote ziarna piasku. Choć był już lipiec, promienie słońca nie pieściły piegowatych policzków, całkowicie chowając się za ciemnymi chmurami. Mgliste powietrze otaczało jego szczupłą sylwetkę, a kilka kolejnych ziaren opadło na nagie kostki, kiedy przesypywał je do rozłożonej dłoni. Gdzieś za jego plecami leżały rozrzucone buty oraz stara, rodzinna miotła. Wytrzepał ręce, po czym podniósł się z piasku i podwinął spodnie aż za kolana, powoli ruszając w kierunku delikatnie falującej wody - pogoda co prawda nie sprzyjała kąpielom, jednak Hyacinth nie mógł się powstrzymać przed brodzeniem chociażby do połowy łydek. Lubił wodę, zawsze z uśmiechem wspominał te letnie dni, kiedy wraz z resztą rodzeństwa spędzali nad jeziorem całe popołudnie. Przesunął palcami po gładkiej tafli, nieznacznie ją przy tym marszcząc, po czym zanurzył dłonie, pozwalając glonom owinąć się wokół nadgarstków.
Obecne czasy nie były łatwe dla nikogo. Sophia też nie mogła sobie pozwolić na zbyt wiele beztroski, choć czasem za tym tęskniła. Za czasami, gdy miała pełną rodzinę, kiedy czasy były spokojne, a aurorzy nie musieli się zmagać z taką ilością paskudnych spraw. Za czasami, w których uprzedzenia ograniczały się głównie do słów i nie były wprowadzane w czyn, doprowadzając do potworności jak pożar ministerstwa. Mimo zniszczenia jej dotychczasowego miejsca pracy Sophia pozostała aurorem oddanym swojej pracy, wypełniającym swoje zadania nawet mimo problemów, jakich przysporzyły problemy z transportem czy zniszczenie wszelkich akt i innych zasobów ministerstwa.
Wyraźnie cierpiała na pracoholizm, który trwał odkąd końcem 1955 roku zginęli jej rodzice. Ale nawet pracoholik czasem musiał sobie pozwolić na krótki urlop, lub wręcz był na niego wypychany. Sophia w końcu się skusiła na trochę wytchnienia, choć po południu była gotowa stawić się w aktualnej siedzibie biura, gdyby tylko zaistniała taka potrzeba.
Póki co przypominała sobie, że miała zobowiązania nie tylko wobec pracy i Zakonu, ale też wobec rodziny. Nawet kiedy jej rodzice zginęli, a brat wyjechał do Ameryki, miała dalszą rodzinę, z którą starała się podtrzymywać więzi. Mogła być silna i uparta, ale nie dało się ukryć, że była kiedyś Puchonką, i jako taka potrzebowała rodziny i przyjaciół, nawet jeśli utrzymywała, że potrafi sobie poradzić.
Jej młodszy kuzyn Hyacinth niedawno wrócił z Hogwartu. Sophia nie widziała go od bardzo dawna, więc z zapałem zgodziła się na spotkanie. Niestety udało jej się na nie wyrwać dopiero teraz, choć chłopak wrócił ze szkoły już w czerwcu.
Na umówione miejsce spotkania poleciała na miotle, uważnie wybierając trasę lotu, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo zobaczenia przez mugoli. Na szczęście przez ostatnie dni, kiedy miotła stała się jej głównym środkiem transportu, przypomniała sobie najlepsze trasy i odkryła nowe.
Wylądowała nieopodal i resztę drogi pokonała pieszo, wypatrując charakterystycznej czupryny kuzyna.
- Tu jesteś! – powiedziała w końcu, gdy tylko zauważyła go na brzegu stawu. Podeszła bliżej, dzierżąc w dłoni miotłę, a oczy barwy płynnego złota zlustrowały go uważnie. – Wybacz, że dopiero teraz. Życie aurora nie pozwala na dużą ilość wolnego, zwłaszcza ostatnio – rzekła; mógł zauważyć, że wyglądała na bardziej zmęczoną niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Wyglądała też jakby starzej, choć za dwa tygodnie miała skończyć dwadzieścia cztery lata. W złotych oczach nie błyszczało jednak tyle radosnych iskierek co kiedyś, pod oczami szarzały cienie, a usta rzadziej się uśmiechały. – Jak w Hogwarcie? Mam nadzieję, że ci się podobało. Sama czasem tęsknię do tych czasów i chętnie bym do nich wróciła. – Wtedy wiele rzeczy było łatwiejszych. Nie była wtedy świadoma, jak trudna okaże się dorosłość, jak mroczne czasy miały nastać. Jej lata nauki przypadły na czas sielanki i spokoju, Hyacinth już nie miał tak łatwo. Najpierw kilka lat pod rządami Grindelwalda, a teraz... to. Mimo młodego wieku też musiał być na swój sposób silny, choć nie był wielu rzeczy świadomy. A ona nie zamierzała go martwić, chciała by to spotkanie minęło w przyjemnej atmosferze.
Wyraźnie cierpiała na pracoholizm, który trwał odkąd końcem 1955 roku zginęli jej rodzice. Ale nawet pracoholik czasem musiał sobie pozwolić na krótki urlop, lub wręcz był na niego wypychany. Sophia w końcu się skusiła na trochę wytchnienia, choć po południu była gotowa stawić się w aktualnej siedzibie biura, gdyby tylko zaistniała taka potrzeba.
Póki co przypominała sobie, że miała zobowiązania nie tylko wobec pracy i Zakonu, ale też wobec rodziny. Nawet kiedy jej rodzice zginęli, a brat wyjechał do Ameryki, miała dalszą rodzinę, z którą starała się podtrzymywać więzi. Mogła być silna i uparta, ale nie dało się ukryć, że była kiedyś Puchonką, i jako taka potrzebowała rodziny i przyjaciół, nawet jeśli utrzymywała, że potrafi sobie poradzić.
Jej młodszy kuzyn Hyacinth niedawno wrócił z Hogwartu. Sophia nie widziała go od bardzo dawna, więc z zapałem zgodziła się na spotkanie. Niestety udało jej się na nie wyrwać dopiero teraz, choć chłopak wrócił ze szkoły już w czerwcu.
Na umówione miejsce spotkania poleciała na miotle, uważnie wybierając trasę lotu, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo zobaczenia przez mugoli. Na szczęście przez ostatnie dni, kiedy miotła stała się jej głównym środkiem transportu, przypomniała sobie najlepsze trasy i odkryła nowe.
Wylądowała nieopodal i resztę drogi pokonała pieszo, wypatrując charakterystycznej czupryny kuzyna.
- Tu jesteś! – powiedziała w końcu, gdy tylko zauważyła go na brzegu stawu. Podeszła bliżej, dzierżąc w dłoni miotłę, a oczy barwy płynnego złota zlustrowały go uważnie. – Wybacz, że dopiero teraz. Życie aurora nie pozwala na dużą ilość wolnego, zwłaszcza ostatnio – rzekła; mógł zauważyć, że wyglądała na bardziej zmęczoną niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Wyglądała też jakby starzej, choć za dwa tygodnie miała skończyć dwadzieścia cztery lata. W złotych oczach nie błyszczało jednak tyle radosnych iskierek co kiedyś, pod oczami szarzały cienie, a usta rzadziej się uśmiechały. – Jak w Hogwarcie? Mam nadzieję, że ci się podobało. Sama czasem tęsknię do tych czasów i chętnie bym do nich wróciła. – Wtedy wiele rzeczy było łatwiejszych. Nie była wtedy świadoma, jak trudna okaże się dorosłość, jak mroczne czasy miały nastać. Jej lata nauki przypadły na czas sielanki i spokoju, Hyacinth już nie miał tak łatwo. Najpierw kilka lat pod rządami Grindelwalda, a teraz... to. Mimo młodego wieku też musiał być na swój sposób silny, choć nie był wielu rzeczy świadomy. A ona nie zamierzała go martwić, chciała by to spotkanie minęło w przyjemnej atmosferze.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Krótki dreszcz przebiegł po chłopięcym kręgosłupie kiedy usłyszał za plecami czyjś głos - znajomy, dźwięczny głos. Odwrócił się w kierunku Sophii i obdarzył ją delikatnym uśmiechem, lustrując wzrokiem jej sylwetkę. Wyprostował się, tym samym wyjmując dłonie z wody. Wokół jednego nadgarstka owinęła się cienka wstęga glonów, więc Hiacynt uniósł rękę na wysokość oczu i przekrzywił łeb na jedną stronę, dając rudym kosmykom otulić szczupłe ramię i długą szyję.
- Naturalna biżuteria, podbije serca dam w sezonie letnim. - dosyć oryginalne powitanie, nawet jak na młodego Sprouta, który właściwie na co dzień bujał wysoko w obłokach, nie do końca radząc sobie z egzystencją na ziemi. Powrócił spojrzeniem do kuzynki, na nowo wyciągając usta w uśmiechu - powoli ruszył w jej stronę, wychodząc wreszcie spośród migocącej, lustrzanej tafli jeziora.
- Faktycznie wyglądasz na zmęczoną... - westchnął - Nie tylko praca cię nie rozpieszcza, co? Aura także nie wpływa zbyt dobrze na samopoczucie. - stwierdził, rozglądając się dookoła, a w jego wielkich, niebieskich oczach odbiły się pojedyncze promienie słońca prześwitujące przez szare, chaotycznie skłebione obłoki - Napar z melisy, głogu, mięty, pokrzywy i dzikiej róży powinien pomóc. Zalać wrzątkiem i parzyć kilka minut pod przykryciem. - kiwnął głową - My, Puchoni, nie mieliśmy łatwo za panowania Grindelwalda, wszyscy nas lekceważyli. Ale zniknął wraz z początkiem maja i, mam wrażenie, wszystko oprócz magii trochę się tam ustabilizowało. - wzruszył delikatnie ramionami. Kiedy przez lata ciemne chmury wisiały ponad wieżami szkockiego zamku, a w gabinecie urzedował najpotężniejszy (?) czarnoksiężnik na świecie, uczniowie Hufflepuffu nie mieli wcale łatwego życia - nie mieli w sobie odwagi Gryfonów, sprytu Ślizgonów i wrodzonej inteligencji Krukonów, byli wrażliwi i przyjacielscy, nader empatyczni. Może nie stawali otwarcie do boju, ale pojawiali się zawsze tam, gdzie ktoś upadał by pomóc mu wstać. Nauki ojca oraz straszego rodzeństwa nie raz przydały się Hiacyntowi, kiedy w ukryciu leczył kolejne siniaki, albo komponował ziołowe herbatki - na bóle, na stres, na zmęczenie i lepsze samopoczucie. Zielarstwo było prawdziwie interesującą dziedziną!
- Wiesz, SUMy były trochę stresujące, ale chyba wypadłem całkiem nieźle. Nie wiem. Okaże się. - wzruszył ramionami - Coraz lepiej radzę sobie w powietrzu, zostałem kapitanem puchońskiej drużyny, co prawda w tym roku wywalczyliśmy ledwie srebro, ale coś czuję, że w przyszłym sezonie złoto będzie nasze. A ty? Jak radzisz sobie z niesprzyjającą atmosferą?
- Naturalna biżuteria, podbije serca dam w sezonie letnim. - dosyć oryginalne powitanie, nawet jak na młodego Sprouta, który właściwie na co dzień bujał wysoko w obłokach, nie do końca radząc sobie z egzystencją na ziemi. Powrócił spojrzeniem do kuzynki, na nowo wyciągając usta w uśmiechu - powoli ruszył w jej stronę, wychodząc wreszcie spośród migocącej, lustrzanej tafli jeziora.
- Faktycznie wyglądasz na zmęczoną... - westchnął - Nie tylko praca cię nie rozpieszcza, co? Aura także nie wpływa zbyt dobrze na samopoczucie. - stwierdził, rozglądając się dookoła, a w jego wielkich, niebieskich oczach odbiły się pojedyncze promienie słońca prześwitujące przez szare, chaotycznie skłebione obłoki - Napar z melisy, głogu, mięty, pokrzywy i dzikiej róży powinien pomóc. Zalać wrzątkiem i parzyć kilka minut pod przykryciem. - kiwnął głową - My, Puchoni, nie mieliśmy łatwo za panowania Grindelwalda, wszyscy nas lekceważyli. Ale zniknął wraz z początkiem maja i, mam wrażenie, wszystko oprócz magii trochę się tam ustabilizowało. - wzruszył delikatnie ramionami. Kiedy przez lata ciemne chmury wisiały ponad wieżami szkockiego zamku, a w gabinecie urzedował najpotężniejszy (?) czarnoksiężnik na świecie, uczniowie Hufflepuffu nie mieli wcale łatwego życia - nie mieli w sobie odwagi Gryfonów, sprytu Ślizgonów i wrodzonej inteligencji Krukonów, byli wrażliwi i przyjacielscy, nader empatyczni. Może nie stawali otwarcie do boju, ale pojawiali się zawsze tam, gdzie ktoś upadał by pomóc mu wstać. Nauki ojca oraz straszego rodzeństwa nie raz przydały się Hiacyntowi, kiedy w ukryciu leczył kolejne siniaki, albo komponował ziołowe herbatki - na bóle, na stres, na zmęczenie i lepsze samopoczucie. Zielarstwo było prawdziwie interesującą dziedziną!
- Wiesz, SUMy były trochę stresujące, ale chyba wypadłem całkiem nieźle. Nie wiem. Okaże się. - wzruszył ramionami - Coraz lepiej radzę sobie w powietrzu, zostałem kapitanem puchońskiej drużyny, co prawda w tym roku wywalczyliśmy ledwie srebro, ale coś czuję, że w przyszłym sezonie złoto będzie nasze. A ty? Jak radzisz sobie z niesprzyjającą atmosferą?
Sophia uśmiechnęła się blado. Kiedyś też była nastolatką, beztroską, pogodną i myślącą o psotach. Osiem lat temu była w jego wieku i w wakacje także chętnie latała na miotle i snuła wyobrażenia dorosłego życia. Oczywiście już wtedy marzyła o zostaniu aurorem, ale wówczas wyobrażała to sobie nieco inaczej. W nastoletnich wyobrażeniach każda akcja kończyła się schwytaniem groźnego czarnoksiężnika i bohaterskim uratowaniem kogoś. Rzeczywistość pokazała, że to wcale nie tak wygląda. Aurorstwo było też pasmem niebezpieczeństw, frustracji, godzin ślęczenia nad dokumentacją i wnikliwego analizowania spraw. A w ostatnich miesiącach wszystko to się spotęgowało, więc w jej życiu nie było mowy o spokoju i pełnej sielance. Na pewno nie po wybuchu anomalii, i nie, kiedy spłonęło ministerstwo. Ale nie były to troski którymi należało obarczać głowę młodszego kuzyna, choć z pewnością był już wystarczająco rozgarnięty, by rozumieć, że coś złego się dzieje. Był prawie dorosły, choć czasem wciąż widziała w nim dziecko, małego brzdąca, który czasem plątał się za nią i Rowan. Ale teraz widziała, że wyrósł, i był już nawet odrobinę wyższy od niej.
Przytaknęła jego słowom; nie tylko praca jej nie rozpieszczała. Oprócz niej pozostawał Zakon Feniksa, ale o tym mówić nie mogła.
- Nie jest lekko. Ale trzeba po prostu to przetrwać i robić to, co do mnie należy – powiedziała. – Chyba powinnam tego spróbować. Mam nadzieję, że to nie przekroczy moich właściwie nieistniejących umiejętności kulinarnych. – Sophia fatalnie radziła sobie w kuchni.
Zaraz potem nieco spoważniała, gdy temat zszedł na Grindelwalda. Sama ukończyła Hogwart zanim zaczął w nim urzędować, ale zawsze budziło w niej niepokój, że dzieciaki są wystawione na jego obecność i nauczanie czarnej magii. Jak pewnie większość czuła wielką ulgę, gdy zniknął, i żywiła nadzieję, że nigdy nie wróci. Hogwart powinien wyglądać tak, jak za jej czasów, być bezpieczną przystanią i miejscem nauki, do której wracało się z radością, nie ze strachem.
- Dobrze, że już go nie ma. Oby teraz było lepiej i wszystko wróciło do normy – powiedziała z uśmiechem; naprawdę liczyła na to że życie w szkole stopniowo wróci do normalności, choć na pewno nie od razu. Jednak zdecydowanie nie zgodziłaby się ze stwierdzeniem, że Puchoni nie mogli być odważni. W jej przypadku Tiara wahała się między Gryffindorem i Hufflepuffem, ostatecznie posyłając ją do Domu Borsuka; zapewne liczyła, że ten nieco utemperuje krewki temperament Sophii i wydobędzie na światło dzienne jej najlepsze cechy. Niemniej jednak Sophia podczas swojej nauki zgarniała szlabany równie często, jak Gryfoni, i zawsze była skora do pojedynków. Daleko jej było do stereotypowego wyobrażenia Puchona jako miękkiej, wrażliwej ofiary losu, i już w szkole z takimi stereotypami walczyła, nigdy nie pozwalając się sprowadzić do roli ofiary losu. Sama wręcz stawała w obronie pokrzywdzonych.
- Pozostaje mi życzyć ci powodzenia, pewnie niedługo nadejdą twoje wyniki – rzekła, wspominając przelotnie, jak sama kiedyś czekała na swoje. Nigdy nie była wybitną uczennicą, ale obronę przed czarną magią i zaklęcia zdała wysoko, resztę gorzej, ale wystarczająco, by móc kontynuować przedmioty potrzebne do kursu aurora. – I gratuluję zostania kapitanem drużyny! Twoja siostra też nim została, ja nie, bo chyba miałam na koncie zbyt dużo szlabanów – dodała z rozbawieniem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby jej prefektem, na odznakę kapitana widocznie też nie zasłużyła mimo dobrej gry, ale z Rowan i Verą zawsze stanowiły dobraną ekipę na boisku.
- Jakoś sobie radzę, choć większość czasu spędzam w pracy, jak można się spodziewać. Nie czarujmy się, czasy nie są łatwe, ale nigdy nie można się poddawać i załamywać, a niestrudzenie przeć do przodu – powiedziała mu, po czym poklepała drewno swojej miotły. – Może polatamy? Trzeba korzystać z tego, że nie pada. W ostatnim czasie wzięłam sobie na cel powrót do formy z czasów szkolnych, zwłaszcza że teraz miotła została moim głównym środkiem transportu.
Po Hogwarcie zaniedbała latanie, czego żałowała. Ale w ostatnich miesiącach zaczęła na nowo odkrywać jego uroki, a ciało szybko przypomniało sobie dawne umiejętności przyswojone przez pięć lat grania w szkolnej drużynie.
Przytaknęła jego słowom; nie tylko praca jej nie rozpieszczała. Oprócz niej pozostawał Zakon Feniksa, ale o tym mówić nie mogła.
- Nie jest lekko. Ale trzeba po prostu to przetrwać i robić to, co do mnie należy – powiedziała. – Chyba powinnam tego spróbować. Mam nadzieję, że to nie przekroczy moich właściwie nieistniejących umiejętności kulinarnych. – Sophia fatalnie radziła sobie w kuchni.
Zaraz potem nieco spoważniała, gdy temat zszedł na Grindelwalda. Sama ukończyła Hogwart zanim zaczął w nim urzędować, ale zawsze budziło w niej niepokój, że dzieciaki są wystawione na jego obecność i nauczanie czarnej magii. Jak pewnie większość czuła wielką ulgę, gdy zniknął, i żywiła nadzieję, że nigdy nie wróci. Hogwart powinien wyglądać tak, jak za jej czasów, być bezpieczną przystanią i miejscem nauki, do której wracało się z radością, nie ze strachem.
- Dobrze, że już go nie ma. Oby teraz było lepiej i wszystko wróciło do normy – powiedziała z uśmiechem; naprawdę liczyła na to że życie w szkole stopniowo wróci do normalności, choć na pewno nie od razu. Jednak zdecydowanie nie zgodziłaby się ze stwierdzeniem, że Puchoni nie mogli być odważni. W jej przypadku Tiara wahała się między Gryffindorem i Hufflepuffem, ostatecznie posyłając ją do Domu Borsuka; zapewne liczyła, że ten nieco utemperuje krewki temperament Sophii i wydobędzie na światło dzienne jej najlepsze cechy. Niemniej jednak Sophia podczas swojej nauki zgarniała szlabany równie często, jak Gryfoni, i zawsze była skora do pojedynków. Daleko jej było do stereotypowego wyobrażenia Puchona jako miękkiej, wrażliwej ofiary losu, i już w szkole z takimi stereotypami walczyła, nigdy nie pozwalając się sprowadzić do roli ofiary losu. Sama wręcz stawała w obronie pokrzywdzonych.
- Pozostaje mi życzyć ci powodzenia, pewnie niedługo nadejdą twoje wyniki – rzekła, wspominając przelotnie, jak sama kiedyś czekała na swoje. Nigdy nie była wybitną uczennicą, ale obronę przed czarną magią i zaklęcia zdała wysoko, resztę gorzej, ale wystarczająco, by móc kontynuować przedmioty potrzebne do kursu aurora. – I gratuluję zostania kapitanem drużyny! Twoja siostra też nim została, ja nie, bo chyba miałam na koncie zbyt dużo szlabanów – dodała z rozbawieniem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby jej prefektem, na odznakę kapitana widocznie też nie zasłużyła mimo dobrej gry, ale z Rowan i Verą zawsze stanowiły dobraną ekipę na boisku.
- Jakoś sobie radzę, choć większość czasu spędzam w pracy, jak można się spodziewać. Nie czarujmy się, czasy nie są łatwe, ale nigdy nie można się poddawać i załamywać, a niestrudzenie przeć do przodu – powiedziała mu, po czym poklepała drewno swojej miotły. – Może polatamy? Trzeba korzystać z tego, że nie pada. W ostatnim czasie wzięłam sobie na cel powrót do formy z czasów szkolnych, zwłaszcza że teraz miotła została moim głównym środkiem transportu.
Po Hogwarcie zaniedbała latanie, czego żałowała. Ale w ostatnich miesiącach zaczęła na nowo odkrywać jego uroki, a ciało szybko przypomniało sobie dawne umiejętności przyswojone przez pięć lat grania w szkolnej drużynie.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Roześmiał się dźwięcznie.
- Na pewno sobie poradzisz! Jeśli chcesz mogę ci przygotować mieszankę, wtedy będziesz musiała tylko zalać, jak popołudniową herbatkę. - nic nie sprawiało mu takiej przyjemności jak zielarstwo - zabawa w wilgotnej ziemi, pielęgnacja kwitnących roślin i zbieranie plonów. Zapach suszących się ziół przywodził na myśl rodzinny dom, tak bliski jego sercu, chociaż pewnie głównie dlatego, że innego jeszcze nie znał, nawet jeśli odwiedzał czasem starsze rodzeństwo w ich siedzibach i tam również czuł się bardzo swobodnie.
- Wraca. Powoli, ale wraca, podobno po każdej burzy przychodzi czas spokoju. - wzruszył nieznacznie ramionami. Mówiło się o ciszy przed burzą, ale to po niej, po ulewnym deszczu obmywającym korony drzew, natura budziła się do życia, wyciągając leniwie ku promieniom słońca.
- Nienienie! - otworzył szeroko oczy, machnąwszy przy tym obiema dłońmi - Nie życz mi powodzenia! To podobno przynosi pecha! - tupnął kilkukrotnie bosymi stopami, zostawiając na mokrym piasku płytkie wgłębienia. Nie obawiał się o zielarstwo czy opiekę nad magicznymi stworzeniami, z tym radził sobie wyśmienicie, ale wiedział już teraz, że z pewnością zawalił astronomię - ledwie potrafił dostrzec Duży Wóz, nie mówiąc już o innych konstelacjach! Nawet jeśli nauka o ciałach niebieskich wydawała mu się nader romantyczna i owe wyobrażenie miło łechtało jego wrażliwą duszę poety (sonety do sierpa księżyca wciąż spoczywały niedokończone na dnie szuflady w jego pokoju) to jakoś nigdy nie miał do tego drygu. Tak samo zresztą jak do historii magii - na lekcjach wiecznie przysypiał, albo układał rymy hołdujące wdziękom niektórych koleżanek.
- Dzięki. Rowan pewnie będzie dumna, nie zdążyłem się jej jeszcze pochwalić... - zerknął przelotnie w niebo, delikatnie marszcząc brwi. Nie chciał przekazywać jej owych wieści listownie, właściwie podczas roku szkolnego korespondował głównie z rodzicami, ale wakacje były czasem, w którym wypadałoby powłóczyć się trochę po domostwach rodzeństwa, szczególnie, że to w szafie swojej rudej siostry zamierzał posadzić diabelskie ziele. Jak już odzyska swoje nasionka, oczywiście, a coś czuł podskórnie, że to wcale nie będzie takie proste. Niemniej nie byłby sobą, gdyby się poddał! Może i do najodważniejszych nie należał, jednak swoich zielarskich zapędów nie potrafił opanować. To chyba było rodzinne u Sproutów.
- Racja... - westchnął przeciągle, jeszcze krótką chwilę nie łącząc warg, zupełnie jakby chciał coś jeszcze dodać, jednak zamiast kolejnych słów, z jego ust wyrwało się następne westchnięcie, a zaraz przybrały radosny kształt podkowy - tuż po zielarstwie umiłował sobie mknięcie przez przestworza. Na samą myśl świeciły mu oczy!
- Jasne! Chcesz się ścigać? - roześmiał się, po czym prędko pozbierał buty wciskając je na bose stopy i nawet się nie fatygował by zawiązać sznurówki, zresztą nigdy tego nie robił, w zamian poderwał z ziemi sproutowską miotłę i wskoczył nań, odpychając się od podłoża.
/ztx2
- Na pewno sobie poradzisz! Jeśli chcesz mogę ci przygotować mieszankę, wtedy będziesz musiała tylko zalać, jak popołudniową herbatkę. - nic nie sprawiało mu takiej przyjemności jak zielarstwo - zabawa w wilgotnej ziemi, pielęgnacja kwitnących roślin i zbieranie plonów. Zapach suszących się ziół przywodził na myśl rodzinny dom, tak bliski jego sercu, chociaż pewnie głównie dlatego, że innego jeszcze nie znał, nawet jeśli odwiedzał czasem starsze rodzeństwo w ich siedzibach i tam również czuł się bardzo swobodnie.
- Wraca. Powoli, ale wraca, podobno po każdej burzy przychodzi czas spokoju. - wzruszył nieznacznie ramionami. Mówiło się o ciszy przed burzą, ale to po niej, po ulewnym deszczu obmywającym korony drzew, natura budziła się do życia, wyciągając leniwie ku promieniom słońca.
- Nienienie! - otworzył szeroko oczy, machnąwszy przy tym obiema dłońmi - Nie życz mi powodzenia! To podobno przynosi pecha! - tupnął kilkukrotnie bosymi stopami, zostawiając na mokrym piasku płytkie wgłębienia. Nie obawiał się o zielarstwo czy opiekę nad magicznymi stworzeniami, z tym radził sobie wyśmienicie, ale wiedział już teraz, że z pewnością zawalił astronomię - ledwie potrafił dostrzec Duży Wóz, nie mówiąc już o innych konstelacjach! Nawet jeśli nauka o ciałach niebieskich wydawała mu się nader romantyczna i owe wyobrażenie miło łechtało jego wrażliwą duszę poety (sonety do sierpa księżyca wciąż spoczywały niedokończone na dnie szuflady w jego pokoju) to jakoś nigdy nie miał do tego drygu. Tak samo zresztą jak do historii magii - na lekcjach wiecznie przysypiał, albo układał rymy hołdujące wdziękom niektórych koleżanek.
- Dzięki. Rowan pewnie będzie dumna, nie zdążyłem się jej jeszcze pochwalić... - zerknął przelotnie w niebo, delikatnie marszcząc brwi. Nie chciał przekazywać jej owych wieści listownie, właściwie podczas roku szkolnego korespondował głównie z rodzicami, ale wakacje były czasem, w którym wypadałoby powłóczyć się trochę po domostwach rodzeństwa, szczególnie, że to w szafie swojej rudej siostry zamierzał posadzić diabelskie ziele. Jak już odzyska swoje nasionka, oczywiście, a coś czuł podskórnie, że to wcale nie będzie takie proste. Niemniej nie byłby sobą, gdyby się poddał! Może i do najodważniejszych nie należał, jednak swoich zielarskich zapędów nie potrafił opanować. To chyba było rodzinne u Sproutów.
- Racja... - westchnął przeciągle, jeszcze krótką chwilę nie łącząc warg, zupełnie jakby chciał coś jeszcze dodać, jednak zamiast kolejnych słów, z jego ust wyrwało się następne westchnięcie, a zaraz przybrały radosny kształt podkowy - tuż po zielarstwie umiłował sobie mknięcie przez przestworza. Na samą myśl świeciły mu oczy!
- Jasne! Chcesz się ścigać? - roześmiał się, po czym prędko pozbierał buty wciskając je na bose stopy i nawet się nie fatygował by zawiązać sznurówki, zresztą nigdy tego nie robił, w zamian poderwał z ziemi sproutowską miotłę i wskoczył nań, odpychając się od podłoża.
/ztx2
Chmury były jak woda. Jednocześnie takie same i wciąż w ruchu. Czy nie słyszał już gdzieś, że nigdy dwa razy nie wchodzi się do tej samej wody? Jak więc było z chmurami? Sunący bielą puch, przeplatany granatem, gdy ciągnęła burza. Spojrzał w górę, jednocześnie słuchając kobiecej odpowiedzi. I rzeczywiście było coś takiego w górze, że przyciągało wzrok. To samo niebo patrzyło na nich teraz i to samo przyglądało się toczącej sie tragedii. W końcu Anglia umierała, a ciemność kłębiła się, jak dym po pożarze. Oderwał wzrok od toczącego sie w górze obrazu, gdy ta sama ciemność, o której myślał, zalała jego umysł. Trudno było się wyrwać z zawieszenia, które jego rzeczywistość tak hojnie mu gwarantowała - Nawet my się zmieniamy, Just - nie było to stwierdzenie. Nie było i pytanie, a ulotna myśl, która konfrontował z puszczonymi na wiatr słowami. Ich znaczenie i tak miało przeminąć, ale przez krótki moment wyrazy dźwięczały prawdą. Brakowało mi jej. Częściej - przez ostatnie wydarzenia - uczył się kłamstwa.
Poruszył ramieniem, gdy ciężki do określenia dreszcz przeszedł przez cała długość kręgosłupa. Zapominał, że nie powinien się zatrzymywać. Tak krótkie, ulotne zdawałoby się chwile sprawiały, że umysł pracował inaczej, zahaczając o wspomnienia, które trącały bólem. I wbrew pozorom, związane były z tym co kiedyś było dobre. A przeminęło na zawsze. W przyszłości, którą widział dla siebie, nie było już miejsca na spokój. Ale po to żył, po to walczył, by ta przyszłość, bardziej odległa nie zmuszała nikogo do poświecenia, jakie oni musieli złożyć. Właściwie, z tym czuł się spokojnie. Odpowiedzialność była brzemieniem, które niejednokrotnie rzucało go na kolana. A mimo to czuł, wiedział, ze idzie najlepszą, możliwą ścieżką, którą mógł podążać. I pobojowisko, które nosił w piersi było warte idei, która zaklęła w nim moc Zakonu. Niezmiennie wracał do wspomnienia, snu? które pociągnęło go w stronę Gwardii. Feniks, jego śpiew i kojący głos Profesora. jednocześnie ogłaszający ciemność, ale i ramiona, które miały je unieść. Wspólnie.
Musiał spojrzeć na nią. Nie bał sie milczenia, które przedłużało między nimi nić porozumienia. Nie musiała mówić, by trwać obok, a o tym, że wcześniej mu sie przyglądała, świadczyło niejasne swędzenie w okolicy karku. Niejasne, bo mieszające się z czujnym alarmem, które ostrzegało Samuela, gdy ktoś zbyt długo skupiał na nim wzrok. Może tkwiła w tym nuta paranoi, ale zbyt wiele zawdzięczał aurorskiej intuicji, by zignorować jej podszepty. Nawyk, który trudno było zerwać nawet wtedy, gdy nie był w pracy.
Wstał z miejsca chwilę po tym, jak kobiecy cień poruszył się i zatrzymał się na jego twarzy, gdy właścicielka płynnie podniosła się do pionu. Dłoń przesunęła sie po piasku, ale nie zatrzymała się w miejscu. Palce wsunął do kieszeni, zatrzymując się na zmiętej (jak zawsze) paczce papierosów. Tekturowe pudełko zdawało sie uginać pod naporem jego siły, ale odpuścił, zostawiając wysunięte opakowanie. Na później. Przynajmniej tak przewidywał do wyrazów, które przecięły powietrze, jak magiczne noże. Usta zacisnęły się, a linia szczęki pod brodą uwydatniła się, gdy zęby stuknęły o zęby. W czarnych źrenicach błysnęło światło. Jednocześnie gniewne i pełne... zawodu.
To co pierwsze chciało tak pospiesznie wysunąć się na języku, zatrzymał. Wirującą gdzieś na dnie oczu złość, po prostu przygasił, odsuwając jej znamiona i zastępując chłodem. Tym samym którym raczył go Kieran na morderczych treningach oklumencji. Nie odpowiedział od razu, a zamiast kontr-zaklęcia, po prostu wsunął różdżkę w rękaw, pozbawiając sie - przynajmniej w teorii - możliwości obrony - Jeśli taka jest twoja wola, potraktuj nasze spotkanie, jak trening do kursu - mówił powoli, chłodniej niż zamierzał. Oczy utkwił w jasnych źrenicach Just - Twoim zadaniem, będzie pozbawić mnie przytomności. Używać będziesz każdej formy inwazji magicznej i nie zatrzymasz się, dopóki i sie nie uda. Ja będę sie tylko bronił - skoro chciała walczyć, musiała wiedzieć na co sie pisała. I to, że będzie czasem musiała podejmować skrajne decyzje. Nie ufała mu, nie zgadzała się z jego prośba i brnęła w rzeczywistość, od której chciał ją oddzielić. Wierzył w jej siłę, wierzył w nią, ale walkę miała zostawić jemu. Narażała wszystko, narażała siebie i ostatnie skrawki wiary, że mógł ją ochronić. Kiedyś miał patrzyć na jej krzyk, na klątwę, którą widział podczas Próby. I tego nie umiał wybaczyć.
Poruszył ramieniem, gdy ciężki do określenia dreszcz przeszedł przez cała długość kręgosłupa. Zapominał, że nie powinien się zatrzymywać. Tak krótkie, ulotne zdawałoby się chwile sprawiały, że umysł pracował inaczej, zahaczając o wspomnienia, które trącały bólem. I wbrew pozorom, związane były z tym co kiedyś było dobre. A przeminęło na zawsze. W przyszłości, którą widział dla siebie, nie było już miejsca na spokój. Ale po to żył, po to walczył, by ta przyszłość, bardziej odległa nie zmuszała nikogo do poświecenia, jakie oni musieli złożyć. Właściwie, z tym czuł się spokojnie. Odpowiedzialność była brzemieniem, które niejednokrotnie rzucało go na kolana. A mimo to czuł, wiedział, ze idzie najlepszą, możliwą ścieżką, którą mógł podążać. I pobojowisko, które nosił w piersi było warte idei, która zaklęła w nim moc Zakonu. Niezmiennie wracał do wspomnienia, snu? które pociągnęło go w stronę Gwardii. Feniks, jego śpiew i kojący głos Profesora. jednocześnie ogłaszający ciemność, ale i ramiona, które miały je unieść. Wspólnie.
Musiał spojrzeć na nią. Nie bał sie milczenia, które przedłużało między nimi nić porozumienia. Nie musiała mówić, by trwać obok, a o tym, że wcześniej mu sie przyglądała, świadczyło niejasne swędzenie w okolicy karku. Niejasne, bo mieszające się z czujnym alarmem, które ostrzegało Samuela, gdy ktoś zbyt długo skupiał na nim wzrok. Może tkwiła w tym nuta paranoi, ale zbyt wiele zawdzięczał aurorskiej intuicji, by zignorować jej podszepty. Nawyk, który trudno było zerwać nawet wtedy, gdy nie był w pracy.
Wstał z miejsca chwilę po tym, jak kobiecy cień poruszył się i zatrzymał się na jego twarzy, gdy właścicielka płynnie podniosła się do pionu. Dłoń przesunęła sie po piasku, ale nie zatrzymała się w miejscu. Palce wsunął do kieszeni, zatrzymując się na zmiętej (jak zawsze) paczce papierosów. Tekturowe pudełko zdawało sie uginać pod naporem jego siły, ale odpuścił, zostawiając wysunięte opakowanie. Na później. Przynajmniej tak przewidywał do wyrazów, które przecięły powietrze, jak magiczne noże. Usta zacisnęły się, a linia szczęki pod brodą uwydatniła się, gdy zęby stuknęły o zęby. W czarnych źrenicach błysnęło światło. Jednocześnie gniewne i pełne... zawodu.
To co pierwsze chciało tak pospiesznie wysunąć się na języku, zatrzymał. Wirującą gdzieś na dnie oczu złość, po prostu przygasił, odsuwając jej znamiona i zastępując chłodem. Tym samym którym raczył go Kieran na morderczych treningach oklumencji. Nie odpowiedział od razu, a zamiast kontr-zaklęcia, po prostu wsunął różdżkę w rękaw, pozbawiając sie - przynajmniej w teorii - możliwości obrony - Jeśli taka jest twoja wola, potraktuj nasze spotkanie, jak trening do kursu - mówił powoli, chłodniej niż zamierzał. Oczy utkwił w jasnych źrenicach Just - Twoim zadaniem, będzie pozbawić mnie przytomności. Używać będziesz każdej formy inwazji magicznej i nie zatrzymasz się, dopóki i sie nie uda. Ja będę sie tylko bronił - skoro chciała walczyć, musiała wiedzieć na co sie pisała. I to, że będzie czasem musiała podejmować skrajne decyzje. Nie ufała mu, nie zgadzała się z jego prośba i brnęła w rzeczywistość, od której chciał ją oddzielić. Wierzył w jej siłę, wierzył w nią, ale walkę miała zostawić jemu. Narażała wszystko, narażała siebie i ostatnie skrawki wiary, że mógł ją ochronić. Kiedyś miał patrzyć na jej krzyk, na klątwę, którą widział podczas Próby. I tego nie umiał wybaczyć.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie odrywała spojrzenia od obłoków które mknęły po niebie zastanawiając się na wypowiedzianym przez siebie stwierdzeniem. Tak, była dziwnie pewna tego, co mówiła choć sam wydźwięk słów zdawał jej się absurdalnym. Nie było możliwości, by codziennie wpatrywali się w te same chmury, ziemi kręciła się w kółko nie czekając na nikogo. To inni musieli nadążyć za jej tempem - czasem zbyt szybkim dla niektórych. Jego słowa zatańczyły w przestrzeni obok będąc tak bardzo prawdziwymi. Nierozsądnym było sądzić, iż człowiek nie ulegał zmianom - wpływały na niego różne czynniki, wszystkie jednak znaczyły się jedną wspólną wartością, były doświadczeniem, które zdobywało się wraz z upływem czasu. Ona? Ona zmieniła się bardzo. A przynajmniej tak jej samej się zdawało, nie potrafiła zerknąć innym w myśli by przekonać się czy i oni tak sądzą. Zakon ją zmienił, a może nakierował bardziej, całkiem zmieniła ją Złota Wieża. Wiedziała, że tak. Odnalazła w niej pokłady wiary i siły do działania, ale też i zatraciła część siebie - tą lżejszą, bardziej nierozważną, częściej się uśmiechającą. Dawna Tonks miała już nigdy nie wrócić.
Ta nowa posiadła cel, który klarował się długo ale gdy już nabrał odpowiednich kształtów wiedziała, że jest właściwym. Ta nowa, tkwiła pomiędzy tym co chce, a tym co może ciągle dowiadując się jak wiele jeszcze potrzebuje nauki. Nie tylko między tym tkwiła, ale rozumiała. Naprawdę tak, choć zasypianie samotnie w za dużym łóżku mając go obok budziło w niej jednocześnie smutek i poczucie bezpieczeństwa. Bo był, obok, dla niej, gdyby tylko tego potrzebowała. A jednak zdawało jej się, że znajduje się dalej niż wcześniej. Ale nie przez odległość, a na innej, metafizycznej płaszczyźnie. I nie mogła nie zastanawiać się, czy powodem tego wszystkiego nie jest wyznanie którego się dopuściła. Może powinna zwyczajnie milczeć dalej. Może. Jednak wiedziała, że nie była w stanie, tak samo jak nie potrafiła za dobrze kłamać. Umiała perfekcyjnie zmieniać twarze, całe ciało, a jednak kłamstwo nadal przychodziło jej z trudem, mocno nieumiejętnie, groteskowo wręcz.
Uniosła dłoń i przytknęła jej wierzch do nosa, by zatamować krwotok z nosa, który sprowadziła anomalia. Wiedziała już, że mogą zaatakować człowieka w najmniej oczekiwanym momencie. Widziała to dokładnie, wyraźnie. To jak szczęka pod linią brody uwydatniła mu się, gdy wypuściła swoje wyznanie na wiatr pomiędzy nich. Widziała jak usta zacisnęły się tworząc jedną długą linię. Miała nadzieję, że rzucenie od razu zaklęcia i rozpoczęcie treningu pozwoli mu... sama nie wiedziała co. Przecież go znała, znała jak nikogo innego, znała jak on znał ją. Widziała spojrzenie, które podwinęło jej gardło, związało w supeł żołądek i zabrało z ust słowa. Gniew, jego się spodziewała, na niego się przygotowała. Jednak nie na drugą z emocji, na tą nie była kompletnie gotowa. Na zwód, który odmalował się w ciemnym, tak znanym jej spojrzeniu. Spojrzeniu które zawsze patrzyło w jej stronę z troską, czasem gniewem jednak tylko wtedy gdy sądził, iż ma ku temu powody. Ale nie zawód, który wbijał się w jej ciało nieprzyjemnym szpikulcem nie pozwalając nie zastanowić się nad jego pochodzeniem. Czy sądził, że nie da sobie rady? Czy może nie chciał by się narażała? Nie potrafiła zrozumieć dlaczego ona jako jedyna nie mogła. Czemu nie miał problemu z tym, że Jackie pracowała w jego zawodzie, że robiła to też Sophia, która była jego kuzynką. Zastanawiała się, w czym była inna, że nie pasowała tam gdzie wydawało jej się, że powinna się znaleźć, kompletnie ślepa na oczywistą odpowiedź.
Nie zaprzeczył jednak, nie zaprotestował - tak, jak było to w przypadku próby. Choć wydawało jej się, że właśnie tak postąpi. Dlatego chciała to zrobić szybko, bez bólu, tak jak zrywa się plaster. Zmarszczyła lekko brwi obserwując jego ruch. Nie rozumiała, pytanie zawitało na jej twarzy. A jego słowa uniosły wyżej brwi w zdziwieniu, jednocześnie cofając ją o pół kroku. Chłód jego głosu zdawał się docierać aż do niej, mimo dość obiecującej pogody, czuła go wyraźnie. Prawie zachłysnęła się własnym oddechem, gdy próbowała go złapać jednocześnie wytrzymując jego spojrzenie spotykające się z jej własnym. Zmarszczyła brwi jeszcze mocniej nie potrafiąc zrozumieć co się działo. Jego wzrok mówił co innego niż usta, które stawiały ją przed próbą. Czuła dziwny dysonans nie potrafiąc jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Przecież, nie zaprotestował. Chyba właśnie to tak mocno ją zdziwiło. Przygotowała sobie całą mowę, garść argumentów by go przekonać, że ona - Justine Tonks - da radę, że to pomoże - jej się rozwinąć, zrobić coś więcej niż tylko leczyć rany tych którzy prawdziwie walczyli, że musi ćwiczyć walkę - bo ona zbliża się wielkimi krokami i on to wie, a na nią każdy powinien być gotowy.
- Jesteś zły. - stwierdziła spokojnie powoli dochodząc do wniosków. Tak, był. Zdecydowanie, na nią, że go nie słuchała gdy prosił by tego nie robiła. Ale nie widział tego? Tego, że dziwnym zbiegiem okoliczność zawsze znajdowała się w epicentrum wszystkich naznaczonych złem wydarzeń. Był jej rycerzem, protektorem, ale musiała też wiedzieć jak bronić się sama - albo tych, którzy znajdowali się obok. - Rozumiesz dlaczego? - zapytała go, nie odwracając spojrzenia. Wpatrując się w chłodne źrenice. - Ufam ci, wierzę w ciebie, ale nie mogę tylko polegać na innych. Nie, kiedy cień na nasze barki rzucając chmury, które zapowiadają deszcz. - rozumiał, musiał rozumieć o co jej chodzi. Nie musiała mówić na głos, każde z nich zdawało sobie sprawę z nadchodzącej walki. - Muszę stać się silniejsza, ale nie kosztem odciągania was od zadań których i tak macie zbyt wiele. - ciebie, Brendana, Foxa, Bena, nie mogła żerować na ich czasie kosztem wszystkiego innego co było ważniejsze od jej jednostki. - Muszę, bo kłopoty ciągną do mnie samoistnie, ze wszystkich stron. - tak, teraz to powiedziała. Może nie wszystko, bo mogłaby mówić wiele. Jednak w jej głosie był ogień i pewność. Nie zgadzali się w tej sprawie, chciał ją chronić, ona jednak nie był w stanie stać bezczynnie z boku. Musiał wiedzieć.
- Dobrze. - zgodziła się z trudem. Nie chciała go ranić, bowiem miała wrażenie, że każde z obrażeń które mu zada, zada też sobie. Ale wiedziała, że miał rację. Dalej, później, miało być już tylko ciężej. Z pewnością przyjdzie jej stanąć przed wyborami, które będą trudne. Z pewnością przyjdzie jej się zmierzyć z demonami, które będą skrywały się wśród znanych jej twarzy, dobrze skrywając swoje intencje. zanim zaczęła pojedynek inny, nie taki jakiego się spodziewała zrzuciła z ramion płaszcz, nie chcąc by mógł jej przeszkodzić.
Ta nowa posiadła cel, który klarował się długo ale gdy już nabrał odpowiednich kształtów wiedziała, że jest właściwym. Ta nowa, tkwiła pomiędzy tym co chce, a tym co może ciągle dowiadując się jak wiele jeszcze potrzebuje nauki. Nie tylko między tym tkwiła, ale rozumiała. Naprawdę tak, choć zasypianie samotnie w za dużym łóżku mając go obok budziło w niej jednocześnie smutek i poczucie bezpieczeństwa. Bo był, obok, dla niej, gdyby tylko tego potrzebowała. A jednak zdawało jej się, że znajduje się dalej niż wcześniej. Ale nie przez odległość, a na innej, metafizycznej płaszczyźnie. I nie mogła nie zastanawiać się, czy powodem tego wszystkiego nie jest wyznanie którego się dopuściła. Może powinna zwyczajnie milczeć dalej. Może. Jednak wiedziała, że nie była w stanie, tak samo jak nie potrafiła za dobrze kłamać. Umiała perfekcyjnie zmieniać twarze, całe ciało, a jednak kłamstwo nadal przychodziło jej z trudem, mocno nieumiejętnie, groteskowo wręcz.
Uniosła dłoń i przytknęła jej wierzch do nosa, by zatamować krwotok z nosa, który sprowadziła anomalia. Wiedziała już, że mogą zaatakować człowieka w najmniej oczekiwanym momencie. Widziała to dokładnie, wyraźnie. To jak szczęka pod linią brody uwydatniła mu się, gdy wypuściła swoje wyznanie na wiatr pomiędzy nich. Widziała jak usta zacisnęły się tworząc jedną długą linię. Miała nadzieję, że rzucenie od razu zaklęcia i rozpoczęcie treningu pozwoli mu... sama nie wiedziała co. Przecież go znała, znała jak nikogo innego, znała jak on znał ją. Widziała spojrzenie, które podwinęło jej gardło, związało w supeł żołądek i zabrało z ust słowa. Gniew, jego się spodziewała, na niego się przygotowała. Jednak nie na drugą z emocji, na tą nie była kompletnie gotowa. Na zwód, który odmalował się w ciemnym, tak znanym jej spojrzeniu. Spojrzeniu które zawsze patrzyło w jej stronę z troską, czasem gniewem jednak tylko wtedy gdy sądził, iż ma ku temu powody. Ale nie zawód, który wbijał się w jej ciało nieprzyjemnym szpikulcem nie pozwalając nie zastanowić się nad jego pochodzeniem. Czy sądził, że nie da sobie rady? Czy może nie chciał by się narażała? Nie potrafiła zrozumieć dlaczego ona jako jedyna nie mogła. Czemu nie miał problemu z tym, że Jackie pracowała w jego zawodzie, że robiła to też Sophia, która była jego kuzynką. Zastanawiała się, w czym była inna, że nie pasowała tam gdzie wydawało jej się, że powinna się znaleźć, kompletnie ślepa na oczywistą odpowiedź.
Nie zaprzeczył jednak, nie zaprotestował - tak, jak było to w przypadku próby. Choć wydawało jej się, że właśnie tak postąpi. Dlatego chciała to zrobić szybko, bez bólu, tak jak zrywa się plaster. Zmarszczyła lekko brwi obserwując jego ruch. Nie rozumiała, pytanie zawitało na jej twarzy. A jego słowa uniosły wyżej brwi w zdziwieniu, jednocześnie cofając ją o pół kroku. Chłód jego głosu zdawał się docierać aż do niej, mimo dość obiecującej pogody, czuła go wyraźnie. Prawie zachłysnęła się własnym oddechem, gdy próbowała go złapać jednocześnie wytrzymując jego spojrzenie spotykające się z jej własnym. Zmarszczyła brwi jeszcze mocniej nie potrafiąc zrozumieć co się działo. Jego wzrok mówił co innego niż usta, które stawiały ją przed próbą. Czuła dziwny dysonans nie potrafiąc jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Przecież, nie zaprotestował. Chyba właśnie to tak mocno ją zdziwiło. Przygotowała sobie całą mowę, garść argumentów by go przekonać, że ona - Justine Tonks - da radę, że to pomoże - jej się rozwinąć, zrobić coś więcej niż tylko leczyć rany tych którzy prawdziwie walczyli, że musi ćwiczyć walkę - bo ona zbliża się wielkimi krokami i on to wie, a na nią każdy powinien być gotowy.
- Jesteś zły. - stwierdziła spokojnie powoli dochodząc do wniosków. Tak, był. Zdecydowanie, na nią, że go nie słuchała gdy prosił by tego nie robiła. Ale nie widział tego? Tego, że dziwnym zbiegiem okoliczność zawsze znajdowała się w epicentrum wszystkich naznaczonych złem wydarzeń. Był jej rycerzem, protektorem, ale musiała też wiedzieć jak bronić się sama - albo tych, którzy znajdowali się obok. - Rozumiesz dlaczego? - zapytała go, nie odwracając spojrzenia. Wpatrując się w chłodne źrenice. - Ufam ci, wierzę w ciebie, ale nie mogę tylko polegać na innych. Nie, kiedy cień na nasze barki rzucając chmury, które zapowiadają deszcz. - rozumiał, musiał rozumieć o co jej chodzi. Nie musiała mówić na głos, każde z nich zdawało sobie sprawę z nadchodzącej walki. - Muszę stać się silniejsza, ale nie kosztem odciągania was od zadań których i tak macie zbyt wiele. - ciebie, Brendana, Foxa, Bena, nie mogła żerować na ich czasie kosztem wszystkiego innego co było ważniejsze od jej jednostki. - Muszę, bo kłopoty ciągną do mnie samoistnie, ze wszystkich stron. - tak, teraz to powiedziała. Może nie wszystko, bo mogłaby mówić wiele. Jednak w jej głosie był ogień i pewność. Nie zgadzali się w tej sprawie, chciał ją chronić, ona jednak nie był w stanie stać bezczynnie z boku. Musiał wiedzieć.
- Dobrze. - zgodziła się z trudem. Nie chciała go ranić, bowiem miała wrażenie, że każde z obrażeń które mu zada, zada też sobie. Ale wiedziała, że miał rację. Dalej, później, miało być już tylko ciężej. Z pewnością przyjdzie jej stanąć przed wyborami, które będą trudne. Z pewnością przyjdzie jej się zmierzyć z demonami, które będą skrywały się wśród znanych jej twarzy, dobrze skrywając swoje intencje. zanim zaczęła pojedynek inny, nie taki jakiego się spodziewała zrzuciła z ramion płaszcz, nie chcąc by mógł jej przeszkodzić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niemożliwe, że nie rozpoznawał do końca tonu własnego głosu. Nowa sieć tonacji chłodu, coraz liczniej i częściej witała wypowiadane wyrazy. Coś, niewidzialny w głowie trybik, przesunął się i skutecznie oddzielał od niego emocje. Albo inaczej. Emocje stanowiły nierozerwalna część człowieczeństwa, ale potrafił spojrzeć na nie z perspektywy "drugiej" osoby, obserwatora. Odległe szarpanie w piersi stawało się mniej uporczywe, podobne trzepotaniu uwięzionej w lampce ćmy. Zabawne, jak łatwo kiedyś poddawał się pragnieniom. Tym wzniosłym, sięgającym dna serca, jak i tym gniewnym, wpisanym w męską naturę, ale wciąż nieociosanym. Aktualnie znajdował się w strefie pomiędzy. Lawirował przez przeszłość, zamykał oczy na przyszłość, trwał w zasięgu czuć, ale ich nie dotykał. Otaczały go kobiety, do których zbliżyć się nie mógł.
Zmian było wiele. I nie omijały nikogo brzemieniem. Coś się kończyło, by coś się zaczęło. Decyzje i konsekwencje. Wina i kara. I klątwa, która wisiała cieniem nad jego głową, niby ciemny kaptur. Widział nawet siebie i momentami był w stanie - obiektywnie stwierdzić - jak wielkim idiotą być potrafił. I jakim bohaterem bywał. Realnie bez skrupułów. Jakby rzeczywiście nosił w sobie dwie natury legendarnych gryfów, towarzysza pierwszego Skamandera. A może wkradała się zwykła, żenująca żałość. Nieważne. Nie kiedy wargi układały się w wąską linię, a szczęka na krótka chwilę zadrżała gniewnie. Coś zburzyło się, rozsypało i za nic w świecie nie chciało poskładać na miejsca. Rozbita talia kart, w której zbrakło najwyższych figur. Nie rozumiała. Nic z tego o czym mówił. I dlaczego mówił, przemykało między wyrazami, jakby plecione niewidzialna nicią. A kiedy skończyły się słowa, milczał. Milczeniem które zamykało skuteczniej niż niejeden klucz.
Jasne, kobiece oczy tylko pozornie przyjęły wyrzucone chłodno słowa. Znał ją wystarczająco dobrze, by rozczytać tańczące w źrenicach cienie, odnaleźć drgające ślady słów, które miały pojawić się na języku, ale znikały pod naporem następującej chwile potem fali słów kolejnych. Słuchała, ale nie słyszała. I nie, chodziło o to, że nie rozumiał. Powód był bardzo prosty. Oczywisty. Ale nie był rezerwowany dla niej. Wierzył w siłę, jaką nosiła w sercu, możliwe, ze bardziej, niż ona sama. Ale próbowała kierować ją nie w tę stronę, co trzeba. Wybierając metodę i narzędzia, do których nie powinna była sięgać. Może w jakiś sposób zadrą urósł fakt, jakim mniemaniem otaczała jego zrozumienie. Nikogo nie zatrzymywał przed walką. Każdy miał swoją do stoczenia. Ale rzucanie się do bitwy w roli, której się nie znało nie nazywał odwagą. Oczywiście, że da radę. Poradzi sobie na kursie. Znał jej upór. A mimo to, zaczęła odgrywać nie-siebie - Mówiłem wystarczająco wiele - żebyś mnie zrozumiała - Odpowiedział, bądź nie na pytanie. Więcej słów nie pamiętał, skupiając się na drewnie różdżki bezpiecznie schowanej w rękaw i na toni błękitnych tęczówek, które wpatrywały się w jego twarz - A to o czym teraz mówisz, potwierdza, że nie zrozumiałaś - naprawdę sądziła, że nie dostrzegał nadciągającej nawałnicy ciemności? Że ta pożre i pochłonie każdego, kto stanie jej na drodze? Że nie będzie chciała patrzeć bezczynnie? Być może, nie rozumieli się oboje. Podobno jednak, to pierwszy etap, by w niezrozumieniu, zrozumieć swoje niezrozumienie. Pokrętna filozofia. Dlatego odwrócił jej bieg. Chciała walczyć - dobrze. Niech pozna jej smak od strony, której jeszcze poznać nie mogła - Kłopoty ciągną, jeśli je zapraszamy - skonfrontował wypowiedź, nie schodząc z chłodnego tonu, który owijał jego głos rosnącym dystansem. Ostatnią formą ochrony, jaką mógł jej zapewnić. Jak najdalej - od niego. Nie mógł inaczej. Tak, jak ona nie mogła odpuścić - kiedy będziesz gotowa, zaczynaj - powtórzył wyrazy, które już raz padły - Dla ciebie ofensywa, dla mnie wyłącznie odmiana protego. Bez ich specjalnych wersji - wiedział, że byli sami, że nikt nie śledził ich poczynań, nie podsłuchiwał. Ale zakonne zdolności służyły prawdziwej walce - Skończysz, kiedy pozbawisz mnie przytomności - zakończył, odwracając wzrok w stronę jeziornej tafli granatu. Na powierzchni zadrgał pojedynczy krąg, zupełnie, jakby na jej środku upadła łza. Ani jego, ani jej.
Zmian było wiele. I nie omijały nikogo brzemieniem. Coś się kończyło, by coś się zaczęło. Decyzje i konsekwencje. Wina i kara. I klątwa, która wisiała cieniem nad jego głową, niby ciemny kaptur. Widział nawet siebie i momentami był w stanie - obiektywnie stwierdzić - jak wielkim idiotą być potrafił. I jakim bohaterem bywał. Realnie bez skrupułów. Jakby rzeczywiście nosił w sobie dwie natury legendarnych gryfów, towarzysza pierwszego Skamandera. A może wkradała się zwykła, żenująca żałość. Nieważne. Nie kiedy wargi układały się w wąską linię, a szczęka na krótka chwilę zadrżała gniewnie. Coś zburzyło się, rozsypało i za nic w świecie nie chciało poskładać na miejsca. Rozbita talia kart, w której zbrakło najwyższych figur. Nie rozumiała. Nic z tego o czym mówił. I dlaczego mówił, przemykało między wyrazami, jakby plecione niewidzialna nicią. A kiedy skończyły się słowa, milczał. Milczeniem które zamykało skuteczniej niż niejeden klucz.
Jasne, kobiece oczy tylko pozornie przyjęły wyrzucone chłodno słowa. Znał ją wystarczająco dobrze, by rozczytać tańczące w źrenicach cienie, odnaleźć drgające ślady słów, które miały pojawić się na języku, ale znikały pod naporem następującej chwile potem fali słów kolejnych. Słuchała, ale nie słyszała. I nie, chodziło o to, że nie rozumiał. Powód był bardzo prosty. Oczywisty. Ale nie był rezerwowany dla niej. Wierzył w siłę, jaką nosiła w sercu, możliwe, ze bardziej, niż ona sama. Ale próbowała kierować ją nie w tę stronę, co trzeba. Wybierając metodę i narzędzia, do których nie powinna była sięgać. Może w jakiś sposób zadrą urósł fakt, jakim mniemaniem otaczała jego zrozumienie. Nikogo nie zatrzymywał przed walką. Każdy miał swoją do stoczenia. Ale rzucanie się do bitwy w roli, której się nie znało nie nazywał odwagą. Oczywiście, że da radę. Poradzi sobie na kursie. Znał jej upór. A mimo to, zaczęła odgrywać nie-siebie - Mówiłem wystarczająco wiele - żebyś mnie zrozumiała - Odpowiedział, bądź nie na pytanie. Więcej słów nie pamiętał, skupiając się na drewnie różdżki bezpiecznie schowanej w rękaw i na toni błękitnych tęczówek, które wpatrywały się w jego twarz - A to o czym teraz mówisz, potwierdza, że nie zrozumiałaś - naprawdę sądziła, że nie dostrzegał nadciągającej nawałnicy ciemności? Że ta pożre i pochłonie każdego, kto stanie jej na drodze? Że nie będzie chciała patrzeć bezczynnie? Być może, nie rozumieli się oboje. Podobno jednak, to pierwszy etap, by w niezrozumieniu, zrozumieć swoje niezrozumienie. Pokrętna filozofia. Dlatego odwrócił jej bieg. Chciała walczyć - dobrze. Niech pozna jej smak od strony, której jeszcze poznać nie mogła - Kłopoty ciągną, jeśli je zapraszamy - skonfrontował wypowiedź, nie schodząc z chłodnego tonu, który owijał jego głos rosnącym dystansem. Ostatnią formą ochrony, jaką mógł jej zapewnić. Jak najdalej - od niego. Nie mógł inaczej. Tak, jak ona nie mogła odpuścić - kiedy będziesz gotowa, zaczynaj - powtórzył wyrazy, które już raz padły - Dla ciebie ofensywa, dla mnie wyłącznie odmiana protego. Bez ich specjalnych wersji - wiedział, że byli sami, że nikt nie śledził ich poczynań, nie podsłuchiwał. Ale zakonne zdolności służyły prawdziwej walce - Skończysz, kiedy pozbawisz mnie przytomności - zakończył, odwracając wzrok w stronę jeziornej tafli granatu. Na powierzchni zadrgał pojedynczy krąg, zupełnie, jakby na jej środku upadła łza. Ani jego, ani jej.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Oddalał się a ona nie rozumiała dlaczego. Choć poświęciła temu zagadnieniu uwagę - zazwyczaj w czasie bezsennych nocy, gdy wsłuchiwała się w jego oddech, lub czekała aż drzwi nie skrzypną cichutko, znacząc noc ulgą, iż i tej nocy wrócił do domu - trafiła jedynie na ślepe zaułki. W końcu doszła do dwóch wniosków; albo zrobiła coś sama, co skutecznie zraziło go do niej, albo było to coś o czym nie mówił - nie chciał, lub ie mógł. A ona nie była w stanie nic z tym zrobić. I to drażniło ją najmocniej.
Chłód cieknący z jego głosu zdawał się przenikać przez zgłoski wcześniej. Z początku myślała, że jedynie to sobie wyobraziła, że jej wyobraźnia mimowolnie poszukuje czegoś, czego nie ma. Ale gdy dzisiaj, stojąc na przeciw nawet nie próbował go skryć, czuła go wyraźnie. Mroźna powłoka uderzała w nią i osiadała na jej ramionach. Zadawała ból i niezrozumienie. Miała ochotę prosić go, by jej wyjaśnił. Pozwolił zrozumieć. Jednak zamiast tego zaciskała usta, sznurując wargi w podłużną linię.
Zmieniła się. Nie mogła być już dłużej nieroztropną, trochę nieuważną, nawiną Just. Za to mogła zapłacić najwyższą cenę. Nie mogła już czekać, nie chciała też jedynie polegać na innych - chociaż wiedziała, że mogła. Od zawsze jednak wolała robić rzeczy sama. Raz, nie potrafiąc przyjmować pomocy, a dwa, nie potrafiąc o nią prosić.
Nie wiedziała, a może raczej nie potrafiła odnaleźć momentu w których ich zdania tak mocno się różniły. Jedynym momentem, który przychodził jej do głowy był dzień jej urodzin w kuchni. Sądziła... że zmierzają w tym samym kierunku, ze pragną tych samych rzeczy - głównie dla świata, żadne z nich nie potrafiło być egoistą i żadne nie umiało wybrać własnej radości, gdy cierpiał świat. Była też zawiedziona, a może zwyczajnie bolało ją to, że jedynie w jej przypadku zdawał się nie zgadzać na poświęcenia, których dokonywali inni - których dokonywał i on.
Chyba drżała w środku i w to drżenie wprawiał ją jego chłodny głos. Zdawało jej się, jakby rozmawiali, a jednak, jakby wypowiadane słowa transformowały po drodze, albo nie docierały wcale. Zmarszczyła brwi na słowa dobywające się z jego ust.
- Mówiłeś, że po to jesteśmy - by trzymać świat w posadach nim runie. Żeby ratować go tak, jak potrafię. Co jeśli właśnie tak potrafię? Co jeśli moje serce nie umie inaczej? - wiedziała, że robiła wszystko za bardzo i to właśnie miało ją zgubić. Kochała za mocno, chciała zbyt wiele, zakładała cele zbyt wysokie. Ale nie potrafiła inaczej, angażując się w Zakon, angażując się w wojnę która rozgrywała się w kulisach życia, wiedziała, że przyjdzie czas na dokonanie wyborów i że podejmie te, które jej wydadzą się odpowiednie. Poznając mroki tego świata, nie mogła więcej udawać, że ich nie dostrzega, a leczenie jedynie skutków przestało być wystarczające. Znała siebie, wiedziała więc też, że jeśli będzie musiała oddać wszystko, zrobi to, jedynie dla nikłej nadziei, że dzięki temu będą w stanie coś zmienić.
Cofnęła się o krok widocznie zdziwiona. Zraniona do żywego, nie udało jej się zablokować mimiki, ani zatrzymać odczuć w środku te zaś wykwitły na jej twarzy tak oczywiste. Choć sądziła, że on byłby w stanie wyczytać je z jej oczu. Uchyliła lekko jakby chcąc coś powiedzieć jednak zacisnęła je ponownie, gdy padły kolejne słowa. Błękitne spojrzenie lustrowało go nadal, gdy głowa rozpoczynała kolejną wędrówkę. Czy naprawdę tak sądził? Miała nadzieję, że nie. Że to jedynie złość gorejąca w nim powodowała te słowa. Nie zapytała jednak o to, jego zdanie było jednym z tych najważniejszych dla niej, ale nawet on nie był w stanie zawrócić jej z obranej ścieżki. W końcu skinęła głową, przełykając wielką gulę osiadającą nieprzyjemnie w gardle.
- Dobrze. - zgodziła się raz jeszcze, w jej głosie pobrzmiewała tylko pewność i pewnego rodzaju smutek. Ale była pewna, chciała być gotowa móc zrobić to, co będzie konieczne. Nawet, jeśli oznaczało to walkę z przyjacielem, czy ukochanym. Uniosła różdżkę ku górze.
idziemy do szafki
Chłód cieknący z jego głosu zdawał się przenikać przez zgłoski wcześniej. Z początku myślała, że jedynie to sobie wyobraziła, że jej wyobraźnia mimowolnie poszukuje czegoś, czego nie ma. Ale gdy dzisiaj, stojąc na przeciw nawet nie próbował go skryć, czuła go wyraźnie. Mroźna powłoka uderzała w nią i osiadała na jej ramionach. Zadawała ból i niezrozumienie. Miała ochotę prosić go, by jej wyjaśnił. Pozwolił zrozumieć. Jednak zamiast tego zaciskała usta, sznurując wargi w podłużną linię.
Zmieniła się. Nie mogła być już dłużej nieroztropną, trochę nieuważną, nawiną Just. Za to mogła zapłacić najwyższą cenę. Nie mogła już czekać, nie chciała też jedynie polegać na innych - chociaż wiedziała, że mogła. Od zawsze jednak wolała robić rzeczy sama. Raz, nie potrafiąc przyjmować pomocy, a dwa, nie potrafiąc o nią prosić.
Nie wiedziała, a może raczej nie potrafiła odnaleźć momentu w których ich zdania tak mocno się różniły. Jedynym momentem, który przychodził jej do głowy był dzień jej urodzin w kuchni. Sądziła... że zmierzają w tym samym kierunku, ze pragną tych samych rzeczy - głównie dla świata, żadne z nich nie potrafiło być egoistą i żadne nie umiało wybrać własnej radości, gdy cierpiał świat. Była też zawiedziona, a może zwyczajnie bolało ją to, że jedynie w jej przypadku zdawał się nie zgadzać na poświęcenia, których dokonywali inni - których dokonywał i on.
Chyba drżała w środku i w to drżenie wprawiał ją jego chłodny głos. Zdawało jej się, jakby rozmawiali, a jednak, jakby wypowiadane słowa transformowały po drodze, albo nie docierały wcale. Zmarszczyła brwi na słowa dobywające się z jego ust.
- Mówiłeś, że po to jesteśmy - by trzymać świat w posadach nim runie. Żeby ratować go tak, jak potrafię. Co jeśli właśnie tak potrafię? Co jeśli moje serce nie umie inaczej? - wiedziała, że robiła wszystko za bardzo i to właśnie miało ją zgubić. Kochała za mocno, chciała zbyt wiele, zakładała cele zbyt wysokie. Ale nie potrafiła inaczej, angażując się w Zakon, angażując się w wojnę która rozgrywała się w kulisach życia, wiedziała, że przyjdzie czas na dokonanie wyborów i że podejmie te, które jej wydadzą się odpowiednie. Poznając mroki tego świata, nie mogła więcej udawać, że ich nie dostrzega, a leczenie jedynie skutków przestało być wystarczające. Znała siebie, wiedziała więc też, że jeśli będzie musiała oddać wszystko, zrobi to, jedynie dla nikłej nadziei, że dzięki temu będą w stanie coś zmienić.
Cofnęła się o krok widocznie zdziwiona. Zraniona do żywego, nie udało jej się zablokować mimiki, ani zatrzymać odczuć w środku te zaś wykwitły na jej twarzy tak oczywiste. Choć sądziła, że on byłby w stanie wyczytać je z jej oczu. Uchyliła lekko jakby chcąc coś powiedzieć jednak zacisnęła je ponownie, gdy padły kolejne słowa. Błękitne spojrzenie lustrowało go nadal, gdy głowa rozpoczynała kolejną wędrówkę. Czy naprawdę tak sądził? Miała nadzieję, że nie. Że to jedynie złość gorejąca w nim powodowała te słowa. Nie zapytała jednak o to, jego zdanie było jednym z tych najważniejszych dla niej, ale nawet on nie był w stanie zawrócić jej z obranej ścieżki. W końcu skinęła głową, przełykając wielką gulę osiadającą nieprzyjemnie w gardle.
- Dobrze. - zgodziła się raz jeszcze, w jej głosie pobrzmiewała tylko pewność i pewnego rodzaju smutek. Ale była pewna, chciała być gotowa móc zrobić to, co będzie konieczne. Nawet, jeśli oznaczało to walkę z przyjacielem, czy ukochanym. Uniosła różdżkę ku górze.
idziemy do szafki
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Jezioro Magicznej Sasanki
Szybka odpowiedź