Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przed domem
W Dolinie Godryka, w sąsiedztwie domu Dumbledore’ów znajduje się posiadłość innej świetnie znanej w magicznym świecie czarodziejki – profesor Bathildy Bagshot. Wybitna znawczyni historii magii budzi skrajne emocje, od nienawiści za bycie ciotką Grindenwalada, po szacunek ze względu na dokonania i przyjaźń, którą darzył ją zmarły Albus Dumbledore. Stąd jej niewielki, szary dom zazwyczaj zamknięty jest dla wszystkich. Nie oznacza to jednak, że nie kręcą się przy nim ciekawscy, chcący poznać jak najwięcej szczegółów z życia dwóch wielkich czarodziejów, którzy stoczyli największy pojedynek magiczny w obecnych czasach. Gdyby jednak ktoś został wpuszczony do środka, znalazłby się w przytulnym wnętrzu, nieco zagraconym, pachnącym kotem, parzoną herbatą i zakurzonym papierem. Potencjalny gość stąpać musiałby bardzo uważnie, by nie zniszczyć wież i piramid stworzonych przez niemieszczące się na półkach książki i nie zdeptać kartek nowego dzieła pani profesor, które wala się po całym domu, spada z parapetów, atakuje na kanapach. Żeby jednak bronić się przed wszechobecnymi stronnicami historii, trzeba zostać do środka zaproszonym bądź spróbować się tam włamać, co trudniejsze jest niż ucieczka z Azkabanu. Przynajmniej tak mówią.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.08.21 13:41, w całości zmieniany 1 raz
Milczenie w odpowiedzi na zaczepkę zadziałało niczym balneo. Wykazała się większym profesjonalizmem niż ja - lub zwyczajnie konwersacja zahaczająca o flirt nie wywierała na niej większego wrażenia. Dumę musiałem schować do kieszeni, ale może to i lepiej - należało skupić się na zadaniu. Londyn nie był dla mnie najbezpieczniejszym miejscem. Tylko dlatego zdecydowałem się na ucieczkę; dwa listy niewiadomej treści były jedynym, co mieliśmy, ale ryzyko mogło kosztować cały Zakon feniksa stratę jednego - lub dwójki - dobrych żołnierzy, których brakowało. Tym razem rozwaga musiała wziąć górę. Kiedy Maeve wysunęła przed siebie srebrną łyżeczkę, jedną dłonią ścisnąłem ją za rękę, drugą łapiąc się świstoklika. Nie sądziłem, że przyjdzie nam go użyć - miał być planem awaryjnym.
Świat na chwilę zawirował, a kiedy w końcu się zatrzymał, bez zawahania rozpoznałem dom profesor Bagshot, a także Maeve, która również powróciła do swojej prawdziwej postaci. Byliśmy bezpieczni, z nogami na stałym gruncie, dziwnym zbiegiem okoliczności nadal kurczowo ściskając swoje dłonie. jej pytanie na moment zawisło w powietrzu, zatrzymując przebieg tej chwili. - Nie. - Zaprzeczyłem powoli i niechętnie uwalniając dłoń. - Potrzebuję list, który zabrałaś. Muszę wiedzieć, czy cała ta wyprawa nie poszła na marne. - Poprosiłem ją, jednocześnie sięgając po pergamin bezpiecznie spoczywający w połach mojej szaty. Zignorowałem pytanie o samopoczuciu, to nie był najlepszy moment, i nie chciałem dzielić się z nią strachem, który narastał w związku z nagłym brakiem kontroli nad wrodzoną zdolnością metamorfomagii. Należało skupić się na tym, co istotne.
Zacząłem od świstka, który trafił w moje ręce. Z ulgą przyjąłem fakt, że mimo dobrej zmiany, pewne zwyczaje pozostały niezmienne. Oficjalne pisma zawsze sygnowano adresem i nazwiskiem odbiorcy poczty - ten szczegół rzucił mi się w oczy od razu. Treść listu była krótka i rzeczowa, a każdą kolejną sylabę czytałem z ulgą w sercu. Udając się do Londynu nie miałem żadnej pewności, że w harmonogramie poczty nic nie uległo zmianie - a jednak urzędnicy cenili sobie rutynę i zasady. Uniosłem wzrok na Maeve, jednocześnie pokazując w jej kierunku zakreślony równym pismem pergamin. - Pracownia Thomasa Runcorna w Leicestershire. Popatrz. Cała litania eliksirów bojowych. - W moim głosie wyraźnie dało się słyszeć ekscytację. To był trop, którego szukaliśmy. - Upewnię się tylko… Specialis Revelio - skierowałem koniec różdżki na powierzchnię pergaminu, ale nic się nie wydarzyło. - Specialis Revelio - powtórzyłem w skupieniu, tym razem będąc pewnym, że zaklęcie zadziałało. Wyglądało na to, że list nie zawierał żadnych ukrytych przekazów. Podałem pergamin Maeve, jednocześnie wymieniając go na ten, który sama wydarła przechwyconej sowie. Pod pieczęcią Ministerstwa ponownie kryło się zamówienie - tym razem na eliksiry lecznicze u Seliny Fancourt z Cumberland. Wykaligrafowane imię wywołało w moim żołądku niepokojące uczucie chłodu - zniknęło równie szybko jak się pojawiło, kiedy tylko podniosłem wzrok na Maeve. - Udało nam się. Wierzę, że to nie są ślepe tropy. - Skinąłem głową, czując ulgę, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wysiłek i włożona praca przyniosły oczekiwany efekt. - Będę chciał, żebyś je potwierdziła, zanim się tam wybierzemy. Jestem pewien, że w tym zadaniu nie będziesz potrzebowała mojej pomocy. Ale - gdyby jednak - zawsze ją u mnie znajdziesz. - W czasach wojny niełatwo było znaleźć powód do uśmiechu - ale tym razem charakterystyczne dołeczki wyżłobiły się na moich policzkach, na moment zapominając o całym ciężarze, który spoczywał na moich barkach. - Dziękuję. Przechadzki po Londynie z Tobą to czysta przyjemność. Będziemy musieli to powtórzyć. - Podsumowałem, niby zaczepnie, ale oboje doskonale wiedzieliśmy, że prędzej czy później przyjdzie nam tam wrócić.
Musieliśmy jedynie dowiedzieć się więcej o tym, gdzie i kiedy szukać Huxley.
rzuty
zt x2
Świat na chwilę zawirował, a kiedy w końcu się zatrzymał, bez zawahania rozpoznałem dom profesor Bagshot, a także Maeve, która również powróciła do swojej prawdziwej postaci. Byliśmy bezpieczni, z nogami na stałym gruncie, dziwnym zbiegiem okoliczności nadal kurczowo ściskając swoje dłonie. jej pytanie na moment zawisło w powietrzu, zatrzymując przebieg tej chwili. - Nie. - Zaprzeczyłem powoli i niechętnie uwalniając dłoń. - Potrzebuję list, który zabrałaś. Muszę wiedzieć, czy cała ta wyprawa nie poszła na marne. - Poprosiłem ją, jednocześnie sięgając po pergamin bezpiecznie spoczywający w połach mojej szaty. Zignorowałem pytanie o samopoczuciu, to nie był najlepszy moment, i nie chciałem dzielić się z nią strachem, który narastał w związku z nagłym brakiem kontroli nad wrodzoną zdolnością metamorfomagii. Należało skupić się na tym, co istotne.
Zacząłem od świstka, który trafił w moje ręce. Z ulgą przyjąłem fakt, że mimo dobrej zmiany, pewne zwyczaje pozostały niezmienne. Oficjalne pisma zawsze sygnowano adresem i nazwiskiem odbiorcy poczty - ten szczegół rzucił mi się w oczy od razu. Treść listu była krótka i rzeczowa, a każdą kolejną sylabę czytałem z ulgą w sercu. Udając się do Londynu nie miałem żadnej pewności, że w harmonogramie poczty nic nie uległo zmianie - a jednak urzędnicy cenili sobie rutynę i zasady. Uniosłem wzrok na Maeve, jednocześnie pokazując w jej kierunku zakreślony równym pismem pergamin. - Pracownia Thomasa Runcorna w Leicestershire. Popatrz. Cała litania eliksirów bojowych. - W moim głosie wyraźnie dało się słyszeć ekscytację. To był trop, którego szukaliśmy. - Upewnię się tylko… Specialis Revelio - skierowałem koniec różdżki na powierzchnię pergaminu, ale nic się nie wydarzyło. - Specialis Revelio - powtórzyłem w skupieniu, tym razem będąc pewnym, że zaklęcie zadziałało. Wyglądało na to, że list nie zawierał żadnych ukrytych przekazów. Podałem pergamin Maeve, jednocześnie wymieniając go na ten, który sama wydarła przechwyconej sowie. Pod pieczęcią Ministerstwa ponownie kryło się zamówienie - tym razem na eliksiry lecznicze u Seliny Fancourt z Cumberland. Wykaligrafowane imię wywołało w moim żołądku niepokojące uczucie chłodu - zniknęło równie szybko jak się pojawiło, kiedy tylko podniosłem wzrok na Maeve. - Udało nam się. Wierzę, że to nie są ślepe tropy. - Skinąłem głową, czując ulgę, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wysiłek i włożona praca przyniosły oczekiwany efekt. - Będę chciał, żebyś je potwierdziła, zanim się tam wybierzemy. Jestem pewien, że w tym zadaniu nie będziesz potrzebowała mojej pomocy. Ale - gdyby jednak - zawsze ją u mnie znajdziesz. - W czasach wojny niełatwo było znaleźć powód do uśmiechu - ale tym razem charakterystyczne dołeczki wyżłobiły się na moich policzkach, na moment zapominając o całym ciężarze, który spoczywał na moich barkach. - Dziękuję. Przechadzki po Londynie z Tobą to czysta przyjemność. Będziemy musieli to powtórzyć. - Podsumowałem, niby zaczepnie, ale oboje doskonale wiedzieliśmy, że prędzej czy później przyjdzie nam tam wrócić.
Musieliśmy jedynie dowiedzieć się więcej o tym, gdzie i kiedy szukać Huxley.
rzuty
zt x2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie chciał puszczać jej już samej. Nie chciał, by znikała na całe dnie, nie mówiąc mu gdzie idzie i po co. Może to nie powinno tak wyglądać, ale miał problemy z robieniem tego co należało i tego co powinno. Po prostu tego nie chciał. Tęsknił za nią. Nie tylko za jej fizyczną bliskością, za pocałunkami, którymi go zaczarowała tuż przed ślubem, ale też za wszystkimi głupotami, które zdarzało im się robić, gdy byli dziećmi, szalonymi wyprawami, całonocnymi dyskusjami, oglądaniem rozgwieżdżonego nieba. Nigdy wcześniej nie był w Dolinie Godryka, ale to tutaj była przez większość czasu. Ukryta na poddaszu jednego z domów, w mieście pełnym czarodziejów, na terenach o wiele bardziej bezpiecznych niż Londyn. Przybycie tu było miłą odmianą, zobaczenie okolicy, w której życie toczyło się innym rytmem. To jak powrót na stare śmieci, do czasów, kiedy ich wakacyjne życie biegło wolniej. Dolina Godryka była bardziej pusta niż zakładał, ale może wynikało to z nieprzyjemnej pogody. Było zimno, śnieg topniał na ulicach, tworząc nieprzyjemną pluchę. Ubrany w ciepłą kurtkę i kaszkiet ledwie nałożony na czubek głowy szedł przy niej, w dłoni ściskając miotłę.
— I Marcel spotkał cię właśnie tutaj? Tak po prostu, na ulicy?— spytał, rozglądając się dookoła. Ten dom, w którym mieszkała miał być gdzieś tutaj. Chciał, by mu go pokazała. Może pozna kobietę, która dbała o nią przez ten czas, opiekowała się, kiedy nie mógł robić tego sam. — Wygląda, jakby było tu dość spokojnie. Nie miałaś nigdy problemów?— Nikt cię nie zaczepiał, nie chciał ci zrobić krzywdy? Zerknął na Eve, a potem kobietę z dwójką dzieci, którą właśnie mijali. Skinął jej lekko głową, dłonią sięgając kaszkietu, w krótkim, grzecznym geście. Przeszli kawałek dalej. Tutaj powinni znaleźć coś ciekawego. Dobry, bezpieczny kąt, w którym mogliby wszystkich zgromadzić na jeden wieczór. Byłoby miło, gdyby mogli spędzić czas jak dawniej, jakby wojna wcale nie ogarnęła kraju, ani głód, ani zarazy. — Czekaj, byłaś tutaj kiedyś? Co to za miejsce?— Zatrzymał się przed jedną z furtek, spoglądając na dom. Wydawał się opuszczony, półmrok z powodu ciemnych, gęstych chmur musiał czynić w takim domu całkowite ciemności, a jednak nigdzie nie świeciło się światło. — Myślisz, że nikogo nie ma teraz?— Podszedł do furtki i oparł na niej jedną dłoń. Ogród z przodu był zarośnięty, ledwie było widać ścieżkę prowadzącą do drzwi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zdziwiła się, kiedy zaczął naciskać, że pójdzie z nią. Odkąd wróciła w listopadzie, nie robił tego, mimo że czasami miała wrażenie, że chciał wiedzieć i chciał iść z nią. Dawał jej przestrzeń, którą wykorzystywała całkowicie, wychodząc bez słowa i tak samo wracając do domu. Pozostawała niezależna, wolna pod wieloma względami. Dziś to naruszył, sprawił, że zawahała się w drzwiach, spoglądając na swego męża i przyjaciela z wyraźnym zdziwieniem. Dopiero od kilku dni, coś zdawało się zmienić, wyprostować między nimi, ale i tak czuła się nieswojo z tym, że podejmował próby. Nie wiedziała, co o tym myśleć, ale nie reagowała na niego tak machinalnie i obojętnie, jakby bała się dopuścić go bliżej siebie. Wkupił się w łaski, co nie ulegało wątpliwością. Właśnie dlatego zgodziła się, przytaknęła, nie walcząc z jego uporem.
Kiedy zjawili się w Dolinie, zaczęła mówić mu o tym miejscu, opowiadać o osobach, które poznała. Nieświadomie wprowadziła Jamesa w tą część historii w której jego nadal brakowało. Lubiła to miejsce, tak spokojne w porównaniu do stolicy. Wszystko wydawało się tutaj toczyć swoim niezachwianym rytmem, jakby wojna wcale nie ogarniała kraju. Wiedziała, że to tylko pozory, ale wolała to złudzenie.
Uśmiech nie schodził z jej ust, kiedy szli główną ulicą. Identyczną trasą, którą pokonywała w dzień, gdy spotkała Marcela. Wtenczas zacinał deszcz, dziś ulicę pokrywał topniejący śnieg.
- Koło fontanny.- odparła i skinęła w danym kierunku, niedaleko wpadła na przyjaciela.- Tak, tak po prostu. Wracałam ze spaceru.- nie mówiła o tym wcześniej, nie wdawała się w szczegóły spotkania. Nie wspominała o szoku i radości na widok Marcela, szczęściu, którego później zabrakło dla Jamesa.- Wystarczyło, żeby któreś z nas przeszło tą ulicą parę minut wcześniej lub później i już byśmy się nie spotkali. Tam jest dom, w którym mieszkałam.- wskazała na budynek, kilka metrów dalej. Nie wyróżniał się niczym pośród innych zamieszkałych, ale dla niej sam dom, jak i kobieta mieszkająca w nim, byli bardzo ważni.
- Jest bardzo spokojnie, mieszkańcy zwykle zachowują się, jakby naokoło nic się nie działo.- zerknęła w bok na kobietę z dziećmi. Skinęła delikatnie głową, uśmiechając się wyraźniej.- Problemów? Nie, żadnych. Kręciłam się po okolicy w różnych porach dnia, ale nigdy nikt nie zaczepiał mnie nachalnie.- lubiła tę beztroskę, nawet jeśli traciło się przez to ostrożność i odsuwało rozsądek.
Przystanęła obok niego, przenosząc spojrzenie na opuszczony dom.
- Stoi pusty od dawna. Czarownica, która w nim mieszkała zginęła... albo zaginęła? – zastanowiła się chwilę, ale zaraz wzruszyła ramionami.- Nie ważne. Na pewno nikt tam nie mieszka.- dodała. Kobieta u której znalazła suchy i bezpieczny kąt, wspominała coś o właścicielce ów domu, ale historia nie była dość interesująca, aby zapamiętała dużo szczegółów.- Mogę się dowiedzieć więcej.- nie było to problemem, a raczej kwestią kilku minut rozmowy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy zjawili się w Dolinie, zaczęła mówić mu o tym miejscu, opowiadać o osobach, które poznała. Nieświadomie wprowadziła Jamesa w tą część historii w której jego nadal brakowało. Lubiła to miejsce, tak spokojne w porównaniu do stolicy. Wszystko wydawało się tutaj toczyć swoim niezachwianym rytmem, jakby wojna wcale nie ogarniała kraju. Wiedziała, że to tylko pozory, ale wolała to złudzenie.
Uśmiech nie schodził z jej ust, kiedy szli główną ulicą. Identyczną trasą, którą pokonywała w dzień, gdy spotkała Marcela. Wtenczas zacinał deszcz, dziś ulicę pokrywał topniejący śnieg.
- Koło fontanny.- odparła i skinęła w danym kierunku, niedaleko wpadła na przyjaciela.- Tak, tak po prostu. Wracałam ze spaceru.- nie mówiła o tym wcześniej, nie wdawała się w szczegóły spotkania. Nie wspominała o szoku i radości na widok Marcela, szczęściu, którego później zabrakło dla Jamesa.- Wystarczyło, żeby któreś z nas przeszło tą ulicą parę minut wcześniej lub później i już byśmy się nie spotkali. Tam jest dom, w którym mieszkałam.- wskazała na budynek, kilka metrów dalej. Nie wyróżniał się niczym pośród innych zamieszkałych, ale dla niej sam dom, jak i kobieta mieszkająca w nim, byli bardzo ważni.
- Jest bardzo spokojnie, mieszkańcy zwykle zachowują się, jakby naokoło nic się nie działo.- zerknęła w bok na kobietę z dziećmi. Skinęła delikatnie głową, uśmiechając się wyraźniej.- Problemów? Nie, żadnych. Kręciłam się po okolicy w różnych porach dnia, ale nigdy nikt nie zaczepiał mnie nachalnie.- lubiła tę beztroskę, nawet jeśli traciło się przez to ostrożność i odsuwało rozsądek.
Przystanęła obok niego, przenosząc spojrzenie na opuszczony dom.
- Stoi pusty od dawna. Czarownica, która w nim mieszkała zginęła... albo zaginęła? – zastanowiła się chwilę, ale zaraz wzruszyła ramionami.- Nie ważne. Na pewno nikt tam nie mieszka.- dodała. Kobieta u której znalazła suchy i bezpieczny kąt, wspominała coś o właścicielce ów domu, ale historia nie była dość interesująca, aby zapamiętała dużo szczegółów.- Mogę się dowiedzieć więcej.- nie było to problemem, a raczej kwestią kilku minut rozmowy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Ostatnio zmieniony przez Eve Doe dnia 12.08.21 18:05, w całości zmieniany 1 raz
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chciał jej towarzyszyć. Chciał dzielić się z nią swoim życiem, tak jak robił to kiedyś i chciał, by zaprosiła go do swojego znowu. Nie wierzył, że to trudne. Może lekceważąco dało się zapomnieć. O tym, że byli znowu razem; że nie było powodu, by ukrywali wszystko w tajemnicy przed światem. Czasem łapał się na tym, że zatajał wszystko dla siebie, chociaż nie było żadnego, najmniejszego powodu, dla którego miałby nie mówić, co robił i gdzie bywał. Zapominał. Myślał, że to nieważne, jeśli nikt nie pytał. Przywykł do samotności tak bardzo, że elementy życia codziennego z trudem rozkładał na czworo, bo jeszcze na rodzeństwo. Wszystko to zrzucał na karb przyzwyczajeń, nie tajemnic. Nie wierzył, że mogła je przed nim mieć, nie naciskał, bo robił dokładnie to samo. Jej wyznanie przed świętami zmieniło wszystko. A jeśli nie, to wiele. Dało motywację do działania, chciał się zaangażować bardziej — zaangażować ją. Przypomnieć jej, że wciąż byli młodzi i szaleni, wciąż mogli cieszyć się wszystkim wspólnie. Razem, jak zawsze. Jak kiedyś.
Słuchał jej opowieści, słuchać lubił i umiał, lepiej radząc sobie z przyswajaniem historii niż dzieleniem nimi. Uśmiech na jej ustach, który był widoczny też w jej oczach i słyszalny w brzmieniu jej słowiczego głosu sprawiał, że i jemu kąciki unosiły się bezwiednie.
— Przeznaczenie — mruknął; to słowo było odpowiedzią na wszystko i zawsze, kiedy działo się coś, co trudno było wyjaśnić. Ale wierzył w nie, wierzył, bo babka zwykła ich przestrzegać przed nim, nawet jeśli nigdy jej nie słuchali. Dopiero teraz zdawał sobie sprawę, jak wiele racji miała, choć pewnie i teraz popełniłby te same błędy co wtedy. — Chcesz tam zajrzeć? Do tej kobiety? Zostawiłaś tam jeszcze jakieś rzeczy, które powinniśmy zabrać? — Nie wiedział nawet, czy tu wróciła, kiedy znikała całymi dniami; czy miała okazję się z nią pożegnać, powiedzieć jej, dlaczego odchodzi. — Mamy czas, nic nas nie goni — zapewnił ją w krótkim spojrzeniu, zanim doszedł do furtki tego jednego domu. Wyglądał na opuszczony, a przynajmniej na to wskazywało jego potworne zaniedbanie. Szybko Eve potwierdziła jego przypuszczenia — nikt tu nie mieszkał. Okolica była spokojna, przyjazna, dom stał pusty i niepotrzebny. — Chyba znaleźliśmy właściwe miejsce na świętowanie Nowego Roku— mruknął cicho, pod nosem, zostawiając miotłę opartą o ogrodzenie. Próbował nacisnąć na klamkę, ale furtka wydawała mu się zamknięta. Wyciągnął więc różdżkę, otworzył ja zaklęciem i pchnął. Ta zatrzymała się w połowie zablokowana kupką śniegu przykrywającą gnijącą trawę. Nogą popchnął ją dalej, a potem ruchem dłoni zaprosił Eve, by przeszła przez próg pierwsza. Skinął przy tym głową grzecznie — teatralnie chowając drugą rękę za siebie. — Rozejrzymy się tylko — zapewnił ją. Taki miał zamiar. Przynajmniej teraz, choć w głowie już rodziły się kolejne pomysły na to, co mogło się tu wydarzyć. — Steffen nałoży parę tych swoich magicznych sztuczek, nikt nie powinien zauważyć naszej obecności.— Spojrzał na boki, po sąsiednich domach. Nie zamierzali robić rozróby, potrzebowali tylko miejsca, w którym mogliby wspólnie spędzić czas z przyjaciółmi. — Tu jest w sam raz. Ogród jest zarośnięty, nikt nie powinien się tu zapuszczać. Dolina Godryka jest bezpieczna, wszystko powinno być w porządku. — Szukał odpowiedniego miejsca już kilka tygodni, ale wszystkie opuszczone domy były zniszczone wojną. Nikt nie chciałby bawić się w miejscu naznaczonym przez krew i łzy. Ten był idealny. — Zajrzymy do środka, tylko na chwilę. A potem oprowadzisz mnie po najlepszych miejscach w okolicy. — Spojrzał na nią poważnie, a jedna z brwi uniosła się wysoko, kiedy usta wykrzywił krnąbrny uśmiech. Niech to będzie wyzwanie, niech pokaże mu czym ujął ją ten świat.
Ruszył ścieżką w kierunku drzwi. W dłoni trzymał różdżkę. Starał się być czujny, słuchać, czy nikt w pobliżu nie zaniepokoił się ich obecnością. Ostrożnie po schodach przed drzwi, a te, zamknięte, otworzył znów zaklęciem. To było łatwe. Może zbyt łatwe, jak na pusty dom. Otworzył je powoli, rozchyliły się ze skrzypnięcie. W środku było dość ciemno, pachniało palonym drewnem, czymś, czego nie umiał określić i kotem. A przynajmniej tak mu się zdawało.
Słuchał jej opowieści, słuchać lubił i umiał, lepiej radząc sobie z przyswajaniem historii niż dzieleniem nimi. Uśmiech na jej ustach, który był widoczny też w jej oczach i słyszalny w brzmieniu jej słowiczego głosu sprawiał, że i jemu kąciki unosiły się bezwiednie.
— Przeznaczenie — mruknął; to słowo było odpowiedzią na wszystko i zawsze, kiedy działo się coś, co trudno było wyjaśnić. Ale wierzył w nie, wierzył, bo babka zwykła ich przestrzegać przed nim, nawet jeśli nigdy jej nie słuchali. Dopiero teraz zdawał sobie sprawę, jak wiele racji miała, choć pewnie i teraz popełniłby te same błędy co wtedy. — Chcesz tam zajrzeć? Do tej kobiety? Zostawiłaś tam jeszcze jakieś rzeczy, które powinniśmy zabrać? — Nie wiedział nawet, czy tu wróciła, kiedy znikała całymi dniami; czy miała okazję się z nią pożegnać, powiedzieć jej, dlaczego odchodzi. — Mamy czas, nic nas nie goni — zapewnił ją w krótkim spojrzeniu, zanim doszedł do furtki tego jednego domu. Wyglądał na opuszczony, a przynajmniej na to wskazywało jego potworne zaniedbanie. Szybko Eve potwierdziła jego przypuszczenia — nikt tu nie mieszkał. Okolica była spokojna, przyjazna, dom stał pusty i niepotrzebny. — Chyba znaleźliśmy właściwe miejsce na świętowanie Nowego Roku— mruknął cicho, pod nosem, zostawiając miotłę opartą o ogrodzenie. Próbował nacisnąć na klamkę, ale furtka wydawała mu się zamknięta. Wyciągnął więc różdżkę, otworzył ja zaklęciem i pchnął. Ta zatrzymała się w połowie zablokowana kupką śniegu przykrywającą gnijącą trawę. Nogą popchnął ją dalej, a potem ruchem dłoni zaprosił Eve, by przeszła przez próg pierwsza. Skinął przy tym głową grzecznie — teatralnie chowając drugą rękę za siebie. — Rozejrzymy się tylko — zapewnił ją. Taki miał zamiar. Przynajmniej teraz, choć w głowie już rodziły się kolejne pomysły na to, co mogło się tu wydarzyć. — Steffen nałoży parę tych swoich magicznych sztuczek, nikt nie powinien zauważyć naszej obecności.— Spojrzał na boki, po sąsiednich domach. Nie zamierzali robić rozróby, potrzebowali tylko miejsca, w którym mogliby wspólnie spędzić czas z przyjaciółmi. — Tu jest w sam raz. Ogród jest zarośnięty, nikt nie powinien się tu zapuszczać. Dolina Godryka jest bezpieczna, wszystko powinno być w porządku. — Szukał odpowiedniego miejsca już kilka tygodni, ale wszystkie opuszczone domy były zniszczone wojną. Nikt nie chciałby bawić się w miejscu naznaczonym przez krew i łzy. Ten był idealny. — Zajrzymy do środka, tylko na chwilę. A potem oprowadzisz mnie po najlepszych miejscach w okolicy. — Spojrzał na nią poważnie, a jedna z brwi uniosła się wysoko, kiedy usta wykrzywił krnąbrny uśmiech. Niech to będzie wyzwanie, niech pokaże mu czym ujął ją ten świat.
Ruszył ścieżką w kierunku drzwi. W dłoni trzymał różdżkę. Starał się być czujny, słuchać, czy nikt w pobliżu nie zaniepokoił się ich obecnością. Ostrożnie po schodach przed drzwi, a te, zamknięte, otworzył znów zaklęciem. To było łatwe. Może zbyt łatwe, jak na pusty dom. Otworzył je powoli, rozchyliły się ze skrzypnięcie. W środku było dość ciemno, pachniało palonym drewnem, czymś, czego nie umiał określić i kotem. A przynajmniej tak mu się zdawało.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mając Go obok siebie, coraz częściej łapała się na tym, że nie potrafiła z równą swobodą i bezmyślnością mówić o wszystkim czy wyciągać dłoni ku prostym gestom, jakie dawniej przychodziły naturalnie. Chociaż bardzo chciała i próbowała, czasami jednak zamierała w pół gestu na krótki moment, wręcz ulotną chwilę, by rozsądkiem zmusić się do tego, co zamierzała. Przez dwa lata przywykła do milczenia oraz oszczędności w szczerych emocjach. Dla obcych była fałszywie słodka, nie starała się za bardzo, dając tyle, aby w efekcie odwdzięczyli się rzuconą monetą. Teraz było inaczej, dlatego próbowała, starała się. Drobne gesty, pocałunki i bliskość, naruszyły powstały mur, dlatego teraz była tu z Nim. Mówiąc więcej niż dotąd, opowiadając i z lekką niepewnością zerkając czy słuchał. Martwiła się, że w końcu zobaczy na jego twarzy znudzenie, lecz widok uśmiechu dodawał pewności. Chciała powrotu do tego, co dawniej; długich spacerów, głupich pomysłów i beztroskiego, szczeniackiego podejścia do wszystkiego. Świat miał im w końcu sprzyjać, musiał kiedyś.
Spojrzała na niego, kiedy jednym słowem skomentował jej wyjaśnienie. Chyba miał rację, bo jak inaczej to określić. Przeznaczenie czy przychylny los były w sumie tym samym, musiały sprzyjać, by przeciąć ścieżki dwóch osób.- Chyba tak.- mimo tej pewności, słowa nie brzmiały już podobnie, kryło się w nich wahanie. Słysząc pytanie, pokręciła powoli głową, zanim odezwała się ponownie.
- Byłam u niej kilka dni później. Wyjaśniłam wszystko.- przyznała to, co dotąd pozostawiła dla siebie.- Zabrałam parę rzeczy. Te, które potrzebowałam mieć przy sobie. Poradziła mi jednak, abym nie zabierała wszystkiego.- dodała, delikatnie marszcząc brwi. Nadal zastanawiała się nad słowami kobiety.- Powiedziała mi wtedy, że życie potrafi rozczarowywać, a bliscy zawodzić, zwłaszcza w obecnych czasach.- chociaż nie sądziła, aby miała opuszczać swoją rodzinę, przytaknęła słowom kobiety. Teraz mówiąc o tym Jamesowi, wahała się czy dobrze zrobiła, zostawiając sobie uchyloną furtkę, drogę ucieczki.
Wyciągnęła rękę, by zamknąć palce na dłoni Jamesa, lekko ścisnąć, jakby dla zapewnienia, że nie zamierzała odchodzić. Chciała być z Nim, obojętnie, co miało się stać. Puściła go, kiedy skupili swoją uwagę na opuszczonym domu. Cisza otoczenia niosła nawet ciche słowa, dlatego zwróciła uwagę na to, co powiedział.- Możliwe. Myślisz, że pomieści taką zgraję? – spytała z rozbawieniem. Nie wątpiła, że nikt z nich nie szukał kłopotów, nie zamierzał rozrabiać. Potrzebowali tylko bezpiecznego miejsca, pewnego kąta na tą jedną noc.
Uśmiechnęła się wyraźnie z teatralności jego gestu, ale nie widziała nic przeciwko, aby sprawdzili to miejsce.- Ah, jaki z pana gentelman, panie Doe.- musnęła chłodnymi palcami jego policzek, przechodząc zaraz przez otwartą furtkę. Sięgnęła po różdżkę, czując się pewniej z kilkoma calami drewna figowca w dłoni. Obejrzała się na niego, słysząc o zabezpieczeniu domu.
- Masz rację, nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteśmy. Nasza dwójka nie zwróciła ich przesadnej uwagi, ale cała grupa... – wątpiła, aby to przeszło bez echa i mogło wyczerpać tolerancję mieszkańców na obcych, a tego nikt by nie chciał. Nie miała nic przeciwko, aby rozejrzeć się po wnętrzu domu, ale to co powiedział to specyficzne wyzwanie, sprawiły, że kąciki jej ust drgnęły zauważalnie.- Chętnie, znam parę miejsc, które powinny wyjątkowo przypaść ci do gustu.- stwierdziła z pewną tajemniczością.
Przekroczyła próg, gdy tylko Jamie otworzył drzwi zaklęciem. Wyszeptane lumos rozświetliło delikatnie wnętrze, ale ze zwykłej ostrożności osłoniła koniec różdżki dłonią, aby światła było nieco mniej. Nie chciała zwracać uwagi osób z zewnątrz. Przeszła powoli przez korytarz, by wejść do salonu. Przesunęła wzrokiem po regałach, welurowej sofie, fotelach, aż spojrzenie zatrzymała na pierwszym z kilku obrazach kota... tego samego.- Ta kobieta była dziwna.- mruknęła pod nosem, by opuścić salon i przejść dalej. Zajrzała do kuchni, w której bez wątpienia nikogo dawno nie było, przyjrzała się wyposażeniu, które jakoś ostało się. Sporo rzeczy pozostało, co było na rękę im, nie trzeba było kombinować.- Z zewnątrz wydawał się mniejszy.- zerknęła na Jamesa, kiedy usłyszała za sobą skrzypniecie podłogi.- Patrzyłeś, co jest na górze? – parter oferował sporo przestrzeni, ale piętro też mogło się przydać. Kto wie, co komu wpadnie do głowy.
Spojrzała na niego, kiedy jednym słowem skomentował jej wyjaśnienie. Chyba miał rację, bo jak inaczej to określić. Przeznaczenie czy przychylny los były w sumie tym samym, musiały sprzyjać, by przeciąć ścieżki dwóch osób.- Chyba tak.- mimo tej pewności, słowa nie brzmiały już podobnie, kryło się w nich wahanie. Słysząc pytanie, pokręciła powoli głową, zanim odezwała się ponownie.
- Byłam u niej kilka dni później. Wyjaśniłam wszystko.- przyznała to, co dotąd pozostawiła dla siebie.- Zabrałam parę rzeczy. Te, które potrzebowałam mieć przy sobie. Poradziła mi jednak, abym nie zabierała wszystkiego.- dodała, delikatnie marszcząc brwi. Nadal zastanawiała się nad słowami kobiety.- Powiedziała mi wtedy, że życie potrafi rozczarowywać, a bliscy zawodzić, zwłaszcza w obecnych czasach.- chociaż nie sądziła, aby miała opuszczać swoją rodzinę, przytaknęła słowom kobiety. Teraz mówiąc o tym Jamesowi, wahała się czy dobrze zrobiła, zostawiając sobie uchyloną furtkę, drogę ucieczki.
Wyciągnęła rękę, by zamknąć palce na dłoni Jamesa, lekko ścisnąć, jakby dla zapewnienia, że nie zamierzała odchodzić. Chciała być z Nim, obojętnie, co miało się stać. Puściła go, kiedy skupili swoją uwagę na opuszczonym domu. Cisza otoczenia niosła nawet ciche słowa, dlatego zwróciła uwagę na to, co powiedział.- Możliwe. Myślisz, że pomieści taką zgraję? – spytała z rozbawieniem. Nie wątpiła, że nikt z nich nie szukał kłopotów, nie zamierzał rozrabiać. Potrzebowali tylko bezpiecznego miejsca, pewnego kąta na tą jedną noc.
Uśmiechnęła się wyraźnie z teatralności jego gestu, ale nie widziała nic przeciwko, aby sprawdzili to miejsce.- Ah, jaki z pana gentelman, panie Doe.- musnęła chłodnymi palcami jego policzek, przechodząc zaraz przez otwartą furtkę. Sięgnęła po różdżkę, czując się pewniej z kilkoma calami drewna figowca w dłoni. Obejrzała się na niego, słysząc o zabezpieczeniu domu.
- Masz rację, nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteśmy. Nasza dwójka nie zwróciła ich przesadnej uwagi, ale cała grupa... – wątpiła, aby to przeszło bez echa i mogło wyczerpać tolerancję mieszkańców na obcych, a tego nikt by nie chciał. Nie miała nic przeciwko, aby rozejrzeć się po wnętrzu domu, ale to co powiedział to specyficzne wyzwanie, sprawiły, że kąciki jej ust drgnęły zauważalnie.- Chętnie, znam parę miejsc, które powinny wyjątkowo przypaść ci do gustu.- stwierdziła z pewną tajemniczością.
Przekroczyła próg, gdy tylko Jamie otworzył drzwi zaklęciem. Wyszeptane lumos rozświetliło delikatnie wnętrze, ale ze zwykłej ostrożności osłoniła koniec różdżki dłonią, aby światła było nieco mniej. Nie chciała zwracać uwagi osób z zewnątrz. Przeszła powoli przez korytarz, by wejść do salonu. Przesunęła wzrokiem po regałach, welurowej sofie, fotelach, aż spojrzenie zatrzymała na pierwszym z kilku obrazach kota... tego samego.- Ta kobieta była dziwna.- mruknęła pod nosem, by opuścić salon i przejść dalej. Zajrzała do kuchni, w której bez wątpienia nikogo dawno nie było, przyjrzała się wyposażeniu, które jakoś ostało się. Sporo rzeczy pozostało, co było na rękę im, nie trzeba było kombinować.- Z zewnątrz wydawał się mniejszy.- zerknęła na Jamesa, kiedy usłyszała za sobą skrzypniecie podłogi.- Patrzyłeś, co jest na górze? – parter oferował sporo przestrzeni, ale piętro też mogło się przydać. Kto wie, co komu wpadnie do głowy.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Spojrzenie mu zmatowiało, kiedy wspomniała o tym, że nie zabrała wszystkich swoich rzeczy. Przez twarz przymknął cień obawy; zgodziła się. Brała pod uwagę, że może się nie dopasować, zechce tu wrócić bez nich? Rozważała ucieczkę? Przypomniał sobie jej list, pełen wyjaśnień — nieco gorzkich i smutnych słów, ale i zapewnień. Nie miał powodu, by w nie nie wierzyć. Mimo to serce instynktownie zabiło mu szybciej, jakby to był pierwszy sygnał ostrzegawczy, alarmujący o tym, że coś się dzieje. Coś wisiało w powietrzu, miało się zdarzyć. Zwykł jednak ignorować znaki na ziemi i niebie, sygnały dymne, wyraźne ostrzeżenia, jakby zupełnie nie przyswajał tego typu informacji, wchodząc w największy ogień bez cienia wahania. Spojrzenie piwnych oczu szybko stało się ciepłe, pewne i spokojne. Usta wykrzywiły się w uśmiechu; powolnym, leniwym, mocniejszym z jednej strony — nieco krnąbrnym. Mówił: nie, nigdzie się nie wybierasz już.
—Musi być bardzo mądrą kobietą — przyznał, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogła mieć na myśli jego samego. Nie mogła, przecież, to nie miało żadnego sensu, prawda? — Ale co mogłoby cię jeszcze rozczarować? Zawieść? Co gorszego może się stać? — Niemalże prychnął, zaśmiał się, nie dopuszczając jednak goryczy do głosu. Zbyt wiele jej w sobie nosił przez te lata. Teraz był szczęśliwy. Przez chwilę. Chciał być, cieszy się tym, co zesłał mu los. — Powiedziała tak, bo mnie nie zna. Gdybyś mnie przedstawiła szybko zmieniłaby zdanie. Może nawet zaproponowałaby nam ciepły kącik? Och, Eve, twój mężczyzna jest taki czarujący, zostańcie jeszcze na herbatę. Eve, musisz być taka szczęśliwa, że masz takiego męża. Eve, ptaszyno, nie trać czasu na samotne spacery, idź z nim na przechadzkę brzegiem Tamizy — podniósł ton głosu do bardziej piskliwego, kobiecego, odgrywając rolę starszej pani, u której pomieszkiwała. Zbyt powierzchownie oceniła bliskich Eveline. Kochali ją. Nawet Thomas na swój pokrętny sposób i nie daliby jej opuścić wspólnego gniazda; mieli trzymać się razem. Dbać o siebie wzajemnie. Razem byli w stanie znieść wszystko. Poczuł jej uścisk dłoni, ścisnął jej palce mocniej w odpowiedzi. Nie bój się, ptaszyno. Jesteś ze mną, przy mnie. Jesteś bezpieczna.
Opuszczony dom nosił w sobie jakąś grozę, a jednak kiedy tylko weszli do środka i ujrzeli urządzone mieszkanie poczuł coś dziwnego. Coś ciepłego. Namiastkę jakiegoś idealnego domu. Nie pamiętał za dobrze własnego, a później życie toczyło się w drodze, kolorowych karawanach, w których spali ze sobą wszyscy razem. Dom był przytulny, a jednak duży. Pełen ksiąg, a jednak przyjazny. Ostrożnie stawiał kroki, podłoga lekko skrzypiała przy każdym jego kroku. Ona stąpała nieco ciszej, była lżejsza. Jej kocie kroki wydawały się bezszelestne.
— Pomieściłby i drugą taką. Obyśmy się tu nie zgubili — mruknął z uśmiechem, ale nigdy nie narzekał na przestrzeń. Ciasnota cygańskich wozów rekompensowana była przez wszechobecną przestrzeń poza nimi. Nie ograniczoną ścianami, pokojami, ogrodzeniami. Natura aż po horyzont, miasta ginące w oparach i chmurach. Ten dom był duży. Miał wystarczająco miejsca dla nich wszystkich, nawet jeśli chcieliby się na kilka minut ulotnić i zniknąć ludziom z oczu. — Słyszałaś? — spytał nagle, śmiertelnie poważnie. Szła przed nim, więc po chwili ciszy postanowił wykorzystać moment jej skupienia, by przyszykowany do skoku, w krótkiej chwili bezruchu, dotrzeć do niej i złapać ją pod boki, wystraszyć, zachodząc od tyłu. Odskoczył, a przynajmniej chciał uniknąć jej reakcji od razu; wymknąć się jej i ruszyć przodem. — To jak będzie z tą wycieczką, pani Doe?— spytał z nonszalancją, już bez obaw, czując się jak u siebie docierając do końca korytarza, gdzie znajdowały się drzwi z wyjściem na ogród. Zerknął na nią przez ramię, próbując po wyrazie jej twarzy wyczytać, co mogłaby mu pokazać. — Ale bary odpuśćmy — zaprotestował od razu, pół żartem, starając się zachować kamienną minę. Jakby to było jedno z jego ulubionych miejsc — nie; nie było. Bywał w takich miejscach rzadko. Czasem tylko. Próbował przedrzeć się spojrzeniem do niej ponad jej rozjaśnioną różdżką, aż w końcu obrócił się i spojrzał w stronę schodów. — Lada moment zweryfikuję piętro, nie musisz się obawiać. Osłonię cię przed każdym stworem spod łóżka własną piersią — tonem rycerza przedstawił jej sprawę, po czym ruszył na schody. Wskoczywszy na pierwsze dwa stopnie wycofał się jednak, zeskoczył z nich, by znaleźć się przy niej. Ujął jej twarz dłonią i zatopił się w jej ustach, rozchylając je własnymi w pełnym pasji pocałunku. Trwało to krótko, kiedy się wycofał, uśmiechnął i ruszył na górę. Powitał go korytarz z wykuszem, kilka par drzwi, które kolejno postanowił sprawdzić, zaglądając do środka.
| chyba rzucam na szybkie uniknięcie ewentualnego lepa
—Musi być bardzo mądrą kobietą — przyznał, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogła mieć na myśli jego samego. Nie mogła, przecież, to nie miało żadnego sensu, prawda? — Ale co mogłoby cię jeszcze rozczarować? Zawieść? Co gorszego może się stać? — Niemalże prychnął, zaśmiał się, nie dopuszczając jednak goryczy do głosu. Zbyt wiele jej w sobie nosił przez te lata. Teraz był szczęśliwy. Przez chwilę. Chciał być, cieszy się tym, co zesłał mu los. — Powiedziała tak, bo mnie nie zna. Gdybyś mnie przedstawiła szybko zmieniłaby zdanie. Może nawet zaproponowałaby nam ciepły kącik? Och, Eve, twój mężczyzna jest taki czarujący, zostańcie jeszcze na herbatę. Eve, musisz być taka szczęśliwa, że masz takiego męża. Eve, ptaszyno, nie trać czasu na samotne spacery, idź z nim na przechadzkę brzegiem Tamizy — podniósł ton głosu do bardziej piskliwego, kobiecego, odgrywając rolę starszej pani, u której pomieszkiwała. Zbyt powierzchownie oceniła bliskich Eveline. Kochali ją. Nawet Thomas na swój pokrętny sposób i nie daliby jej opuścić wspólnego gniazda; mieli trzymać się razem. Dbać o siebie wzajemnie. Razem byli w stanie znieść wszystko. Poczuł jej uścisk dłoni, ścisnął jej palce mocniej w odpowiedzi. Nie bój się, ptaszyno. Jesteś ze mną, przy mnie. Jesteś bezpieczna.
Opuszczony dom nosił w sobie jakąś grozę, a jednak kiedy tylko weszli do środka i ujrzeli urządzone mieszkanie poczuł coś dziwnego. Coś ciepłego. Namiastkę jakiegoś idealnego domu. Nie pamiętał za dobrze własnego, a później życie toczyło się w drodze, kolorowych karawanach, w których spali ze sobą wszyscy razem. Dom był przytulny, a jednak duży. Pełen ksiąg, a jednak przyjazny. Ostrożnie stawiał kroki, podłoga lekko skrzypiała przy każdym jego kroku. Ona stąpała nieco ciszej, była lżejsza. Jej kocie kroki wydawały się bezszelestne.
— Pomieściłby i drugą taką. Obyśmy się tu nie zgubili — mruknął z uśmiechem, ale nigdy nie narzekał na przestrzeń. Ciasnota cygańskich wozów rekompensowana była przez wszechobecną przestrzeń poza nimi. Nie ograniczoną ścianami, pokojami, ogrodzeniami. Natura aż po horyzont, miasta ginące w oparach i chmurach. Ten dom był duży. Miał wystarczająco miejsca dla nich wszystkich, nawet jeśli chcieliby się na kilka minut ulotnić i zniknąć ludziom z oczu. — Słyszałaś? — spytał nagle, śmiertelnie poważnie. Szła przed nim, więc po chwili ciszy postanowił wykorzystać moment jej skupienia, by przyszykowany do skoku, w krótkiej chwili bezruchu, dotrzeć do niej i złapać ją pod boki, wystraszyć, zachodząc od tyłu. Odskoczył, a przynajmniej chciał uniknąć jej reakcji od razu; wymknąć się jej i ruszyć przodem. — To jak będzie z tą wycieczką, pani Doe?— spytał z nonszalancją, już bez obaw, czując się jak u siebie docierając do końca korytarza, gdzie znajdowały się drzwi z wyjściem na ogród. Zerknął na nią przez ramię, próbując po wyrazie jej twarzy wyczytać, co mogłaby mu pokazać. — Ale bary odpuśćmy — zaprotestował od razu, pół żartem, starając się zachować kamienną minę. Jakby to było jedno z jego ulubionych miejsc — nie; nie było. Bywał w takich miejscach rzadko. Czasem tylko. Próbował przedrzeć się spojrzeniem do niej ponad jej rozjaśnioną różdżką, aż w końcu obrócił się i spojrzał w stronę schodów. — Lada moment zweryfikuję piętro, nie musisz się obawiać. Osłonię cię przed każdym stworem spod łóżka własną piersią — tonem rycerza przedstawił jej sprawę, po czym ruszył na schody. Wskoczywszy na pierwsze dwa stopnie wycofał się jednak, zeskoczył z nich, by znaleźć się przy niej. Ujął jej twarz dłonią i zatopił się w jej ustach, rozchylając je własnymi w pełnym pasji pocałunku. Trwało to krótko, kiedy się wycofał, uśmiechnął i ruszył na górę. Powitał go korytarz z wykuszem, kilka par drzwi, które kolejno postanowił sprawdzić, zaglądając do środka.
| chyba rzucam na szybkie uniknięcie ewentualnego lepa
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Wzruszyła ramionami na pytanie, które zawisło w powietrzu. Nie wiedziała, do czego piła wtenczas kobieta, co mogła mieć na myśli, nie znając jej rodziny. Wszystko, czego się dowiadywała, słyszała z jej ust, a jednak wyciągnęła taki, a nie inny wniosek. Wiedziała coś więcej? Eh, nie chciała nad tym myśleć, błądzić myślami wobec czegoś, co nie miało znaczenia. Zamierzała zostać, być z rodziną.
- Nie pytaj o to. Nie pytaj, co może się stać gorszego.- szepnęła z delikatnym grymasem. To zawsze źle się kończyło, wywoływanie złych zdarzeń, problemów, jakie kochały czarodziejów ich pokroju. Nie chciała nad tym myśleć, rozważać wszelkich scenariuszy dla ich przyszłości. Liczyło się to, co teraz i tu.
- Tak bardzo chcesz ją poznać? – spytała z ciekawości, spoglądając na niego zainteresowana tym faktem.- Możemy do niej zajść, odwiedzić na krótko.- dodała zaraz. Jeśli tego chciał, poznać ów czarownicę, nie widziała w tym kłopotu. Parsknęła cichym śmiechem.
- Czarujący? Wybacz, ale nikt by tak o tobie nie powiedział.- stwierdziła, nie kryjąc rozbawienia i tej kłamliwej nuty. Prawdą było, że był uroczy, był czarujący na swój sposób. Uwielbiała to w nim, może w tym właśnie się zakochała? Jego sposób bycia, swoboda oczarowały ją dawno. Wątpiła jednak szczerze, aby starsza kobieta, zobaczyła w nim te cechy, kiedy na pierwszy plan zwykle wychodziła jego łobuzerska natura. Uśmiechnęła się delikatnie, czując w odpowiedzi ten lekki uścisk palców. To było tak znajome, gdy gestami wyrażali to, czego słowa nie chciały oddać do końca lub nie musiały wyrażać. Milczące zapewnienia, aprobaty. Ufała mu, ufała, że przy nim jest bezpieczna i wszystko, co złe było już za nimi.
Rozglądając się po wnętrzu, czuła się obco, ale nie było to złe. Nigdy nie miała domu w takim znaczeniu, przyzwyczajona od urodzenia do cygańskiego taboru, do wozów, koni i faktu, że dom był tam, gdzie ludzie których kochała. To, co niosły za sobą solidne ściany domów, poznała dopiero po stracie wszystkiego. Mieszkając w Dolinie, nie chciała tego zmieniać na nic innego, przenosząc się do Londynu, do Doków, tęskniła za Doliną Godryka. Będąc tutaj znów, czuła ten sam spokój, mimo że dom był pusty bez mieszkańców.
- Teraz czy później? – spytała, zerkając na niego przelotnie. Nie miała nic przeciwko, by na chwilę zgubić się, kiedy wszyscy będą bawić się tutaj. Zniknąć na moment z Jamesem przed ciekawskimi spojrzeniami, by drażnić go odważnymi gestami, krótkimi pocałunkami, kiedy procenty zaczną szumieć w głowie. Zaciekawiona każdym kolejnym zakamarkiem, które oferował parter nie sądziła, że Doe wpadnie na głupi pomysł. Słysząc jego pytanie, zatrzymała się w pół kroku, aby skrzypiąca pod nogami podłoga, ucichła. Nagły dotyk męskich dłoni wyrwał z jej gardła cichy, krótki krzyk. Strach zalał myśli, adrenalina ciało, sprawiając, że serce zabiło szybciej i mocniej. Odwróciła się raptownie, natrafiając wzrokiem na niego, zanim wyminął ją.- James! – rzuciła ze złością, która ulotniła się moment później.- Głupi..- urwała, przewracając oczami. Jeszcze się odegra na nim, miała dość czasu i była pamiętliwa, przygotowując swoją drobną zemstę za straszenie jej.
- Teraz? Myślisz, że zasłużyłeś na wycieczkę, panie Doe? – uniosła delikatnie brew, a ton głosu zdradzał powątpienie.- Muszę się zastanowić czy chcę ci pokazywać tak interesujące miejsce.- nie miała wątpliwości, że spodoba mu się to, gdzie chciała go zabrać, ale również widoki dodatkowe.
Cichy śmiech wypełnił znów przestrzeń, kiedy iście rycersko obiecał ochronić ją przed bestiami kryjącymi się w ciemności.- Mój bohaterze.- przyłożyła wolną dłoń do serca.- Nie ma człowieka odważniejszego od ciebie.- westchnęła z zachwytem, tłumiąc w sobie śmiech. Chwilę później opuściła różdżkę trzymaną w dłoni, szepcząc cicho nox, aby pozbyć się źródła światła. Skoro chciał ją chronić przed tym, co skrywał mrok, światło nie było już potrzebne. Oczy szybko przywykły do ciemności, która okazała się mniej przytłaczająca, niż sądziła.
Zdziwiła się, kiedy po pokonaniu dwóch schodków odwrócił się raptownie w jej stronę. Spoważniała, chcąc już zadać pytanie, dowiedzieć się, co się stało. Nie zdążyła. Przymknęła powieki, gdy poczuła pocałunek na ustach, mocny i namiętny, mimo że trwał zdecydowanie za krótko. Kiedy zostawił ją samą, westchnęła cicho.- Jamie.- mruknęła z pozornym niezadowoleniem, ale nie zatrzymywała go. Przeszła jeszcze raz po parterze, by w końcu wejść po schodach, zaciekawiona, co kryło piętro i co najwyraźniej zatrzymało tam męża.
- Naprawdę się zgubiłeś? - prychnęła, spojrzała na parę uchylonych drzwi do pomieszczeń, które już musiał sprawdzić. Zajrzała do kilku, ale nie kryły w sobie nic interesującego. Przekroczyła próg ostatniego, zawieszając spojrzenie na sylwetce chłopaka.- Co jest? - spytała z ciekawością, podchodząc do niego i obejmując ramionami w pasie. Na moment przytuliła się do jego pleców, opierając policzek na wysokości łopatki, a jedną z dłoni przesunęła po jego brzuchu i niżej, muskając pasek spodni.- Masz coś ciekawego? - dodała zaraz, zanim puściła go, by stanąć obok. Przekrzywiła nieco głowę, a ciemne loki opadły bardziej na ramię, poddając się grawitacji.
- Nie pytaj o to. Nie pytaj, co może się stać gorszego.- szepnęła z delikatnym grymasem. To zawsze źle się kończyło, wywoływanie złych zdarzeń, problemów, jakie kochały czarodziejów ich pokroju. Nie chciała nad tym myśleć, rozważać wszelkich scenariuszy dla ich przyszłości. Liczyło się to, co teraz i tu.
- Tak bardzo chcesz ją poznać? – spytała z ciekawości, spoglądając na niego zainteresowana tym faktem.- Możemy do niej zajść, odwiedzić na krótko.- dodała zaraz. Jeśli tego chciał, poznać ów czarownicę, nie widziała w tym kłopotu. Parsknęła cichym śmiechem.
- Czarujący? Wybacz, ale nikt by tak o tobie nie powiedział.- stwierdziła, nie kryjąc rozbawienia i tej kłamliwej nuty. Prawdą było, że był uroczy, był czarujący na swój sposób. Uwielbiała to w nim, może w tym właśnie się zakochała? Jego sposób bycia, swoboda oczarowały ją dawno. Wątpiła jednak szczerze, aby starsza kobieta, zobaczyła w nim te cechy, kiedy na pierwszy plan zwykle wychodziła jego łobuzerska natura. Uśmiechnęła się delikatnie, czując w odpowiedzi ten lekki uścisk palców. To było tak znajome, gdy gestami wyrażali to, czego słowa nie chciały oddać do końca lub nie musiały wyrażać. Milczące zapewnienia, aprobaty. Ufała mu, ufała, że przy nim jest bezpieczna i wszystko, co złe było już za nimi.
Rozglądając się po wnętrzu, czuła się obco, ale nie było to złe. Nigdy nie miała domu w takim znaczeniu, przyzwyczajona od urodzenia do cygańskiego taboru, do wozów, koni i faktu, że dom był tam, gdzie ludzie których kochała. To, co niosły za sobą solidne ściany domów, poznała dopiero po stracie wszystkiego. Mieszkając w Dolinie, nie chciała tego zmieniać na nic innego, przenosząc się do Londynu, do Doków, tęskniła za Doliną Godryka. Będąc tutaj znów, czuła ten sam spokój, mimo że dom był pusty bez mieszkańców.
- Teraz czy później? – spytała, zerkając na niego przelotnie. Nie miała nic przeciwko, by na chwilę zgubić się, kiedy wszyscy będą bawić się tutaj. Zniknąć na moment z Jamesem przed ciekawskimi spojrzeniami, by drażnić go odważnymi gestami, krótkimi pocałunkami, kiedy procenty zaczną szumieć w głowie. Zaciekawiona każdym kolejnym zakamarkiem, które oferował parter nie sądziła, że Doe wpadnie na głupi pomysł. Słysząc jego pytanie, zatrzymała się w pół kroku, aby skrzypiąca pod nogami podłoga, ucichła. Nagły dotyk męskich dłoni wyrwał z jej gardła cichy, krótki krzyk. Strach zalał myśli, adrenalina ciało, sprawiając, że serce zabiło szybciej i mocniej. Odwróciła się raptownie, natrafiając wzrokiem na niego, zanim wyminął ją.- James! – rzuciła ze złością, która ulotniła się moment później.- Głupi..- urwała, przewracając oczami. Jeszcze się odegra na nim, miała dość czasu i była pamiętliwa, przygotowując swoją drobną zemstę za straszenie jej.
- Teraz? Myślisz, że zasłużyłeś na wycieczkę, panie Doe? – uniosła delikatnie brew, a ton głosu zdradzał powątpienie.- Muszę się zastanowić czy chcę ci pokazywać tak interesujące miejsce.- nie miała wątpliwości, że spodoba mu się to, gdzie chciała go zabrać, ale również widoki dodatkowe.
Cichy śmiech wypełnił znów przestrzeń, kiedy iście rycersko obiecał ochronić ją przed bestiami kryjącymi się w ciemności.- Mój bohaterze.- przyłożyła wolną dłoń do serca.- Nie ma człowieka odważniejszego od ciebie.- westchnęła z zachwytem, tłumiąc w sobie śmiech. Chwilę później opuściła różdżkę trzymaną w dłoni, szepcząc cicho nox, aby pozbyć się źródła światła. Skoro chciał ją chronić przed tym, co skrywał mrok, światło nie było już potrzebne. Oczy szybko przywykły do ciemności, która okazała się mniej przytłaczająca, niż sądziła.
Zdziwiła się, kiedy po pokonaniu dwóch schodków odwrócił się raptownie w jej stronę. Spoważniała, chcąc już zadać pytanie, dowiedzieć się, co się stało. Nie zdążyła. Przymknęła powieki, gdy poczuła pocałunek na ustach, mocny i namiętny, mimo że trwał zdecydowanie za krótko. Kiedy zostawił ją samą, westchnęła cicho.- Jamie.- mruknęła z pozornym niezadowoleniem, ale nie zatrzymywała go. Przeszła jeszcze raz po parterze, by w końcu wejść po schodach, zaciekawiona, co kryło piętro i co najwyraźniej zatrzymało tam męża.
- Naprawdę się zgubiłeś? - prychnęła, spojrzała na parę uchylonych drzwi do pomieszczeń, które już musiał sprawdzić. Zajrzała do kilku, ale nie kryły w sobie nic interesującego. Przekroczyła próg ostatniego, zawieszając spojrzenie na sylwetce chłopaka.- Co jest? - spytała z ciekawością, podchodząc do niego i obejmując ramionami w pasie. Na moment przytuliła się do jego pleców, opierając policzek na wysokości łopatki, a jedną z dłoni przesunęła po jego brzuchu i niżej, muskając pasek spodni.- Masz coś ciekawego? - dodała zaraz, zanim puściła go, by stanąć obok. Przekrzywiła nieco głowę, a ciemne loki opadły bardziej na ramię, poddając się grawitacji.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Co może się stać? Co? Hm?— powtórzył powoli, cedząc słowa, unosząc brwi prowokacyjnie i patrząc na nią tak, jakby to właśnie jej rzucał wyzwanie, a nie podstępnemu, okrutnemu losowi. Uśmiech tańczył mu na ustach, w drżących lekko kącikach, wargach co rusz odsłaniających rząd równych zębów. Nie wierzył, że cokolwiek mogło to popsuć. Może był głupi. Może zaślepiony chwilą, momentem. Może jej spojrzeniem, uśmiechem — a może wyobrażeniem, które sobie o niej wyrobił przez ostatnie dwa lata, myśląc jaka była, kim się stała. Szczęście, które kiełkowało w żołądku, radość na ustach, śmiejące się spojrzenie, którego nie potrafił powstrzymać, odkąd pozwoliła mu się do siebie zbliżyć. Kiedy tylko to zrobiła, zapragnął być bliżej. Być intensywniej. Z nią, przy niej, w niej. Na nowo rozpalała w nim tęsknotę za smukłymi dłońmi, drobnymi pocałunkami, za ta pasją i namiętnością, powłóczystym spojrzeniem, cichym, gardłowym pomrukiem i szeptem. I robiła to tak naturalnie, że nie potrafił odróżnić, prawdy od fałszu. Widział w tym szczerość. Tylko ją, bo znał ją zbyt długo. Nie była poznaną niedawno kokietką, nie była dziewczyną z potańcówki, damą z królewskich ogrodów, filuterną barmanką, subtelną gospodynią. Zdawało mu się, że znał ją całą tak dobrze, że mógł w ciemno przewidzieć jej decyzje, wybory. W brzmieniu jej głosu, jak muzykę odczytać jej myśli. — Czemu nie? — wzruszył ramieniem. — Ktoś musi ją uświadomić, jeśli ty nie jesteś gotowa stawić temu czoła— dodał zaraz potem, przybierając minę niewiniątka. — Nikt? Nieprawda — zaprotestował. Brwi ściągnęły się ku sobie, ciemne oczy utkwiły w niej; spojrzenie nieco pociemniało, ale uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy. — Powtarzasz to noc, przez sen. — Szedł tyłem, ale wolniej niż ona, pozwalając by dzielący ich dystans się zmniejszył, aż w końcu zatrzymał się i ją przez to przy okazji. — Mam ci przypomnieć? Tak słabą masz pamięć? Jak szepczesz cicho, Jimmy— zniżył ton do szeptu, pochylił się ku niej, prosto do jej ucha skierował kolejne ciche słowa.—Och, Jimmy— musnął ustami płatek jej ucha, przygryzł go delikatnie, by zaraz uśmiechnąć się krnąbrnie. Kiedy wrócił do marszu przed siebie, rozglądania się po domu, palcami przetarł wargi. — Jeśli nie wierzysz, znajdę kogoś kto mógłby tak powiedzieć bez wstydu.— Jego głos nabrał powagi, ale i nonszalancji. Złapał jej spojrzenie na chwilę, kiedy spytała. Teraz czy później?. Powstrzymał jednak uśmiech. Nie przyznał też, że pozwoliłby jej się zgubić tylko w jego ramionach, zatracić w jednym momencie, w którym byłby z nią. Mogli i teraz, jutro, w sylwestra. Mogli za tydzień, miesiąc i rok, za całą dekadę. Gubić się i odnajdywać drogi do siebie bez końca. Jeśli nie był czegoś pewien, kiedy prosił ją o rękę — teraz był. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli zgubią się w sylwestra, nikt ich nie znajdzie — i nie był pewien, czy zechce wtedy wrócić.— Nie zasłużyłem? A na karę? Postawisz mnie teraz do kąta za bycie nieznośnym? Nie mogę się doczekać.— Drażnił się z nią, bo lubił. Marszczyła wtedy delikatnie nos na sekundę lub dwie, a płatek nosa unosił się razem z kącikiem ust, jakby zamierzała go ugryźć. Niewinnie się uśmiechnął, wzruszył ramionami. Jej śmiech sprawiał, że oczy błyszczały mu intensywniej. Lubił kiedy to robiła; lubił słuchać jej głosu, opowieści, historii, narzekań, plotek. Lubił, kiedy wieczorami szeptała mu do ucha. Nawet gdy przysypiał, słuchał jej do samego końca. Jej głos niósł ukojenie, spokój. Poczucie, że był właśnie tam, gdzie powinien. Ciemność, jaka ich objęła, gdy zgasiła swoją różdżkę sprawiła, że się zawahał, ale tylko z ostrożności. Nie znał domu, nie wiedział, czego się po nim spodziewać. Zaglądał do pokoi. Sprawdził łazienkę; odkręcił kurki, upewniając się, że woda leci z kranu. Choć w pierwszej chwili z rur coś zaskrzypiało, zabulgotało, w końcu poleciała. Przynajmniej to mieli z głowy. — Łazienka sprawna — zameldował, kierując się dalej, do kolejnego pokoju. Oczy zdążyły już przywyknąć do względnej ciemności, nie była obca. Za drzwiami powitał go gabinet, albo coś, co mogło nim być. Stos książek, papierów. Rozejrzał się dookoła, wewnątrz nie dostrzegł niczego niepokojącego. I tak będą musieli tu przyjść wszystko wysprzątać. A kiedy otworzył kolejne drzwi, zatrzymał się. Sypialnia, która się za nimi mieściła była inna. Zieleń przykrywała wszystkie ściany, sufit. Coś kazało mu się zatrzymać, ale jednocześnie nie pozwoliło dalej wejść. Może to po prostu przyzwoitość sprawiła, że nie chciał wchodzić w głąb sypialni zaginionej kobiety.
—Mhm. Znalazłaś mnie znów— zamruczał cicho, kiedy objęła go od tyłu. Dłonią od razu przykrył jej dłoń, sięgającą paska. Ciepło rozlało się po jego ciele, od brzucha rozchodziło dalej, do kończyn, a kiedy stanęła obok, westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu. — Nie — przyznał wbrew sobie. Tak naprawdę chciał tu zostać. Niewiele mieli czasu dla siebie, tylko dla siebie — we dwoje. Ich mieszkanie było małe, dźwięki niosły się prędko. Tu, w opuszczonym domu byli sami, tylko we dwoje. — Idziemy? — spytał, odszukując jej delikatną dłoń. Zaplótł ich palce razem i nie czekając na odpowiedź lekko pociągnął, zamykając za sobą drzwi sypialni. — Twoja obiecana wycieczka czeka — mruknął markotnie, jak znudzony chłopiec, ostrożnie stawiając kroki na schodach. Były strome i kręte. Szedł przed nią, na wypadek, gdyby powinęła jej się noga. — Albo twoja urocza dobrodziejka — mruknął, zatrzymując się u podnóży schodów, patrząc na nią z dołu. W ciemności nie traciła na swym wdzięku. Czekał na jej decyzję.
—Mhm. Znalazłaś mnie znów— zamruczał cicho, kiedy objęła go od tyłu. Dłonią od razu przykrył jej dłoń, sięgającą paska. Ciepło rozlało się po jego ciele, od brzucha rozchodziło dalej, do kończyn, a kiedy stanęła obok, westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu. — Nie — przyznał wbrew sobie. Tak naprawdę chciał tu zostać. Niewiele mieli czasu dla siebie, tylko dla siebie — we dwoje. Ich mieszkanie było małe, dźwięki niosły się prędko. Tu, w opuszczonym domu byli sami, tylko we dwoje. — Idziemy? — spytał, odszukując jej delikatną dłoń. Zaplótł ich palce razem i nie czekając na odpowiedź lekko pociągnął, zamykając za sobą drzwi sypialni. — Twoja obiecana wycieczka czeka — mruknął markotnie, jak znudzony chłopiec, ostrożnie stawiając kroki na schodach. Były strome i kręte. Szedł przed nią, na wypadek, gdyby powinęła jej się noga. — Albo twoja urocza dobrodziejka — mruknął, zatrzymując się u podnóży schodów, patrząc na nią z dołu. W ciemności nie traciła na swym wdzięku. Czekał na jej decyzję.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skrzywiła się lekko, kiedy powtórzył pytanie, kiedy jawnie prowokował. Nie zdziwiło jej to, wiedziała, jaki jest i jak bardzo czasami nie zwracał uwagi na rzeczy, przed którymi przestrzegały ich babki oraz ciotki. Losu nigdy nie należało zachęcać, aby pokazał na co go stać, prowokować złe rzeczy. W czasach, gdy uczyła się wróżbiarstwa od swej ciotki, jak mantrę słyszała, że nie należało igrać z losem. James wydawał się jednak za nic mieć podobne podejście. Naprawdę mało mu było złego w życiu?
- Nie powinieneś.- szepnęła jedynie, odpuszczając temat. Mimo swojego podejścia musiała przyznać, że miło było widzieć go takiego. Zwyczajnie szczęśliwego, chociaż nie do końca pojmowała skąd w nim tyle tej radości i lekkości ducha. Wiedziała, że stało się to tak mocno widoczne od konkretnego dnia, bo sama wtenczas zmieniła swoje nastawienie. Od tamtego momentu szukała go spojrzeniem, reagowała uśmiechem i niszczyła niepotrzebne bariery pod jego dotykiem. Czuła się spokojna i bezpieczna, będąc obok niego. Wszystko nabierało przyjemniejszych barw, kiedy dłoń chłopaka zamykała się na jej. Sądziła, że może wszystko i nic im nie stanie na drodze. Nie wiedziała, czy to głupie, czy nie rozsądne, bo po dwóch latach, próbowała cieszyć się z każdej drobnostki, dawkując rozsądek, aby nie zaburzył tego idealnego obrazka.
- Możliwe, ale sądzisz, że jesteś odpowiednią osobą do tego? – spytała z wyraźnym powątpieniem, starając się ukryć nutę rozbawienia. Była ciekawa, co kryło się pod jego słowami. Jak bardzo był gotów uświadamiać o swych racjach kobietę, której nie znał. Upór tej dwójki mógł być interesujący do obserwowania, ale szczerze wątpiła, aby Jimmy zdołał przekonać czarownicę do zmiany zdania.
Uniosła brew, kiedy zaprotestował na jej słowa. Zmniejszała dystans powoli, nie spiesząc się, aby znaleźć tuż obok niego. Mieli czas, mogli porozmawiać bez pośpiechu. Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wybrzmiał. Zatrzymała się tuż przed nim, unosząc nieco głowę, aby utrzymać krzyżujące się spojrzenia.- Moja pamięć jes...- urwała w pół słowa, gdy pochylił się nad nią. Poczuła oddech owiewający szyję, co wywołało dreszcz biegnący przez ciało. Przechyliła odrobinę głowę, odsłaniając wrażliwą skórę na ten przyjemny bodziec. Delikatne muśnięcie i przygryzienie na płatku ucha, sprawiły, że spięła się zauważalnie. Kiedy odsunął się, by kontynuować zwiedzanie domu, spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem.- Oczywiście, że ci nie wierzę. Ja nie mówię przez sen.- odparła, ale sam ton głosu zdradzał, że jedynie przekomarzała się z nim. Czy mogła szeptać coś podobnego? Eh, brzmiało to realnie, a ona nijak nie mogła tego zweryfikować, chociaż nie miała pewności na ile James w tej chwili drażni się z nią.
Uśmiechnęła się do niego zadziornie, kiedy nie odpowiedział na jej pytanie. Domyślała się, co mogła usłyszeć. W tej kwestii bez wątpienia pozostawali zgodni, zbyt stęsknieni i złaknieni swego towarzystwa, aby nie wykorzystywać chwili. Podążając za nim, udała, że zastanawia się chwilę.
- Nie, mam lepsze pomysły na karę dla Ciebie.- prychnęła z iście przebiegłym uśmiechem i naprawdę tak było. Wiedziała, jak i co zrobić, aby zagrać mu na nerwach, sprawić by pożałował. To były wady długoletnich znajomości, wady przyjaźni, która odkrywała wszystkie karty. Nie miała jednak zamiaru robić czegokolwiek, co mogłoby go zaboleć. Za bardzo zależało jej na nim, aby chociaż pomyśleć o skrzywdzeniu chłopaka. Naturalnie działało to też w drugą stronę, co zdawał się wykorzystywać notorycznie, drażniąc ją, nawet teraz... niby zwykłym pytaniem.
Znajdując go w jednym z pomieszczeń, nie miała okazji rozejrzeć się po wnętrzu zbyt dokładnie. Zauważyła jedynie, że była to sypialnia. Nie dociekała jednak, co powstrzymało Jamesa, przed wejściem w głąb, przyjrzeniu się, co więcej kryło w sobie pomieszczenie.- Zawsze.- szepnęła miękko, czując jego dłoń na swojej i napinające się mięśnie pod palcami. Łatwo było do niego dotrzeć, wywołać reakcję ciała, której nie mógł kontrolować w pierwszym momencie.
Przyjrzała mu się, gdy odwrócił się do niej, splatając palce ich dłoni. Cofnęła się o krok, później trzy kolejne.- Tak, chodźmy stąd.- przytaknęła. Żałowała, że mieli wyjść stąd tak szybko, stracić czas tylko dla siebie. Mieszkanie z rodzeństwem Jamesa, nie było złe, było znajome i dawało namiastkę domu, poczucie, że nie wszystko, co związane z taborem przestało istnieć. Jednak czasami czuła się zmęczona towarzystwem i brakiem większej ilości czasu, jaką mogli spędzić we dwoje. Potrzebowała takich chwil po takim czasie.
Szła za nim bez słowa, cicho. Uciekając na moment myślami i zdając się jedynie na niego. Stawiając każdy krok w ślad za nim, ufając mu całkowicie. Zamrugała nagle, przytomniejąc i uświadamiając sobie, że zamilkł najwyraźniej czekając na jej decyzję. Westchnęła cicho, schodząc jeszcze dwa stopnie niżej, by zatrzymać się przed nim. Różnił ich jeden schodek, który zaburzył różnice wzrostu, zrównał ich. Puściła jego dłoń, spoglądając z uwagą na przystojną twarz, muskając opuszkami palców linię szczęki, policzek i skroń. Kąciki jej ust uniosły się zauważalnie, gdy zsunęła dłoń, aż na chłopięcą szyję i oparła delikatnie czoło o jego czoło.- Kocham Cię.- dwa słowa, których nie powiedziała mu od powrotu ani razu, nie potrafiąc przełamać się, aby je wypowiedzieć. Próbowała nadrobić to gestami, półsłówkami, zapewniającymi, że nic się nie zmieniło. Teraz jednak czuła, że to za mało i chciała zrobić to pewniej. Dla siebie i dla niego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie powinieneś.- szepnęła jedynie, odpuszczając temat. Mimo swojego podejścia musiała przyznać, że miło było widzieć go takiego. Zwyczajnie szczęśliwego, chociaż nie do końca pojmowała skąd w nim tyle tej radości i lekkości ducha. Wiedziała, że stało się to tak mocno widoczne od konkretnego dnia, bo sama wtenczas zmieniła swoje nastawienie. Od tamtego momentu szukała go spojrzeniem, reagowała uśmiechem i niszczyła niepotrzebne bariery pod jego dotykiem. Czuła się spokojna i bezpieczna, będąc obok niego. Wszystko nabierało przyjemniejszych barw, kiedy dłoń chłopaka zamykała się na jej. Sądziła, że może wszystko i nic im nie stanie na drodze. Nie wiedziała, czy to głupie, czy nie rozsądne, bo po dwóch latach, próbowała cieszyć się z każdej drobnostki, dawkując rozsądek, aby nie zaburzył tego idealnego obrazka.
- Możliwe, ale sądzisz, że jesteś odpowiednią osobą do tego? – spytała z wyraźnym powątpieniem, starając się ukryć nutę rozbawienia. Była ciekawa, co kryło się pod jego słowami. Jak bardzo był gotów uświadamiać o swych racjach kobietę, której nie znał. Upór tej dwójki mógł być interesujący do obserwowania, ale szczerze wątpiła, aby Jimmy zdołał przekonać czarownicę do zmiany zdania.
Uniosła brew, kiedy zaprotestował na jej słowa. Zmniejszała dystans powoli, nie spiesząc się, aby znaleźć tuż obok niego. Mieli czas, mogli porozmawiać bez pośpiechu. Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wybrzmiał. Zatrzymała się tuż przed nim, unosząc nieco głowę, aby utrzymać krzyżujące się spojrzenia.- Moja pamięć jes...- urwała w pół słowa, gdy pochylił się nad nią. Poczuła oddech owiewający szyję, co wywołało dreszcz biegnący przez ciało. Przechyliła odrobinę głowę, odsłaniając wrażliwą skórę na ten przyjemny bodziec. Delikatne muśnięcie i przygryzienie na płatku ucha, sprawiły, że spięła się zauważalnie. Kiedy odsunął się, by kontynuować zwiedzanie domu, spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem.- Oczywiście, że ci nie wierzę. Ja nie mówię przez sen.- odparła, ale sam ton głosu zdradzał, że jedynie przekomarzała się z nim. Czy mogła szeptać coś podobnego? Eh, brzmiało to realnie, a ona nijak nie mogła tego zweryfikować, chociaż nie miała pewności na ile James w tej chwili drażni się z nią.
Uśmiechnęła się do niego zadziornie, kiedy nie odpowiedział na jej pytanie. Domyślała się, co mogła usłyszeć. W tej kwestii bez wątpienia pozostawali zgodni, zbyt stęsknieni i złaknieni swego towarzystwa, aby nie wykorzystywać chwili. Podążając za nim, udała, że zastanawia się chwilę.
- Nie, mam lepsze pomysły na karę dla Ciebie.- prychnęła z iście przebiegłym uśmiechem i naprawdę tak było. Wiedziała, jak i co zrobić, aby zagrać mu na nerwach, sprawić by pożałował. To były wady długoletnich znajomości, wady przyjaźni, która odkrywała wszystkie karty. Nie miała jednak zamiaru robić czegokolwiek, co mogłoby go zaboleć. Za bardzo zależało jej na nim, aby chociaż pomyśleć o skrzywdzeniu chłopaka. Naturalnie działało to też w drugą stronę, co zdawał się wykorzystywać notorycznie, drażniąc ją, nawet teraz... niby zwykłym pytaniem.
Znajdując go w jednym z pomieszczeń, nie miała okazji rozejrzeć się po wnętrzu zbyt dokładnie. Zauważyła jedynie, że była to sypialnia. Nie dociekała jednak, co powstrzymało Jamesa, przed wejściem w głąb, przyjrzeniu się, co więcej kryło w sobie pomieszczenie.- Zawsze.- szepnęła miękko, czując jego dłoń na swojej i napinające się mięśnie pod palcami. Łatwo było do niego dotrzeć, wywołać reakcję ciała, której nie mógł kontrolować w pierwszym momencie.
Przyjrzała mu się, gdy odwrócił się do niej, splatając palce ich dłoni. Cofnęła się o krok, później trzy kolejne.- Tak, chodźmy stąd.- przytaknęła. Żałowała, że mieli wyjść stąd tak szybko, stracić czas tylko dla siebie. Mieszkanie z rodzeństwem Jamesa, nie było złe, było znajome i dawało namiastkę domu, poczucie, że nie wszystko, co związane z taborem przestało istnieć. Jednak czasami czuła się zmęczona towarzystwem i brakiem większej ilości czasu, jaką mogli spędzić we dwoje. Potrzebowała takich chwil po takim czasie.
Szła za nim bez słowa, cicho. Uciekając na moment myślami i zdając się jedynie na niego. Stawiając każdy krok w ślad za nim, ufając mu całkowicie. Zamrugała nagle, przytomniejąc i uświadamiając sobie, że zamilkł najwyraźniej czekając na jej decyzję. Westchnęła cicho, schodząc jeszcze dwa stopnie niżej, by zatrzymać się przed nim. Różnił ich jeden schodek, który zaburzył różnice wzrostu, zrównał ich. Puściła jego dłoń, spoglądając z uwagą na przystojną twarz, muskając opuszkami palców linię szczęki, policzek i skroń. Kąciki jej ust uniosły się zauważalnie, gdy zsunęła dłoń, aż na chłopięcą szyję i oparła delikatnie czoło o jego czoło.- Kocham Cię.- dwa słowa, których nie powiedziała mu od powrotu ani razu, nie potrafiąc przełamać się, aby je wypowiedzieć. Próbowała nadrobić to gestami, półsłówkami, zapewniającymi, że nic się nie zmieniło. Teraz jednak czuła, że to za mało i chciała zrobić to pewniej. Dla siebie i dla niego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wierzył we wróżby, nie mógł inaczej. Jego babka zbyt mocno była spleciona z tajemnicą nadchodzącej przyszłości. Wierzył w przeznaczenie i to, że nie należało kusić losu, a mimo to — z pełną świadomością, patrząc jej prowokująco w oczy — rzucał mu wyzwanie, wypowiadając te słowa nieco drżącym, rozemocjonanyn głosem, jakby miał się lada moment skończyć świat. Było w tym coś dziwnie ekscytującego, niezdrowego. Jak spacer po gzymsie na szczycie kamienicy, przebiegniecie przez ogień. Może to była prawda. Może Nowy Rok nigdy miał nie nadejść, może byli bliscy końca. Może ślepo i nieroztropnie wyzywał fortunę na pojedynek, ale dziś — teraz — nie miało to żadnego znaczenia. Serce biło mocno, donośnie; biło z siłą i zdecydowaniem, rozlewając przyjemne ciepło w piersi i wiarę, że był gotów przenieść góry. Dla niej. Albo przez nią, w końcu to ona wypełniała go tym stanem. Rozsądek nigdy nie był jego mocną stroną. Teraz, stracił jego resztki całkiem.
— Kto, jak nie ja?— mruknął wyzywająco, brew drgnęła zadziornie. Powtórzył słowa, które powtarzał często. Którymi odpowiedział jej dawno temu, gdy spytała, czy podoła wyzwaniu; czy ją ujarzmi, drocząc się, nie chcąc zbyt szybko podać się na tacy, choć przecież serce biło jej w piersi tak, jakby miała przed sobą ostatnie tchnienia. Nie wiedział, że to była gra; że jej oddech rwie się do pocałunków, a dłonie do objęcia. Była jak dziki koń, rumak, którego nie sposób było tak do końca oswoić. Zjednać sobie, zaprzyjaźnić, nawiązać nić porozumienia — tak; ale rumak, który do końca swoich dni będzie nosił dzikość w sercu. Jak ptak; który z przywiązania co rano siada na skraju tego samego parapetu, by piękną melodią swojego głosu zbudzić śpiochów po ciężkiej nocy; najeść się z krzaków w tej samej okolicy i wykąpać w jednej i tej samej fontannie. Wciąż wolny, dziki — najpiękniejszy w swym naturalnym środowisku. I choć zawsze to wiedział, że wychowana jak najprawdziwsza cyganka — jedyna z nich, z krwi i kości w pełni, męczyła się w czterech ścianach, w roli, do której przygotowywano ją całe życie, obowiązkach, które miała wobec bliskich. Wmawiał sobie, że to czas. Te dwa lata ją zmieniły, uczyniły naprawdę wolną, niezależną i dziką. Ale może po prostu pozwoliła sobie na to, czego naprawdę potrzebowała. — Skąd wiesz, czy mówisz przez sen, skoro śpisz? Musiałabyś się obudzić, by się przekonać. — Uniósł brwi w pewnej oczywistości, zawadiacki uśmiech mówił jedno: mam rację, ale jednocześnie zachęcał, do udowodnienia, że tylko kłamie. — Przez sen mówisz mnóstwo rzeczy...— spoważniał, ale tylko pozornie, wciąż patrzył jej w oczy głęboko. — O miejscach, w których byłaś. Ludziach, których poznałaś... Nocą jesteś skarbnicą wiedzy — szepnął zuchwale, ruszając w dalszy obchód po domu. W kurtce nie czuł niskiej temperatury, ale ściany przez zimę i opady były już mocno wychłodzone. Będą musieli napalić w kominku, zagrzać tu wcześniej, na długo zanim się zgromadzą. Mimo wszystko dom był przytulny, a stanie się jeszcze bardziej, gdy tylko zadbają o jego wnętrze, o atmosferę. Sheila pewnie stwierdzi, że izba wymaga wysprzątania, chociaż jemu było wszystko jedno. Przynajmniej dopóki Eve nie zeszła kilka stopni, by się z nim zrównać. Chciał spędzić z nią ten dzień po jej myśli, wybrać się tam, dokąd chciała, towarzyszyć jej w wolności, odnajdywaniu drogi do niego. Bo przecież zanim zdał sobie sprawę, że to ją chce wziąć jak swoją, byli po prostu przyjaciółmi. Tyle lat. Ten gest już go nie zaskoczył. Jej palce odbywające wędrówkę po jego twarzy — wtedy też tak robiła, choć nie było w tym dzisiejszej zmysłowości — zatrzymały się na karku. Patrzył w jej oczy, wielkie i błyszczące jak ciemne kamienie. Zgubne — wiedział, że tak. Jakby cała jej magia była zaklęta właśnie w nich. Hipnotyzujące, mamiące. Nie przestawał w nie patrzeć, kiedy oparła się o jego czoło. Uśmiechał lekko, aż do wyznania miłości. Wtedy zstąpiła na niego powaga; wiedział, że nie żartowała; że takich słów — jak obiecuję, zawsze i nigdy, nie rzucało się bezmyślnie na wiatr. Kochała go. Musiała, nie powiedziałaby tego, gdyby nie czuła. Bezwiednie zadarł brodę ku niej, aż zetknęli się nosami, lekko obrócił twarz, szukając jej ust w ciemności bez zbędnego pośpiechu. Musnął jej wargi lekko, jak przy pierwszym pocałunku, dłonie wsunął pod jej kurtkę, by złapać ją w wąskiej talii, szeroko otwartymi dłońmi przesuwając wyżej, na wyczuwalne pod materiałem sukienki żebra. Objął ją mocniej po chwili, przycisnął do siebie pewnie tylko jedną dłonią, druga bowiem potrzebna mu była, by po oderwaniu się złapać ją pod kolanami i unieść; wziąć na ręce.
Mieli iść, ale chyba nie stanie się nic, jeśli zostaną tu na pięć minut, ogrzeją w zimnym domu ciepłem własnych ciał. Zaniósł ją do ciemnego, cichego salonu, ułożył na sofie, zsuwając z jej ramion kurtkę i odrzucając ją na skraj mebla. Nie drżyj, kochana, zaraz będzie ci ciepło. Zdjął też swoją i klęknął przed nią na zakurzonej ziemi, by zdjąćz jej drobnych kostek skórzane buciki, a potem powoli, lekko palcami zsunąć wysokie skarpetki. Może nie powinien; znał przesądy, zasady starych cyganów, dziadków, wujów. Wpajali im je do głowy od dziecka. A jednak szedł za porywem serca, przesuwając jej sukienkę wyżej, by złożyć pocałunek wpierw na jej kostce; na chłodnej, nagiej skórze, i by ustami przemierzać ścieżkę wyżej, aż do kolana. Nie widział piękniejszych nóg niż te, które miała ona. Długie, smukłe, o pięknym, oliwkowym odcieniu. Chciał je mieć, dotykać bez końca. Jego dłonie; zwinne, smukłe palce skrzypka szybko znalazły jej ciało w chłodnej, przeszywającej ciemności; usta rozgrzewały skórę gładką i zimną jak lód; otulał je ciepłym oddechem we własnej, przeciągającej się torturze. Już idziemy, już uciekamy stąd, jeszcze tylko chwilka, moment. Materiał sukienki nie był nigdy przeszkodą, nie zawadzał, nie utrudniał w drodze do niej, do jej ciała, bliskości. Chciał być przy niej, mieć ją w objęciach, trwać z nią ten jeden moment, jakby chciał szepnąć na ucho, że znalazła go naprawdę, drogę do niego, miała na wyciągnięcie ręki. Weź, weź to wszystko, bez wahania. Chciał ją całować całą, od ostatniego palca, aż po czubek głowy, kosztować jej kawałek po kawałku. Jego ciało zadrżało, było przecież zimno; ale nie chciał przestać, ciepło rozlewało go od środka. Miał ją na kilka minut, może kilkanaście. Dla siebie. Całą, bez tajemnic. I zamierzał z danej szansy skorzystać najlepiej jak umiał.
— Kto, jak nie ja?— mruknął wyzywająco, brew drgnęła zadziornie. Powtórzył słowa, które powtarzał często. Którymi odpowiedział jej dawno temu, gdy spytała, czy podoła wyzwaniu; czy ją ujarzmi, drocząc się, nie chcąc zbyt szybko podać się na tacy, choć przecież serce biło jej w piersi tak, jakby miała przed sobą ostatnie tchnienia. Nie wiedział, że to była gra; że jej oddech rwie się do pocałunków, a dłonie do objęcia. Była jak dziki koń, rumak, którego nie sposób było tak do końca oswoić. Zjednać sobie, zaprzyjaźnić, nawiązać nić porozumienia — tak; ale rumak, który do końca swoich dni będzie nosił dzikość w sercu. Jak ptak; który z przywiązania co rano siada na skraju tego samego parapetu, by piękną melodią swojego głosu zbudzić śpiochów po ciężkiej nocy; najeść się z krzaków w tej samej okolicy i wykąpać w jednej i tej samej fontannie. Wciąż wolny, dziki — najpiękniejszy w swym naturalnym środowisku. I choć zawsze to wiedział, że wychowana jak najprawdziwsza cyganka — jedyna z nich, z krwi i kości w pełni, męczyła się w czterech ścianach, w roli, do której przygotowywano ją całe życie, obowiązkach, które miała wobec bliskich. Wmawiał sobie, że to czas. Te dwa lata ją zmieniły, uczyniły naprawdę wolną, niezależną i dziką. Ale może po prostu pozwoliła sobie na to, czego naprawdę potrzebowała. — Skąd wiesz, czy mówisz przez sen, skoro śpisz? Musiałabyś się obudzić, by się przekonać. — Uniósł brwi w pewnej oczywistości, zawadiacki uśmiech mówił jedno: mam rację, ale jednocześnie zachęcał, do udowodnienia, że tylko kłamie. — Przez sen mówisz mnóstwo rzeczy...— spoważniał, ale tylko pozornie, wciąż patrzył jej w oczy głęboko. — O miejscach, w których byłaś. Ludziach, których poznałaś... Nocą jesteś skarbnicą wiedzy — szepnął zuchwale, ruszając w dalszy obchód po domu. W kurtce nie czuł niskiej temperatury, ale ściany przez zimę i opady były już mocno wychłodzone. Będą musieli napalić w kominku, zagrzać tu wcześniej, na długo zanim się zgromadzą. Mimo wszystko dom był przytulny, a stanie się jeszcze bardziej, gdy tylko zadbają o jego wnętrze, o atmosferę. Sheila pewnie stwierdzi, że izba wymaga wysprzątania, chociaż jemu było wszystko jedno. Przynajmniej dopóki Eve nie zeszła kilka stopni, by się z nim zrównać. Chciał spędzić z nią ten dzień po jej myśli, wybrać się tam, dokąd chciała, towarzyszyć jej w wolności, odnajdywaniu drogi do niego. Bo przecież zanim zdał sobie sprawę, że to ją chce wziąć jak swoją, byli po prostu przyjaciółmi. Tyle lat. Ten gest już go nie zaskoczył. Jej palce odbywające wędrówkę po jego twarzy — wtedy też tak robiła, choć nie było w tym dzisiejszej zmysłowości — zatrzymały się na karku. Patrzył w jej oczy, wielkie i błyszczące jak ciemne kamienie. Zgubne — wiedział, że tak. Jakby cała jej magia była zaklęta właśnie w nich. Hipnotyzujące, mamiące. Nie przestawał w nie patrzeć, kiedy oparła się o jego czoło. Uśmiechał lekko, aż do wyznania miłości. Wtedy zstąpiła na niego powaga; wiedział, że nie żartowała; że takich słów — jak obiecuję, zawsze i nigdy, nie rzucało się bezmyślnie na wiatr. Kochała go. Musiała, nie powiedziałaby tego, gdyby nie czuła. Bezwiednie zadarł brodę ku niej, aż zetknęli się nosami, lekko obrócił twarz, szukając jej ust w ciemności bez zbędnego pośpiechu. Musnął jej wargi lekko, jak przy pierwszym pocałunku, dłonie wsunął pod jej kurtkę, by złapać ją w wąskiej talii, szeroko otwartymi dłońmi przesuwając wyżej, na wyczuwalne pod materiałem sukienki żebra. Objął ją mocniej po chwili, przycisnął do siebie pewnie tylko jedną dłonią, druga bowiem potrzebna mu była, by po oderwaniu się złapać ją pod kolanami i unieść; wziąć na ręce.
Mieli iść, ale chyba nie stanie się nic, jeśli zostaną tu na pięć minut, ogrzeją w zimnym domu ciepłem własnych ciał. Zaniósł ją do ciemnego, cichego salonu, ułożył na sofie, zsuwając z jej ramion kurtkę i odrzucając ją na skraj mebla. Nie drżyj, kochana, zaraz będzie ci ciepło. Zdjął też swoją i klęknął przed nią na zakurzonej ziemi, by zdjąćz jej drobnych kostek skórzane buciki, a potem powoli, lekko palcami zsunąć wysokie skarpetki. Może nie powinien; znał przesądy, zasady starych cyganów, dziadków, wujów. Wpajali im je do głowy od dziecka. A jednak szedł za porywem serca, przesuwając jej sukienkę wyżej, by złożyć pocałunek wpierw na jej kostce; na chłodnej, nagiej skórze, i by ustami przemierzać ścieżkę wyżej, aż do kolana. Nie widział piękniejszych nóg niż te, które miała ona. Długie, smukłe, o pięknym, oliwkowym odcieniu. Chciał je mieć, dotykać bez końca. Jego dłonie; zwinne, smukłe palce skrzypka szybko znalazły jej ciało w chłodnej, przeszywającej ciemności; usta rozgrzewały skórę gładką i zimną jak lód; otulał je ciepłym oddechem we własnej, przeciągającej się torturze. Już idziemy, już uciekamy stąd, jeszcze tylko chwilka, moment. Materiał sukienki nie był nigdy przeszkodą, nie zawadzał, nie utrudniał w drodze do niej, do jej ciała, bliskości. Chciał być przy niej, mieć ją w objęciach, trwać z nią ten jeden moment, jakby chciał szepnąć na ucho, że znalazła go naprawdę, drogę do niego, miała na wyciągnięcie ręki. Weź, weź to wszystko, bez wahania. Chciał ją całować całą, od ostatniego palca, aż po czubek głowy, kosztować jej kawałek po kawałku. Jego ciało zadrżało, było przecież zimno; ale nie chciał przestać, ciepło rozlewało go od środka. Miał ją na kilka minut, może kilkanaście. Dla siebie. Całą, bez tajemnic. I zamierzał z danej szansy skorzystać najlepiej jak umiał.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała ochotę skarcić go, wytknąć, jak bardzo było to nieodpowiedzialne. Dała jednak za wygraną, bo jeśli On nie bał się kusić losu, Ona będzie martwiła się o każdy dzień, gdy los może dać mu pstryczka w nos. Jamie nie był rozsądny, nigdy, a teraz zdawał się jeszcze bardziej lekkoduszny. Przypominał w tym kogoś, o kim nie chciała obecnie myśleć, grzebiąc go we wspomnieniach, niemających wartości, kiedy miała przed sobą Jamesa.
Uśmiechnęła się na brzmienie znajomych słów, wręcz aroganckich. Kiedy usłyszała je ostatni raz, była gotowa rzucić mu prawdziwe wyzwanie, udowodnić z czystej zadziorności, że tym razem się przeliczył. Wtedy naprawdę myślała, że tak było, ale to Ona popełniła błąd nie doceniając swego przeciwnika, przyjaciela, partnera, kochanka, męża. Tak wiele określeń na jedną osobę, która pocałunkami, gorącym oddechem na skórze i słowami, obróciła w pył jej upór, a z gruzów ukształtowała coś nowego, wystarczająco uległego by mogli żyć razem, mimo butnego spojrzenia ciemnych oczu. Czy był tego świadom? Jak wielką miał kontrolę, mimo że przy ponownym spotkaniu zdawała się poza zasięgiem, otulona złością. Nie była gotowa wieść życia, jakie zdawało się naturalne, iść według zasad przedstawionych przez jej matkę, ciotki i babcie. Kobiety miały swoje miejsce, swe obowiązki, ale ona nie potrafiła. Nie odnajdywała się w tym, mimo prób. Dlatego właśnie zakochała się w Jamesie mocniej, gdy z premedytacją łamali zasady romskiej społeczności. Kiedy milcząc, smakowali tego, co zakazane, łapiąc swoje spojrzenia. Przed dwoma laty nie wyobrażała sobie życia bez niego, teraz to wracało, przytłaczająca świadomość, że bez niego nie poradzi sobie, że bez jego obecności życie znów stanie się puste, mimo wolności. Lepiej być w kajdanach z ukochanymi ludźmi, niż cieszyć się wolnością w samotności. Słowa, które kiedyś przeczytała, zdawały się opisywać jej codzienność i coraz słabiej walczyła z tym. Nie chciała zostawać już sama, wolała ciężkie kajdany, które zatrzymają ją w miejscu.
Wątpiła w jego słowa, ale miał rację, nie mogła tego w żaden sposób stwierdzić. Mówiła przez sen? Czy to mogła być prawda? Patrząc na niego, miała przeczucie, że łgał okropnie, ale z drugiej strony nie miała pewności.- Gdybym się obudziła, nadal nie mogłabym tego sprawdzić.- odparła, bo to też było oczywiste.- Ale mam wrażenie, że kłamiesz. Znam to spojrzenie, zdradza Cię bardziej, niż myślisz.- dodała, mimo że w głosie brakowało przekonania. Poczuła ukłucie niepokoju, że mogła to być prawda, że mówiła o miejscach i ludziach. To drugie zdecydowanie bardziej ją martwiło, pamiętając jakie osoby spotykała na swej drodze i jakie łączyły ją z nimi relacje.- Kłamiesz.- w tym słowie, zabrzmiała już pewność. Musiał.
Wędrując po domu, zaglądając ciekawsko w prawie każde miejsce, zastanawiała się, dlaczego nikt go nie zajął. Ludzie potrzebowali dachu nad głową, zwłaszcza teraz, gdy czasy były niespokojne, a z czego coraz bardziej zdawała sobie sprawę. Dolina była idealnym miejscem do zbudowania sobie bezpiecznego domu. Miała zaproponować to Jamesowi, aby zostawili za sobą Londyn i wynieśli się gdzieś tutaj. Szybko jednak inne myśli wypełniły głowę, wątpliwości i wahania, aby finalnie stanęła tuż przed nim. Spoglądała na jego twarz, mimowolnie odwzajemniała uśmiech. Zamarła, kiedy dwa słowa opuściły jej usta, lecz nie spotkały się z reakcją od razu. Patrzyła mu w oczy, mając wrażenie, że serce przestaje bić, oddech zamiera w płucach. Trwało to ledwie sekundy, może tyle, co mrugnięcie, ale jej zdawało się ciągnąć niemiłosiernie. Obdarło ją z lichej pewności siebie, sprawiło, że chciała się cofnąć i ukryć zranienie, które stworzyła bujna wyobraźnia. Nie zdążyła, na całe szczęście, nawet nie drgnęła. Przymknęła powieki, kiedy ich usta zetknęły się lekko, jakby nieśmiało. Ledwie w muśnięciu, znaczącym więcej niż najbardziej namiętne pocałunki. Czuła dłonie natarczywie sunące po ciele, odnajdujące swe miejsce pod kurtką. Dłoń, którą pozostawiła na jego szyi, przesunęła na kark, a krótkie paznokcie z wyczuciem drażniły skórę. Drugą ułożyła na męskim barku, kiedy poczuła, jak traci grunt pod nogami, nie spięła się ze zmiany położenia. Ufała mu, wiedziała, że w jego ramionach nie spotka jej krzywda i cokolwiek zamierzał, zdawała się na niego. W tej krótkiej chwili pochyliła głowę, składając pocałunek na jego szyi. Czubkiem języka przesunęła po wrażliwej skórze, wiedząc, że w tej chwili chłód domu i gorący oddechy będą jej sprzymierzeńcem.
Utkwiła w nim spojrzenie, kiedy poczuła pod ciałem miękką sofę. Wyplątała ręce z rękawów kurtki, wzdrygając się odrobinę w reakcji na zimno, które zdawało się kąsać każdy skrawek odsłoniętej skóry. Dotąd nie czuła tak niskiej temperatury. Ciemne oczy teraz, były wręcz czarne, gdy gotujące się emocje pogrążyły je w mroku, takim jak ten, który otaczał ich w salonie. Patrzyła, jak klęknął na ziemi, czuła zimne dłonie muskające kostkę, pozbywające się materiału otulającego smukłe nogi. Czyżby znów łamali zasady? Ponownie szargali reguły, lecz nikt nie mógł ich z tego rozliczyć. Cokolwiek chciał zrobić James, nie mogło spotkać się z dezaprobatą.- Jimmy.- cichy szept, jedno słowo, jego imię i nic więcej. Płytki oddech ugrzązł w gardle, kiedy gorące usta zetknęły się ze skórą. Przygryzła wargę, mimowolnie spięła mięśnie, gdy te znajome usta zatrzymały się na wysokości kolana i planowały dalszą drogę, jeszcze jej nieznaną. Palce zacisnęły się mocno na materiale sukienki, na jego nadmiarze, rozlewającym się wokół ud. Zamknęła oczy, zacisnęła powieki, odbierając jeden ze zmysłów, by chłonąć więcej. Wyciągnęła dłoń, wsunęła smukłe palce w ciemne włosy chłopaka, kiedy bez zastanowienia robił, co tylko chciał. Poddawała się temu dotykowi, każdemu gestowi, rozpadała się niekontrolowanie i bezwiednie. Ale należała do niego, była tylko i wyłącznie jego. Dlatego nie zamierzała wzbraniać się przed niczym, odtrącać bliskości, jaką ją raczył czy gorąca, które rozchodziło się po ciele. Otworzyła oczy, gdy poczuła, jak zadrżał. Powoli przeniosła dłoń na jego podbródek i uniosła głowę ku sobie, by pochylić się nad nim. Naparła na jego usta, pocałunek niósł ze sobą pożądanie, które gotowało się w niej. Nie przywykła, aby jedynie brać, a już zwłaszcza nie od niego. Mogła dać mu, co tylko chciał, co tylko potrafiła.
Weź coś dla siebie, weź coś więcej. Masz do tego prawo, proszę.
Później stąd pójdziemy, znikniemy, ale nie zapomnimy.
| zt x2
Uśmiechnęła się na brzmienie znajomych słów, wręcz aroganckich. Kiedy usłyszała je ostatni raz, była gotowa rzucić mu prawdziwe wyzwanie, udowodnić z czystej zadziorności, że tym razem się przeliczył. Wtedy naprawdę myślała, że tak było, ale to Ona popełniła błąd nie doceniając swego przeciwnika, przyjaciela, partnera, kochanka, męża. Tak wiele określeń na jedną osobę, która pocałunkami, gorącym oddechem na skórze i słowami, obróciła w pył jej upór, a z gruzów ukształtowała coś nowego, wystarczająco uległego by mogli żyć razem, mimo butnego spojrzenia ciemnych oczu. Czy był tego świadom? Jak wielką miał kontrolę, mimo że przy ponownym spotkaniu zdawała się poza zasięgiem, otulona złością. Nie była gotowa wieść życia, jakie zdawało się naturalne, iść według zasad przedstawionych przez jej matkę, ciotki i babcie. Kobiety miały swoje miejsce, swe obowiązki, ale ona nie potrafiła. Nie odnajdywała się w tym, mimo prób. Dlatego właśnie zakochała się w Jamesie mocniej, gdy z premedytacją łamali zasady romskiej społeczności. Kiedy milcząc, smakowali tego, co zakazane, łapiąc swoje spojrzenia. Przed dwoma laty nie wyobrażała sobie życia bez niego, teraz to wracało, przytłaczająca świadomość, że bez niego nie poradzi sobie, że bez jego obecności życie znów stanie się puste, mimo wolności. Lepiej być w kajdanach z ukochanymi ludźmi, niż cieszyć się wolnością w samotności. Słowa, które kiedyś przeczytała, zdawały się opisywać jej codzienność i coraz słabiej walczyła z tym. Nie chciała zostawać już sama, wolała ciężkie kajdany, które zatrzymają ją w miejscu.
Wątpiła w jego słowa, ale miał rację, nie mogła tego w żaden sposób stwierdzić. Mówiła przez sen? Czy to mogła być prawda? Patrząc na niego, miała przeczucie, że łgał okropnie, ale z drugiej strony nie miała pewności.- Gdybym się obudziła, nadal nie mogłabym tego sprawdzić.- odparła, bo to też było oczywiste.- Ale mam wrażenie, że kłamiesz. Znam to spojrzenie, zdradza Cię bardziej, niż myślisz.- dodała, mimo że w głosie brakowało przekonania. Poczuła ukłucie niepokoju, że mogła to być prawda, że mówiła o miejscach i ludziach. To drugie zdecydowanie bardziej ją martwiło, pamiętając jakie osoby spotykała na swej drodze i jakie łączyły ją z nimi relacje.- Kłamiesz.- w tym słowie, zabrzmiała już pewność. Musiał.
Wędrując po domu, zaglądając ciekawsko w prawie każde miejsce, zastanawiała się, dlaczego nikt go nie zajął. Ludzie potrzebowali dachu nad głową, zwłaszcza teraz, gdy czasy były niespokojne, a z czego coraz bardziej zdawała sobie sprawę. Dolina była idealnym miejscem do zbudowania sobie bezpiecznego domu. Miała zaproponować to Jamesowi, aby zostawili za sobą Londyn i wynieśli się gdzieś tutaj. Szybko jednak inne myśli wypełniły głowę, wątpliwości i wahania, aby finalnie stanęła tuż przed nim. Spoglądała na jego twarz, mimowolnie odwzajemniała uśmiech. Zamarła, kiedy dwa słowa opuściły jej usta, lecz nie spotkały się z reakcją od razu. Patrzyła mu w oczy, mając wrażenie, że serce przestaje bić, oddech zamiera w płucach. Trwało to ledwie sekundy, może tyle, co mrugnięcie, ale jej zdawało się ciągnąć niemiłosiernie. Obdarło ją z lichej pewności siebie, sprawiło, że chciała się cofnąć i ukryć zranienie, które stworzyła bujna wyobraźnia. Nie zdążyła, na całe szczęście, nawet nie drgnęła. Przymknęła powieki, kiedy ich usta zetknęły się lekko, jakby nieśmiało. Ledwie w muśnięciu, znaczącym więcej niż najbardziej namiętne pocałunki. Czuła dłonie natarczywie sunące po ciele, odnajdujące swe miejsce pod kurtką. Dłoń, którą pozostawiła na jego szyi, przesunęła na kark, a krótkie paznokcie z wyczuciem drażniły skórę. Drugą ułożyła na męskim barku, kiedy poczuła, jak traci grunt pod nogami, nie spięła się ze zmiany położenia. Ufała mu, wiedziała, że w jego ramionach nie spotka jej krzywda i cokolwiek zamierzał, zdawała się na niego. W tej krótkiej chwili pochyliła głowę, składając pocałunek na jego szyi. Czubkiem języka przesunęła po wrażliwej skórze, wiedząc, że w tej chwili chłód domu i gorący oddechy będą jej sprzymierzeńcem.
Utkwiła w nim spojrzenie, kiedy poczuła pod ciałem miękką sofę. Wyplątała ręce z rękawów kurtki, wzdrygając się odrobinę w reakcji na zimno, które zdawało się kąsać każdy skrawek odsłoniętej skóry. Dotąd nie czuła tak niskiej temperatury. Ciemne oczy teraz, były wręcz czarne, gdy gotujące się emocje pogrążyły je w mroku, takim jak ten, który otaczał ich w salonie. Patrzyła, jak klęknął na ziemi, czuła zimne dłonie muskające kostkę, pozbywające się materiału otulającego smukłe nogi. Czyżby znów łamali zasady? Ponownie szargali reguły, lecz nikt nie mógł ich z tego rozliczyć. Cokolwiek chciał zrobić James, nie mogło spotkać się z dezaprobatą.- Jimmy.- cichy szept, jedno słowo, jego imię i nic więcej. Płytki oddech ugrzązł w gardle, kiedy gorące usta zetknęły się ze skórą. Przygryzła wargę, mimowolnie spięła mięśnie, gdy te znajome usta zatrzymały się na wysokości kolana i planowały dalszą drogę, jeszcze jej nieznaną. Palce zacisnęły się mocno na materiale sukienki, na jego nadmiarze, rozlewającym się wokół ud. Zamknęła oczy, zacisnęła powieki, odbierając jeden ze zmysłów, by chłonąć więcej. Wyciągnęła dłoń, wsunęła smukłe palce w ciemne włosy chłopaka, kiedy bez zastanowienia robił, co tylko chciał. Poddawała się temu dotykowi, każdemu gestowi, rozpadała się niekontrolowanie i bezwiednie. Ale należała do niego, była tylko i wyłącznie jego. Dlatego nie zamierzała wzbraniać się przed niczym, odtrącać bliskości, jaką ją raczył czy gorąca, które rozchodziło się po ciele. Otworzyła oczy, gdy poczuła, jak zadrżał. Powoli przeniosła dłoń na jego podbródek i uniosła głowę ku sobie, by pochylić się nad nim. Naparła na jego usta, pocałunek niósł ze sobą pożądanie, które gotowało się w niej. Nie przywykła, aby jedynie brać, a już zwłaszcza nie od niego. Mogła dać mu, co tylko chciał, co tylko potrafiła.
Weź coś dla siebie, weź coś więcej. Masz do tego prawo, proszę.
Później stąd pójdziemy, znikniemy, ale nie zapomnimy.
| zt x2
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 01.01.
Wstał z tak bolącą głową jakby w nocy wypił chociaż z połowę dostępnego im alkoholu, a przecież było to dalekie od prawdy. Jego kac nie był jednak spowodowany procentami. Usiadł opierając się plecami o ścianę za sobą, aby przetrzeć zmęczone oczy i wsłuchać się w odgłosy domu. Nie był pierwszą osobą na nogach. Zwalczając siły grawitacji wypełznął z piduch, żeby uznać dopiero teraz, że spanie w ubraniu było jednak złym pomysłem. Ziewnął przeciągle próbując rozciągnąć obolałe ciało, jego uwagę jednak przykuł widok za oknem. Podszedł wyżej odsuwając zasłony, a głowa rozbolała go momentalnie jeszcze bardziej. Sheila i Marcel. Obserwował jak razem wracają do domu idąc trzymając się za ręce z plączącym im się pod nogami Marsem. Zdradliwe ukłucie w piersi znów się pojawiło, a jego dłoń kolejny raz zacisnęła się w pięść, nie ze złości jednak tym razem, a z bezradności. Był zazdrosny. I to okropnie zazdrosny. Tak zazdrosny, że to aż bolało, tak zazdrosny, że miał ochotę krzyczeć, tak zazdrosny, że chciał odwrócić wzrok, bo nie mógł na to dłużej patrzeć, ale jednocześnie wciąż się w nich wpatrywał w duchu życząc, żeby to był on. Sheila miała jednak rację. Nie miał prawa być zazdrosnym, nie byli razem, nie poprosił jej o chodzenie, ani o... Rozmowa z Jamesem wróciła do niego jak uderzenie w policzek. Miał nadzieję, że chłopak o niej zapomniał. Nie dlatego, że żałował jakichkolwiek wypowiedzianych przez siebie słów. Mówił szczerze. Po prostu, to z Sheilą powinien był najpierw porozmawiać. Teraz. Natychmiast. Kiedy jednak odwrócił się od okna przypomniał sobie też i inne słowa - Sheili, Marcela i Steffena. Najpierw będzie musiał pomówić z blondynem. Wyjaśnić kilka spraw.. sam nie wiedział co chciał mu powiedzieć. Przeprosić tak jak sugerowała Sheila? Było mu przykro, że tak go potraktował na własnej imprezie urodzinowej, że w ogóle się z nim pokłócił, bo o zgrozo, darzył go sympatią. Ale nie miał najmniejszego zamiaru przepraszać go za to co powiedział. W jego oczach Marcel wciąż zachował się źle, nieodpowiednio. Chciał wiedzieć. Chciał znać jego plany wobec Sheili jeśli takie posiadał. Zastanawiał się też czy w ogóle przeprosił dziewczynę za swoje wczorajsze zachowanie... No chyba, że nie miał za co przepraszać. Jakby było mi źle, to bym przecież powiedziała Marcelowi. Odczekał chwilę chcąc złapać kilka oddechów i upewnić się, że Sheili nie było obok Marcela. Musieli załatwić to sami. Po męsku. Zresztą, nie chciał znów jej sprawić przykrości, jeśli ich rozmowa miałaby jednak przerodzić się znów w kłótnie, czego wolał uniknąć! Ale i nie wykluczał. Wyglądnął na schody widząc jak dziewczyna kieruje się do kuchni skąd dobiegały też inne głosy, po czym podszedł do chłopaka zostawionego w tyle, który właśnie miał zamiar ściągnąć z siebie wierzchnią odzież. - Możemy porozmawiać? - Zapytał go od razu chwytając za kurtkę, którą założył na siebie, po czym zerkając w kierunku Marcela, żeby upewnić się, że ten idzie za nim, wyszedł przed dom. Rozgrzane jeszcze ciało napotkało chłód poranka, a jego ogarnął dreszcz. Odszedł kawałek, żeby upewnić się, że żadne wścibskie oko nie będzie ich obserwować, po czym odwrócił się do chłopaka wsadzając ręce do kieszeni kurtki.
kontynuujemy w szafce / zt
Wstał z tak bolącą głową jakby w nocy wypił chociaż z połowę dostępnego im alkoholu, a przecież było to dalekie od prawdy. Jego kac nie był jednak spowodowany procentami. Usiadł opierając się plecami o ścianę za sobą, aby przetrzeć zmęczone oczy i wsłuchać się w odgłosy domu. Nie był pierwszą osobą na nogach. Zwalczając siły grawitacji wypełznął z piduch, żeby uznać dopiero teraz, że spanie w ubraniu było jednak złym pomysłem. Ziewnął przeciągle próbując rozciągnąć obolałe ciało, jego uwagę jednak przykuł widok za oknem. Podszedł wyżej odsuwając zasłony, a głowa rozbolała go momentalnie jeszcze bardziej. Sheila i Marcel. Obserwował jak razem wracają do domu idąc trzymając się za ręce z plączącym im się pod nogami Marsem. Zdradliwe ukłucie w piersi znów się pojawiło, a jego dłoń kolejny raz zacisnęła się w pięść, nie ze złości jednak tym razem, a z bezradności. Był zazdrosny. I to okropnie zazdrosny. Tak zazdrosny, że to aż bolało, tak zazdrosny, że miał ochotę krzyczeć, tak zazdrosny, że chciał odwrócić wzrok, bo nie mógł na to dłużej patrzeć, ale jednocześnie wciąż się w nich wpatrywał w duchu życząc, żeby to był on. Sheila miała jednak rację. Nie miał prawa być zazdrosnym, nie byli razem, nie poprosił jej o chodzenie, ani o... Rozmowa z Jamesem wróciła do niego jak uderzenie w policzek. Miał nadzieję, że chłopak o niej zapomniał. Nie dlatego, że żałował jakichkolwiek wypowiedzianych przez siebie słów. Mówił szczerze. Po prostu, to z Sheilą powinien był najpierw porozmawiać. Teraz. Natychmiast. Kiedy jednak odwrócił się od okna przypomniał sobie też i inne słowa - Sheili, Marcela i Steffena. Najpierw będzie musiał pomówić z blondynem. Wyjaśnić kilka spraw.. sam nie wiedział co chciał mu powiedzieć. Przeprosić tak jak sugerowała Sheila? Było mu przykro, że tak go potraktował na własnej imprezie urodzinowej, że w ogóle się z nim pokłócił, bo o zgrozo, darzył go sympatią. Ale nie miał najmniejszego zamiaru przepraszać go za to co powiedział. W jego oczach Marcel wciąż zachował się źle, nieodpowiednio. Chciał wiedzieć. Chciał znać jego plany wobec Sheili jeśli takie posiadał. Zastanawiał się też czy w ogóle przeprosił dziewczynę za swoje wczorajsze zachowanie... No chyba, że nie miał za co przepraszać. Jakby było mi źle, to bym przecież powiedziała Marcelowi. Odczekał chwilę chcąc złapać kilka oddechów i upewnić się, że Sheili nie było obok Marcela. Musieli załatwić to sami. Po męsku. Zresztą, nie chciał znów jej sprawić przykrości, jeśli ich rozmowa miałaby jednak przerodzić się znów w kłótnie, czego wolał uniknąć! Ale i nie wykluczał. Wyglądnął na schody widząc jak dziewczyna kieruje się do kuchni skąd dobiegały też inne głosy, po czym podszedł do chłopaka zostawionego w tyle, który właśnie miał zamiar ściągnąć z siebie wierzchnią odzież. - Możemy porozmawiać? - Zapytał go od razu chwytając za kurtkę, którą założył na siebie, po czym zerkając w kierunku Marcela, żeby upewnić się, że ten idzie za nim, wyszedł przed dom. Rozgrzane jeszcze ciało napotkało chłód poranka, a jego ogarnął dreszcz. Odszedł kawałek, żeby upewnić się, że żadne wścibskie oko nie będzie ich obserwować, po czym odwrócił się do chłopaka wsadzając ręce do kieszeni kurtki.
kontynuujemy w szafce / zt
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14.02
Przygotowanie drugiej paczki, większej, ale też bardziej praktycznej niż uczuciowej, zajęło jej znacznie więcej czasu, dlatego musiała rozpocząć wkrótce po pierwszym (i koszmarnym) spotkaniu z rodziną Thomasa. Zdawała sobie sprawę, że prezenty nijak nie będą w stanie zadośćuczynić strachu, na który ich nieopatrznie naraziła, ale kimże by była, gdyby choć nie spróbowała ocieplić swojego wizerunku i pokazać, że jej intencje są szczere? Płakać jej się chciało na samą myśl o tym, że mogą już nigdy nie być w stanie się dogadać, ale brała się w garść, wytrwale szydełkując i planując. Posłała już listy z przeprosinami, a choć otrzymała odpowiedź od Sheili i Jamesa, były one w oczywisty sposób pełne niepewności i - cóż - gniewu. Przynajmniej ze strony młodszego brata Thomasa. Liczyła na to, że będą mogli spotkać się i wyjaśnić sobie pewne sprawy, ale choć zostawiła mu kartkę z datami swoich dyżurów w lecznicy, jak dotąd się nie pojawił. Próbowała udawać, że ją to nie gryzie i przekonywać samą siebie, że pewnie nie miał czasu albo potrzebował czasu na zastanowienie.
Tak czy siak, Walentynki wydawały jej się idealną okazją do ofiarowania rodzinie Doe odrobiny swojego serca - nie miała już co prawda najładniejszych włóczek, musiała korzystać z tych mniej przez siebie lubianych, szarawych, brunatnych, ciemnych, ale dodawała do nich jaśniejsze akcenty, prując złote nitki ze starych firan i wykorzystując do końca resztki kordonków, które kiedyś otrzymała w prezencie od Trixie. To właśnie dzięki tej ciężkiej wieczornej pracy przy niczego nie spodziewającej się rodzinie (ostatecznie, zdążyli już przyzwyczaić się do widoku dziergającej przy kominku Kerstin) powstały cztery wspaniałe swetry. Nie była przekonana, czy nie będą odrobinę za duże na każdego z obdarowanych, ale wolała dodać więcej materiału niż przypadkiem zapakować coś zbyt wąskiego i ciasnego, by dało się to nosić. Workowate swetry w kolorach brązu może nie były ostatnim krzykiem mody, ale w zimie na pewno się przydadzą, taką miała nadzieję. Do prezentu zapakowanego w stary karton dorzuciła dużą paczkę płatków owsianych i dwa pstrągi wędzone w słoiku. Żeby dopełnić dzieła szczerości i ofiarności musiała jeszcze tylko podjąć ostatnią, najtrudniejszą z decyzji.
Z kurnika wyrwała odrobinkę suchego siana, nie tyle, by narazić swoje kochane kurki na mróz, ale dość, żeby osypać nim dno kolejnego pudła, w którym nożykiem wydrążyła małe dziury. Troskliwie złapała w ramiona ufną i spokojną kurę, swoją kochaną samotniczkę i złożyła ją w pudełku z garścią suchego ziarna, a potem zamknęła je od góry i przełknęła łzę.
Teraz wszystko było gotowe i mogła podejść z wielką paczką pod aktualny dom rodziny Doe, aby zakraść się i zostawić ją pod drzwiami. Zastanawiała się, czy zapukać, ale nie była pewna, czy zdąży wtedy uciec. Na pewno ktoś wkrótce otworzy, czy nie tak? A kurka miała czym oddychać i miała ziarno i sianko, wytrzyma.
Na odchodnym przytknęła dwa palce do ust i położyła je na pudle.
Żegnaj, skarbie.
Trafiasz w dobre ręce.
/zt, ale chyba aktywowałam Cave Inimicum
Otóż, pod drzwiami zostawiam pudło z dziurami, ziarnem i sianem oraz jedną kurą z mojego wyposażenia, na pudle kredą napisano duże "MAM NA IMIĘ NIRA".
W drugim pudle, mniejszym, znajduje się 400 g płatków owsianych i dwa wędzone pstrągi z wyposażenia Gabriela, cztery swetry, a na szczycie list:
Dodatkowy opis:
Sweter Jamesa - Jest ciemnobrązowy z żółtymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, żółte J
Sweter Sheili - Jest brudnożółty z brązowymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, brązowe S
Sweter Thomasa - Jest ciemnoszary z żółtymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, żółte T, a wokół litery serduszka wszyte cienką złotą nitką
Sweter Marcela - Jest brudnożółty z szarymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, szare M
Wszystkie swetry są gryzące, ze słabej jakości materiału, ale bardzo ciepłe i prawdopodobnie o rozmiar za duże, ale zrobione z Miłością
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przygotowanie drugiej paczki, większej, ale też bardziej praktycznej niż uczuciowej, zajęło jej znacznie więcej czasu, dlatego musiała rozpocząć wkrótce po pierwszym (i koszmarnym) spotkaniu z rodziną Thomasa. Zdawała sobie sprawę, że prezenty nijak nie będą w stanie zadośćuczynić strachu, na który ich nieopatrznie naraziła, ale kimże by była, gdyby choć nie spróbowała ocieplić swojego wizerunku i pokazać, że jej intencje są szczere? Płakać jej się chciało na samą myśl o tym, że mogą już nigdy nie być w stanie się dogadać, ale brała się w garść, wytrwale szydełkując i planując. Posłała już listy z przeprosinami, a choć otrzymała odpowiedź od Sheili i Jamesa, były one w oczywisty sposób pełne niepewności i - cóż - gniewu. Przynajmniej ze strony młodszego brata Thomasa. Liczyła na to, że będą mogli spotkać się i wyjaśnić sobie pewne sprawy, ale choć zostawiła mu kartkę z datami swoich dyżurów w lecznicy, jak dotąd się nie pojawił. Próbowała udawać, że ją to nie gryzie i przekonywać samą siebie, że pewnie nie miał czasu albo potrzebował czasu na zastanowienie.
Tak czy siak, Walentynki wydawały jej się idealną okazją do ofiarowania rodzinie Doe odrobiny swojego serca - nie miała już co prawda najładniejszych włóczek, musiała korzystać z tych mniej przez siebie lubianych, szarawych, brunatnych, ciemnych, ale dodawała do nich jaśniejsze akcenty, prując złote nitki ze starych firan i wykorzystując do końca resztki kordonków, które kiedyś otrzymała w prezencie od Trixie. To właśnie dzięki tej ciężkiej wieczornej pracy przy niczego nie spodziewającej się rodzinie (ostatecznie, zdążyli już przyzwyczaić się do widoku dziergającej przy kominku Kerstin) powstały cztery wspaniałe swetry. Nie była przekonana, czy nie będą odrobinę za duże na każdego z obdarowanych, ale wolała dodać więcej materiału niż przypadkiem zapakować coś zbyt wąskiego i ciasnego, by dało się to nosić. Workowate swetry w kolorach brązu może nie były ostatnim krzykiem mody, ale w zimie na pewno się przydadzą, taką miała nadzieję. Do prezentu zapakowanego w stary karton dorzuciła dużą paczkę płatków owsianych i dwa pstrągi wędzone w słoiku. Żeby dopełnić dzieła szczerości i ofiarności musiała jeszcze tylko podjąć ostatnią, najtrudniejszą z decyzji.
Z kurnika wyrwała odrobinkę suchego siana, nie tyle, by narazić swoje kochane kurki na mróz, ale dość, żeby osypać nim dno kolejnego pudła, w którym nożykiem wydrążyła małe dziury. Troskliwie złapała w ramiona ufną i spokojną kurę, swoją kochaną samotniczkę i złożyła ją w pudełku z garścią suchego ziarna, a potem zamknęła je od góry i przełknęła łzę.
Teraz wszystko było gotowe i mogła podejść z wielką paczką pod aktualny dom rodziny Doe, aby zakraść się i zostawić ją pod drzwiami. Zastanawiała się, czy zapukać, ale nie była pewna, czy zdąży wtedy uciec. Na pewno ktoś wkrótce otworzy, czy nie tak? A kurka miała czym oddychać i miała ziarno i sianko, wytrzyma.
Na odchodnym przytknęła dwa palce do ust i położyła je na pudle.
Żegnaj, skarbie.
Trafiasz w dobre ręce.
/zt, ale chyba aktywowałam Cave Inimicum
Otóż, pod drzwiami zostawiam pudło z dziurami, ziarnem i sianem oraz jedną kurą z mojego wyposażenia, na pudle kredą napisano duże "MAM NA IMIĘ NIRA".
W drugim pudle, mniejszym, znajduje się 400 g płatków owsianych i dwa wędzone pstrągi z wyposażenia Gabriela, cztery swetry, a na szczycie list:
Przeczytaj Kerstin Tonks, 14 luty
Kochani Sheilo, Jamesie, Marcelu, pragnę z okazji Walentynek życzyć Wam zdrowia, pomyślności, bezpieczeństwa i miłości z każdej ze stron. Kochająca rodzina i prawdziwa przyjaźń są najwspanialszym darem.
Kerry
Kerry
Dodatkowy opis:
Sweter Jamesa - Jest ciemnobrązowy z żółtymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, żółte J
Sweter Sheili - Jest brudnożółty z brązowymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, brązowe S
Sweter Thomasa - Jest ciemnoszary z żółtymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, żółte T, a wokół litery serduszka wszyte cienką złotą nitką
Sweter Marcela - Jest brudnożółty z szarymi paskami na rękawkach przy nadgarstkach i wokół szyi, na przodzie ma wyszyte duże, szare M
Wszystkie swetry są gryzące, ze słabej jakości materiału, ale bardzo ciepłe i prawdopodobnie o rozmiar za duże, ale zrobione z Miłością
[bylobrzydkobedzieladnie]
Mimo wszystko rzadko wchodził do tego domu jak do siebie, pozostawiając przyjaciołom strzępy prywatności, choć dom, który zamieszkiwali, nie należał wcale do nich; tym razem było inaczej, nie interesowało go, kto był w środku. James pracował, a reszta? Dziewczyny nie musiały o niczym wiedzieć, Thomas - na Thomasa był prawdziwie wściekły. Dlaczego zaufał mu na tyle, by powiedzieć tamtej nocy prawdę? Robił w życiu to, co wydawało mu się słuszne, kierował się sercem, a w tamtej konkretnej chwili wydawało mu się, że słusznie będzie nie ukrywać przed nimi gorzkiej prawdy. Przed nimi wszystkimi, mieli ją przyjąć, zaopiekować się nią. Minęło ledwie kilka dni. Kilka. A Thomas zaczął wypisywać listy do obcych sobie ludzi - i to za jego plecami. Od momentu, w którym dostał do rąk korespondencję od Skamandera, zadawał sobie pytanie dlaczego - i chyba mniej bolesna byłaby świadomość, że popełnił błąd, że ścigali ich po śladach, które przeoczył, których nie potrafił dostrzec, niż że Thomas Doe znowu zdradził. Czy naprawdę prosił go o tak wiele? Z listów Samuela wynikało, że nikt nie siedział jej na ogonie. Oczywiście, że nie - przecież o to zadbał. Nie mówiłby im, że było inaczej, gdyby się w tym wcześniej nie upewnił. Czy mieli jakiekolwiek powody podważać jego słowa? A jeśli mieli, dlaczego nie potrafili tego powiedzieć mu tego prosto w twarz? Thomas Doe grał w niebezpieczną grę, a Marcel nie rozumiał jej zasad - ale tę partę rozgrywali wspólnie po raz ostatni. Cokolwiek najstarszy z Doe chciał osiągnąć, wiedział, że nie może mu na to pozwolić. Nie kosztem Celine.
Niewielu rzeczy nie potrafił puścić w niepamięć. Był w stanie wybaczyć wiele, każdą krzywdę zadaną sobie. Ale nie krzywdę zadaną Celine. Nie mógł wiedzieć, do kogo Thomas porozsyłał te listy, a jego słowo przestało dla niego cokolwiek znaczyć w momencie, w którym dowiedział się o jego braterskiej zdradzie od Zakonu Feniksa. Thomas doskonale wiedział, że Marcel do niego należał. Doskonale wiedział, że był w kontakcie z tymi ludźmi. Więc - dlaczego chciał rozegrać to na własnych zasadach? Co próbował w ten sposób ugrać? Dlaczego to przed nim ukrywał? Nie było żadnej racjonalnej potrzeby, dla której Thomas musiałby donieść Skamanderowi - Skamanderowi z listów gończych! Chciał zgarnąć za niego nagrodę? Był pewien, że nie o Celine tutaj chodzilo, a o Skamandera - Doe najwyraźniej próbował zmanipulować doświadczonego aurora. Nigdy nie posądzałby go o sukces, więc o rozmowę ze Skamanderem był spokojny. Wszystko pozostałe - budziło narastający niepokój.
Od tamtego dnia płynęła w nich ta sama krew. Na mocy przysięgi, którą złożył Jamesowi. Ale byłby - był - naiwny, sądząc, że dla Thomasa znaczyło to cokolwiek.
Przez ramię miał przerzuconą torbę, zebranie jej zajęło mu dużo czasu. Z Demelzą nie było ostatnio łatwo się skontaktować, a wszystko zostawił u niej. Nie spodziewała się gości, obiecał jej odpowiedzi. Za jakiś czas, kiedy wszystko wróci do normy. Kiedy Celine uzna, że jest na to gotowa. Nie zamierzał przecież decydować za nią - w niczym. W niczym, co nie dotyczyło w tym momencie jej bezpieczeństwa. Nie była do końca sobą. Nie mógł wiedzieć, czy kiedykolwiek jeszcze - znów będzie sobą. Na białą, choć poszarzałą koszulę zarzuconą miał letnią kurtkę, kaszkiet opuszczony na czoło przysłaniał nieznacznie jego twarz; nie mógł mieć pewności, czy go tutaj nie śledzą, czy dom nie znajduje się już pod obserwacją.
- Celia? - zawołał, cicho, nie chcąc jej spłoszyć nagłym nadejściem. Powinna być w pokoju, który jej tutaj użyczyli. Powoli wsunął się do środka, nie próbując być cicho. Zaskoczenie nie było jej teraz potrzebne. Potrzebowała spokoju. Stabilizacji. To dlatego był taki wściekły - tutaj go nie dostanie. Znów musiała uciekać. Znów była zagrożona. Jak miał to rozegrać, żeby tego nie odczuła? - Celia, jesteś? - Przez drugie ramię przewieszony miał płaszcz, pożyczył go od jednej z cyrkówek. Miała podobną sylwetkę do Celine, do tego, jak ją zapamiętał. Dziś była chudsza. Zbyt chuda. Materiał będzie na niej wisiał, ale to dobrze, głęboki kaptur zakryje twarz. - Daj mi rękę - poprosił, pomijając powitanie, nie było na to czasu. - Pozwól - poprosił znów, chcąc okryć jej ramiona przyniesionym płaszczem. Przecież wiedział, że nie miała tu nic swojego: to był kradziony dom, a ona dopiero co opuściła Tower. - Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Robiłem, co mogłem - Żeby się pośpieszyć. Żeby zdobyć wszystko, co dla ciebie zachowałem. - Musimy iść, Celine. Wyjaśnię ci po drodze, musimy stąd odejść. Pożegnasz się później, dobrze? - Brzydziła go sama myśl, że mogłaby spojrzeć Thomasowi w oczy, uścisnąć jego rękę. Nie miała mu za co dziękować.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przed domem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot