Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Kościół z cmentarzem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół z cmentarzem
Kościół stojący przy głównym placu Doliny Godryka robi największe wrażenie ze wszystkich znajdujących się tam budowli. A może raczej nie tyle, co robi największe wrażenie, ale bardzo się wyróżnia. W przeciwieństwie do innych zabudowań jest cały z drewna, bardzo stary. W jego oknach stoją kolorowe witraże przedstawiające sceny biblijne. W środku zaś niewielkie ławy i wiszące nieliczne obrazy tworzą to święte miejsce bardzo przytulnym. Charakterystyczny zapach sosnowych bali unosi się w nim nieprzerwanie od setek lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała się zmienić.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Ona nie zauważyła braków, a podejrzewała, że w momencie, kiedy biegł na ciebie wilkołak, sam też niezbyt zastanawiałeś się, czy aby na pewno ma odpowiednią ilość uzębienia albo czy jego pazury odpowiednio lśnią. A przynajmniej tamten mężczyzna niespecjalnie chciał to zrobić, za co Thalia mogła być jedynie wdzięczna, a że najczęściej nie przejawiała tej radości dopóki nie była całkowicie bezpieczna, obecnie jednak nie do końca wiedziała jak zareagować. Nie dlatego, że był duchem, ale skoro w tym momencie nie znała zbytnio wiedzy o tym, kim był i jak się wobec niego zachowywać…w sumie to co miała zrobić w takim wypadku? Czy będzie brzmieć jak kompletny imbecyl w tej rozmowie?
Nie skupiała się teraz na powiązaniu Cilliana i Caleba, dwóch braci, z którym kontaktu nie miała wiele…znaczy więcej miała z Cillianem, chociaż nie znała go pod jego prawdziwym imieniem. W sumie mało kto w towarzystwie przemytników i przestępców chwalił się, kim naprawdę był. Mimo to, na tym nie skupiała się teraz na tym, z kim Caleb mógłby być powiązany albo i nie, bardziej zastanawiając się, czy mogła rzeczywiście coś dla niego zrobić.
Uśmiechnęła się na jego słowa, rozglądając się jeszcze za miejscem, które mogłaby wykorzystać, zaraz też kierując się ostrożnie w stronę małej ławeczki, wycierając rękawem miejsce na którym ostatecznie przysiadła. Dłoń powędrowała do buta, delikatnie zsuwając go z nogi aby wybadać skórę, ale przy okazji paru ruchów absolutnie nie wydawało się, że coś miałoby być uszkodzone. Odetchnęła z ulgą, odrzucając włosy do tyłu, wzdychając lekko.
- Cóż, uratowałeś mnie, to zdecydowanie coś, za co miło cię poznać. W tym wypadku zdecydowanie mam za co być wdzięczna. Jestem Thalia. – Przedstawiła się z uśmiechem, rozglądając się jeszcze po okolicy. Wydawała się cicha, ale cmentarze zawsze były dla niej o wiele bardziej smutne, niż przerażające. Jeszcze raz spojrzała na Caleba, wiedząc, że nie mogła wyciągnąć dłoni w jego kierunku aby potrząsnąć jego własną, mimo to wskazała na miejsce obok siebie gdyby tylko chciał je zająć.
- To dobrze, mam nadzieję, że Dolina jest dla ciebie przyjazna? – Miała szczerą nadzieję, że nikt go stąd nie chciał przeganiać. Skoro chciał egzystować to kim ona była, aby mu przeszkadzać? Wydawał się zresztą stawać w obronie innych, więc tym bardziej był cenny nie tylko przez swoje talenty, ale również jako dusza człowieka.
- Nie, lepiej nie informować nikogo. Jeszcze się zmartwią, a już i tak od dawna mam sporo kłopotów. Sama nie wiem…za dużo razy wpadam w kłopoty. Ale pewnie masz lepsze rzeczy do robienia niż słuchać tego, co mam do powiedzenia, dużo dramatycznych działań, mało podniosłości, ale też głównie problemy z higieną u współpracowników…. – Oczywiście schodził z niej stres, dlatego zaczęła gadać piąte przez dziesiąte.
Nie skupiała się teraz na powiązaniu Cilliana i Caleba, dwóch braci, z którym kontaktu nie miała wiele…znaczy więcej miała z Cillianem, chociaż nie znała go pod jego prawdziwym imieniem. W sumie mało kto w towarzystwie przemytników i przestępców chwalił się, kim naprawdę był. Mimo to, na tym nie skupiała się teraz na tym, z kim Caleb mógłby być powiązany albo i nie, bardziej zastanawiając się, czy mogła rzeczywiście coś dla niego zrobić.
Uśmiechnęła się na jego słowa, rozglądając się jeszcze za miejscem, które mogłaby wykorzystać, zaraz też kierując się ostrożnie w stronę małej ławeczki, wycierając rękawem miejsce na którym ostatecznie przysiadła. Dłoń powędrowała do buta, delikatnie zsuwając go z nogi aby wybadać skórę, ale przy okazji paru ruchów absolutnie nie wydawało się, że coś miałoby być uszkodzone. Odetchnęła z ulgą, odrzucając włosy do tyłu, wzdychając lekko.
- Cóż, uratowałeś mnie, to zdecydowanie coś, za co miło cię poznać. W tym wypadku zdecydowanie mam za co być wdzięczna. Jestem Thalia. – Przedstawiła się z uśmiechem, rozglądając się jeszcze po okolicy. Wydawała się cicha, ale cmentarze zawsze były dla niej o wiele bardziej smutne, niż przerażające. Jeszcze raz spojrzała na Caleba, wiedząc, że nie mogła wyciągnąć dłoni w jego kierunku aby potrząsnąć jego własną, mimo to wskazała na miejsce obok siebie gdyby tylko chciał je zająć.
- To dobrze, mam nadzieję, że Dolina jest dla ciebie przyjazna? – Miała szczerą nadzieję, że nikt go stąd nie chciał przeganiać. Skoro chciał egzystować to kim ona była, aby mu przeszkadzać? Wydawał się zresztą stawać w obronie innych, więc tym bardziej był cenny nie tylko przez swoje talenty, ale również jako dusza człowieka.
- Nie, lepiej nie informować nikogo. Jeszcze się zmartwią, a już i tak od dawna mam sporo kłopotów. Sama nie wiem…za dużo razy wpadam w kłopoty. Ale pewnie masz lepsze rzeczy do robienia niż słuchać tego, co mam do powiedzenia, dużo dramatycznych działań, mało podniosłości, ale też głównie problemy z higieną u współpracowników…. – Oczywiście schodził z niej stres, dlatego zaczęła gadać piąte przez dziesiąte.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Poważne, błękitne oczy, bledsze niż należałoby spodziewać się u żywego człowieka, śledziły uważnie kroki Thalii, doszukując się oznak urazu. Nie kuśtykała, ale nie poruszała się też z pewnością. Mogła być roztrzęsiona, ale i upojona adrenaliną, która tłumiłaby ból skręconej kostki. Westchnął i bezradnie rozwichrzył włosy palcami. Co właściwie chciał osiągnąć, ofiarując obcej osobie tyle zainteresowania i troski? I tak nie mógł jej pomóc, miała szczęście, że akurat znajdował się w pobliżu, aby odegnać jej napastnika, ale przecież nie podąży za nią i nie zagwarantuje bezpieczeństwa. Nie mógłby nawet pomóc jej z tą nogą, co najwyżej wezwać znajomego aptekarza.
- Jestem Caleb - przyznał po jakimś czasie z nutą wahania, ponuro. Sporo ryzykował podając jej swoje prawdziwe imię, ale nie mogła tego wiedzieć. Za życia odznaczał się większą ostrożnością, teraz chyba było mu już wszystko jedno; tak długo, jak długo ktoś interesował się nim, a nie jego przyjaciółmi.
Zauważył ten subtelny ruch, przesunięcie ciała na ławce, sugerujące zaproszenie. Czy naprawdę chciała zmarznąć bardziej niż już była zmarznięta? Przy fantomowej postaci ducha zawsze było chłodniej, epatowali tą specyficzną aurą, która jednym kojarzyła się z dementorami, a innym z zimną pustką katakumb. Ostatecznie nie chciał wyjść na nieuprzejmego, wzruszył więc ramieniem i przysiadł na skraju ławki. Zajął mało miejsca, ale to przecież nie tak, że było mu niewygodnie; nawet nie czuł lodowatej powierzchni drewnianych desek, z których sklecono tę marną ławeczkę. Uśmiechnął się słabo, długo nie odpowiadając na zadane pytania.
- Jest dobrze. Lepiej niż w Londynie, to na pewno. A nawet gdyby nie było, i tak bym został. To moje miejsce, jestem z nim związany. Musieliby się naprawdę wysilić, żeby mnie stąd wyrzucić - mruknął i odchylił głowę w tył, żeby spojrzeć na niebo. Po tylu latach nie obawiał się już nazywać tego cmentarza domem, choć na samym początku wzbudzało to w nim wiele goryczy. Uniósł brew, niepewny uśmiech stał się bardziej szczery, gdy Thalia okazała więcej emocji, plącząc się w słowach, jakby ta rozmowa wzbudzała w niej stres. Wątpił w to, nerwy pewnie dopiero z niej schodziły i stąd to zmieszanie. - Jeżeli tak chcesz. Możesz mówić, ja chętnie słucham. Niewiele więcej mogę, a tak chociaż czuję się przydatny - zasugerował swobodnie, żeby wyprowadzić ją z tego błędnego koła. - Problemy z higieną, co? Jak dobrze, że ja nie muszę już brać prysznica. Na cmentarzu nie zbudowali łazienki - powiedział ze sztuczną powagą, mając nadzieję, że Thalia nieco się rozluźni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jestem Caleb - przyznał po jakimś czasie z nutą wahania, ponuro. Sporo ryzykował podając jej swoje prawdziwe imię, ale nie mogła tego wiedzieć. Za życia odznaczał się większą ostrożnością, teraz chyba było mu już wszystko jedno; tak długo, jak długo ktoś interesował się nim, a nie jego przyjaciółmi.
Zauważył ten subtelny ruch, przesunięcie ciała na ławce, sugerujące zaproszenie. Czy naprawdę chciała zmarznąć bardziej niż już była zmarznięta? Przy fantomowej postaci ducha zawsze było chłodniej, epatowali tą specyficzną aurą, która jednym kojarzyła się z dementorami, a innym z zimną pustką katakumb. Ostatecznie nie chciał wyjść na nieuprzejmego, wzruszył więc ramieniem i przysiadł na skraju ławki. Zajął mało miejsca, ale to przecież nie tak, że było mu niewygodnie; nawet nie czuł lodowatej powierzchni drewnianych desek, z których sklecono tę marną ławeczkę. Uśmiechnął się słabo, długo nie odpowiadając na zadane pytania.
- Jest dobrze. Lepiej niż w Londynie, to na pewno. A nawet gdyby nie było, i tak bym został. To moje miejsce, jestem z nim związany. Musieliby się naprawdę wysilić, żeby mnie stąd wyrzucić - mruknął i odchylił głowę w tył, żeby spojrzeć na niebo. Po tylu latach nie obawiał się już nazywać tego cmentarza domem, choć na samym początku wzbudzało to w nim wiele goryczy. Uniósł brew, niepewny uśmiech stał się bardziej szczery, gdy Thalia okazała więcej emocji, plącząc się w słowach, jakby ta rozmowa wzbudzała w niej stres. Wątpił w to, nerwy pewnie dopiero z niej schodziły i stąd to zmieszanie. - Jeżeli tak chcesz. Możesz mówić, ja chętnie słucham. Niewiele więcej mogę, a tak chociaż czuję się przydatny - zasugerował swobodnie, żeby wyprowadzić ją z tego błędnego koła. - Problemy z higieną, co? Jak dobrze, że ja nie muszę już brać prysznica. Na cmentarzu nie zbudowali łazienki - powiedział ze sztuczną powagą, mając nadzieję, że Thalia nieco się rozluźni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
BARDZO przepraszam, ja tylko na szybko zrobić świstoklik (to dla Ciebie Thalia, wiec chyba się nie obrazisz?)
6 stycznia 1958
Zgodnie ze zleconym mu zamówieniem udał się na Cmentarz w Dolinie Godryka, ten znajdujący się tuż za kościołem, aby przygotować tam świstoklik. To dość specyficzne miejsce, w styczniu zimniejsze niż kiedykolwiek, a obecność martwych ciał i grobów wcale nie dodawała otuchy. Nie był przesadnie ciekaw, w jaki sposób ludzki organizm rozkłada się na części, ale od ostatniego wypadku z olbrzymem zaczął większą uwagę zwracać na własne zdrowie, to jak funkcjonuje schorowane i stare już ciało. Jeśli miał udzielać się w wojnie, musiał umieć doraźnie sobie pomóc, a w tym celu należało się doszkolić, co zresztą zwykle robił z największą chęcią. Wzdrygnął się nieznacznie na myśl o trupach zakopanych tam obok niego i podążając ścieżką bardziej na tyły tego miejsca, powoli czuł, że wzięcie dodatkowego szalika, nie byłoby wcale takim złym pomysłem. Nie było już sensu wracać się do domu, zamierzał najpierw skończyć pracę. Do przygotowania był świstoklik w kształcie wisiorka, a właściwie samej jego zawieszki, chociaż Stevie przygotowany miał do tego rzemień, aby dobrze się nosiło właścicielce, która zamówiła u niego sprytny przedmiot o stosunkowo podstawowym działaniu. Zamierzał wyjaśnić jej wszystkie zawiłości tego, ale w liście, niepewny, czy kobieta wie dokładnie, w jaki sposób takie urządzonko uruchomić. Obliczenia dokonywane skrupulatnie na czerpanym papierze prawdopodobnie były poprawne, ale Stevie już nie raz i nie dwa zawodził się na własnym umyśle, gdy to szczęście, albo prościej mówiąc pech, potrafiły wyrwać go z zadumy i przenieść hen daleko, poza obszar bezpiecznego Warsztatu. Wyrzeźbiony w koralu morskim kształt kotwicy miał symbolizować bezpieczną przystań, a przynajmniej tak sobie to wyobrażał Beckett, usiłując dopisać mu jakieś znaczenie, chociaż szybko porzucił ten pomysł. Był przede wszystkim naukowcem, którego nie raz i nie dwa dziwiły cuda tego świata, nigdy jednak nie próbował dopisywać znaczenia temu, czego nie było widać na pierwszy rzut oka. Wskazując różdżką na koralik, który na sobie nosił ślady księżycowego pyłu i upewniając się, że wszelkie wiązania, które na niego nakładał są poprawne, wypowiedział ostatni czar, mający złączyć wszystko w przyjemną całość. - Portus - oby transmutacja nie sprawiła mu figla.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - koralik w kształcie kotwicy
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Zgodnie ze zleconym mu zamówieniem udał się na Cmentarz w Dolinie Godryka, ten znajdujący się tuż za kościołem, aby przygotować tam świstoklik. To dość specyficzne miejsce, w styczniu zimniejsze niż kiedykolwiek, a obecność martwych ciał i grobów wcale nie dodawała otuchy. Nie był przesadnie ciekaw, w jaki sposób ludzki organizm rozkłada się na części, ale od ostatniego wypadku z olbrzymem zaczął większą uwagę zwracać na własne zdrowie, to jak funkcjonuje schorowane i stare już ciało. Jeśli miał udzielać się w wojnie, musiał umieć doraźnie sobie pomóc, a w tym celu należało się doszkolić, co zresztą zwykle robił z największą chęcią. Wzdrygnął się nieznacznie na myśl o trupach zakopanych tam obok niego i podążając ścieżką bardziej na tyły tego miejsca, powoli czuł, że wzięcie dodatkowego szalika, nie byłoby wcale takim złym pomysłem. Nie było już sensu wracać się do domu, zamierzał najpierw skończyć pracę. Do przygotowania był świstoklik w kształcie wisiorka, a właściwie samej jego zawieszki, chociaż Stevie przygotowany miał do tego rzemień, aby dobrze się nosiło właścicielce, która zamówiła u niego sprytny przedmiot o stosunkowo podstawowym działaniu. Zamierzał wyjaśnić jej wszystkie zawiłości tego, ale w liście, niepewny, czy kobieta wie dokładnie, w jaki sposób takie urządzonko uruchomić. Obliczenia dokonywane skrupulatnie na czerpanym papierze prawdopodobnie były poprawne, ale Stevie już nie raz i nie dwa zawodził się na własnym umyśle, gdy to szczęście, albo prościej mówiąc pech, potrafiły wyrwać go z zadumy i przenieść hen daleko, poza obszar bezpiecznego Warsztatu. Wyrzeźbiony w koralu morskim kształt kotwicy miał symbolizować bezpieczną przystań, a przynajmniej tak sobie to wyobrażał Beckett, usiłując dopisać mu jakieś znaczenie, chociaż szybko porzucił ten pomysł. Był przede wszystkim naukowcem, którego nie raz i nie dwa dziwiły cuda tego świata, nigdy jednak nie próbował dopisywać znaczenia temu, czego nie było widać na pierwszy rzut oka. Wskazując różdżką na koralik, który na sobie nosił ślady księżycowego pyłu i upewniając się, że wszelkie wiązania, które na niego nakładał są poprawne, wypowiedział ostatni czar, mający złączyć wszystko w przyjemną całość. - Portus - oby transmutacja nie sprawiła mu figla.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - koralik w kształcie kotwicy
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Doceniała nawet tę odrobinę troski, nawet jeżeli nie mogła być okraszona równym zaangażowaniem ze strony ciała co ducha. Mimo to, wydawało jej się to całkiem miłe, że starał się jak mógł, a chociaż sam zdawał się tego tak nie widzieć, już samo przegonienie napastnika dawało jej wiele. Lata przyzwyczajały ją do tego, że w większości problemów pomoc dla niej nigdy nie nadejdzie, a niebezpieczeństwu będzie pozostawiona sama sobie. Wszelkie odmiany i rozróżnienia w tej materii były miłą i słodką niespodzianką, nawet jeżeli jej towarzysz nie przejawiał tej pomocy w dość…typowy sposób.
- Thalia – odruchowo wyciągnęła dłoń w ramach powitania, reflektując się dopiero po chwili. Zmarszczyła brwi, opuszczając rękę i wzdychając lekko, rzucając mu spojrzenie w którym wykazać chciała absolutne rozczarowanie swoją własną osobą, potrząsając lekko głową. Nie skupiła się nawet na tym, że jego imię mogło być ciężarem, głównie dlatego, że było to łatwiejsze, a także po prostu nie chciała być kimś, kto miałby teraz rozdrapywać przeszłość Caleba. Był martwy, nie było powodów aby w żaden sposób mu dokładać.
Uśmiechnęła się kiedy przycupnął na skraju ławki. Nie wiedział tego, nie miał jak, ale nawet mimo tego całego chłodu który przynosił się na jej skórę, sprawiając, że jeszcze tego nie odczuwała, ale zaraz wszystko to zacznie jej przeszkadzać. Mimo to, cieszyła się z jego obecności, bo w paradoksalny sposób dodawał jej otuchy, bo kiedy otaczały ją ciągle koszmarne i ciemne zmory, teraz wiedziała odcinające się od nich światło. Miło było dostać sygnał z zaświatów, który wydawał się nie przelewać nienawiści na jej własną egzystencję.
- Spokojnie, ja nie zamierzam wyganiać. Jak ktoś ci będzie podskakiwał i będzie za bardzo namolny to przyjdę i wyniosę, jakby już sam nie uciekał. – Starała się do tego podejść z humorem, nie wiedziała jednak, jak podejść do tego może Caleb. W końcu nie chciała siedzieć tutaj i opowiadać jak bardzo mu współczuje, bo tego pewnie już i tak się nasłuchał. Na wspomnienie o tym, że chociaż w ten sposób może poczuć się przydatny. W tej jednej, zwykłej rozmowie?
- Naprawdę? Wiesz, jakby…nie oceniam, co tam robisz po śmierci, bo sama jakbym umarła, to bym pewnie straszyła ludzi na wodach, ale nie mów, że nie jesteś przydatny. Te umiejętności mogłyby pomóc tak wielu ludziom i na ten moment mogę znaleźć już ze sześć zastosowań twoich zdolności! No, w zależności od tego jak działają to może być więcej albo mniej, bo nie powiem, że się znam, jak się nie znam. – Znów mówiła o wszystkim i o niczym, ale tym razem dążyła bardziej do celu i tym, że śmierć wcale nie oznaczała bezsilności. A przynajmniej nie dla Caleba. Na kwestie łazienek zaśmiała się, zaraz poważniejąc w ten teatralny sposób, dłoń kładąc na swojej piersi z rozważeniem tego równie dramatycznie.
- Ah widzisz, co za pech! A już wierzyłam, że uda mi się dziś porządnie wykąpać i będę od nich czystsza! Jak to nie ma tutaj łazienki? A prysznice? Marnują tę całą wolną przestrzeń, a mogły by być łaźnie.
- Thalia – odruchowo wyciągnęła dłoń w ramach powitania, reflektując się dopiero po chwili. Zmarszczyła brwi, opuszczając rękę i wzdychając lekko, rzucając mu spojrzenie w którym wykazać chciała absolutne rozczarowanie swoją własną osobą, potrząsając lekko głową. Nie skupiła się nawet na tym, że jego imię mogło być ciężarem, głównie dlatego, że było to łatwiejsze, a także po prostu nie chciała być kimś, kto miałby teraz rozdrapywać przeszłość Caleba. Był martwy, nie było powodów aby w żaden sposób mu dokładać.
Uśmiechnęła się kiedy przycupnął na skraju ławki. Nie wiedział tego, nie miał jak, ale nawet mimo tego całego chłodu który przynosił się na jej skórę, sprawiając, że jeszcze tego nie odczuwała, ale zaraz wszystko to zacznie jej przeszkadzać. Mimo to, cieszyła się z jego obecności, bo w paradoksalny sposób dodawał jej otuchy, bo kiedy otaczały ją ciągle koszmarne i ciemne zmory, teraz wiedziała odcinające się od nich światło. Miło było dostać sygnał z zaświatów, który wydawał się nie przelewać nienawiści na jej własną egzystencję.
- Spokojnie, ja nie zamierzam wyganiać. Jak ktoś ci będzie podskakiwał i będzie za bardzo namolny to przyjdę i wyniosę, jakby już sam nie uciekał. – Starała się do tego podejść z humorem, nie wiedziała jednak, jak podejść do tego może Caleb. W końcu nie chciała siedzieć tutaj i opowiadać jak bardzo mu współczuje, bo tego pewnie już i tak się nasłuchał. Na wspomnienie o tym, że chociaż w ten sposób może poczuć się przydatny. W tej jednej, zwykłej rozmowie?
- Naprawdę? Wiesz, jakby…nie oceniam, co tam robisz po śmierci, bo sama jakbym umarła, to bym pewnie straszyła ludzi na wodach, ale nie mów, że nie jesteś przydatny. Te umiejętności mogłyby pomóc tak wielu ludziom i na ten moment mogę znaleźć już ze sześć zastosowań twoich zdolności! No, w zależności od tego jak działają to może być więcej albo mniej, bo nie powiem, że się znam, jak się nie znam. – Znów mówiła o wszystkim i o niczym, ale tym razem dążyła bardziej do celu i tym, że śmierć wcale nie oznaczała bezsilności. A przynajmniej nie dla Caleba. Na kwestie łazienek zaśmiała się, zaraz poważniejąc w ten teatralny sposób, dłoń kładąc na swojej piersi z rozważeniem tego równie dramatycznie.
- Ah widzisz, co za pech! A już wierzyłam, że uda mi się dziś porządnie wykąpać i będę od nich czystsza! Jak to nie ma tutaj łazienki? A prysznice? Marnują tę całą wolną przestrzeń, a mogły by być łaźnie.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyciągnięta dłoń, tak prosty i ludzki gest, równocześnie tak boleśnie przypominający Calebowi o wszystkim, co utracił. Nie, żeby długo pozwalał sobie na przeżywanie goryczy; dziesięć lat dla ducha mogło być zaledwie westchnieniem, pojedynczym mrugnięciem, ale wystarczyło, by nauczył się tłamsić chłód i ból, ściskać go i zamykać za lodową powłoką, która teraz tworzyła jego eteryczne ciało. Nie okazał zażenowania, gdy szybko cofnęła rękę i zmarszczyła brwi w przepraszającym grymasie. Subtelny, melancholijny uśmiech nadal nie opuszczał jego ust, nie uczynił też dziewczynie przykrości, komentując tę całkowicie zrozumiałą wpadkę. Jak często czarodziej natykał się na duchy? Nie przypominał sobie ani jednego, którego spotkałby za życia po ukończeniu Hogwartu.
- Chcesz być strażniczką mojego cmentarza? - zapytał, zaskoczony jej deklaracją. Rozumiał rzecz jasna, że uwaga była żartobliwa, frywolna, równie ulotna, co wirujący w powietrzu śnieg, ale i tak poczuł jak narasta w nim sympatia. - No proszę, zapamiętam. Chętnie zobaczyłbym cię w sprawiedliwej walce. - Nie tak nagłej i szokującej, jak jej dzisiejsza ucieczka przed obcym napastnikiem. Choć sprawa wciąż go zastanawiała, nie zasypywał Thalii namolnymi pytaniami. - Wyglądasz na wojowniczkę. Nie chodzi tylko o włosy, rzecz jasna - zaplątał się nieco, zdając sobie sprawę, że jego komplement mógł okazać się nie tak przyjemny jak to sobie zamierzył. Uśmiechnął się czarująco, błyskając białymi zębami i mierzwiąc włosy palcami. Choć nie należał do typu podrywacza, zawsze trochę polegał na właściwym spojrzeniu, gdy rozmawiał z kobietami i szukał szybkiego wyjścia z niezręcznej sytuacji, w którą sam się wepchnął.
Thalia jednak nie była zwyczajną dziewczyną, co do tego nie miał już większych wątpliwości, zwłaszcza, gdy tak otwarcie zaoponowała jego przygnębiającej uwadze.
- Tak myślisz? Jakie na przykład sposoby przychodzą ci do głowy? - zapytał ze szczerym zaciekawieniem. Nadal wątpił w to, czy mógł okazać się naprawdę przydatny dla żywych, ale pewność siebie i swoboda Thalii rozbudziły w nim dawno nieodczuwane pragnienie doświadczenia czegoś innego, nowego... przygody.
Zaśmiał się cicho pod nosem, kiedy złapała haczyk jego żartobliwej uwagi. Zdusił w sobie ochotę wypomnienia jej, że całe wolne miejsce na cmentarzu zapewniono po to, aby kiedyś pochować tam zmarłych. Mimo niesprzyjających okoliczności, nie chciał psuć rozluźniającej się atmosfery.
- Chcesz być strażniczką mojego cmentarza? - zapytał, zaskoczony jej deklaracją. Rozumiał rzecz jasna, że uwaga była żartobliwa, frywolna, równie ulotna, co wirujący w powietrzu śnieg, ale i tak poczuł jak narasta w nim sympatia. - No proszę, zapamiętam. Chętnie zobaczyłbym cię w sprawiedliwej walce. - Nie tak nagłej i szokującej, jak jej dzisiejsza ucieczka przed obcym napastnikiem. Choć sprawa wciąż go zastanawiała, nie zasypywał Thalii namolnymi pytaniami. - Wyglądasz na wojowniczkę. Nie chodzi tylko o włosy, rzecz jasna - zaplątał się nieco, zdając sobie sprawę, że jego komplement mógł okazać się nie tak przyjemny jak to sobie zamierzył. Uśmiechnął się czarująco, błyskając białymi zębami i mierzwiąc włosy palcami. Choć nie należał do typu podrywacza, zawsze trochę polegał na właściwym spojrzeniu, gdy rozmawiał z kobietami i szukał szybkiego wyjścia z niezręcznej sytuacji, w którą sam się wepchnął.
Thalia jednak nie była zwyczajną dziewczyną, co do tego nie miał już większych wątpliwości, zwłaszcza, gdy tak otwarcie zaoponowała jego przygnębiającej uwadze.
- Tak myślisz? Jakie na przykład sposoby przychodzą ci do głowy? - zapytał ze szczerym zaciekawieniem. Nadal wątpił w to, czy mógł okazać się naprawdę przydatny dla żywych, ale pewność siebie i swoboda Thalii rozbudziły w nim dawno nieodczuwane pragnienie doświadczenia czegoś innego, nowego... przygody.
Zaśmiał się cicho pod nosem, kiedy złapała haczyk jego żartobliwej uwagi. Zdusił w sobie ochotę wypomnienia jej, że całe wolne miejsce na cmentarzu zapewniono po to, aby kiedyś pochować tam zmarłych. Mimo niesprzyjających okoliczności, nie chciał psuć rozluźniającej się atmosfery.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Nie chciała w żaden sposób Calebowi sprawić przykrości – ale w momencie, kiedy pływała na świecie, z duchami kontakt wciąż miała dość nieczęsty. Nie to, że w ogóle ich nie widywała, ale jej miejsca były wypełnione częściej żywymi niż zmarłymi. Przynajmniej do tego, jak to było dwa lata temu, ale otaczające ją upiory nie były jakoś chętne do interakcji, jedynie stojąc gdzieś na granicy i snując się za nią, tak jakby nie mogły istnieć bez jej ingerencji. Nie miała pojęcia, czemu tak robią, ale nie chciała też poświęcić się całkowicie rozważaniu nad tym – bała się nie śmierci nade wszystko, ale szaleństwa, a jeżeli poddałaby się temu, mogłaby już zupełnie zatracić siebie w rozmyślaniu nad bólem, który widziała dookoła siebie.
- No cóż, czemu w sumie nie? Każde miejsce potrzebuje opieki i ochrony, ten cmentarz ma to od ciebie, ale ja też się mogę przydać. Nie wiem czy wiesz, ale jestem doskonałym elementem komediowym. – Teatralnym gestem położyła swoją dłoń na klatce piersiowej, podbródek zadzierając wyżej jakby miała teraz publiczność, gotową do bycia podziwianą i oklaskiwaną za swój talent, niemal odruchowo po tym wszystkim parskając śmiechem. – Nie wiem, na ile by była sprawiedliwa, bo wciąż się tego wszystkiego uczę. W walce wręcz idzie mi lepiej. Może dlatego, że mało kto zaczyna bić się samotnie z człowiekiem, który ma nóż. – I właśnie dlatego go ze sobą nosiła. Nie była chętna do robienia komuś krzywdy na zawołanie, ale jeżeli wybór miał paść pomiędzy kimś innym wychodzącym z tego żywym a nią samą…to zdecydowanie wolała, aby to ona przetrwała.
- Dziękuję! Nieczęsto słyszę takie komplementy, a to naprawdę bardzo miłe. Blizny też dodają charakteru, ale najczęściej dopóki ktoś nie usłyszy historii za nimi stojącymi. W końcu „jedną mam odkąd pamiętam, a przy drugiej złoili mi tyłek i byłoby źle, gdyby nie auror” zdecydowanie nie brzmi wybitnie. Ale za komplement dziękuję. – Nie oszukiwała, naprawdę było jej miło. Chociaż nie mogła powstrzymać myśli (którą jednak zachowała dla siebie), czy to oznaczało, że wszyscy gentlemani byli obecnie martwi, skoro było ich tak mało w jej otoczeniu. To nie zwiastowało dobrze ani jej, ani też jej przyjaciółkom.
- Cóż, to wiele zależy od tego, gdzie możesz być, jak długo się twoja moc utrzymuje i jakie masz preferencje, ale jest tak wiele rzeczy…możesz patrolować okolice i od razu ostrzegać osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo Doliny, że pojawia się ktoś niebezpieczny, mógłbyś nakładać iluzje na kryjówki, zwłaszcza te z towarami, tak aby nikt ich nie zobaczył, mógłbyś przepłaszać takich typów jak ten, co mnie gonił, tylko na znacznie większą skalę, aby nie skrzywdził żadnych mugoli, brać udział we wszelkich akcjach poszukiwawczych i takich, które miałyby na celu pilnowanie kogoś. Idealny zwiadowca, idealny przemytnik. Znaczy, z mojej perspektywy. Pewnie teraz nie robię sobie reklamy, prawda? – Podejrzewała, że raczej Caleb nie będzie zachwycony tym, co właśnie opowiadała. Brzmiała na jakąś dziwną kobietę z bojówki, kiedy to się stało?
- No cóż, czemu w sumie nie? Każde miejsce potrzebuje opieki i ochrony, ten cmentarz ma to od ciebie, ale ja też się mogę przydać. Nie wiem czy wiesz, ale jestem doskonałym elementem komediowym. – Teatralnym gestem położyła swoją dłoń na klatce piersiowej, podbródek zadzierając wyżej jakby miała teraz publiczność, gotową do bycia podziwianą i oklaskiwaną za swój talent, niemal odruchowo po tym wszystkim parskając śmiechem. – Nie wiem, na ile by była sprawiedliwa, bo wciąż się tego wszystkiego uczę. W walce wręcz idzie mi lepiej. Może dlatego, że mało kto zaczyna bić się samotnie z człowiekiem, który ma nóż. – I właśnie dlatego go ze sobą nosiła. Nie była chętna do robienia komuś krzywdy na zawołanie, ale jeżeli wybór miał paść pomiędzy kimś innym wychodzącym z tego żywym a nią samą…to zdecydowanie wolała, aby to ona przetrwała.
- Dziękuję! Nieczęsto słyszę takie komplementy, a to naprawdę bardzo miłe. Blizny też dodają charakteru, ale najczęściej dopóki ktoś nie usłyszy historii za nimi stojącymi. W końcu „jedną mam odkąd pamiętam, a przy drugiej złoili mi tyłek i byłoby źle, gdyby nie auror” zdecydowanie nie brzmi wybitnie. Ale za komplement dziękuję. – Nie oszukiwała, naprawdę było jej miło. Chociaż nie mogła powstrzymać myśli (którą jednak zachowała dla siebie), czy to oznaczało, że wszyscy gentlemani byli obecnie martwi, skoro było ich tak mało w jej otoczeniu. To nie zwiastowało dobrze ani jej, ani też jej przyjaciółkom.
- Cóż, to wiele zależy od tego, gdzie możesz być, jak długo się twoja moc utrzymuje i jakie masz preferencje, ale jest tak wiele rzeczy…możesz patrolować okolice i od razu ostrzegać osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo Doliny, że pojawia się ktoś niebezpieczny, mógłbyś nakładać iluzje na kryjówki, zwłaszcza te z towarami, tak aby nikt ich nie zobaczył, mógłbyś przepłaszać takich typów jak ten, co mnie gonił, tylko na znacznie większą skalę, aby nie skrzywdził żadnych mugoli, brać udział we wszelkich akcjach poszukiwawczych i takich, które miałyby na celu pilnowanie kogoś. Idealny zwiadowca, idealny przemytnik. Znaczy, z mojej perspektywy. Pewnie teraz nie robię sobie reklamy, prawda? – Podejrzewała, że raczej Caleb nie będzie zachwycony tym, co właśnie opowiadała. Brzmiała na jakąś dziwną kobietę z bojówki, kiedy to się stało?
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Im dłużej rozmawiali, tym silniejsze odnosił wrażenie, że gdyby los skrzyżował ich ścieżki wcześniej - zanim jeszcze życie Caleba zakończyło się za sprawą niewielkiej, zimnej fiolki z trucizną - byliby w stanie nawiązać więź sympatii, może nawet przyjaźni. Thalia była odważna, zabawna, nie obawiała się mówić tego, co chodzi jej po głowie; na pierwszy rzut oka był w stanie ocenić, że Gryfonka. W Hogwarcie pewnie by się trzymali na dystans, domowa rywalizacja, nieśmiertelne stereotypy, wiadomo - ale później, w dojrzałym życiu? Zawsze miał nosa do ludzi łaknących przygody, nie sądził, aby zmieniło się to teraz.
- Tego nam potrzeba, odrobiny komedii i dobrego nastroju - rzucił z lekką ironią, ale przyjaźnie, udając, że rozpiera się wygodniej na ławce, tak jakby był w ogóle w stanie poczuć jej chłodną fakturę. - Jak pewnie zauważyłaś, trochę tutaj ponuro. Grobowa atmosfera. Można umrzeć z nudów - Jak wiele suchych żartów przyjdzie mu jeszcze na myśl? Chyba nie chciał dalej się upokarzać.
Butna deklaracja go zaskoczyła. Jednym była kobieta walcząca we własnej sprawie i nosząca nóż dla obrony przed wieczornymi skurwysynami, ale walka na pięści? Nie mieściło się to w jego wyobrażeniu kobiet. Nie powinny czuć się zmuszone do tego, by bronić w ten sposób. Caleb nie myślał jak Cillian, nie uważał, że każdy mógł zasłużyć na cios. Na bicie kobiet miał tradycyjne poglądy, w życiu nie podniósłby na żadną ręki.
- Powinnaś na siebie uważać. Mimo wszystko nigdy nie wiadomo, kiedy natrafisz na silniejszego przeciwnika - powiedział poważnie, dochodząc do wniosku, że strofowanie jej nie przyniesie skutku i nie było potrzebne; w końcu był jedynie duchem, nikim, kto mógłby rościć sobie prawo do mówienia Thalii jak ma żyć. Zacisnął lekko usta na wspomnienie o ludziach łojących jej tyłek, ale nie pozwolił sobie na szorstką uwagę. - W bliznach nie ma niczego wstydliwego, w historiach, które się za nimi kryją również. Te historie nas kształtują, są śladami naszej przeszłości. Moja historia jest już skończona - Westchnął. - Cokolwiek się wydarzy, nie będę miał więcej blizn. Czasami myślę, że bym chciał.
Z ponurego nastroju wybiła go rozmowa na temat jego możliwości oraz potencjalnych sposobów ich wykorzystania. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, jakby to było pracować na rzecz dobrych ludzi, pomagać im przetrwać, ale nie sądził dotąd, że ktokolwiek uznałby to za dobry pomysł. Był tylko duchem, jak mógł okazać się godny zaufania? Może gdyby miał inne nazwisko. Może.
Parsknął pod nosem i pokręcił głową.
- Robisz sobie bardzo dobrą reklamę. Musisz sobie świetnie radzić w trudnych czasach, ważniejszych cech już nie ma - Przyłożył dłoń do brody jakby się nad czymś zastanawiał. - Przemyślę to, wszystko, co powiedziałaś. Jesteś z Doliny? Chętnie bym z tobą jeszcze porozmawiał, może w trochę lepszych warunkach niż te. - Zimny wiatr wciąż szarpał gałęziami drzew na cmentarzu, śnieg wirował w powietrzu, a usta Thalii robiły się sine i suche. - Powinnaś iść, schronić się gdzieś na noc. Zamarzniesz tu ze mną - szepnął, nie dając jej czasu na protest. Po prostu zniknął, bo nie chciał dłużej dawać jej powodu do pozostawania na cmentarzu w środku nocy. Tak przynajmniej sobie wmawiał, w rzeczywistości poszukując samotności i czasu na przemyślenie wszystkiego, co usłyszał. Pogodzenie się z myślą, że może cały ten czas trwał w błędzie.
/zt <3
- Tego nam potrzeba, odrobiny komedii i dobrego nastroju - rzucił z lekką ironią, ale przyjaźnie, udając, że rozpiera się wygodniej na ławce, tak jakby był w ogóle w stanie poczuć jej chłodną fakturę. - Jak pewnie zauważyłaś, trochę tutaj ponuro. Grobowa atmosfera. Można umrzeć z nudów - Jak wiele suchych żartów przyjdzie mu jeszcze na myśl? Chyba nie chciał dalej się upokarzać.
Butna deklaracja go zaskoczyła. Jednym była kobieta walcząca we własnej sprawie i nosząca nóż dla obrony przed wieczornymi skurwysynami, ale walka na pięści? Nie mieściło się to w jego wyobrażeniu kobiet. Nie powinny czuć się zmuszone do tego, by bronić w ten sposób. Caleb nie myślał jak Cillian, nie uważał, że każdy mógł zasłużyć na cios. Na bicie kobiet miał tradycyjne poglądy, w życiu nie podniósłby na żadną ręki.
- Powinnaś na siebie uważać. Mimo wszystko nigdy nie wiadomo, kiedy natrafisz na silniejszego przeciwnika - powiedział poważnie, dochodząc do wniosku, że strofowanie jej nie przyniesie skutku i nie było potrzebne; w końcu był jedynie duchem, nikim, kto mógłby rościć sobie prawo do mówienia Thalii jak ma żyć. Zacisnął lekko usta na wspomnienie o ludziach łojących jej tyłek, ale nie pozwolił sobie na szorstką uwagę. - W bliznach nie ma niczego wstydliwego, w historiach, które się za nimi kryją również. Te historie nas kształtują, są śladami naszej przeszłości. Moja historia jest już skończona - Westchnął. - Cokolwiek się wydarzy, nie będę miał więcej blizn. Czasami myślę, że bym chciał.
Z ponurego nastroju wybiła go rozmowa na temat jego możliwości oraz potencjalnych sposobów ich wykorzystania. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, jakby to było pracować na rzecz dobrych ludzi, pomagać im przetrwać, ale nie sądził dotąd, że ktokolwiek uznałby to za dobry pomysł. Był tylko duchem, jak mógł okazać się godny zaufania? Może gdyby miał inne nazwisko. Może.
Parsknął pod nosem i pokręcił głową.
- Robisz sobie bardzo dobrą reklamę. Musisz sobie świetnie radzić w trudnych czasach, ważniejszych cech już nie ma - Przyłożył dłoń do brody jakby się nad czymś zastanawiał. - Przemyślę to, wszystko, co powiedziałaś. Jesteś z Doliny? Chętnie bym z tobą jeszcze porozmawiał, może w trochę lepszych warunkach niż te. - Zimny wiatr wciąż szarpał gałęziami drzew na cmentarzu, śnieg wirował w powietrzu, a usta Thalii robiły się sine i suche. - Powinnaś iść, schronić się gdzieś na noc. Zamarzniesz tu ze mną - szepnął, nie dając jej czasu na protest. Po prostu zniknął, bo nie chciał dłużej dawać jej powodu do pozostawania na cmentarzu w środku nocy. Tak przynajmniej sobie wmawiał, w rzeczywistości poszukując samotności i czasu na przemyślenie wszystkiego, co usłyszał. Pogodzenie się z myślą, że może cały ten czas trwał w błędzie.
/zt <3
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Ciekawa była, jak ich relacja wyglądałaby, gdyby tylko ona i Caleba mieli jeszcze spotkanie za życia, znaczy życia Caleba. Nie miała oczywiście pojęcia, że w tym momencie rozmawia z duchem narzeczonego swojej kuzynki, błogo nieświadoma tego, co się działo kiedy tylko jej nie było w kraju. Sama też pewnie za czasów szkolnych prędzej próbowałaby wsmarować jego głowę w murawę, nic sobie nie robiąc z tego, że był kimś z nazwiskiem i miał brata, bo to nigdy jej nie przeszkadzało. Łatwo było nazwać ją stereotypowym Gryfonem, ale w momencie dotarcia do szkoły była już tak przyzwyczajona do walczenia o swoje, że ciężko w ogóle było ją uspokoić. Za to podczas podróży została nieco utemperowana, więc pewnie taka relacja miałaby już zupełnie inne podłoże.
- W takim razie zrobię wszystko, aby w tym momencie utrzymać swoją rolę. Mogę wyhodować wąsy, to zawsze dodaje do poczucia humoru. – Jeżeli dalej będą rzucać tak dramatycznie słabymi żartami, to chyba kolejne osoby tutaj umrą, a to cmentarz, więc nie powinno to być aż tak łatwe. – Nie myśleliście o jakimś przyjęciu, co? Kiedy balować jak nie po śmierci, nie ma na co czekać.
Potrząsnęła lekko, wcale nie mając nic złośliwego, odchylając się jednak aby ostatecznie spoglądając na niebo, tak jakby nagle miała ochotę na wpatrywanie się w gwiazdy. Wszystko wydawało się interesujące, ale to właśnie niebo relaksowało ją najbardziej i nie mogła się powstrzymać, co sprawiało, że przez chwilę z uśmiechem wpatrywała się ciemność nad nimi zanim znów nie skierowała swojego spojrzenia na towarzyszącego jej ducha, poważniejąc na temat walki.
- Nie pakuję się w nic specjalnie, nie teraz. A jeżeli już specjalnie muszę, to zawsze biorę ze sobą kolegów. – Do pilnowania jej czy zagrożenia, teraz to już nie miało znaczenia, ale sama też się starała aby wychodzić z takich sytuacji bezpiecznie. Momentami martwiła się za bardzo, to fakt, ale od czasów szkolnych minęło bardzo dużo lat, nauczyła się więc ostrożności. – Mów mi tak jeszcze, a z pewnością zacznę cię więcej odwiedzać. – Nie potrafiła jednak utrzymać tej atmosfery powagi na długo, uśmiechając się do niego. Wiedziała, a przynajmniej tak czuła, że on też potrzebował tego rozluźnienia.
- Cóż…czasy głodu, braku rodziny czy bezdomności nie są dla mnie nowością, więc można powiedzieć, że jestem w tej sytuacji dość przygotowana. Bywam w Dolinie Godryka i mogę zaglądać tu w razie czego. – Smutna prawda ale prawda, bo przecież nie mogła zmienić swojej przeszłości. Mogła jedynie pomóc tym ludziom w tym momencie, tak aby lżej im było radzić sobie z rzeczywistością. Zdecydowanie chciałaby powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdążyła, mężczyzna rozpłynął się przed jej oczyma, zaraz też znikając gdzieś w ciemności.
- Dziękuję. I do zobaczenia. – Powiedziała jeszcze głośno, nie wiedząc, czy ją usłyszał, ale w tym momencie nie mogła zrobić nic więcej poza udaniem się do schronienia i zadbania o swoją kostkę, pamiętając okazaną jej dzisiaj życzliwość.
zt
- W takim razie zrobię wszystko, aby w tym momencie utrzymać swoją rolę. Mogę wyhodować wąsy, to zawsze dodaje do poczucia humoru. – Jeżeli dalej będą rzucać tak dramatycznie słabymi żartami, to chyba kolejne osoby tutaj umrą, a to cmentarz, więc nie powinno to być aż tak łatwe. – Nie myśleliście o jakimś przyjęciu, co? Kiedy balować jak nie po śmierci, nie ma na co czekać.
Potrząsnęła lekko, wcale nie mając nic złośliwego, odchylając się jednak aby ostatecznie spoglądając na niebo, tak jakby nagle miała ochotę na wpatrywanie się w gwiazdy. Wszystko wydawało się interesujące, ale to właśnie niebo relaksowało ją najbardziej i nie mogła się powstrzymać, co sprawiało, że przez chwilę z uśmiechem wpatrywała się ciemność nad nimi zanim znów nie skierowała swojego spojrzenia na towarzyszącego jej ducha, poważniejąc na temat walki.
- Nie pakuję się w nic specjalnie, nie teraz. A jeżeli już specjalnie muszę, to zawsze biorę ze sobą kolegów. – Do pilnowania jej czy zagrożenia, teraz to już nie miało znaczenia, ale sama też się starała aby wychodzić z takich sytuacji bezpiecznie. Momentami martwiła się za bardzo, to fakt, ale od czasów szkolnych minęło bardzo dużo lat, nauczyła się więc ostrożności. – Mów mi tak jeszcze, a z pewnością zacznę cię więcej odwiedzać. – Nie potrafiła jednak utrzymać tej atmosfery powagi na długo, uśmiechając się do niego. Wiedziała, a przynajmniej tak czuła, że on też potrzebował tego rozluźnienia.
- Cóż…czasy głodu, braku rodziny czy bezdomności nie są dla mnie nowością, więc można powiedzieć, że jestem w tej sytuacji dość przygotowana. Bywam w Dolinie Godryka i mogę zaglądać tu w razie czego. – Smutna prawda ale prawda, bo przecież nie mogła zmienić swojej przeszłości. Mogła jedynie pomóc tym ludziom w tym momencie, tak aby lżej im było radzić sobie z rzeczywistością. Zdecydowanie chciałaby powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdążyła, mężczyzna rozpłynął się przed jej oczyma, zaraz też znikając gdzieś w ciemności.
- Dziękuję. I do zobaczenia. – Powiedziała jeszcze głośno, nie wiedząc, czy ją usłyszał, ale w tym momencie nie mogła zrobić nic więcej poza udaniem się do schronienia i zadbania o swoją kostkę, pamiętając okazaną jej dzisiaj życzliwość.
zt
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 25 lutego
Śnieg skrzypiał cicho pod jego butami, kiedy – naciągając wyżej kołnierz ciepłego, zimowego płaszcza – skręcał w znajomą alejkę starego cmentarza, oświetlonego wyłącznie żółtawym blaskiem wydobywającym się z witrażowych okiennic drewnianego kościoła. Zmrok zdążył zapaść już dobrą godzinę temu, w ostatnich miesiącach przychodząc wyjątkowo wcześnie, choć gruba warstwa białego, odbijającego światło puchu sprawiała, że poruszanie się pomiędzy marmurowymi i granitowymi płytami nagrobnymi nie przysparzało Williamowi problemów. Mimo że minęło dobrych parę miesięcy, odkąd był tu po raz ostatni, nie błądził – przechodząc pod gałęziami rozłożystej, płaczącej wierzby, i zatrzymując się tuż przed przycupniętym na tyłach nagrobkiem. Prosty i lekko zaokrąglony, podobnie jak wszystkie inne pokryty był miękką, śniegową czapą, jednak wyryte w nim znaki były wyraźne. A może wcale nie – może odczytywał je jedynie z pamięci, imię i nazwisko ułożone z kanciastych liter, tak bardzo niepasujących do czarownicy, która je nosiła.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, razem z nim wydmuchując kłąb biało-szarej pary; opuścił spojrzenie, na sekundę zatrzymując je na prostej wiązance jasnych kwiatów: kilkanaście śnieżyczek przewiązanych błękitnym sznurkiem, takich samych, jakie zwykły stać na stole w ich wspólnej kuchni; takich samych, jakie przynosił w każde jej urodziny, z jakiegoś powodu nie będąc w stanie zaprzestać tej tradycji nawet po tym, jak odeszła na zawsze – zbyt nagle i zbyt niesprawiedliwie. – No cześć – odezwał się cicho, głosem zachrypniętym od chłodu; mroźne powietrze i wszechobecna biel kojarzyły mu się z dniem, w którym dowiedział się o jej śmierci – naznaczonym cieniem anomalii, sprowadzającymi nad Anglię jedną z najsroższych zim – i to w samym środku lata.
Nie oglądał się za siebie, nie sprawdzał, czy nikt go nie obserwował; otulająca cmentarz cisza działała na niego kojąco, a chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że dzisiaj nigdzie nie było już bezpiecznie – to panująca dookoła atmosfera zimowego wieczoru miała w sobie coś z cieplejszej i jaśniejszej przeszłości; z lodowych wzorów malowanych na okiennych szybach i ognia trzaskającego na kominku; ze ściszonych głosów i beztroskiego śmiechu. Przykucnął, pochylając się nieco do przodu, żeby przedramieniem ściągnąć z jasnej płyty świeżą warstwę puchu; część śniegowych płatków uniosła się w górę, wirując w słabym, filtrowanym przez witraże świetle. – Byłabyś zachwycona t-t-tym całym śniegiem – powiedział, z uśmiechem przebijającym się między głoskami. Camilla kochała zimę; wciąż pamiętał nieskrępowaną, dziecięcą niemal radość, z jaką wybiegała na zewnątrz, gdy tylko z nieba zaczynały spadać pierwsze białe płatki, kompletnie nie przejmując się tym, że lada moment miały stopnieć, zamieniając się w bardziej charakterystyczną dla Anglii, burą breję. – Amelia jest. Ostatnio ulepiliśmy p-p-prawdziwy zamek w ogrodzie, z wieżami i bramą. Upierała się, że b-b-będzie w nim spać. Nie martw się – dodał szybko, raz jeszcze obracając w palcach kwiatową wiązankę, a później ostrożnie kładąc ją na odśnieżonej płycie – nie p-p-pozwoliłem jej na to. – Uśmiechnął się. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął maleńki znicz, świeczkę zamkniętą w słoiczku z kolorowego szkła; przechylił go, własnym ciałem osłaniając od wiatru, a drugą ręką sięgając po różdżkę. – Incendio – szepnął; maleńki płomień przeskoczył z drewna na knot, rozpalając go na pomarańczowo. – U nas wszystko jest w p-p-porządku – mówił dalej, wyciągając dłoń, żeby odstawić lampkę; przesunął ją kilka razy w zamyśleniu, jakby szukając odpowiedniego miejsca. – Hannah często nas od-dwiedza. Amelia ją uwielbia. Ja – zaczął – ale dalsza część zdania rozmyła się gdzieś w przestrzeni, gdy tuż za sobą usłyszał chrzęst śniegu; zamarł instynktownie, po plecach przebiegł mu dreszcz; palce, wciąż ściskające różdżkę, zacisnęły się na niej mocniej, w odruchu wyrobionym w trakcie długich mil przebytych na miotle. Praca łącznika wyczuliła go na sygnały mogące oznaczać zasadzkę, a chociaż nie spodziewał się jej tutaj – to i tak nie schował różdżki, kiedy prostował się powoli, odwracając się na pięcie; w panującym dookoła półmroku starając się dojrzeć sylwetkę zbliżającego się w jego kierunku człowieka. Mężczyzny. Czarodzieja? Zrobił krok w prawo, wyglądając zza długich, zwisających pionowo gałęzi wierzby płaczącej, w pierwszej chwili nie potrafiąc dopasować rysów do dawno niewidzianej twarzy.
Jakie było prawdopodobieństwo, że spotykał go dzisiaj – kiedy zaledwie parę dni temu natknął się na jego brata? – Nie szukam k-k-kłopotów – odezwał się zapobiegawczo, świadomy istnienia wystawionych za nim listów gończych – oraz tego, jaki wizerunek wymalowało mu Ministerstwo Magii. Czy wiarygodny? Wstrzymał oddech, dudniącego w klatce piersiowej serca spowolnić jednak nie był w stanie; miał wrażenie, że biło na alarm, obijając się o mostek i ściągając wszystkich ludzi Malfoya, którzy tylko mogli kręcić się po okolicy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Śnieg skrzypiał cicho pod jego butami, kiedy – naciągając wyżej kołnierz ciepłego, zimowego płaszcza – skręcał w znajomą alejkę starego cmentarza, oświetlonego wyłącznie żółtawym blaskiem wydobywającym się z witrażowych okiennic drewnianego kościoła. Zmrok zdążył zapaść już dobrą godzinę temu, w ostatnich miesiącach przychodząc wyjątkowo wcześnie, choć gruba warstwa białego, odbijającego światło puchu sprawiała, że poruszanie się pomiędzy marmurowymi i granitowymi płytami nagrobnymi nie przysparzało Williamowi problemów. Mimo że minęło dobrych parę miesięcy, odkąd był tu po raz ostatni, nie błądził – przechodząc pod gałęziami rozłożystej, płaczącej wierzby, i zatrzymując się tuż przed przycupniętym na tyłach nagrobkiem. Prosty i lekko zaokrąglony, podobnie jak wszystkie inne pokryty był miękką, śniegową czapą, jednak wyryte w nim znaki były wyraźne. A może wcale nie – może odczytywał je jedynie z pamięci, imię i nazwisko ułożone z kanciastych liter, tak bardzo niepasujących do czarownicy, która je nosiła.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, razem z nim wydmuchując kłąb biało-szarej pary; opuścił spojrzenie, na sekundę zatrzymując je na prostej wiązance jasnych kwiatów: kilkanaście śnieżyczek przewiązanych błękitnym sznurkiem, takich samych, jakie zwykły stać na stole w ich wspólnej kuchni; takich samych, jakie przynosił w każde jej urodziny, z jakiegoś powodu nie będąc w stanie zaprzestać tej tradycji nawet po tym, jak odeszła na zawsze – zbyt nagle i zbyt niesprawiedliwie. – No cześć – odezwał się cicho, głosem zachrypniętym od chłodu; mroźne powietrze i wszechobecna biel kojarzyły mu się z dniem, w którym dowiedział się o jej śmierci – naznaczonym cieniem anomalii, sprowadzającymi nad Anglię jedną z najsroższych zim – i to w samym środku lata.
Nie oglądał się za siebie, nie sprawdzał, czy nikt go nie obserwował; otulająca cmentarz cisza działała na niego kojąco, a chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że dzisiaj nigdzie nie było już bezpiecznie – to panująca dookoła atmosfera zimowego wieczoru miała w sobie coś z cieplejszej i jaśniejszej przeszłości; z lodowych wzorów malowanych na okiennych szybach i ognia trzaskającego na kominku; ze ściszonych głosów i beztroskiego śmiechu. Przykucnął, pochylając się nieco do przodu, żeby przedramieniem ściągnąć z jasnej płyty świeżą warstwę puchu; część śniegowych płatków uniosła się w górę, wirując w słabym, filtrowanym przez witraże świetle. – Byłabyś zachwycona t-t-tym całym śniegiem – powiedział, z uśmiechem przebijającym się między głoskami. Camilla kochała zimę; wciąż pamiętał nieskrępowaną, dziecięcą niemal radość, z jaką wybiegała na zewnątrz, gdy tylko z nieba zaczynały spadać pierwsze białe płatki, kompletnie nie przejmując się tym, że lada moment miały stopnieć, zamieniając się w bardziej charakterystyczną dla Anglii, burą breję. – Amelia jest. Ostatnio ulepiliśmy p-p-prawdziwy zamek w ogrodzie, z wieżami i bramą. Upierała się, że b-b-będzie w nim spać. Nie martw się – dodał szybko, raz jeszcze obracając w palcach kwiatową wiązankę, a później ostrożnie kładąc ją na odśnieżonej płycie – nie p-p-pozwoliłem jej na to. – Uśmiechnął się. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął maleńki znicz, świeczkę zamkniętą w słoiczku z kolorowego szkła; przechylił go, własnym ciałem osłaniając od wiatru, a drugą ręką sięgając po różdżkę. – Incendio – szepnął; maleńki płomień przeskoczył z drewna na knot, rozpalając go na pomarańczowo. – U nas wszystko jest w p-p-porządku – mówił dalej, wyciągając dłoń, żeby odstawić lampkę; przesunął ją kilka razy w zamyśleniu, jakby szukając odpowiedniego miejsca. – Hannah często nas od-dwiedza. Amelia ją uwielbia. Ja – zaczął – ale dalsza część zdania rozmyła się gdzieś w przestrzeni, gdy tuż za sobą usłyszał chrzęst śniegu; zamarł instynktownie, po plecach przebiegł mu dreszcz; palce, wciąż ściskające różdżkę, zacisnęły się na niej mocniej, w odruchu wyrobionym w trakcie długich mil przebytych na miotle. Praca łącznika wyczuliła go na sygnały mogące oznaczać zasadzkę, a chociaż nie spodziewał się jej tutaj – to i tak nie schował różdżki, kiedy prostował się powoli, odwracając się na pięcie; w panującym dookoła półmroku starając się dojrzeć sylwetkę zbliżającego się w jego kierunku człowieka. Mężczyzny. Czarodzieja? Zrobił krok w prawo, wyglądając zza długich, zwisających pionowo gałęzi wierzby płaczącej, w pierwszej chwili nie potrafiąc dopasować rysów do dawno niewidzianej twarzy.
Jakie było prawdopodobieństwo, że spotykał go dzisiaj – kiedy zaledwie parę dni temu natknął się na jego brata? – Nie szukam k-k-kłopotów – odezwał się zapobiegawczo, świadomy istnienia wystawionych za nim listów gończych – oraz tego, jaki wizerunek wymalowało mu Ministerstwo Magii. Czy wiarygodny? Wstrzymał oddech, dudniącego w klatce piersiowej serca spowolnić jednak nie był w stanie; miał wrażenie, że biło na alarm, obijając się o mostek i ściągając wszystkich ludzi Malfoya, którzy tylko mogli kręcić się po okolicy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 31.01.22 0:42, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
25.02
Starał się odwiedzać grób żony regularnie. Najpierw co tydzień, potem co dwa tygodnie, ilekroć syn bywał u dziadków w Dolinie Godryka. Początkowo zabierał tutaj syna, ale wizyty na grobie matki zdawały się wpływać na niego niekorzystnie. Przez pierwsze kilka tygodni po jej śmierci był smutny i rozczarowany, że nie wraca, jakby nie docierało do niego, że odeszła na zawsze. Hector też z niepokojem wyglądał jej ducha, ale Beatrice nie była typem osoby, którą zatrzymałyby sprawy doczesne. Nie oglądała się na własnego syna, gdy wymykała się nocą do kochanków - dlaczego śmierć miałaby cokolwiek w tej kwestii zmienić?
Potem jedynak stał się dziwnie zobojętniały na grób matki, a Hectora niepokoiło to osobliwe zachowanie syna. Dla własnego - i dziecka - spokoju zaczął więc przychodzić tu sam. Zawsze z białymi różami, pilnując by grób był odśnieżony i posprzątany. Jeśli w głębi serca nie potrafił być kochającym i pogrążonym w żałobie mężem, to starał się przynajmniej sprawiać takie pozory dla świata.
O ile wizyty były regularne, o tyle ich pora już nie. Minęło już prawie pół roku, ale nadal miał nadzieję - upartą, głupią i nieco mściwą. Nadzieję, że spotka tutaj któregoś z nich, z szeregu jej rozrywek. Że spojrzy kiedyś w oczy temu ostatniemu, temu, którego tożsamość tak starannie zataiła, temu, który zwabił ją wtedy do lasu. Nie wiedział, co chciał mu powiedzieć - chyba chciał po prostu zobaczyć jego minę. Doszukać się żalu na dnie źrenic, przekonać, że chociaż jego smutek jest szczery.
Nie znalazł go w południe, nie znalazł go o poranku, nie znalazł o zachodzie słońca. Dzisiaj przyszedł po zmroku, choć nocą mróz zdawał się jeszcze dotkliwszy niż zwykle. Zacisnął mocno zęby, czując jak zimno przenika go do szpiku kości, wychwytując początki tępego bólu w chromej nodze. Reagowała na tak okropną pogodę, szczególnie w wietrzne dni. Wiedział, że zapłaci cenę za ten spacer, a choć starał się nie nadużywać eliksirów przeciwbólowych, to może nie zaśnie dziś bez mieszanki otępiających ziół. Zresztą, zasłużył. Przegapił ostatni tydzień, ostatnią wizytę. Przez te kilka dni, gdy nie był sobą - tym bardziej musiał dzisiaj przyjść sam. Mała pokuta.
Zmierzając w stronę właściwej alejki, z rozczarowaniem przekonał się, że jest pusta. Ktoś stał tylko na drodze do grobu Beatrice, kilkanaście nagrobków wcześniej. Męski głos niósł się cichym echem po cmentarzu, a choć Hector nie był w stanie odróżnić z daleka poszczególnych słów, to wychwycił - albo tylko wyobraził sobie - jakąś czułość. Uśmiech zaklęty w zgłoskach, pewnie tęsknotę. Wszystko, czego sam nie mógł z siebie wykrzesać. Przez pierwsze kilka tygodni próbował do niej mówić, zwłaszcza przy synu - ale poddał się, gdy tylko dziecka zabrakło u jego boku. Nie potrafił znaleźć właściwych słów, a co dopiero właściwych emocji. Pustka, pustka, pustka.
Nieznajomy, którego twarzy jeszcze nie widział, był szczupły i postawny. Nawet pomimo zimowego płaszcza Hector mógł bez trudu dostrzec, że mężczyzna jest od niego lepiej zbudowany, zapewne umięśniony. Trzymał się na nogach prosto, odgarniał śnieg z płyty nagrobnej łagodnym i pewnym siebie ruchem. Gdyby Vale zobaczył go bliżej grobu żony, spojrzałby na niego z podejrzliwością - gesty (przynajmniej dla wprawnego oka kogoś, kto całe życie obserwował pacjentów i kto musiał obserwować każdego mężczyznę, który kręcił się przy Beatrice) zdradzały, że chyba jest wysportowany, w jej typie.
Ale mówił do kogoś innego.
Hector by mu nie przeszkadzał, nie naruszałby czyjejś żałoby (nawet nie potrafiąc przeżywać własnej), wyminąłby go bez słowa. Laska stuknęła o oblodzoną alejkę, gdy Vale usiłował znaleźć bezpieczne przejście pośród śniegu.
Wtedy nieznajomy odezwał się bez słowa, a Hector od razu rozpoznał jego twarz. Nie zapominał twarzy, a nawet gdyby czas zatarł wspomnienie kolegi z Hogwartu, to rozwieszone w całym Londynie (i całej Anglii) listy gończe nie dałyby mu zapomnieć.
Przystanął, kątem oka widząc, że niebezpieczny członek Zakonu Feniksa trzyma w dłoni różdżkę.
Niegdyś nigdy nie uznałby Williama Moore za niebezpiecznego. Młodszy Gryfon wyciągnął do Hectora pomocną dłoń, gdy jego laska jakimś cudem (śliskim, ślizgońskim cudem) znalazła się na jednym z najwyższych drzew przy hogwarckich błoniach. Billy był w wieku Ulyssessa, Hector potrafił dogadać się z chłopcami w jego wieku, kilkakrotnie odciął się nawet kąśliwie wobec dokuczających jąkale-mugolakowi dzieciaków. Był wtedy nieco przemądrzałym Krukonem, zaczytanym w książkach o magipsychiatrii, znał dużo fachowych terminów na elokwentna wyzwanie kogoś od samolubnych półgłówków. Status krwi Billy'ego nigdy mu nie przeszkadzał i nie rozumiał, dlaczego był powodem do złośliwości - przyjął to okrucieństwo za równie normalizowane i równie niesprawiedliwe, jak naigrywanie się z kalek. Choć Anselm Vale mieszkał w zarządzanym przez nienawistnych lordów Avery Shropshire, to dzieci wychował w neutralności względem czystości krwi i poczuciu, że w życiu liczą się intelekt i ciężka praca. Zarówno Hector, jak i Ulysses, patrzyli na mugoli i ich prymitywną technikę z lekką wyższością, ale - szczególnie u Krukona, który nie miał kiedy nasiąknąć ślizgońskimi uprzedzeniami - trudno było szukać u nich pogardy lub niechęci wobec czarodziejów o mogolskiej krwi.
Teraz ta krew stanęła między Hectorem i Williamem niczym mur, ale wcześniej poróżniło ich coś jeszcze. Ulysses, wobec którego Billy zaczął żywić jakieś fantazyjne i nieuzasadnione podejrzenia. Próbował nawet porozmawiać o tym z Hectorem, ale starszy Vale szybko go zbył, nie chcąc nawet tego słuchać. To byłoby nielojalne wobec brata, a Hector stawiał wtedy rodzinę ponad wszystko. Nie poznał jeszcze smaku zdrady, nie spodziewał się, że Ulyssess będzie zdolny wbić mu nóż w plecy i donieść ojcu Valerie o ich romansie. Do czego jeszcze był zdolny? - zastanawiał się wtedy Hector, a wspomnienie smutnego Gryfona wracało uparcie, ale Billy robił już wtedy karierę, na pewno nie obchodziły go już młodzieńcze zadry z Hogwartu, a Hector zawsze był dumnym człowiekiem. Chwycenie za pióro byłoby przyznaniem się do błędu, więc nie napisał do Moore'a nigdy.
Do czego zdolny był William Moore? - powinien zapytać teraz sam siebie i z goryczą przyznać, że nie wie. Jako nastolatek miał dobre serce, ale to, co pisano w gazetach o podobnych jemu...
Kątem oka widział imię wypisane na nagrobku, przed którym stał Moore. Rozmawiał z Camille. Czy Hector wiedział już zbyt wiele? Ministerstwo płaciło ponoć za informacje o rebeliantach, a oni sami chcieli zabić cywili na Connaught Square. Co zrobiliby komuś, kto wiedział, gdzie leżą ich bliscy?
-Ja też nie... - nie jąkał się, w odróżnieniu od Williama, ale głos lekko drżał, a na zazwyczaj spokojnej twarzy odbił się wyraźny strach. Zaczął częściej mrugać, jak zawsze, gdy był zdenerwowany. Umiał przecież deeskalować wybuchy swoich pacjentów, nie może okazać strachu. Wziął głęboki wdech.
-Idę tylko na grób żony. Beatrice leży w głębi tej alejki. - wyjaśnił możliwie spokojnie, nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów. I tak nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę, laska ślizgała się po lodzie. Nie śledzę cię, przysięgam. Świadomie użył imienia żony, chcąc uczłowieczyć się w oczach starego znajomego, znajomego, którego kiedyś nie chciał nawet wysłuchać. Przepraszam. -Nie widziałeś mnie tu wcześniej, bo zwykle przychodzę z synem, za dnia. - dodał jeszcze, tylko po to, by zaznaczyć jakoś, że ma dziecko. Potrafił manipulować ludźmi, ale zawsze się tym brzydził. Dziś - dziś gotów był powiedzieć wszystko, by odejść stąd w spokoju.
Starał się odwiedzać grób żony regularnie. Najpierw co tydzień, potem co dwa tygodnie, ilekroć syn bywał u dziadków w Dolinie Godryka. Początkowo zabierał tutaj syna, ale wizyty na grobie matki zdawały się wpływać na niego niekorzystnie. Przez pierwsze kilka tygodni po jej śmierci był smutny i rozczarowany, że nie wraca, jakby nie docierało do niego, że odeszła na zawsze. Hector też z niepokojem wyglądał jej ducha, ale Beatrice nie była typem osoby, którą zatrzymałyby sprawy doczesne. Nie oglądała się na własnego syna, gdy wymykała się nocą do kochanków - dlaczego śmierć miałaby cokolwiek w tej kwestii zmienić?
Potem jedynak stał się dziwnie zobojętniały na grób matki, a Hectora niepokoiło to osobliwe zachowanie syna. Dla własnego - i dziecka - spokoju zaczął więc przychodzić tu sam. Zawsze z białymi różami, pilnując by grób był odśnieżony i posprzątany. Jeśli w głębi serca nie potrafił być kochającym i pogrążonym w żałobie mężem, to starał się przynajmniej sprawiać takie pozory dla świata.
O ile wizyty były regularne, o tyle ich pora już nie. Minęło już prawie pół roku, ale nadal miał nadzieję - upartą, głupią i nieco mściwą. Nadzieję, że spotka tutaj któregoś z nich, z szeregu jej rozrywek. Że spojrzy kiedyś w oczy temu ostatniemu, temu, którego tożsamość tak starannie zataiła, temu, który zwabił ją wtedy do lasu. Nie wiedział, co chciał mu powiedzieć - chyba chciał po prostu zobaczyć jego minę. Doszukać się żalu na dnie źrenic, przekonać, że chociaż jego smutek jest szczery.
Nie znalazł go w południe, nie znalazł go o poranku, nie znalazł o zachodzie słońca. Dzisiaj przyszedł po zmroku, choć nocą mróz zdawał się jeszcze dotkliwszy niż zwykle. Zacisnął mocno zęby, czując jak zimno przenika go do szpiku kości, wychwytując początki tępego bólu w chromej nodze. Reagowała na tak okropną pogodę, szczególnie w wietrzne dni. Wiedział, że zapłaci cenę za ten spacer, a choć starał się nie nadużywać eliksirów przeciwbólowych, to może nie zaśnie dziś bez mieszanki otępiających ziół. Zresztą, zasłużył. Przegapił ostatni tydzień, ostatnią wizytę. Przez te kilka dni, gdy nie był sobą - tym bardziej musiał dzisiaj przyjść sam. Mała pokuta.
Zmierzając w stronę właściwej alejki, z rozczarowaniem przekonał się, że jest pusta. Ktoś stał tylko na drodze do grobu Beatrice, kilkanaście nagrobków wcześniej. Męski głos niósł się cichym echem po cmentarzu, a choć Hector nie był w stanie odróżnić z daleka poszczególnych słów, to wychwycił - albo tylko wyobraził sobie - jakąś czułość. Uśmiech zaklęty w zgłoskach, pewnie tęsknotę. Wszystko, czego sam nie mógł z siebie wykrzesać. Przez pierwsze kilka tygodni próbował do niej mówić, zwłaszcza przy synu - ale poddał się, gdy tylko dziecka zabrakło u jego boku. Nie potrafił znaleźć właściwych słów, a co dopiero właściwych emocji. Pustka, pustka, pustka.
Nieznajomy, którego twarzy jeszcze nie widział, był szczupły i postawny. Nawet pomimo zimowego płaszcza Hector mógł bez trudu dostrzec, że mężczyzna jest od niego lepiej zbudowany, zapewne umięśniony. Trzymał się na nogach prosto, odgarniał śnieg z płyty nagrobnej łagodnym i pewnym siebie ruchem. Gdyby Vale zobaczył go bliżej grobu żony, spojrzałby na niego z podejrzliwością - gesty (przynajmniej dla wprawnego oka kogoś, kto całe życie obserwował pacjentów i kto musiał obserwować każdego mężczyznę, który kręcił się przy Beatrice) zdradzały, że chyba jest wysportowany, w jej typie.
Ale mówił do kogoś innego.
Hector by mu nie przeszkadzał, nie naruszałby czyjejś żałoby (nawet nie potrafiąc przeżywać własnej), wyminąłby go bez słowa. Laska stuknęła o oblodzoną alejkę, gdy Vale usiłował znaleźć bezpieczne przejście pośród śniegu.
Wtedy nieznajomy odezwał się bez słowa, a Hector od razu rozpoznał jego twarz. Nie zapominał twarzy, a nawet gdyby czas zatarł wspomnienie kolegi z Hogwartu, to rozwieszone w całym Londynie (i całej Anglii) listy gończe nie dałyby mu zapomnieć.
Przystanął, kątem oka widząc, że niebezpieczny członek Zakonu Feniksa trzyma w dłoni różdżkę.
Niegdyś nigdy nie uznałby Williama Moore za niebezpiecznego. Młodszy Gryfon wyciągnął do Hectora pomocną dłoń, gdy jego laska jakimś cudem (śliskim, ślizgońskim cudem) znalazła się na jednym z najwyższych drzew przy hogwarckich błoniach. Billy był w wieku Ulyssessa, Hector potrafił dogadać się z chłopcami w jego wieku, kilkakrotnie odciął się nawet kąśliwie wobec dokuczających jąkale-mugolakowi dzieciaków. Był wtedy nieco przemądrzałym Krukonem, zaczytanym w książkach o magipsychiatrii, znał dużo fachowych terminów na elokwentna wyzwanie kogoś od samolubnych półgłówków. Status krwi Billy'ego nigdy mu nie przeszkadzał i nie rozumiał, dlaczego był powodem do złośliwości - przyjął to okrucieństwo za równie normalizowane i równie niesprawiedliwe, jak naigrywanie się z kalek. Choć Anselm Vale mieszkał w zarządzanym przez nienawistnych lordów Avery Shropshire, to dzieci wychował w neutralności względem czystości krwi i poczuciu, że w życiu liczą się intelekt i ciężka praca. Zarówno Hector, jak i Ulysses, patrzyli na mugoli i ich prymitywną technikę z lekką wyższością, ale - szczególnie u Krukona, który nie miał kiedy nasiąknąć ślizgońskimi uprzedzeniami - trudno było szukać u nich pogardy lub niechęci wobec czarodziejów o mogolskiej krwi.
Teraz ta krew stanęła między Hectorem i Williamem niczym mur, ale wcześniej poróżniło ich coś jeszcze. Ulysses, wobec którego Billy zaczął żywić jakieś fantazyjne i nieuzasadnione podejrzenia. Próbował nawet porozmawiać o tym z Hectorem, ale starszy Vale szybko go zbył, nie chcąc nawet tego słuchać. To byłoby nielojalne wobec brata, a Hector stawiał wtedy rodzinę ponad wszystko. Nie poznał jeszcze smaku zdrady, nie spodziewał się, że Ulyssess będzie zdolny wbić mu nóż w plecy i donieść ojcu Valerie o ich romansie. Do czego jeszcze był zdolny? - zastanawiał się wtedy Hector, a wspomnienie smutnego Gryfona wracało uparcie, ale Billy robił już wtedy karierę, na pewno nie obchodziły go już młodzieńcze zadry z Hogwartu, a Hector zawsze był dumnym człowiekiem. Chwycenie za pióro byłoby przyznaniem się do błędu, więc nie napisał do Moore'a nigdy.
Do czego zdolny był William Moore? - powinien zapytać teraz sam siebie i z goryczą przyznać, że nie wie. Jako nastolatek miał dobre serce, ale to, co pisano w gazetach o podobnych jemu...
Kątem oka widział imię wypisane na nagrobku, przed którym stał Moore. Rozmawiał z Camille. Czy Hector wiedział już zbyt wiele? Ministerstwo płaciło ponoć za informacje o rebeliantach, a oni sami chcieli zabić cywili na Connaught Square. Co zrobiliby komuś, kto wiedział, gdzie leżą ich bliscy?
-Ja też nie... - nie jąkał się, w odróżnieniu od Williama, ale głos lekko drżał, a na zazwyczaj spokojnej twarzy odbił się wyraźny strach. Zaczął częściej mrugać, jak zawsze, gdy był zdenerwowany. Umiał przecież deeskalować wybuchy swoich pacjentów, nie może okazać strachu. Wziął głęboki wdech.
-Idę tylko na grób żony. Beatrice leży w głębi tej alejki. - wyjaśnił możliwie spokojnie, nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów. I tak nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę, laska ślizgała się po lodzie. Nie śledzę cię, przysięgam. Świadomie użył imienia żony, chcąc uczłowieczyć się w oczach starego znajomego, znajomego, którego kiedyś nie chciał nawet wysłuchać. Przepraszam. -Nie widziałeś mnie tu wcześniej, bo zwykle przychodzę z synem, za dnia. - dodał jeszcze, tylko po to, by zaznaczyć jakoś, że ma dziecko. Potrafił manipulować ludźmi, ale zawsze się tym brzydził. Dziś - dziś gotów był powiedzieć wszystko, by odejść stąd w spokoju.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 08.04.22 2:34, w całości zmieniany 4 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miał pojęcia, dlaczego nie usłyszał go wcześniej. Hector nie poruszał się cicho, towarzyszący nierównym krokom stukot laski niegdyś zdradzał go już z daleka – jeszcze w Hogwarcie potrafił go rozpoznać, bo w przestronnych zamkowych korytarzach niósł się wyraźnym echem, wtedy wywołującym na twarzy Billy’ego bezwiedny uśmiech. Lubił go – choć chyba nigdy mu o tym nie powiedział, onieśmielony różnicą wieku i inteligencją w spojrzeniu, tak często utkwionym w grubych, noszonych pod pachą tomiszczach. Był inny niż jego brat, łagodniejszy, nie tak przebiegły; czasami zastanawiał się, jak jedna rodzina mogła wychować tak różnych od siebie chłopców – choć z drugiej strony nie był tak do końca pewien, czy on i Hector naprawdę się znali. Rozumieli się, na pewnym trudnym do uchwycenia poziomie byli nawet do siebie podobni – ale w momencie, gdy jego wsparcia potrzebował najbardziej, spotkał się jedynie z podejrzliwym niedowierzaniem, oburzeniem, zaprzeczeniem. Wściekł się wtedy – chyba powiedział też o parę słów za dużo, dzisiaj zatartych w pamięci, przysypanych upływającym czasem, zagłuszonych latami milczenia. Świadomego, zabarwionego wstydem sięgającym kości, utrwalonym w łunie trawiącego budynek pożaru, o którym nie opowiedział mu nigdy – mimo że niejednokrotnie sięgał po pióro i pergamin, zastanawiając się czy spisanie wydarzeń tamtej nocy przyniosłoby mu coś w rodzaju ukojenia. Nie był pewien, nie wiedząc też, czy w ogóle na nie zasługiwał; może tajemnica, która łączyła go z Ulyssesem, sama w sobie stanowiła karę – oddzielając go od ludzi, których w innych okolicznościach z radością nazwałby przyjaciółmi.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że w ogóle je wstrzymywał; dostrzegając – z opóźnieniem – spojrzenie za ułamek sekundy uciekające w dół, zatrzymujące się na zaciśniętej w dłoni różdżce; łącząc je z trudem z nienaturalną ostrożnością w gestach i wyważonym tonem głosu. Zdawał sobie sprawę z przymiotników, jakimi beztrosko obarczały go plakaty, wciąż jednak nie do końca przyjmował je do wiadomości; nie uważał się za niebezpiecznego – a już na pewno nie względem ludzi, którzy nie uczynili mu niczego złego. Bezmyślne czynienie krzywdy do niego nie przemawiało, brzydził się przemocą; zwłaszcza tą niesprawiedliwą, głupią, napędzoną złudnym przekonaniem o własnej wyższości. – Och – mruknął, opuszczając wzrok w dół, na palce zaciśnięte na jarzębinowym drewnie; tłumiąc rozpalający się za mostkiem wstyd. – Ja – zap-p-palałem świeczkę – wyjaśnił, oglądając się za siebie – na nagrobek i pojedynczy, skromny, płonący słabym płomieniem znicz. Uniósł lekko dłoń, żeby powolnym ruchem wsunąć różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza – nie odnajdując zagrożenia w stojącym naprzeciwko niego mężczyźnie. Gdyby chciał go skrzywdzić, już by to zrobił; gdyby chciał podnieść alarm – byłoby to jeszcze łatwiejsze. Ale czy rzeczywiście po to tu przyszedł? Przełknął ślinę, zatrzymując spojrzenie na twarzy Hectora, szukając w niej kłamstwa – i go nie znajdując. Przyszedł odwiedzić nagrobek, oczywiście, że tak; szczątkowe informacje dopiero do niego docierały, imię było mu obce – podobnie jak informacja o synu. Uśmiechnął się, oddychając swobodniej, w miarę, jak docierał do niego absurd sytuacji. Oczywiście, że to był przypadek – tak samo, jak przypadkiem była obecność jego brata w opuszczonej chacie; nie przyszedł tutaj po niego. Jak wiele słyszał z tego, co właśnie powiedział do Camille? I, co istotniejsze – czy miało to jakiekolwiek znaczenie? – Nie wiedziałem, że k-k-kogoś tu masz – powiedział szczerze, opuszczając luźniej ramiona wzdłuż tułowia. Nie spodziewał się ataku, a przynajmniej – nie z jego strony, nie był swoim bratem; najprawdopodobniej nie wiedział nawet, że Ulysses zaledwie kilka dni wcześniej stanął na jego drodze, zagradzając ją niewypowiedzianymi groźbami – i ostrzem pokrytego srebrem noża.
Kim była Beatrice i w jaki sposób straciła życie? Nie ośmielił się zapytać, zamiast tego przerywając nerwowy kontakt wzrokowy – i odwracając się znów w stronę płonącej na nagrobku świeczki, przez cały czas całkowicie świadomy obecności Hectora. Stał mu na drodze, tyle zdążył się domyślić, a to spotkanie nie było intencją żadnego z nich – dlatego zwyczajnie pozostawiał mu wybór; mógł minąć go bez słowa udając, że nigdy się nie spotkali – albo się zatrzymać, nawet na chwilę. W oświetlonej wyłącznie kolorowym blaskiem witraży przestrzeni nikt inny ich nie widział, nikt nie miał rozliczyć ich z tego spotkania – cmentarz pozostawał martwy i cichy; jedynymi dźwiękami, które do niego docierały, był chrzęst śniegu pod stopami Hectora, miarowe stukanie laski i trzask wątłego płomyka walczącego o przetrwanie w lodowatym, zimowym powietrzu. – Ile ma lat? – zapytał. Nie spoglądał w stronę Hectora, trudno byłoby jednak nie domyślić się, o kim mówił. Wypuścił powoli powietrze z płuc, spokojnie przyglądając się rozpraszającej się w ciemności, szarawej parze. – Amelia m-m-ma siedem – dodał po chwili. Nie sprawdzał, gdzie znajdował się Vale, niejako nie musząc tego robić; wyczulony słuch był w stanie wychwycić jego kroki, wraz z każdym jednym czujność Williama jednak słabła. Jeśli jego niespodziewany towarzysz chciałby go zaatakować, zrobiłby to już dawno; dał mu ku temu niepowtarzalną okazję, chowając różdżką, odwracając się, nie spoglądając w jego kierunku. Wiązka zaklęcia nie przeszyła jednak ciemności, nadal cichej i niezmąconej.
Uśmiechnął się. Bez wesołości, w kącikach ust czaił się smutek – choć w panującym na cmentarzu półmroku, raczej pozostawał nieuchwytny. – Nie jestem taki, jak p-p-piszą, wiesz – powiedział, pozornie bez żadnego związku, choć w pamięci wciąż miał zaalarmowany wzrok Hectora, z napięciem zatrzymujący się na przypadkowo zaciśniętej w palcach różdżce. To było dla niego niepojęte – że ktoś mógłby się go obawiać, posądzać o złe zamiary; że on mógłby to robić – mimo że gdy widzieli się po raz ostatni, byli po prostu parą nieznających życia dzieciaków. – Nie zrobiłbym ci krzywdy – dodał, tym razem podnosząc wzrok – raz jeszcze odszukując nim twarz mężczyzny. Zastanawiając się, czy tym razem mu wierzył – czy znów miał zderzyć się z powątpiewaniem; ze strachem, od długich miesięcy uparcie zasiewanym przez Walczącego Maga.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że w ogóle je wstrzymywał; dostrzegając – z opóźnieniem – spojrzenie za ułamek sekundy uciekające w dół, zatrzymujące się na zaciśniętej w dłoni różdżce; łącząc je z trudem z nienaturalną ostrożnością w gestach i wyważonym tonem głosu. Zdawał sobie sprawę z przymiotników, jakimi beztrosko obarczały go plakaty, wciąż jednak nie do końca przyjmował je do wiadomości; nie uważał się za niebezpiecznego – a już na pewno nie względem ludzi, którzy nie uczynili mu niczego złego. Bezmyślne czynienie krzywdy do niego nie przemawiało, brzydził się przemocą; zwłaszcza tą niesprawiedliwą, głupią, napędzoną złudnym przekonaniem o własnej wyższości. – Och – mruknął, opuszczając wzrok w dół, na palce zaciśnięte na jarzębinowym drewnie; tłumiąc rozpalający się za mostkiem wstyd. – Ja – zap-p-palałem świeczkę – wyjaśnił, oglądając się za siebie – na nagrobek i pojedynczy, skromny, płonący słabym płomieniem znicz. Uniósł lekko dłoń, żeby powolnym ruchem wsunąć różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza – nie odnajdując zagrożenia w stojącym naprzeciwko niego mężczyźnie. Gdyby chciał go skrzywdzić, już by to zrobił; gdyby chciał podnieść alarm – byłoby to jeszcze łatwiejsze. Ale czy rzeczywiście po to tu przyszedł? Przełknął ślinę, zatrzymując spojrzenie na twarzy Hectora, szukając w niej kłamstwa – i go nie znajdując. Przyszedł odwiedzić nagrobek, oczywiście, że tak; szczątkowe informacje dopiero do niego docierały, imię było mu obce – podobnie jak informacja o synu. Uśmiechnął się, oddychając swobodniej, w miarę, jak docierał do niego absurd sytuacji. Oczywiście, że to był przypadek – tak samo, jak przypadkiem była obecność jego brata w opuszczonej chacie; nie przyszedł tutaj po niego. Jak wiele słyszał z tego, co właśnie powiedział do Camille? I, co istotniejsze – czy miało to jakiekolwiek znaczenie? – Nie wiedziałem, że k-k-kogoś tu masz – powiedział szczerze, opuszczając luźniej ramiona wzdłuż tułowia. Nie spodziewał się ataku, a przynajmniej – nie z jego strony, nie był swoim bratem; najprawdopodobniej nie wiedział nawet, że Ulysses zaledwie kilka dni wcześniej stanął na jego drodze, zagradzając ją niewypowiedzianymi groźbami – i ostrzem pokrytego srebrem noża.
Kim była Beatrice i w jaki sposób straciła życie? Nie ośmielił się zapytać, zamiast tego przerywając nerwowy kontakt wzrokowy – i odwracając się znów w stronę płonącej na nagrobku świeczki, przez cały czas całkowicie świadomy obecności Hectora. Stał mu na drodze, tyle zdążył się domyślić, a to spotkanie nie było intencją żadnego z nich – dlatego zwyczajnie pozostawiał mu wybór; mógł minąć go bez słowa udając, że nigdy się nie spotkali – albo się zatrzymać, nawet na chwilę. W oświetlonej wyłącznie kolorowym blaskiem witraży przestrzeni nikt inny ich nie widział, nikt nie miał rozliczyć ich z tego spotkania – cmentarz pozostawał martwy i cichy; jedynymi dźwiękami, które do niego docierały, był chrzęst śniegu pod stopami Hectora, miarowe stukanie laski i trzask wątłego płomyka walczącego o przetrwanie w lodowatym, zimowym powietrzu. – Ile ma lat? – zapytał. Nie spoglądał w stronę Hectora, trudno byłoby jednak nie domyślić się, o kim mówił. Wypuścił powoli powietrze z płuc, spokojnie przyglądając się rozpraszającej się w ciemności, szarawej parze. – Amelia m-m-ma siedem – dodał po chwili. Nie sprawdzał, gdzie znajdował się Vale, niejako nie musząc tego robić; wyczulony słuch był w stanie wychwycić jego kroki, wraz z każdym jednym czujność Williama jednak słabła. Jeśli jego niespodziewany towarzysz chciałby go zaatakować, zrobiłby to już dawno; dał mu ku temu niepowtarzalną okazję, chowając różdżką, odwracając się, nie spoglądając w jego kierunku. Wiązka zaklęcia nie przeszyła jednak ciemności, nadal cichej i niezmąconej.
Uśmiechnął się. Bez wesołości, w kącikach ust czaił się smutek – choć w panującym na cmentarzu półmroku, raczej pozostawał nieuchwytny. – Nie jestem taki, jak p-p-piszą, wiesz – powiedział, pozornie bez żadnego związku, choć w pamięci wciąż miał zaalarmowany wzrok Hectora, z napięciem zatrzymujący się na przypadkowo zaciśniętej w palcach różdżce. To było dla niego niepojęte – że ktoś mógłby się go obawiać, posądzać o złe zamiary; że on mógłby to robić – mimo że gdy widzieli się po raz ostatni, byli po prostu parą nieznających życia dzieciaków. – Nie zrobiłbym ci krzywdy – dodał, tym razem podnosząc wzrok – raz jeszcze odszukując nim twarz mężczyzny. Zastanawiając się, czy tym razem mu wierzył – czy znów miał zderzyć się z powątpiewaniem; ze strachem, od długich miesięcy uparcie zasiewanym przez Walczącego Maga.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czy Ulysses stał się świadkiem - albo katalizatorem - największych błędów w ich życiu? Pożar trawiący dwójkę młodych ludzi i rodzinną bibliotekę Vale'ów nie był aż tak niszczycielski jak dosłowny ogień, ale pochopny romans i wyrachowany donos zniszczyły Valerie życie.
Wydali ją za sześćdziesięciolatka, na Merlina.
Woleli starca od nieodpowiedzialnego kaleki. Pewnie zasłużył na tamten policzek na jarmarku, tak samo jak zasłużył na nieudane małżeństwo z Beatrice - młodą, piękną, pochodzącą z porządnej rodziny. Była szczęśliwym trafem, pod każdym względem lepszą partią od konsekwencji, które spotkały kochankę Hectora. Mogli być dobrym małżeństwem - ale nie byli. Czy gdyby brat trzymał język za zębami, miałby więcej czasu na znalezienie kogoś odpowiedniejszego, kogoś czyja historia nie skończyłaby się tak tragicznie?
Nie mógł skończyć tak samo. Czasem, gdy słuchał swoich pacjentów o skłonnościach samobójczych, zdawało mu się, że ich rozumie - ale zrozumienie minęło jak ręką odjął, gdy jego syn został na świecie z jednym rodzicem. Dziadkowie nie wystarczą, potrzebował ojca. Ojca, który nie wpakuje się w żadne niebezpieczeństwo idiotycznym spacerem w nocy. Gdyby cokolwiek mu się stało, teraz, po zmroku, nie byłby wcale lepszy od Bei.
Billy wydawał się zawstydzony, jak człowiek przyłapany - na czym? Słowa nabrały sensu dopiero, gdy Moore schował różdżkę do kieszeni. No tak, rozpalał nią świeczkę. Tłumaczy mi się? Zamrugał z niedowierzaniem, choć doskonale zdawał sobie sprawę, kto powinien się kogo bać. Jeden z nich był silnym sportowcem, wedle plakatów niebezpiecznym, zapewne wprawionym w walce. Drugi - kaleką. Czy Billy schował różdżkę, bo wyczytał szczerość i lęk w bladej twarzy, czy po prostu pamiętał słabość Hectora jeszcze ze szkoły? Zbyt wolno się poruszał, szybko wypisał się z Klubu Pojedynków, bo był antytalentem z defensywy, to żaden sekret. Powoli wypuścił powietrze z płuc, rozumując w identyczny sposób, jak Moore. Gdyby Billy chciał go skrzywdzić, już by to zrobił.
-Ja też nie wiedziałem. - że kogoś tu masz. Gdy stracili kontakt, byli przecież zbyt młodzi, by przejmować się śmiercią, by zaznać prawdziwej straty. Kolejne zapewnienie, że to przypadek, że nikt nie śledził Moore'a ani jego rodziny. Gdyby Hector był na jego miejscu - zaszczuty, poszukiwany - pewnie właśnie tego by się obawiał. Potrafił wczuć się w położenie innych osób, potrafił też uśmiechać się na zawołanie - odwzajemnił więc uśmiech Billy'ego, choć nadal czuł się trochę zestresowany.
Przynajmniej cokolwiek czuł. Nie doceniał emocji, dopóki ich nie stracił. Teraz uporczywie chwytał się każdej, nazywał, analizował, próbował powtórzyć, jakby bał się, że upiorna pustka powróci. Zawsze lękał się nadmiaru uczuć, ale jednak wolał czuć zbyt wiele, niż zupełnie nic. Zastygł w miejscu, jakby nie był pewien, czy może i czy powinien ruszyć się z miejsca. Billy odwrócił się jednak, po sekundzie laska stuknęła o oblodzoną ścieżkę.
Przystanął, słysząc, że mają dzieci w tym samym wieku.
-Mój syn też ma siedem. Rozrabiają w tym wieku, prawda? - zagaił pogodniej, nie wiedząc dlaczego - chyba po to, by kupić sobie czas na myślenie.
Amelia, słyszał strzępy słów, to o niej mówił do Camille. Kim była dla niej, dla nich? Matką?
-Po śmierci matki bardzo się zmienił. - dodał poważniej, doskonale wiedząc, że w ten sposób uzyska potwierdzenie. Akcja, reakcja, logika. Analizował na chłodno, jak wszystko, ale gdzieś w jego słowach czaiło się szczere pytanie, bolesne napięcie. Wyrzut sumienia. Nie mogli dojść do porozumienia z synem nawet, gdy wszystko było normalne, a ostatnie dwa tygodnie, siedem upiornych dni obojętności i pustego spojrzenia...
Nie wiedział nawet, jak wytłumaczyć mu coś, czego sam nie rozumiał.
Nie miał z kim o tym porozmawiać. Nie przyjaźnili się z Beatrice z innymi rodzicami. Odkąd zawarli swój układ, ograniczył do minimum spotkania towarzyskie, w których musieliby uczestniczyć we dwoje. To ona znała inne młode mamy, nie on.
Zamiast minąć Williama, przystanął obok niego, przodem do grobu. Coś jeszcze nie dawało mu spokoju.
Zmarszczył brwi, ze zdziwieniem rozpoznając w sobie złość. Na siebie, na niego, chyba przede wszystkim na siebie.
-Nie powinieneś odwracać się tak do mnie plecami, do nikogo. - wytknął mu z pozoru spokojnie, bez śladu groźby, ale dłoń mocno zaciskał na lasce, jak zawsze gdy się denerwował. -Ktoś inny wbiłby ci nóż w plecy. Znaczy, zaklęcie w plecy. - nie umiał się pojedynkować ani walczyć, nawet metafora mu nie wyszła, ale nawet on zauważył, że Moore był teraz nieostrożny.
Ktoś inny albo któraś wersja mnie - pomyślał z goryczą, bo to za to był na siebie wściekły. Jakie koszmary nawiedzą go dzisiaj? Czasami bywały nawet straszniejsze od pustki na jawie. Wtedy nie kierowało nim nic - tylko pusta rutyna. Bez emocji nie mógł zaplanować niczego złego, nie licząc tamtego pierwszego dnia, gdy pacjentka - albo duch - wmówiła mu, że ma intruza w domu. Nadal trudno było mu wracać do tego myślami, ze strachem myślał, ile wszyscy mieli wtedy szczęścia. On, jego syn, jego dziadkowie, sąsiedzi. Teraz zmusił się jednak do przypomnienia sobie jej twarzy, jej słów. Powinieneś polować na mugoli i terrorystów, nie na koty, szeptała, piękna kobieta, kobieta, której przez moment współczuł. Czy Billy wziąłby ją za zagrożenie? Albo jego? Co, jeśli spotkałby go tamtego dnia? Wychwyciłby nienaturalną pustkę w mimice i spojrzeniu, czy odwróciłby się w podobny sposób - od kaleki, od starego znajomego? Na samą myśl, zacisnął dłoń na rzeźbionej główce sowy tak mocno, że aż zabolało.
Sny były straszniejsze od jawy, bo nie słuchał w nich ani tamtej kobiety ani pustki - śnił świadomie (czytał kiedyś o takim fenomenie), kierując się pragnieniami, które przez lata spychał do podświadomości. Czy pragnął pięciu tysięcy galeonów, wystawnego i wygodnego życia, nowego gabinetu w centrum Londynu? Czy dzisiaj będzie śnił o tym, jak zabija Billy'ego Moore? Tak, zabija, w snach nie ograniczało go nic.
-To niebagatelna suma. - wyjaśnił łagodniej, tak jakby musiał mu wyjaśniać. Znał się na ekonomii na tyle, by doskonale wiedzieć, na co by taką wydał. Piętro kamienicy, albo może sprzedałby dom w Walii i kupił całą, mieszkania przeznaczając na wynajem. Lata wygodnego życia, dla niego i jego dziecka.
Wziął głęboki wdech. Zawsze był człowiekiem przekornym - nigdy nie wyda Williama, choćby dlatego, że na pewno zrobiłby to tamten Hector z jego snów, wersja, przed którą pragnął uciec.
Moore znów się odezwał, dlaczego mi się tłumaczysz? (irytacja, znowu irytacja, ale nie czuł już strachu), ale na twarzy Hectora malowała się wyłącznie frustracja.
-Dlaczego, Billy? - wypuścił powietrze z cichym westchnieniem. Skrzyżowali spojrzenia, Vale nie cofał wzroku. Nigdy nie cofał wzroku, dopóki rozmówca nie miał ewidentnie dość. -Masz dziecko... - dodał głupio i bezradnie, bo choć Billy był mugolakiem (mała Amelia też...?), to przecież był gwiazdą Quidditcha, na pewno miał kontakty, mógł wyjechać, mogli wyjechać. Przestał mrugać, chciwie chłonąc każdy grymas na twarzy Moore'a, szczerze ciekaw jego uczuć - bo ktoś, kto naraża siebie i własną córkę dla ulotnej idei musi to sobie jakoś rekompensować, musi czuć na myśl o poświęceniu coś potężnego i wzniosłego. Coś więcej, niż Hector czuł kiedykolwiek w życiu.
Wydali ją za sześćdziesięciolatka, na Merlina.
Woleli starca od nieodpowiedzialnego kaleki. Pewnie zasłużył na tamten policzek na jarmarku, tak samo jak zasłużył na nieudane małżeństwo z Beatrice - młodą, piękną, pochodzącą z porządnej rodziny. Była szczęśliwym trafem, pod każdym względem lepszą partią od konsekwencji, które spotkały kochankę Hectora. Mogli być dobrym małżeństwem - ale nie byli. Czy gdyby brat trzymał język za zębami, miałby więcej czasu na znalezienie kogoś odpowiedniejszego, kogoś czyja historia nie skończyłaby się tak tragicznie?
Nie mógł skończyć tak samo. Czasem, gdy słuchał swoich pacjentów o skłonnościach samobójczych, zdawało mu się, że ich rozumie - ale zrozumienie minęło jak ręką odjął, gdy jego syn został na świecie z jednym rodzicem. Dziadkowie nie wystarczą, potrzebował ojca. Ojca, który nie wpakuje się w żadne niebezpieczeństwo idiotycznym spacerem w nocy. Gdyby cokolwiek mu się stało, teraz, po zmroku, nie byłby wcale lepszy od Bei.
Billy wydawał się zawstydzony, jak człowiek przyłapany - na czym? Słowa nabrały sensu dopiero, gdy Moore schował różdżkę do kieszeni. No tak, rozpalał nią świeczkę. Tłumaczy mi się? Zamrugał z niedowierzaniem, choć doskonale zdawał sobie sprawę, kto powinien się kogo bać. Jeden z nich był silnym sportowcem, wedle plakatów niebezpiecznym, zapewne wprawionym w walce. Drugi - kaleką. Czy Billy schował różdżkę, bo wyczytał szczerość i lęk w bladej twarzy, czy po prostu pamiętał słabość Hectora jeszcze ze szkoły? Zbyt wolno się poruszał, szybko wypisał się z Klubu Pojedynków, bo był antytalentem z defensywy, to żaden sekret. Powoli wypuścił powietrze z płuc, rozumując w identyczny sposób, jak Moore. Gdyby Billy chciał go skrzywdzić, już by to zrobił.
-Ja też nie wiedziałem. - że kogoś tu masz. Gdy stracili kontakt, byli przecież zbyt młodzi, by przejmować się śmiercią, by zaznać prawdziwej straty. Kolejne zapewnienie, że to przypadek, że nikt nie śledził Moore'a ani jego rodziny. Gdyby Hector był na jego miejscu - zaszczuty, poszukiwany - pewnie właśnie tego by się obawiał. Potrafił wczuć się w położenie innych osób, potrafił też uśmiechać się na zawołanie - odwzajemnił więc uśmiech Billy'ego, choć nadal czuł się trochę zestresowany.
Przynajmniej cokolwiek czuł. Nie doceniał emocji, dopóki ich nie stracił. Teraz uporczywie chwytał się każdej, nazywał, analizował, próbował powtórzyć, jakby bał się, że upiorna pustka powróci. Zawsze lękał się nadmiaru uczuć, ale jednak wolał czuć zbyt wiele, niż zupełnie nic. Zastygł w miejscu, jakby nie był pewien, czy może i czy powinien ruszyć się z miejsca. Billy odwrócił się jednak, po sekundzie laska stuknęła o oblodzoną ścieżkę.
Przystanął, słysząc, że mają dzieci w tym samym wieku.
-Mój syn też ma siedem. Rozrabiają w tym wieku, prawda? - zagaił pogodniej, nie wiedząc dlaczego - chyba po to, by kupić sobie czas na myślenie.
Amelia, słyszał strzępy słów, to o niej mówił do Camille. Kim była dla niej, dla nich? Matką?
-Po śmierci matki bardzo się zmienił. - dodał poważniej, doskonale wiedząc, że w ten sposób uzyska potwierdzenie. Akcja, reakcja, logika. Analizował na chłodno, jak wszystko, ale gdzieś w jego słowach czaiło się szczere pytanie, bolesne napięcie. Wyrzut sumienia. Nie mogli dojść do porozumienia z synem nawet, gdy wszystko było normalne, a ostatnie dwa tygodnie, siedem upiornych dni obojętności i pustego spojrzenia...
Nie wiedział nawet, jak wytłumaczyć mu coś, czego sam nie rozumiał.
Nie miał z kim o tym porozmawiać. Nie przyjaźnili się z Beatrice z innymi rodzicami. Odkąd zawarli swój układ, ograniczył do minimum spotkania towarzyskie, w których musieliby uczestniczyć we dwoje. To ona znała inne młode mamy, nie on.
Zamiast minąć Williama, przystanął obok niego, przodem do grobu. Coś jeszcze nie dawało mu spokoju.
Zmarszczył brwi, ze zdziwieniem rozpoznając w sobie złość. Na siebie, na niego, chyba przede wszystkim na siebie.
-Nie powinieneś odwracać się tak do mnie plecami, do nikogo. - wytknął mu z pozoru spokojnie, bez śladu groźby, ale dłoń mocno zaciskał na lasce, jak zawsze gdy się denerwował. -Ktoś inny wbiłby ci nóż w plecy. Znaczy, zaklęcie w plecy. - nie umiał się pojedynkować ani walczyć, nawet metafora mu nie wyszła, ale nawet on zauważył, że Moore był teraz nieostrożny.
Ktoś inny albo któraś wersja mnie - pomyślał z goryczą, bo to za to był na siebie wściekły. Jakie koszmary nawiedzą go dzisiaj? Czasami bywały nawet straszniejsze od pustki na jawie. Wtedy nie kierowało nim nic - tylko pusta rutyna. Bez emocji nie mógł zaplanować niczego złego, nie licząc tamtego pierwszego dnia, gdy pacjentka - albo duch - wmówiła mu, że ma intruza w domu. Nadal trudno było mu wracać do tego myślami, ze strachem myślał, ile wszyscy mieli wtedy szczęścia. On, jego syn, jego dziadkowie, sąsiedzi. Teraz zmusił się jednak do przypomnienia sobie jej twarzy, jej słów. Powinieneś polować na mugoli i terrorystów, nie na koty, szeptała, piękna kobieta, kobieta, której przez moment współczuł. Czy Billy wziąłby ją za zagrożenie? Albo jego? Co, jeśli spotkałby go tamtego dnia? Wychwyciłby nienaturalną pustkę w mimice i spojrzeniu, czy odwróciłby się w podobny sposób - od kaleki, od starego znajomego? Na samą myśl, zacisnął dłoń na rzeźbionej główce sowy tak mocno, że aż zabolało.
Sny były straszniejsze od jawy, bo nie słuchał w nich ani tamtej kobiety ani pustki - śnił świadomie (czytał kiedyś o takim fenomenie), kierując się pragnieniami, które przez lata spychał do podświadomości. Czy pragnął pięciu tysięcy galeonów, wystawnego i wygodnego życia, nowego gabinetu w centrum Londynu? Czy dzisiaj będzie śnił o tym, jak zabija Billy'ego Moore? Tak, zabija, w snach nie ograniczało go nic.
-To niebagatelna suma. - wyjaśnił łagodniej, tak jakby musiał mu wyjaśniać. Znał się na ekonomii na tyle, by doskonale wiedzieć, na co by taką wydał. Piętro kamienicy, albo może sprzedałby dom w Walii i kupił całą, mieszkania przeznaczając na wynajem. Lata wygodnego życia, dla niego i jego dziecka.
Wziął głęboki wdech. Zawsze był człowiekiem przekornym - nigdy nie wyda Williama, choćby dlatego, że na pewno zrobiłby to tamten Hector z jego snów, wersja, przed którą pragnął uciec.
Moore znów się odezwał, dlaczego mi się tłumaczysz? (irytacja, znowu irytacja, ale nie czuł już strachu), ale na twarzy Hectora malowała się wyłącznie frustracja.
-Dlaczego, Billy? - wypuścił powietrze z cichym westchnieniem. Skrzyżowali spojrzenia, Vale nie cofał wzroku. Nigdy nie cofał wzroku, dopóki rozmówca nie miał ewidentnie dość. -Masz dziecko... - dodał głupio i bezradnie, bo choć Billy był mugolakiem (mała Amelia też...?), to przecież był gwiazdą Quidditcha, na pewno miał kontakty, mógł wyjechać, mogli wyjechać. Przestał mrugać, chciwie chłonąc każdy grymas na twarzy Moore'a, szczerze ciekaw jego uczuć - bo ktoś, kto naraża siebie i własną córkę dla ulotnej idei musi to sobie jakoś rekompensować, musi czuć na myśl o poświęceniu coś potężnego i wzniosłego. Coś więcej, niż Hector czuł kiedykolwiek w życiu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 08.04.22 2:34, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ja też nie wiedziałem. Skinął głową, przyjmując do wiadomości zapewnienie Hectora, choć podskórnie zdawał sobie z tego sprawę, zanim jeszcze ciche słowa rozbrzmiały w mroźnym powietrzu. Spotkanie na wąskiej alejce zdawało się go zaskoczyć, dostrzegał niepewność w ruchach i zdenerwowanie czające się w gestach; potrafił też rozpoznać, gdy ktoś nie czuł się komfortowo w jego obecności – choć w tym wypadku nie był pewien, czy wynikało to z niewyjaśnionego nigdy nieporozumienia z odległej przeszłości, plakatów porozwieszanych na murach, czy może z trudnej do opisania specyfiki miejsca, w którym się znaleźli; wypełnionego echami wspomnień, namacalnymi śladami osobistych potknięć i ukrywanymi na ogół emocjami.
Być może to dlatego się odwrócił, przerywając zabarwiony niezręcznością kontakt wzrokowy i dając Hectorowi szansę na odejście – ale chrzęszczące na zmrożonym śniegu kroki zatrzymały się w pół drogi, a pogodny ton głosu sprawił, że mimowolnie oderwał spojrzenie od tlącej się w półmroku świeczki, żeby znów odszukać wzrokiem twarz wspartego o laskę mężczyzny. Kolejne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, pozwalając kącikowi ust na drgnięcie w górę. Dystans odbijający się w jasnych tęczówkach jakby się rozproszył, częściowo, nie do końca – ulotnie zamigotało w nich coś cieplejszego – gasnącego jednak tak szybko, jak szybko się pojawiło, gdy ze skrawków niedawnych wspomnień spróbował ułożyć odpowiedź. – Pewnie tak – odpowiedział głucho, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, a ostatecznie zatrzymując je na literach wyrytych w granitowej płycie. Amelia nie rozrabiała – nie sprawiała kłopotów, nie zachowywała się lekkomyślnie, nie wymykała się i nie łamała zakazów – od dawna wiedząc, że nie było jej wolno tego robić. Jej dzieciństwo dalekie było od dziecięcej beztroski, trafiła pod jego opiekę zaraz po śmierci matki – a od tamtego czasu nieustannie przenosili się z miejsca na miejsce, starając się odnaleźć skrawek bezpieczeństwa, solidne cztery ściany, za którymi nie dosięgłoby ich czające się w cieniach zagrożenie. Wiedział, że nie rozumiała wszystkiego i czasami łamało mu się serce, gdy drobne usta wyginały się w niezadowoloną podkówkę; obwiniał o to siebie – nigdy Camille, to jego obowiązkiem było zapewnić jej wszystko – i kiedy myślał o tym, że nie był w stanie tego zrobić, od środka zalewała go gorycz. I złość, gniew skierowany wobec tych, przez których dzieci takie jak Amelia, Hugh i mały Tim, wszystkie ukrywające się w Oazie kilkulatki, zostały zmuszone do zbyt prędkiego dorośnięcia; pozbawione ojców, matek, braci i dachów nad głową. – Jest bardzo odp-p-powiedzialna – dodał, uparcie wpatrując się w przyprószone śniegiem epitafium, a później przez przedłużającą się w nieskończoność chwilę milcząc – nie mając pojęcia, co mógłby odpowiedzieć. On nie wiedział, czy Amelia zmieniła się po śmierci matki – bo po raz pierwszy spotkali się w chwili, gdy już jej nie było, na cichym pogrzebie, który wywrócił jego świat – ich świat – do góry nogami. Nie chciał jednak opowiadać o tym Hectorowi; przyznanie się, że przez przeszło pięć lat nie miał pojęcia o istnieniu własnej córki nie było czymś, czym lubił się chwalić, poza tym – nie znosił, kiedy ludzie dowiadując się o tym zakładali, że jej nie chciał. Ta myśl była dla niego absurdalna, paskudna; Amelia była dla niego najważniejsza – i robił wszystko, co mógł, żeby nigdy nie dać jej powodu do sądzenia, że było inaczej.
Westchnął bezgłośnie, wypuszczając z ust kłąb jasnej pary; dlaczego irytował się na Vale’a? To nie była jego wina: ani ten nagrobek, ani to, jak wyglądało teraz ich życie. – Zostaliście sami – stwierdził po chwili, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając jego wcześniejszym słowom. Odwrócił się lekko, spoglądając na niego z niemym pytaniem tańczącym w jasnym spojrzeniu. – Co się st-t-tało? – zapytał, tym razem pozwalając, by między głoski wkradło się współczucie. I zrozumienie, w jakiś pokrętny sposób podobne do tego, które połączyło ich przed laty – gdy jego jąkanie i utykanie Hectora umieściło ich obu na celowniku niedojrzałych żartów wybrzmiewających na szkolnych korytarzach.
Nie poruszył się, kiedy czarodziej znalazł się tuż obok, zerkając na niego jedynie kątem oka; nie spodziewając się, że jego następne słowa wywołają u niego rozbawienie. Zaśmiał się bezgłośnie, nie otwierając ust, a jedynie mocniej wydmuchując powietrze przez nos. – Twój brat niedawno p-p-próbował – powiedział, nim zdążyłby się powstrzymać. Bez wyrzutu czy natarczywości, niepewny, jak Hector zareaguje na podobne oskarżenie; w Hogwarcie bronił go jak lew – czy dzisiaj byli ze sobą równie blisko? – Nie martw się, n-n-nic mu nie jest – dodał szybko, z ledwie wyczuwalną goryczą barwiącą sylaby. – Nie jestem bezbronny – podjął po chwili, nie do końca rozumiejąc, dlaczego Hector wytykał mu nieostrożność; spojrzał jednak na niego, już bez żartobliwości kryjącej się w zmarszczkach wokół oczu. – Równie d-d-dobrze mógłbym powiedzieć, że ty nie powinieneś tyle mówić. Gdybym był groźnym t-t-terrorystą, już wiedziałbym, że masz siedmioletniego syna Deimosa, a twoja żona m-m-miała na imię Beatrice, i gdzieś tutaj znajduje się nazwisko jej rodziny. – Uniósł wyżej brwi, wzruszając jednym ramieniem. – Z jakiegoś p-p-powodu uznałeś, że nie wykorzystam tych informacji przeciwko tobie – tak samo, jak ja uznałem, że nie p-p-postanowisz cisnąć mi zaklęciem w plecy – wyjaśnił. Czy mógł się mylić? Oczywiście; czas zmieniał ludzi, a targająca krajem wojna potrafiła zmienić ich nie do poznania – ale przyglądając się śledzącym go oczom Hectora, nie dostrzegał w nich tak dobrze znanej sobie nienawiści. Ciągłe oglądanie się za siebie było rozsądne, ale męczące; czasami zwyczajnie nie chciał już tego robić – zwłaszcza nie tutaj i nie dzisiaj; nie nad grobem kobiety, która życzliwym uśmiechem miała w zwyczaju obdarzać wszystkich bez wyjątku.
Skrzywił się na wspomnienie kwoty obiecanej za jego schwytanie, znał ją doskonale; pięć tysięcy galeonów stało się według Ministerstwa Magii jego wartością, czymś, co określało go w równym stopniu, jak wydrukowane pod fotografią imię i nazwisko. – Tak, jestem zaszczycony tym, jak w-w-wysoko mnie cenią – wyrzucił z siebie, słowa ociekały ironią; gdyby znajdowali się gdzieś indziej, splunąłby na ziemię. Wypuścił powoli powietrze z płuc, dopiero po chwili orientując się, że którymś momencie zacisnął dłonie w pięści; rozprostował je, chciał powiedzieć coś jeszcze – ale rozlegające tuż obok dlaczego? sprawiło, ze zgubił nieukształtowaną jeszcze myśl. Dlaczego, Billy?
Odwrócił się, tym razem stając na wprost Hectora; ich spojrzenia się skrzyżowały, w tym śledzącym go uważnie po raz pierwszy dostrzegł coś dziwnego; coś, czego się nie spodziewał. Gniew? Był na niego zły? Czym się denerwował? Pokręcił lekko głową, przyglądając mu się bez zrozumienia, dopóki kolejne słowa, ciche (niepewne?), nie sprawiły, że jego wnętrzności zapłonęły żywym ogniem. Zacisnął wargi, napięta nagle szczęka drgnęła w niekontrolowanym spazmie. – Właśnie sam sobie odp-p-powiedziałeś – wycedził przez zęby. Pomylił się wcześniej; wmawiając sobie, że sytuacja, w jakiej się znalazł nie była winą Hectora – że to nie on odpowiadał za to, że Amelia musiała nieustannie uciekać, ledwie nauczywszy się, co właściwie oznacza to słowo. To wszystko było przez nich: przez tych, którzy zachowywali obojętność, gdy tuż obok wydawano wyroki śmierci na niewinnych, gdy palono wioski, gdy segregowano ich według urodzenia jak zwierzęta – na podstawie zmieszania krwi decydując, czy mieli prawo do życia.
Parsknął, pogardliwie, bez wesołości, mnąc w ustach zdania przepełnione goryczą i niesprawiedliwością; nie chciał rzucić nimi Hectorowi w twarz, resztki przyzwoitości przypominały mu, że na nie nie zasłużył – obrócił się jednak na pięcie, robiąc kilka kroków w przeciwnym kierunku, zagłębiając się dalej w alejkę. Parę metrów dalej, na jej końcu, majaczyła metalowa, rzeźbiona ławka – nie ruszył jednak prosto do niej, świadomie zwalniając, dając mężczyźnie możliwość zrównania się z nim. Nie obejrzał się jednak, żeby sprawdzić, czy nadal tam stał – czuł jego obecność, wzrok wwiercający się w jego plecy; a może tylko go sobie wyobrażał. – P-p-pamiętasz, jak nazywali mnie w szkole? – zapytał. Odwrócił się przez ramię, szedł za nim? – Jak twój brat i jego ślizgońscy p-p-przyjaciele wyzywali moją małą siostrę? – To był początek ich niekończącej się wojny, trzask łamanej kości i krew buchająca z uszkodzonego nosa; później było już tylko gorzej. – Myślisz, że z tego wyrośli? Nie. – Pokręcił głową. – Dzisiaj zwyczajnie p-p-pozwalają sobie na więcej. Myślisz, że ludzie, którym zab-b-brali domy, spalili na stosach – na to zasłużyli? Myślisz, że Roderick Smith zasłużył, żeby zarżnęli go p-p-publicznie? – Urwał, biorąc głęboki wdech; z trudem powstrzymując się przed podniesieniem głosu, znów zwracając się przodem do Hectora. – Widziałem na własne oczy p-p-pięciolatkę, którą zamknęli w – w Azkabanie, chciał powiedzieć, w ostatniej chwili powstrzymał jednak słowa przed dotarciem do ust. Z drugiej strony – czy cokolwiek miał do stracenia? Rycerze Walpurgii już o tym wiedzieli, listy gończe na nowo posłane za Justine, egzekucje w ramach reperkusji, świadczyły o tym jednoznacznie. – Wśród dementorów. Powiedz mi – co mogło zrobić d-d-dziecko, żeby zasłużyć sobie na taką karę? – Pokręcił głową. – Myślisz, że zatrzymają się na Anglii? Skoro nie zat-t-trzymali się na Hogwarcie? – Wiedział, że nie, we Francji już teraz zaczynano patrzeć nieprzychylnie na mugolaków; zaraza się rozprzestrzeniała, Dumbledore ich ostrzegł – jeśli nie rozgonią mroków, pochłoną cały świat. – Nie p-p-pozwolę – powiedział, głosem przyciszonym, ale drżącym od emocji – żeby spotkało ją to samo – dodał, już tak cicho, że słowa chyba rozmyły się w trzasku zmrożonego śniegu, kiedy odwrócił się, żeby zrobić kilka szybkich kroków w stronę ławki; opadł na nią, wydmuchując z płuc powietrze, pozwalając, żeby chłód ostudził gorąc, który wypłynął na jego policzki – ale serce w klatce piersiowej nadal biło mu zbyt mocno; zbyt głośno; miał nadzieję, że nie na tyle, by dudnieniem wypełnić cmentarną alejkę.
Być może to dlatego się odwrócił, przerywając zabarwiony niezręcznością kontakt wzrokowy i dając Hectorowi szansę na odejście – ale chrzęszczące na zmrożonym śniegu kroki zatrzymały się w pół drogi, a pogodny ton głosu sprawił, że mimowolnie oderwał spojrzenie od tlącej się w półmroku świeczki, żeby znów odszukać wzrokiem twarz wspartego o laskę mężczyzny. Kolejne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, pozwalając kącikowi ust na drgnięcie w górę. Dystans odbijający się w jasnych tęczówkach jakby się rozproszył, częściowo, nie do końca – ulotnie zamigotało w nich coś cieplejszego – gasnącego jednak tak szybko, jak szybko się pojawiło, gdy ze skrawków niedawnych wspomnień spróbował ułożyć odpowiedź. – Pewnie tak – odpowiedział głucho, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, a ostatecznie zatrzymując je na literach wyrytych w granitowej płycie. Amelia nie rozrabiała – nie sprawiała kłopotów, nie zachowywała się lekkomyślnie, nie wymykała się i nie łamała zakazów – od dawna wiedząc, że nie było jej wolno tego robić. Jej dzieciństwo dalekie było od dziecięcej beztroski, trafiła pod jego opiekę zaraz po śmierci matki – a od tamtego czasu nieustannie przenosili się z miejsca na miejsce, starając się odnaleźć skrawek bezpieczeństwa, solidne cztery ściany, za którymi nie dosięgłoby ich czające się w cieniach zagrożenie. Wiedział, że nie rozumiała wszystkiego i czasami łamało mu się serce, gdy drobne usta wyginały się w niezadowoloną podkówkę; obwiniał o to siebie – nigdy Camille, to jego obowiązkiem było zapewnić jej wszystko – i kiedy myślał o tym, że nie był w stanie tego zrobić, od środka zalewała go gorycz. I złość, gniew skierowany wobec tych, przez których dzieci takie jak Amelia, Hugh i mały Tim, wszystkie ukrywające się w Oazie kilkulatki, zostały zmuszone do zbyt prędkiego dorośnięcia; pozbawione ojców, matek, braci i dachów nad głową. – Jest bardzo odp-p-powiedzialna – dodał, uparcie wpatrując się w przyprószone śniegiem epitafium, a później przez przedłużającą się w nieskończoność chwilę milcząc – nie mając pojęcia, co mógłby odpowiedzieć. On nie wiedział, czy Amelia zmieniła się po śmierci matki – bo po raz pierwszy spotkali się w chwili, gdy już jej nie było, na cichym pogrzebie, który wywrócił jego świat – ich świat – do góry nogami. Nie chciał jednak opowiadać o tym Hectorowi; przyznanie się, że przez przeszło pięć lat nie miał pojęcia o istnieniu własnej córki nie było czymś, czym lubił się chwalić, poza tym – nie znosił, kiedy ludzie dowiadując się o tym zakładali, że jej nie chciał. Ta myśl była dla niego absurdalna, paskudna; Amelia była dla niego najważniejsza – i robił wszystko, co mógł, żeby nigdy nie dać jej powodu do sądzenia, że było inaczej.
Westchnął bezgłośnie, wypuszczając z ust kłąb jasnej pary; dlaczego irytował się na Vale’a? To nie była jego wina: ani ten nagrobek, ani to, jak wyglądało teraz ich życie. – Zostaliście sami – stwierdził po chwili, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając jego wcześniejszym słowom. Odwrócił się lekko, spoglądając na niego z niemym pytaniem tańczącym w jasnym spojrzeniu. – Co się st-t-tało? – zapytał, tym razem pozwalając, by między głoski wkradło się współczucie. I zrozumienie, w jakiś pokrętny sposób podobne do tego, które połączyło ich przed laty – gdy jego jąkanie i utykanie Hectora umieściło ich obu na celowniku niedojrzałych żartów wybrzmiewających na szkolnych korytarzach.
Nie poruszył się, kiedy czarodziej znalazł się tuż obok, zerkając na niego jedynie kątem oka; nie spodziewając się, że jego następne słowa wywołają u niego rozbawienie. Zaśmiał się bezgłośnie, nie otwierając ust, a jedynie mocniej wydmuchując powietrze przez nos. – Twój brat niedawno p-p-próbował – powiedział, nim zdążyłby się powstrzymać. Bez wyrzutu czy natarczywości, niepewny, jak Hector zareaguje na podobne oskarżenie; w Hogwarcie bronił go jak lew – czy dzisiaj byli ze sobą równie blisko? – Nie martw się, n-n-nic mu nie jest – dodał szybko, z ledwie wyczuwalną goryczą barwiącą sylaby. – Nie jestem bezbronny – podjął po chwili, nie do końca rozumiejąc, dlaczego Hector wytykał mu nieostrożność; spojrzał jednak na niego, już bez żartobliwości kryjącej się w zmarszczkach wokół oczu. – Równie d-d-dobrze mógłbym powiedzieć, że ty nie powinieneś tyle mówić. Gdybym był groźnym t-t-terrorystą, już wiedziałbym, że masz siedmioletniego syna Deimosa, a twoja żona m-m-miała na imię Beatrice, i gdzieś tutaj znajduje się nazwisko jej rodziny. – Uniósł wyżej brwi, wzruszając jednym ramieniem. – Z jakiegoś p-p-powodu uznałeś, że nie wykorzystam tych informacji przeciwko tobie – tak samo, jak ja uznałem, że nie p-p-postanowisz cisnąć mi zaklęciem w plecy – wyjaśnił. Czy mógł się mylić? Oczywiście; czas zmieniał ludzi, a targająca krajem wojna potrafiła zmienić ich nie do poznania – ale przyglądając się śledzącym go oczom Hectora, nie dostrzegał w nich tak dobrze znanej sobie nienawiści. Ciągłe oglądanie się za siebie było rozsądne, ale męczące; czasami zwyczajnie nie chciał już tego robić – zwłaszcza nie tutaj i nie dzisiaj; nie nad grobem kobiety, która życzliwym uśmiechem miała w zwyczaju obdarzać wszystkich bez wyjątku.
Skrzywił się na wspomnienie kwoty obiecanej za jego schwytanie, znał ją doskonale; pięć tysięcy galeonów stało się według Ministerstwa Magii jego wartością, czymś, co określało go w równym stopniu, jak wydrukowane pod fotografią imię i nazwisko. – Tak, jestem zaszczycony tym, jak w-w-wysoko mnie cenią – wyrzucił z siebie, słowa ociekały ironią; gdyby znajdowali się gdzieś indziej, splunąłby na ziemię. Wypuścił powoli powietrze z płuc, dopiero po chwili orientując się, że którymś momencie zacisnął dłonie w pięści; rozprostował je, chciał powiedzieć coś jeszcze – ale rozlegające tuż obok dlaczego? sprawiło, ze zgubił nieukształtowaną jeszcze myśl. Dlaczego, Billy?
Odwrócił się, tym razem stając na wprost Hectora; ich spojrzenia się skrzyżowały, w tym śledzącym go uważnie po raz pierwszy dostrzegł coś dziwnego; coś, czego się nie spodziewał. Gniew? Był na niego zły? Czym się denerwował? Pokręcił lekko głową, przyglądając mu się bez zrozumienia, dopóki kolejne słowa, ciche (niepewne?), nie sprawiły, że jego wnętrzności zapłonęły żywym ogniem. Zacisnął wargi, napięta nagle szczęka drgnęła w niekontrolowanym spazmie. – Właśnie sam sobie odp-p-powiedziałeś – wycedził przez zęby. Pomylił się wcześniej; wmawiając sobie, że sytuacja, w jakiej się znalazł nie była winą Hectora – że to nie on odpowiadał za to, że Amelia musiała nieustannie uciekać, ledwie nauczywszy się, co właściwie oznacza to słowo. To wszystko było przez nich: przez tych, którzy zachowywali obojętność, gdy tuż obok wydawano wyroki śmierci na niewinnych, gdy palono wioski, gdy segregowano ich według urodzenia jak zwierzęta – na podstawie zmieszania krwi decydując, czy mieli prawo do życia.
Parsknął, pogardliwie, bez wesołości, mnąc w ustach zdania przepełnione goryczą i niesprawiedliwością; nie chciał rzucić nimi Hectorowi w twarz, resztki przyzwoitości przypominały mu, że na nie nie zasłużył – obrócił się jednak na pięcie, robiąc kilka kroków w przeciwnym kierunku, zagłębiając się dalej w alejkę. Parę metrów dalej, na jej końcu, majaczyła metalowa, rzeźbiona ławka – nie ruszył jednak prosto do niej, świadomie zwalniając, dając mężczyźnie możliwość zrównania się z nim. Nie obejrzał się jednak, żeby sprawdzić, czy nadal tam stał – czuł jego obecność, wzrok wwiercający się w jego plecy; a może tylko go sobie wyobrażał. – P-p-pamiętasz, jak nazywali mnie w szkole? – zapytał. Odwrócił się przez ramię, szedł za nim? – Jak twój brat i jego ślizgońscy p-p-przyjaciele wyzywali moją małą siostrę? – To był początek ich niekończącej się wojny, trzask łamanej kości i krew buchająca z uszkodzonego nosa; później było już tylko gorzej. – Myślisz, że z tego wyrośli? Nie. – Pokręcił głową. – Dzisiaj zwyczajnie p-p-pozwalają sobie na więcej. Myślisz, że ludzie, którym zab-b-brali domy, spalili na stosach – na to zasłużyli? Myślisz, że Roderick Smith zasłużył, żeby zarżnęli go p-p-publicznie? – Urwał, biorąc głęboki wdech; z trudem powstrzymując się przed podniesieniem głosu, znów zwracając się przodem do Hectora. – Widziałem na własne oczy p-p-pięciolatkę, którą zamknęli w – w Azkabanie, chciał powiedzieć, w ostatniej chwili powstrzymał jednak słowa przed dotarciem do ust. Z drugiej strony – czy cokolwiek miał do stracenia? Rycerze Walpurgii już o tym wiedzieli, listy gończe na nowo posłane za Justine, egzekucje w ramach reperkusji, świadczyły o tym jednoznacznie. – Wśród dementorów. Powiedz mi – co mogło zrobić d-d-dziecko, żeby zasłużyć sobie na taką karę? – Pokręcił głową. – Myślisz, że zatrzymają się na Anglii? Skoro nie zat-t-trzymali się na Hogwarcie? – Wiedział, że nie, we Francji już teraz zaczynano patrzeć nieprzychylnie na mugolaków; zaraza się rozprzestrzeniała, Dumbledore ich ostrzegł – jeśli nie rozgonią mroków, pochłoną cały świat. – Nie p-p-pozwolę – powiedział, głosem przyciszonym, ale drżącym od emocji – żeby spotkało ją to samo – dodał, już tak cicho, że słowa chyba rozmyły się w trzasku zmrożonego śniegu, kiedy odwrócił się, żeby zrobić kilka szybkich kroków w stronę ławki; opadł na nią, wydmuchując z płuc powietrze, pozwalając, żeby chłód ostudził gorąc, który wypłynął na jego policzki – ale serce w klatce piersiowej nadal biło mu zbyt mocno; zbyt głośno; miał nadzieję, że nie na tyle, by dudnieniem wypełnić cmentarną alejkę.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie odnalazł w tonie Billy'ego słodko-gorzkiego zrozumienia kogoś, komu syn rozbił porcelanowy wazon po matce, kto nie może spuścić dziecka z oka na jedną sekundę i czasem zwyczajnie za nim nie nadąża. Może dziewczynki były inne, spokojniejsze. Może Billy był inny, może łatwiej potrafił wzbudzić szacunek - w końcu sport polegał na drużynowej pracy i autorytecie w grupie. Autorytet Hectora był inny, niektórzy pacjenci do dzisiaj mu z pozoru nie ufali ani go nie szanowali (ufali i szanowali, inaczej nie umawialiby się na regularne wizyty), przyzwyczaił się do budowania swej pozycji subtelnie i wytrwale, jak pająk tkający pajęczynę. Dzieci nie rozumieją podobnego rodzaju delikatności.
A może Billy zwyczajnie nie chciał o tym mówić o dzieciach i intymności rodzinnego życia, z kimś obcym, kogo nie widział od ponad dekady. Hector wyczuł pewien dystans, zauważył jak uporczywie William wpatruje się w epitafium. Podążył za jego wzrokiem, nawet jeśli ciekawość była nierozsądna. Do tej pory poznał tylko imię Camille - jak miała na nazwisko? Moore? Wtedy chyba wcześniej zwróciłby na grób uwagę. Co o niej napisano, jak młodo umarła? Fakty, informacje, zagadka. Kiedyś uwielbiał zagadki.
-Dopiero muszę go nauczyć odpowiedzialności. - przyznał, wyginając usta w bladym uśmiechu. Próbował, ale trudno cokolwiek wymagać od jedynaka - chyba go rozpieścili, on i Beatrice. Może byłoby łatwiej gdyby mieli więcej dzieci? Krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Tamte dwie aborcje, cudzy synowie lub córki. Nie, nie zmieniłby zdania. Układ to układ.
Co się stało? Nie chciał, nie lubił o tym rozmawiać. Wszyscy pytali na początku, potem zaczęli wykazywać się większą ilością taktu. Może dlatego rozumiał się z Billy'm dobrze w szkole, już wtedy obydwaj zapominali o takcie gdy w grę wchodziła ciekawość Vale'a i empatia Moore'a. Skronie ćmiły tępym bólem, przypominając o koszmarach, w których widział czasem jej ciało. Zaczęły się już w sierpniu, po tym jak poproszono go o identyfikację zwłok. Przedwczoraj śniła mu się w lesie, tak samo zmasakrowana - ale tym razem nigdzie nie było wilkołaka, to tylko on sam wymierzał jej laską cios za każdą zdradę.
Zrobiło mu się niedobrze.
-Była nieodpowiedzialna. - pomyślał, walcząc ze wspomnieniem tamtego snu i próbując powrócić do rzeczywistości. Dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że powiedział to na głos.
Szlag. Maska zrozpaczonego wdowca była niewygodna i ciężka, ale przecież do dzisiaj nosił ją wytrwale. Drgnął i spuścił wzrok. Gorąco na policzkach, ucisk w gardle. Wstyd, nazwał natychmiast tą emocję, ale pomimo szczerych chęci nie czuł żalu. Nigdy, nawet w sierpniu, nawet zanim przestał czuć cokolwiek. Pustka towarzyszyła mu już wtedy.
-Wilkołak, w pełnię, w lesie, niezarejestrowany. - poprawił się prędko, wyrzucając te fakty na jedynym wydechu, jakby liczył, że odciągnie tym samym uwagę Williama od pierwszego, niefortunnego zdania. Słyszał cholerne współczucie w jego słowach, a nie był przecież godny współczucia, mogli się litować tylko nad dzieckiem. -A ona...? - spytał desperacko, chcąc skończyć ten temat, zepchnąć uwagę na nieszczęsną Camille. Kimkolwiek była, William miał dla niej tyle ciepła, w głosie Moore'a dźwięczał szczery żal gdy opowiadał jej o córce, zapalał tą świeczkę szczerze. Zazdrość, chyba Hector czuł teraz zazdrość. Zawsze chciał być człowiekiem, który bez wahania pomaga innym znaleźć laskę, zwraca się do swojej kobiety z niewymuszonym ciepłem i szczerze za nią tęskni. Poświęca się dla innych.
Podniósł ponownie wzrok dopiero, gdy Moore wspomniał o Ulyssesie.
-Nie martwię się. On zawsze spada na cztery łapy. - wypalił prędko i tym razem nie wstydził się tych słów. Usiłował podchwycić z powrotem wzrok Billy'ego, a oczy miał poważne i smutne. -Wierzę ci. - szepnął chrapliwie, a wyznanie przyszło mu łatwiej niż się spodziewał. -Że próbował i że wtedy, w Hogwarcie... - dodał, wzruszając smutno ramionami. -Wtedy wygodniej było mi być ślepym. - wymamrotał, ledwo słyszalnie, ale wyraźnie. A teraz? Czy nadal było mu tak wygodniej? Wojna nie dotarła do Walii, a gdy przyjmował pacjentów o dystyngowanych nazwiskach, wmawiał sobie, że robi to tylko dla pieniędzy, że z podobnym profesjonalizmem podszedłby do każdego. Tyle, że ci o mugolskich nazwiskach spotykali się z nim coraz rzadziej, odwołując domowe wizyty i nie odpisując na listy. Kiedyś zajrzał do kamienicy dawnego pacjenta, ale ta wydawała się całkowicie opuszczona, a z mieszkania dobiegał zapach spalenizny.
Z naiwnym zdziwieniem uniósł brwi, gdy William wytknął jemu nieostrożność.
-To samo wiedzą o mnie niektórzy pacjenci. - zaprotestował, chcąc dodać, że Billy nie do każdego odwróciłby się plecami, ale gdzieś pod koniec zdania głos uwiązł mu w gardle, w głoski wkradł się strach. Nie przed Billym, nie. Tamta kobieta, wpuścił ją do prywatnej części domu. A wcześniej Zlata wypomniała mu, że mógłby - że jego syn mógłby - zginąć za sekrety, które poznał. Wtedy zwalił te groźby na karb pragnienia dominacji upartej półgoblinki, ale...
Wcisnął ręce do kieszeni, dłonie zaczęły mu drżeć. Zawsze wierzył, że chroni go etyka zawodowa, ale świat się zmieniał. Zawsze wierzył też, że obelgi, które ciskają Ślizgoni w jego i Moore'a są podobne - kaleka i szlama, to wszystko dotyczyło fizyczności, na którą nie mieli wpływu. Tyle, że kalectwo w niczym mu teraz nie przeszkadzało, a bezpieczeństwo i status krwi swojego jedynaka okupił długimi latami nieszczęśliwego małżeństwa - a William i jego córka...
William odwrócił się plecami, a gdy wcześniej skrzyżowali spojrzenia, Hector od razu wyczuł jego złość. Może nie powinien był wplątać dziecka do tamtego dlaczego, wiedział chyba przecież, że go to sprowokuje.
Mógłby teraz odejść, ale kierowany nieustępliwą ciekawością, ruszył za Williamem, laska kilka razy stuknęła o lód. Trochę się ślizgał, ale nie tracił gruntu pod nogami.
-Oczywiście, że pamiętam. - odpowiedział spokojnie, choć to było chyba pytanie retoryczne. Zacisnął usta, próbując nie myśleć o spalonych domach, w Magu pisali, że chcieliście wysadzić plac (jeden plac, nie setki domów...), ale odruchowo rozchylił wargi na wspomnienie pięciolatki.
-...co? - zamrugał prędko, a potem spojrzał na niego kontrolnie, szeroko otwartymi oczyma. Nie kłamał. Gdzie? Dementory chodziły teraz po Londynie, to tam? To jakiś chory eksperyment?
-...co z nią teraz...? - wykrztusił, nie mogąc o tym nie myśleć, jako uzdrowiciel zastanawiał się jak to na nią wpłynęło, a jako ojciec...
Zrobiło się zimniej, ale nie wiedzieć czemu, pomyślał, że Billy musi wiedzieć co z nią - że by jej tam nie zostawił, tak jak nie zostawił go na schodach nie odzyskawszy uprzednio jego laski. Takie rzeczy zawsze przychodziły mu... z łatwością. Odprowadził Williama dziwnie pustym wzrokiem. Nie znalazł tych emocji, których się spodziewał - tylko wściekłość, strach, determinację, wolę przetrwania.
Emocje ludzi, a nie bohaterów.
Achilles też rozpaczał. - pomyślał, nie wiedzieć czemu wracając wspomnieniem do najsmutniejszej sceny Iliady, do herosa nad ciałem przyjaciela. Zawsze myślał, że właśnie dlatego odsłonił potem piętę - że zabiła go nie strzała, a wyrzuty sumienia. Po tym, jak odmówił udziału w bitwie, a Patroklus poszedł walczyć za niego...
Zmusił zdrętwiałe nogi do kilku kroków, przystając obok Billy'ego i ławki. Przemarznięte udo zaczynało boleć, chętnie by usiadł, ale złość Moore'a (jego własna wyparowała, gdy usłyszał o dziecku) budowała między nimi niewidzialną barierę.
-Rozumiem. - podparł się mocniej na lewym ramieniu, a prawą dłoń wyciągnął ostrożnie i położył na ramieniu Williama.
-To bardzo odważne. - przyznał cicho. -Jak... jak się masz, Billy...? - to byłby fascynujący przypadek dla magipsychiatry, stan ducha młodego ojca, który żyje ze świadomością niebotycznej nagrody za swoją głowę.
Ale nie pytał jako magipsychiatra.
A może Billy zwyczajnie nie chciał o tym mówić o dzieciach i intymności rodzinnego życia, z kimś obcym, kogo nie widział od ponad dekady. Hector wyczuł pewien dystans, zauważył jak uporczywie William wpatruje się w epitafium. Podążył za jego wzrokiem, nawet jeśli ciekawość była nierozsądna. Do tej pory poznał tylko imię Camille - jak miała na nazwisko? Moore? Wtedy chyba wcześniej zwróciłby na grób uwagę. Co o niej napisano, jak młodo umarła? Fakty, informacje, zagadka. Kiedyś uwielbiał zagadki.
-Dopiero muszę go nauczyć odpowiedzialności. - przyznał, wyginając usta w bladym uśmiechu. Próbował, ale trudno cokolwiek wymagać od jedynaka - chyba go rozpieścili, on i Beatrice. Może byłoby łatwiej gdyby mieli więcej dzieci? Krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Tamte dwie aborcje, cudzy synowie lub córki. Nie, nie zmieniłby zdania. Układ to układ.
Co się stało? Nie chciał, nie lubił o tym rozmawiać. Wszyscy pytali na początku, potem zaczęli wykazywać się większą ilością taktu. Może dlatego rozumiał się z Billy'm dobrze w szkole, już wtedy obydwaj zapominali o takcie gdy w grę wchodziła ciekawość Vale'a i empatia Moore'a. Skronie ćmiły tępym bólem, przypominając o koszmarach, w których widział czasem jej ciało. Zaczęły się już w sierpniu, po tym jak poproszono go o identyfikację zwłok. Przedwczoraj śniła mu się w lesie, tak samo zmasakrowana - ale tym razem nigdzie nie było wilkołaka, to tylko on sam wymierzał jej laską cios za każdą zdradę.
Zrobiło mu się niedobrze.
-Była nieodpowiedzialna. - pomyślał, walcząc ze wspomnieniem tamtego snu i próbując powrócić do rzeczywistości. Dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że powiedział to na głos.
Szlag. Maska zrozpaczonego wdowca była niewygodna i ciężka, ale przecież do dzisiaj nosił ją wytrwale. Drgnął i spuścił wzrok. Gorąco na policzkach, ucisk w gardle. Wstyd, nazwał natychmiast tą emocję, ale pomimo szczerych chęci nie czuł żalu. Nigdy, nawet w sierpniu, nawet zanim przestał czuć cokolwiek. Pustka towarzyszyła mu już wtedy.
-Wilkołak, w pełnię, w lesie, niezarejestrowany. - poprawił się prędko, wyrzucając te fakty na jedynym wydechu, jakby liczył, że odciągnie tym samym uwagę Williama od pierwszego, niefortunnego zdania. Słyszał cholerne współczucie w jego słowach, a nie był przecież godny współczucia, mogli się litować tylko nad dzieckiem. -A ona...? - spytał desperacko, chcąc skończyć ten temat, zepchnąć uwagę na nieszczęsną Camille. Kimkolwiek była, William miał dla niej tyle ciepła, w głosie Moore'a dźwięczał szczery żal gdy opowiadał jej o córce, zapalał tą świeczkę szczerze. Zazdrość, chyba Hector czuł teraz zazdrość. Zawsze chciał być człowiekiem, który bez wahania pomaga innym znaleźć laskę, zwraca się do swojej kobiety z niewymuszonym ciepłem i szczerze za nią tęskni. Poświęca się dla innych.
Podniósł ponownie wzrok dopiero, gdy Moore wspomniał o Ulyssesie.
-Nie martwię się. On zawsze spada na cztery łapy. - wypalił prędko i tym razem nie wstydził się tych słów. Usiłował podchwycić z powrotem wzrok Billy'ego, a oczy miał poważne i smutne. -Wierzę ci. - szepnął chrapliwie, a wyznanie przyszło mu łatwiej niż się spodziewał. -Że próbował i że wtedy, w Hogwarcie... - dodał, wzruszając smutno ramionami. -Wtedy wygodniej było mi być ślepym. - wymamrotał, ledwo słyszalnie, ale wyraźnie. A teraz? Czy nadal było mu tak wygodniej? Wojna nie dotarła do Walii, a gdy przyjmował pacjentów o dystyngowanych nazwiskach, wmawiał sobie, że robi to tylko dla pieniędzy, że z podobnym profesjonalizmem podszedłby do każdego. Tyle, że ci o mugolskich nazwiskach spotykali się z nim coraz rzadziej, odwołując domowe wizyty i nie odpisując na listy. Kiedyś zajrzał do kamienicy dawnego pacjenta, ale ta wydawała się całkowicie opuszczona, a z mieszkania dobiegał zapach spalenizny.
Z naiwnym zdziwieniem uniósł brwi, gdy William wytknął jemu nieostrożność.
-To samo wiedzą o mnie niektórzy pacjenci. - zaprotestował, chcąc dodać, że Billy nie do każdego odwróciłby się plecami, ale gdzieś pod koniec zdania głos uwiązł mu w gardle, w głoski wkradł się strach. Nie przed Billym, nie. Tamta kobieta, wpuścił ją do prywatnej części domu. A wcześniej Zlata wypomniała mu, że mógłby - że jego syn mógłby - zginąć za sekrety, które poznał. Wtedy zwalił te groźby na karb pragnienia dominacji upartej półgoblinki, ale...
Wcisnął ręce do kieszeni, dłonie zaczęły mu drżeć. Zawsze wierzył, że chroni go etyka zawodowa, ale świat się zmieniał. Zawsze wierzył też, że obelgi, które ciskają Ślizgoni w jego i Moore'a są podobne - kaleka i szlama, to wszystko dotyczyło fizyczności, na którą nie mieli wpływu. Tyle, że kalectwo w niczym mu teraz nie przeszkadzało, a bezpieczeństwo i status krwi swojego jedynaka okupił długimi latami nieszczęśliwego małżeństwa - a William i jego córka...
William odwrócił się plecami, a gdy wcześniej skrzyżowali spojrzenia, Hector od razu wyczuł jego złość. Może nie powinien był wplątać dziecka do tamtego dlaczego, wiedział chyba przecież, że go to sprowokuje.
Mógłby teraz odejść, ale kierowany nieustępliwą ciekawością, ruszył za Williamem, laska kilka razy stuknęła o lód. Trochę się ślizgał, ale nie tracił gruntu pod nogami.
-Oczywiście, że pamiętam. - odpowiedział spokojnie, choć to było chyba pytanie retoryczne. Zacisnął usta, próbując nie myśleć o spalonych domach, w Magu pisali, że chcieliście wysadzić plac (jeden plac, nie setki domów...), ale odruchowo rozchylił wargi na wspomnienie pięciolatki.
-...co? - zamrugał prędko, a potem spojrzał na niego kontrolnie, szeroko otwartymi oczyma. Nie kłamał. Gdzie? Dementory chodziły teraz po Londynie, to tam? To jakiś chory eksperyment?
-...co z nią teraz...? - wykrztusił, nie mogąc o tym nie myśleć, jako uzdrowiciel zastanawiał się jak to na nią wpłynęło, a jako ojciec...
Zrobiło się zimniej, ale nie wiedzieć czemu, pomyślał, że Billy musi wiedzieć co z nią - że by jej tam nie zostawił, tak jak nie zostawił go na schodach nie odzyskawszy uprzednio jego laski. Takie rzeczy zawsze przychodziły mu... z łatwością. Odprowadził Williama dziwnie pustym wzrokiem. Nie znalazł tych emocji, których się spodziewał - tylko wściekłość, strach, determinację, wolę przetrwania.
Emocje ludzi, a nie bohaterów.
Achilles też rozpaczał. - pomyślał, nie wiedzieć czemu wracając wspomnieniem do najsmutniejszej sceny Iliady, do herosa nad ciałem przyjaciela. Zawsze myślał, że właśnie dlatego odsłonił potem piętę - że zabiła go nie strzała, a wyrzuty sumienia. Po tym, jak odmówił udziału w bitwie, a Patroklus poszedł walczyć za niego...
Zmusił zdrętwiałe nogi do kilku kroków, przystając obok Billy'ego i ławki. Przemarznięte udo zaczynało boleć, chętnie by usiadł, ale złość Moore'a (jego własna wyparowała, gdy usłyszał o dziecku) budowała między nimi niewidzialną barierę.
-Rozumiem. - podparł się mocniej na lewym ramieniu, a prawą dłoń wyciągnął ostrożnie i położył na ramieniu Williama.
-To bardzo odważne. - przyznał cicho. -Jak... jak się masz, Billy...? - to byłby fascynujący przypadek dla magipsychiatry, stan ducha młodego ojca, który żyje ze świadomością niebotycznej nagrody za swoją głowę.
Ale nie pytał jako magipsychiatra.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 11.04.22 9:23, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kościół z cmentarzem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka