Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Opuszczona portiernia
Strona 22 z 23 • 1 ... 12 ... 21, 22, 23
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona portiernia
Opuszczona portiernia jest ulokowanym tuż obok bramy dwupiętrowym budynkiem, z którego rozciąga się doskonały widok zarówno na cały plac i magazyny, jak i na otaczającą ten przybytek okolicę. Nietrudno więc dostrzec stąd ewentualne zagrożenie, zwłaszcza podczas nocnych eskapad lub poszukiwania kryjówek.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
/z szafki
Zwyciężył, zdecydowanie. Publiczność krzyczała i biła brawo, a on sam wciąż stał prosto na nogach, nie mając nawet mroczków przed oczyma. Nie pamiętał, kiedy skończył ostatnio walkę na pięści w tak dobrym stanie - pobolewały go tylko tors i brzuch, ale znał wszystkie odcienie bólu i po lekcji otrzymanej od Frances umiał rozpoznać, że nie potrzebuje natychmiastowej pomocy. A jeśli kręciło mu się w głowie, to jedynie z emocji. Serce biło mu szybko, napędzane gniewem i adrenaliną, ale walka się już skończyła, wściekłość zaczęła słabnąć. Daniel zerknął na swoje zakrwawione pięści - bandaż ochronił go od własnych skaleczeń, ale widział na dłoniach krew przeciwnika. Przesunął wzrokiem na zmasakrowanego i nieprzytomnego Kaia i zamrugał gwałtownie, chcąc odegnać wspomnienie bogina z pewnej kuchni i chcąc zdławić narastający w nim głos rozsądku. Bo przecież nie wyrzutów sumienia, ta gorycz w ustach to na pewno nie wyrzuty sumienia. Był zły na Kaia, to wszystko. Clearwater sam się w to wplątał, wpychając się na wydarzenie nie dla takich jak on, psując mu humor i odbierając radość z wygranej. Wroński znał smak zwycięstwa, zwłaszcza na ulicznych arenach. Powinien być teraz upojony radością i adrenaliną, powinien z niecierpliwością wyczekiwać kolejnej walki, powinien czuć się żywy.
Czuł pustkę.
Nie mógł nawet powiedzieć Kaiowi "a nie mówiłem", bo ten mięczak zemdlał. Grrr.
Nic mu nie będzie, biłem tak żeby go nie uszkodzić - pocieszył się bez przekonania, a potem oderwał wzrok od brata Maeve i skierował się w stronę Botta.
-Ten mój przeciwnik... ogarnął sobie transport i leczenie? - upewnił się, choć wcale nie powinno go to obchodzić. Dopiero otrzymawszy potwierdzenie od Matta bądź kogokolwiek innego, ruszył na trybuny aby przyjrzeć się kolejnym turom i ocenić przyszłych przeciwników. Ku jego zdziwieniu, zobaczył zwycięstwo elegancika, przegraną Goyle'a i Keata dzielnie podskakującego jakiemuś mocarnemu marynarzowi. Usiłował ekscytować się innymi walkami, ale jego myśli wciąż błądziły gdzieś indziej - ilekroć się dekoncentrował, wyobraźnia zabierała go przed kominek w pewnym domku letniskwym. W końcu zacisnął ze wściekłością pięści i ruszył ku Parszywemu Pasażerowi. Da barmance napiwek, żeby upewniła się, czy brat roku wróci jutro do domu w jednym kawałku.
/zt
Zwyciężył, zdecydowanie. Publiczność krzyczała i biła brawo, a on sam wciąż stał prosto na nogach, nie mając nawet mroczków przed oczyma. Nie pamiętał, kiedy skończył ostatnio walkę na pięści w tak dobrym stanie - pobolewały go tylko tors i brzuch, ale znał wszystkie odcienie bólu i po lekcji otrzymanej od Frances umiał rozpoznać, że nie potrzebuje natychmiastowej pomocy. A jeśli kręciło mu się w głowie, to jedynie z emocji. Serce biło mu szybko, napędzane gniewem i adrenaliną, ale walka się już skończyła, wściekłość zaczęła słabnąć. Daniel zerknął na swoje zakrwawione pięści - bandaż ochronił go od własnych skaleczeń, ale widział na dłoniach krew przeciwnika. Przesunął wzrokiem na zmasakrowanego i nieprzytomnego Kaia i zamrugał gwałtownie, chcąc odegnać wspomnienie bogina z pewnej kuchni i chcąc zdławić narastający w nim głos rozsądku. Bo przecież nie wyrzutów sumienia, ta gorycz w ustach to na pewno nie wyrzuty sumienia. Był zły na Kaia, to wszystko. Clearwater sam się w to wplątał, wpychając się na wydarzenie nie dla takich jak on, psując mu humor i odbierając radość z wygranej. Wroński znał smak zwycięstwa, zwłaszcza na ulicznych arenach. Powinien być teraz upojony radością i adrenaliną, powinien z niecierpliwością wyczekiwać kolejnej walki, powinien czuć się żywy.
Czuł pustkę.
Nie mógł nawet powiedzieć Kaiowi "a nie mówiłem", bo ten mięczak zemdlał. Grrr.
Nic mu nie będzie, biłem tak żeby go nie uszkodzić - pocieszył się bez przekonania, a potem oderwał wzrok od brata Maeve i skierował się w stronę Botta.
-Ten mój przeciwnik... ogarnął sobie transport i leczenie? - upewnił się, choć wcale nie powinno go to obchodzić. Dopiero otrzymawszy potwierdzenie od Matta bądź kogokolwiek innego, ruszył na trybuny aby przyjrzeć się kolejnym turom i ocenić przyszłych przeciwników. Ku jego zdziwieniu, zobaczył zwycięstwo elegancika, przegraną Goyle'a i Keata dzielnie podskakującego jakiemuś mocarnemu marynarzowi. Usiłował ekscytować się innymi walkami, ale jego myśli wciąż błądziły gdzieś indziej - ilekroć się dekoncentrował, wyobraźnia zabierała go przed kominek w pewnym domku letniskwym. W końcu zacisnął ze wściekłością pięści i ruszył ku Parszywemu Pasażerowi. Da barmance napiwek, żeby upewniła się, czy brat roku wróci jutro do domu w jednym kawałku.
/zt
Self-made man
Gdzieś pomiędzy jawą a snem (nie był nawet pewien, która to która), miał kilka dziwnych wizji. Nie, nie chodziło o te wieszcze przewidywania. Obrazy przewijające się, jak filmowe klatki, o których kiedyś, przypadkiem usłyszał. I wcale nie zwiastujące końca życia. Sceny, których kiedyś był świadkiem. Obserwatorem. I uczestnikiem. Słowa, które wypowiedział, działania, których się podjął i przede wszystkim, tak dziwnie klarowne - konsekwencje. A wszystko to w ciągu jednego, ostatecznego uderzenia, która zwaliło go z nóg i objęło ciemnością.
Upadł na wilgotną i zapewne paskudnie brudną posadzkę. Słodko metaliczna woń, która rozlała się na zmysły nie zwiastowała niczego dobrego. Po prostu ciemność. Żadnej lekcji. I ginące w szumie głosów słowa Wrońskiego, zakończone - co było całkiem przewidywalne - jego krzywym uśmiechem. Ostatnią prowokacją, którą zaserwował swemu przeciwnikowi. To Kai padł nieprzytomny. Przegrał podziemną bójkę. A mimo to, na sam koniec, nie czuł żadnej emocji. Nawet wzgardy, która cisnęła się na cały pojedynek. Zakończył starcie zmasakrowany, niemal dosłownie. Ale ból nie miał do niego dostępu, gdy padał na podłogę. Wiedział przecież, że ktoś ściągnie jego ciało z ringu i dostarczy do przygotowanych na tę okazję, magicznych medyków. Nie wiedział co prawda, gdzie właściwe miał się obudzić, ale były to kwestie totalnie nieistotne. Słodka ciemność miała ukoić wszystkie zmysły i obudzić dopiero później. Zapewne potęgując bolesne doznania, ale i to nie miało znaczenia.
Znikał chaos wrzasków, umykały rzucane ku niemu słowa. Powinien być zły, że przegrał. Ale nie otrzymał nic, ponad pustkę. Ani odprężenia, ani wibrującej złości. Nic. Jedyne o czym pamiętał, to fakt utraty kilku galeonów, które musiał nadrobić w pracy. I zdecydowanie, mimo wielu naleciałości, nie mógł pozwolić, by siostra dowiedziała się o jego eskapadzie. A właściwie - eskapadach. Cokolwiek mówił ten nokturnowy hipokryta, nie miał najmniejszych powodów, do rezygnacji. Wałki były tym, co pozwalalo mu oderwać się od chaosu rzeczywistości. Nie liczyła się wygrana. Nie obchodziła porażka. Po prostu lubił walczyć. I nie myśleć o szaleństwie rozgrywającej się rzeczywistości.
Izt
Upadł na wilgotną i zapewne paskudnie brudną posadzkę. Słodko metaliczna woń, która rozlała się na zmysły nie zwiastowała niczego dobrego. Po prostu ciemność. Żadnej lekcji. I ginące w szumie głosów słowa Wrońskiego, zakończone - co było całkiem przewidywalne - jego krzywym uśmiechem. Ostatnią prowokacją, którą zaserwował swemu przeciwnikowi. To Kai padł nieprzytomny. Przegrał podziemną bójkę. A mimo to, na sam koniec, nie czuł żadnej emocji. Nawet wzgardy, która cisnęła się na cały pojedynek. Zakończył starcie zmasakrowany, niemal dosłownie. Ale ból nie miał do niego dostępu, gdy padał na podłogę. Wiedział przecież, że ktoś ściągnie jego ciało z ringu i dostarczy do przygotowanych na tę okazję, magicznych medyków. Nie wiedział co prawda, gdzie właściwe miał się obudzić, ale były to kwestie totalnie nieistotne. Słodka ciemność miała ukoić wszystkie zmysły i obudzić dopiero później. Zapewne potęgując bolesne doznania, ale i to nie miało znaczenia.
Znikał chaos wrzasków, umykały rzucane ku niemu słowa. Powinien być zły, że przegrał. Ale nie otrzymał nic, ponad pustkę. Ani odprężenia, ani wibrującej złości. Nic. Jedyne o czym pamiętał, to fakt utraty kilku galeonów, które musiał nadrobić w pracy. I zdecydowanie, mimo wielu naleciałości, nie mógł pozwolić, by siostra dowiedziała się o jego eskapadzie. A właściwie - eskapadach. Cokolwiek mówił ten nokturnowy hipokryta, nie miał najmniejszych powodów, do rezygnacji. Wałki były tym, co pozwalalo mu oderwać się od chaosu rzeczywistości. Nie liczyła się wygrana. Nie obchodziła porażka. Po prostu lubił walczyć. I nie myśleć o szaleństwie rozgrywającej się rzeczywistości.
Izt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Piracina równie mocna była w gębie, co w pięściach. W pewnym momencie przestał już zwracać uwagę na to, co złotozęby mówi, wizja wspólnej podróży po skarb zeszła na drugi plan, kiedy oberwał najpierw w szczękę (a może to była klatka piersiowa?), a potem ten skurwysyn wycelował w miejsce wielce wrażliwe. Ostatecznie do posadzki brudnej od swojej i jego, zresztą też, krwi przytulił się mocno, odpływając całkiem. Ale tak całkiem.
Dwóch rosłych porządkujących dźwignęło bezwładne cielsko, mało delikatnie, jak wór ziemniaków przerzucając go po prostu do tego kąta, gdzie całą resztę tych, co zgon zaliczyli. Po jakimś czasie ktoś chlusnął w nich wodą, na nie wszystkich to zadziałało, większość zbyt zmordowana była, żeby cokolwiek ich na nogi postawiło, ale Burroughs, charcząc i odkrztuszając coś na kształt zabarwionej krwią plwociny, wyłudził jeszcze kilka łyków wody - tym razem po to, by suszy w gardle się pozbyć.
- Ty, Jerry, działa ci tam wszystko? - jakimś cudem - choć w sumie cud niekoniecznie chyba był tu potrzebny - powieki całe miał krwią oblepione, z rozwalonego łuku brwiowego (kilkukrotnie?) wylało się jej sporo, w trakcie walki przez chwilę na jedno oko nie mógł patrzeć, teraz sobie to przypomniał, jak i inne niechlubne momenty, o których lepiej byłoby nie pamiętać całkiem.
Głos, natomiast, należał do tego typa, co się do jednej barmanki w Parszywym dostawiał albo wciąż dostawia (i nie przeszkadzało mu to też na Fili zerkać częściej, niż powinien); gościu pochylał się nad Keatem, rechocząc wesoło, a Burroughs w przypływie sił zamarzył sobie, że zerwie się i go do podobnego stanu doprowadzi. Był w stanie ruszyć ręką, ciężką, jakby ktoś w kamień ją zmienił.
- Jak skończyłeś, to pomóż mi się dostać do Dorothei - wymamrotał w końcu, zniekształcając wypowiadane słowa; czy to czasem nie on miał złote zęby do swojej kolekcji zgarnąć? Korsarz z uzębieniem Keata poradził sobie całkiem nieźle. - Odpali ci coś - na przykład szluga, a potem powiem jej, żeby z Parszywego kazała wykidajło cię na niedostatecznie zbity pysk wywalić. Za ten rechot mu się należało.
Burroughs, natomiast, chciał już tylko we względnie czystej pościeli zasnąć, co domem pachniała w taki sposób, w jaki w Jamie nigdy nie będzie to możliwe. Swoim opłakanym stanem zajmie się już jutro. Albo pozwoli zrobić to Boyle, dawno już ciotka nie miała okazji, by nad nim trochę ręce pozałamywać.
zt
Dwóch rosłych porządkujących dźwignęło bezwładne cielsko, mało delikatnie, jak wór ziemniaków przerzucając go po prostu do tego kąta, gdzie całą resztę tych, co zgon zaliczyli. Po jakimś czasie ktoś chlusnął w nich wodą, na nie wszystkich to zadziałało, większość zbyt zmordowana była, żeby cokolwiek ich na nogi postawiło, ale Burroughs, charcząc i odkrztuszając coś na kształt zabarwionej krwią plwociny, wyłudził jeszcze kilka łyków wody - tym razem po to, by suszy w gardle się pozbyć.
- Ty, Jerry, działa ci tam wszystko? - jakimś cudem - choć w sumie cud niekoniecznie chyba był tu potrzebny - powieki całe miał krwią oblepione, z rozwalonego łuku brwiowego (kilkukrotnie?) wylało się jej sporo, w trakcie walki przez chwilę na jedno oko nie mógł patrzeć, teraz sobie to przypomniał, jak i inne niechlubne momenty, o których lepiej byłoby nie pamiętać całkiem.
Głos, natomiast, należał do tego typa, co się do jednej barmanki w Parszywym dostawiał albo wciąż dostawia (i nie przeszkadzało mu to też na Fili zerkać częściej, niż powinien); gościu pochylał się nad Keatem, rechocząc wesoło, a Burroughs w przypływie sił zamarzył sobie, że zerwie się i go do podobnego stanu doprowadzi. Był w stanie ruszyć ręką, ciężką, jakby ktoś w kamień ją zmienił.
- Jak skończyłeś, to pomóż mi się dostać do Dorothei - wymamrotał w końcu, zniekształcając wypowiadane słowa; czy to czasem nie on miał złote zęby do swojej kolekcji zgarnąć? Korsarz z uzębieniem Keata poradził sobie całkiem nieźle. - Odpali ci coś - na przykład szluga, a potem powiem jej, żeby z Parszywego kazała wykidajło cię na niedostatecznie zbity pysk wywalić. Za ten rechot mu się należało.
Burroughs, natomiast, chciał już tylko we względnie czystej pościeli zasnąć, co domem pachniała w taki sposób, w jaki w Jamie nigdy nie będzie to możliwe. Swoim opłakanym stanem zajmie się już jutro. Albo pozwoli zrobić to Boyle, dawno już ciotka nie miała okazji, by nad nim trochę ręce pozałamywać.
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- No już, już, panowie, nie ma co się krzywić. Jeden interes plączący się wam pod nogami w zupełności wam na arenie wystarczy - żartuję widząc, jakie to miny odwalają oddając te różdżki na przechowanie mojemu wiernemu dzisiejszego wieczora pomagierowi. Co niektórzy podłączyli się parsknięciami rozbawienia pochwalając moje poczucie humoru po to by zaraz jednak spoważnieć i wyceniając spoglądać na śmiałków jak na wyścigowe charty. Bardzo dobrze.
Kolejne walki następowały po sobie. Nie zaskakiwało mnie zwycięstwo Dana. Sama walka była jednak przyjemna dla oka - choć krótka i przewidywalna miała w sobie coś satysfakcjonującego, jakiś taki pierwiastek gorliwej prywaty. Uśmiechnąłem się pod nosem zgodnie z umową zamierzając dopilnować by obudził się w Parszywym ze swoją różdżką obok. Byłem słowny i tego też zamierzałem pilnować - wszystkim to nam na przyszłość mogło się opłacić.
- Ooo... jaki ty troskliwy, Dan, jeszcze trochę i się zaraz roztopię - nie kryjąc rozbawienia dociekliwością Wrońskiego otoczyłem przyjacielskim geście obolałego czarodzieja ramieniem. Wiem, że żart był złośliwy. Zaraz pewnie mi odszczeknie lub zmrozi mnie spojrzeniem, lecz nie zamierzałem niczego żałować - Wszystko jak ta lala jest zorganizowane. Prosił by się nim zająć i oddelegować do parszywego to też tak będzie zrobione. Inny włos niż ten powyrywany przez ciebie z głowy mu nie spadnie. Słowo - zapewniam go bardziej na poważnie nie wnikając dlaczego się gościem interesował. Nie moja sprawa. Zostawiłem go zresztą zaraz samego sobie bo zbliżała się kolejne walki. Jedna z tych była dość rozczarowująca bo zwycięstwo zostało niemalże poddane, a druga przeciągnęła mnie, jak i widownię przez wszystkie możliwe stany emocjonalne - tak długa i wyniszczająca była. Koniec końców - wszyscy się spisali. Pozostawało mi na koniec dopilnować by wszyscy odzyskali z powrotem swoje różdżki, a potem zachęcić niespokojną gawędź do przeniesienia się do Parszywego w którym będą mogli dzielić się wrażeniami, pić piwo i żalić się na to ile na zakładach wygrali lub przegrali.
|zt!
Kolejne walki następowały po sobie. Nie zaskakiwało mnie zwycięstwo Dana. Sama walka była jednak przyjemna dla oka - choć krótka i przewidywalna miała w sobie coś satysfakcjonującego, jakiś taki pierwiastek gorliwej prywaty. Uśmiechnąłem się pod nosem zgodnie z umową zamierzając dopilnować by obudził się w Parszywym ze swoją różdżką obok. Byłem słowny i tego też zamierzałem pilnować - wszystkim to nam na przyszłość mogło się opłacić.
- Ooo... jaki ty troskliwy, Dan, jeszcze trochę i się zaraz roztopię - nie kryjąc rozbawienia dociekliwością Wrońskiego otoczyłem przyjacielskim geście obolałego czarodzieja ramieniem. Wiem, że żart był złośliwy. Zaraz pewnie mi odszczeknie lub zmrozi mnie spojrzeniem, lecz nie zamierzałem niczego żałować - Wszystko jak ta lala jest zorganizowane. Prosił by się nim zająć i oddelegować do parszywego to też tak będzie zrobione. Inny włos niż ten powyrywany przez ciebie z głowy mu nie spadnie. Słowo - zapewniam go bardziej na poważnie nie wnikając dlaczego się gościem interesował. Nie moja sprawa. Zostawiłem go zresztą zaraz samego sobie bo zbliżała się kolejne walki. Jedna z tych była dość rozczarowująca bo zwycięstwo zostało niemalże poddane, a druga przeciągnęła mnie, jak i widownię przez wszystkie możliwe stany emocjonalne - tak długa i wyniszczająca była. Koniec końców - wszyscy się spisali. Pozostawało mi na koniec dopilnować by wszyscy odzyskali z powrotem swoje różdżki, a potem zachęcić niespokojną gawędź do przeniesienia się do Parszywego w którym będą mogli dzielić się wrażeniami, pić piwo i żalić się na to ile na zakładach wygrali lub przegrali.
|zt!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
| kontynuujemy
Nie liczył się Big Ben, nie liczył się akompaniament zwiniętych żagli świszczących w tle, nie liczyło się nic co nie było Celine. Chciał dotknąć, powąchać, polizać i poczuć każdą cząstkę jej ciała. Odsłaniając szyję jeszcze pomiędzy kamienicami niemalże poczuł wampirystyczną potrzebę przebadania jej gardła, karku, włosów, pleców, obrazy były tak rzeczywiste, tak nęcące, że niemal odszedł do świata spełnienia bez żadnego dotyku. Stał się ofiarą jej uroku, który sam w sobie powodował, że nawet nie był w stanie odmówić sobie przyjemności jaką było patrzenie na nią. Ostatkami sił hamował się przed zetknięciem swoich warg na tej głupiej dziewusze, która nie miała nawet pojęcia jak elektryzowała każdy z jego członków ciała.
Nie bała się go, nie uciekała w popłochu, nie odrzucała jego paskudnej, śmierdzącej twarzy, która co rusz próbowała utopić rozważania w butelce. Wykrzywiający twarz smak przestał istnieć, ponieważ za każdym razem najważniejszym było wrócenie do niej wzrokiem; kolejne zanurzenie się w przepięknym świecie, gdzie jest jego...była jego, obłapiała jego dłoń, a on praktycznie odlatywał na drugą planetę, na której nie istniało nic takiego jak samokontrola. Z każdym krokiem zaczynał czuć coraz to większy wpływ trunku na swój mocno już zmącony umysł, a ten dotyk...chciał go więcej, chciał go gdzieś indziej i jak z początku trudno było mu sobie wyobrazić tak bezczelne prośby tak teraz nie było już mowy o przyjaznym pytaniu, po prostu się tego domagał.
Jej teorie były dziwne, jednak to nie na nich skupiał swoje myśli, była to pełna fizyczność, którą oferowała w swojej bliskości. Przyciągała do siebie uwagę pląsając co rusz pomiędzy plątaniną słów, które nie były mu zbyt dobrze zrozumiałe. Z czasem przestał wyczuwać jak depcze mu po butach swoimi maleńkimi stópkami, jednak dzielnie trzymał się obserwowania jej i otoczenia. Wciąż przecież byli w portowej dzielnicy, na której każdym kroku coś dyszało lub węszyło. Tego wieczoru on był już niemalże na skraju swojego ciężkiego oddechu, który wraz z coraz to bardziej kołyszącym się otoczeniem zaczynał nabierać coraz głębszych haustów powietrza. Wiedział, że jest na skraju, a mimo to pozorował trzymanie się swoich żelaznych, trzeźwych zasad.
Nagły dźwięk za zakrętem przywołał go do porządku. Patrol...dorwali kogoś...a ona tak pięknie tańczyła...
Nie czekając na żaden zwrot akcji, złapał ją za dłoń, drugą ręką rzucając nieme Porta Creare na ścianę obok. Drzwi pojawiły się w trymiga, a on bez zapytania ujął jej nadgarstek w geście pełnej rozpaczy. Prostym pociągnięciem przyciągnął do siebie, jednocześnie próbując przejść do pomieszczenia w budynku obok. Musieli uciec. Nie chodziło o strach patrolu, a strach o nią. Była jego, miała zostać jego, nie miał zamiaru się z nikim dzielić tym czystym pięknem, które całą sobą otaczała.
Szybkość i otumaniony umysł w całej sytuacji spowodowały, że nie panował nad swoim uściskiem, a ten był znaczny. Przyciągnął, nie, przykleił ją do siebie i podniósł na kilka centymetrów nad ziemią. Była lekka, choć nagły ruch nadwyrężył jego ramię, przez który przeszedł promień słodkiego bólu. Robił to dla niej, ona tego potrzebowała najbardziej, bo on przecież zajmował się tylko jej ochroną, czy czymś tam...
Z pewną trudnością, przetransportował ich dwójkę do wnętrza opuszczonej portierni, tuż pomiędzy ladą portiera a ścianą z kluczami, która na moment stała się drzwiami. Trzymał ją w mocnym uścisku, jakby bał się, że zaraz spróbuje mu ulecieć niczym na swoich elfich skrzydłach...po chwili zorientował się jak bardzo byli blisko. Jej wzrost i jego dogrywały się wręcz idealnie do przytulenia, jakby tylko i wyłącznie do tego byli stworzeni, ale on chciał więcej. Sam nie potrafił zbyt dobrze określić tego słowami, jednak kurczące się miejsce w spodniach zdecydowanie mówiło samo za siebie. Odważył się poluzować swój paniczny uchwyt, a nawet spojrzeć w jej oczy. Potrzebował tego tu i teraz, tylko i wyłącznie od niej. Pieprzyć te całe zasady. Nie potrafił już opanować bioder, które wyrwały się w nagłej potrzebie bycia bliżej jasnowłosej. Oparty na wysokości ud o stół portiera przestał już myśleć o konsekwencjach. Zamglony wzrok nie próbował odskoczyć gdzieś na bok, choć wcześniej nigdy nie był w sytuacji tak bliskiej spełnieniu. Różdżka, tak samo, jak butelka zostały położone gdzieś na bok.
Była na wyciągnięcie ręki, a jednak nie wystarczająco, żeby mógł się zadowolić. Niesiony pożądaniem przestał myśleć. Prawą dłonią dotknął jej lewego ramienia, sunąc wzdłuż ręki, aż do łokcia. Bez żadnych ostrzeżeń złapał za jej rękę, nakrywając ją swoją własną i kierując prosto do miejsca, które od tak dawna potrzebowało jej uwagi. Materiał zdawał się powiększać, jakby coś dodatkowo zaczęło rosnąć dzięki błogiemu dotykowi dziewczyny. Zachłysnął się powietrzem, intensywnie patrząc z góry na jej drobniutką postać. Nie potrzebował przypominać sobie o jej uwodzicielskim ramiączku, które odkryło wcześniej skórę; nie potrzebował przywoływać jej nagiej skóry na gardle, którą chciał pożreć; nie potrzebował wspominać niczego, ponieważ była z nim tutaj, w opuszczonej portierni, gdzie miał zamiar wypuścić wszystkie pragnienia, których dotychczas nikt nie zaspokoił.
- Prosz... - zaczął niemalże szeptem, choć wszystko to zamarło gdzieś w krtani już na samym początku. On nie prosił, on tego potrzebował i chciał, ponad cokolwiek w życiu sobie wymarzył! Nie czekając na jej reakcję, prostym ruchem odpiął guzik, robiąc to na tyle szybko i sprawnie, że zaraz ponownie nakrył jej małą dłoń zapoznającą się wcześniej z teksturą spodni. Znaczny pomruk wydarł się z jego gardła. Niczym nieco narwany nauczyciel, poprowadził ich ręce za swoją bieliznę, która kryła najczulszy z punktów ciała. Nie istniały słowa, które były w stanie opisać pełnię swojego powoli rosnącego szczęścia. Napięcie było równie potężne co coraz to rosnąca potrzeba, na którą ponownie zareagował niekontrolowanym ruchem bioder. Wolną ręką szarpnął swoje dolne odzienie w dół, ukazując mózg całej sytuacji. Zaskomlałby, jednak jego gardło przesiąkło suchością, której nie był w stanie nawet nawodnić połową pozostawionego na blacie rumu w butelce. Jego źrenice poszerzyły się, a powieki otworzyły na nowy świat doznań, jednak czuł, że wciąż tego było zbyt mało. Nie potrzebował patrzeć na Celine, choć i tak to robił. Była rzeczywistą fantazją, której nieświadomie potrzebował przez całe swoje życie, a teraz, po raz pierwszy miał zamiar dowieść tego, że faktycznie brał dokładnie to, czego chciał. W tym momencie pragnął jej dłoni na sobie, tam, gdzie nie dopuszczał wcześniej nikogo, zaświtał tylko jeden problem, potrzebował o wiele więcej.
Nie liczył się Big Ben, nie liczył się akompaniament zwiniętych żagli świszczących w tle, nie liczyło się nic co nie było Celine. Chciał dotknąć, powąchać, polizać i poczuć każdą cząstkę jej ciała. Odsłaniając szyję jeszcze pomiędzy kamienicami niemalże poczuł wampirystyczną potrzebę przebadania jej gardła, karku, włosów, pleców, obrazy były tak rzeczywiste, tak nęcące, że niemal odszedł do świata spełnienia bez żadnego dotyku. Stał się ofiarą jej uroku, który sam w sobie powodował, że nawet nie był w stanie odmówić sobie przyjemności jaką było patrzenie na nią. Ostatkami sił hamował się przed zetknięciem swoich warg na tej głupiej dziewusze, która nie miała nawet pojęcia jak elektryzowała każdy z jego członków ciała.
Nie bała się go, nie uciekała w popłochu, nie odrzucała jego paskudnej, śmierdzącej twarzy, która co rusz próbowała utopić rozważania w butelce. Wykrzywiający twarz smak przestał istnieć, ponieważ za każdym razem najważniejszym było wrócenie do niej wzrokiem; kolejne zanurzenie się w przepięknym świecie, gdzie jest jego...była jego, obłapiała jego dłoń, a on praktycznie odlatywał na drugą planetę, na której nie istniało nic takiego jak samokontrola. Z każdym krokiem zaczynał czuć coraz to większy wpływ trunku na swój mocno już zmącony umysł, a ten dotyk...chciał go więcej, chciał go gdzieś indziej i jak z początku trudno było mu sobie wyobrazić tak bezczelne prośby tak teraz nie było już mowy o przyjaznym pytaniu, po prostu się tego domagał.
Jej teorie były dziwne, jednak to nie na nich skupiał swoje myśli, była to pełna fizyczność, którą oferowała w swojej bliskości. Przyciągała do siebie uwagę pląsając co rusz pomiędzy plątaniną słów, które nie były mu zbyt dobrze zrozumiałe. Z czasem przestał wyczuwać jak depcze mu po butach swoimi maleńkimi stópkami, jednak dzielnie trzymał się obserwowania jej i otoczenia. Wciąż przecież byli w portowej dzielnicy, na której każdym kroku coś dyszało lub węszyło. Tego wieczoru on był już niemalże na skraju swojego ciężkiego oddechu, który wraz z coraz to bardziej kołyszącym się otoczeniem zaczynał nabierać coraz głębszych haustów powietrza. Wiedział, że jest na skraju, a mimo to pozorował trzymanie się swoich żelaznych, trzeźwych zasad.
Nagły dźwięk za zakrętem przywołał go do porządku. Patrol...dorwali kogoś...a ona tak pięknie tańczyła...
Nie czekając na żaden zwrot akcji, złapał ją za dłoń, drugą ręką rzucając nieme Porta Creare na ścianę obok. Drzwi pojawiły się w trymiga, a on bez zapytania ujął jej nadgarstek w geście pełnej rozpaczy. Prostym pociągnięciem przyciągnął do siebie, jednocześnie próbując przejść do pomieszczenia w budynku obok. Musieli uciec. Nie chodziło o strach patrolu, a strach o nią. Była jego, miała zostać jego, nie miał zamiaru się z nikim dzielić tym czystym pięknem, które całą sobą otaczała.
Szybkość i otumaniony umysł w całej sytuacji spowodowały, że nie panował nad swoim uściskiem, a ten był znaczny. Przyciągnął, nie, przykleił ją do siebie i podniósł na kilka centymetrów nad ziemią. Była lekka, choć nagły ruch nadwyrężył jego ramię, przez który przeszedł promień słodkiego bólu. Robił to dla niej, ona tego potrzebowała najbardziej, bo on przecież zajmował się tylko jej ochroną, czy czymś tam...
Z pewną trudnością, przetransportował ich dwójkę do wnętrza opuszczonej portierni, tuż pomiędzy ladą portiera a ścianą z kluczami, która na moment stała się drzwiami. Trzymał ją w mocnym uścisku, jakby bał się, że zaraz spróbuje mu ulecieć niczym na swoich elfich skrzydłach...po chwili zorientował się jak bardzo byli blisko. Jej wzrost i jego dogrywały się wręcz idealnie do przytulenia, jakby tylko i wyłącznie do tego byli stworzeni, ale on chciał więcej. Sam nie potrafił zbyt dobrze określić tego słowami, jednak kurczące się miejsce w spodniach zdecydowanie mówiło samo za siebie. Odważył się poluzować swój paniczny uchwyt, a nawet spojrzeć w jej oczy. Potrzebował tego tu i teraz, tylko i wyłącznie od niej. Pieprzyć te całe zasady. Nie potrafił już opanować bioder, które wyrwały się w nagłej potrzebie bycia bliżej jasnowłosej. Oparty na wysokości ud o stół portiera przestał już myśleć o konsekwencjach. Zamglony wzrok nie próbował odskoczyć gdzieś na bok, choć wcześniej nigdy nie był w sytuacji tak bliskiej spełnieniu. Różdżka, tak samo, jak butelka zostały położone gdzieś na bok.
Była na wyciągnięcie ręki, a jednak nie wystarczająco, żeby mógł się zadowolić. Niesiony pożądaniem przestał myśleć. Prawą dłonią dotknął jej lewego ramienia, sunąc wzdłuż ręki, aż do łokcia. Bez żadnych ostrzeżeń złapał za jej rękę, nakrywając ją swoją własną i kierując prosto do miejsca, które od tak dawna potrzebowało jej uwagi. Materiał zdawał się powiększać, jakby coś dodatkowo zaczęło rosnąć dzięki błogiemu dotykowi dziewczyny. Zachłysnął się powietrzem, intensywnie patrząc z góry na jej drobniutką postać. Nie potrzebował przypominać sobie o jej uwodzicielskim ramiączku, które odkryło wcześniej skórę; nie potrzebował przywoływać jej nagiej skóry na gardle, którą chciał pożreć; nie potrzebował wspominać niczego, ponieważ była z nim tutaj, w opuszczonej portierni, gdzie miał zamiar wypuścić wszystkie pragnienia, których dotychczas nikt nie zaspokoił.
- Prosz... - zaczął niemalże szeptem, choć wszystko to zamarło gdzieś w krtani już na samym początku. On nie prosił, on tego potrzebował i chciał, ponad cokolwiek w życiu sobie wymarzył! Nie czekając na jej reakcję, prostym ruchem odpiął guzik, robiąc to na tyle szybko i sprawnie, że zaraz ponownie nakrył jej małą dłoń zapoznającą się wcześniej z teksturą spodni. Znaczny pomruk wydarł się z jego gardła. Niczym nieco narwany nauczyciel, poprowadził ich ręce za swoją bieliznę, która kryła najczulszy z punktów ciała. Nie istniały słowa, które były w stanie opisać pełnię swojego powoli rosnącego szczęścia. Napięcie było równie potężne co coraz to rosnąca potrzeba, na którą ponownie zareagował niekontrolowanym ruchem bioder. Wolną ręką szarpnął swoje dolne odzienie w dół, ukazując mózg całej sytuacji. Zaskomlałby, jednak jego gardło przesiąkło suchością, której nie był w stanie nawet nawodnić połową pozostawionego na blacie rumu w butelce. Jego źrenice poszerzyły się, a powieki otworzyły na nowy świat doznań, jednak czuł, że wciąż tego było zbyt mało. Nie potrzebował patrzeć na Celine, choć i tak to robił. Była rzeczywistą fantazją, której nieświadomie potrzebował przez całe swoje życie, a teraz, po raz pierwszy miał zamiar dowieść tego, że faktycznie brał dokładnie to, czego chciał. W tym momencie pragnął jej dłoni na sobie, tam, gdzie nie dopuszczał wcześniej nikogo, zaświtał tylko jeden problem, potrzebował o wiele więcej.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nawet nie dostrzegła tego okrutnego patrolu wymierzającego uliczną sprawiedliwość. Nie dosłyszała gróźb związanych z brakiem zarejestrowanej różdżki, obietnic spędzenia kilku miesięcy za kratami, nie, nie chciała tego słyszeć, przecież więzienia pełne były złych osób, w tym jej ojca - a jego do myśli nie mogła dziś dopuścić. Nie kiedy wróżka rozpuszczała jej mózg w różowawą breję i obracała świat niczym w oczku kalejdoskopu, mieszając ze sobą barwy i kształty, aż wokół nie istniało nic tylko czarne skrzydła przecinające powietrze. Wciąż plotła mu trzy po trzy. Opowiadała o niestworzonych istotach zamieszkujących galaktyki, podawała ich imiona, tworząc niemal dziecięce bajki wiecznie o szczęśliwym zakończeniu, bo na inne dziś nie było miejsca, skoro przepełniała ją radość tak czysta jak biel pościeli oczekującej na nią na Grimmauld Place numer dwanaście. Ciekawe co robiła teraz lady Aquila... Wtorkowe wychodne zawsze wieńczyła pewna tęsknota kiedy znów pojawiała się na progu kamienicy zamieszkałej przez starożytny ród Blacków, wracała do swojej pani z zarumienionymi policzkami i spragnionymi dłońmi, pomagając jej wstać po nocnym odpoczynku. Często była właśnie pierwszą i ostatnią twarzą towarzyszącą dobie arystokratki, czy istniało coś piękniejszego od tej świadomości? Rozmarzona już wybiegała do niej myślami, kiedy spomiędzy nieco zaschniętych warg wyrwało się pełne bólu syknięcie; coś zakleszczyło jej nadgarstek w żelaznym uścisku, coś pociągnęło w bok, do drzwi wyczarowanych w kamiennej ścianie, a ona próbowała czmychnąć tylko przez chwilę, dopóki zorientowała się, że to Remy, a nie potwór, o którym właśnie zdawała mu relację, ten z ósmej planety po lewej, śpiący, dopóki w pobliżu jego orbity nie pojawiały się gwiazdy przypominające truskawki w czekoladzie.
- Boli - jęknęła bezradnie, bezwiednie zamknięta w pułapkę między dilerem opartym o zakurzoną ladę a półką, którą wypełniały podrdzewiałe klucze. Spróbowała cofnąć dłoń, ale nie pozwolił jej na to, trzymał ją tam niczym łańcuch pętający ciało, przez moment sprawiając, że w otępiałej głowie pojawiło się ukłucie panicznego przerażenia - ale Remy nie mógłby jej zrobić krzywdy, prawda? Był dobrym człowiekiem, pomagał jej kiedy tego potrzebowała, jeśli akurat miała dostatecznie dużo pieniędzy i dostatecznie przekrwione oczy, jak teraz. Oddech przyspieszył; Celine spróbowała raz jeszcze cofnąć dłoń, ale w tym samym momencie on poluźnił łączący ich uścisk i mogła przycisnąć ją do siebie, rozmasować nadgarstek, który zapiekł nieznośnie. - Gdzie jesteśmy? - spytała wówczas cicho i rozejrzała się dookoła, miejsce wyglądało na opuszczone, zapomniane, po prostu smutne, śpiące pod pierzyną gruzu pokrywającego podłogi. Nigdy wcześniej nie miała okazji się tu pojawić, nie eksplorowała niedostępnych części doków, nie pchała się tam, gdzie znaki ostrzegawcze mówiły, by nie wchodzić. Po coś przecież je tam postawiono - a teraz? Nieobecne oczy absorbowały otoczenie z ciekawością, a w głowie pojawiła się myśl, że byłaby w stanie to wszystko odnowić za pomocą kilku skutecznych zaklęć. Dzisiaj magia na pewno by jej nie zawiodła. Czuła tę przepływającą przez siebie siłę, skumulowaną w nadgarstku rwącym się do dzieła - bo nie była już w stanie skojarzyć, że to mrowienie to pokłosie raptownego, gwałtownego szarpnięcia, jakim Jeremy uchronił ich od spotkania z magipolicją. Zapomniała.
Wzrok błękitno-zielonych tęczówek powrócił do dilera dopiero kiedy poczuła na swoim odsłoniętym ramieniu ciepło jego dłoni. Dlaczego jej dotykał? Przecież to nie wypadało, tata powtarzał, że mężczyzna winien trzymać ręce przy sobie i z szacunkiem obchodzić się z damami, uczył, żeby uciekała, jeśli tylko poczuje się jakkolwiek zagrożona. Czy teraz... Czy teraz czuła się zagrożona? Celine przekrzywiła głowę do boku i sięgnęła spojrzeniem do palców wodzących w dół jej ramienia, aż do łokcia, a potem...
Zastygła w bezruchu, jak łania, która na horyzoncie dostrzegła wygłodzonego wilka z odsłoniętymi kłami. Jej umysł zdawał się wrzeszczeć, ostrzegać, ale półwila nie była w stanie się poruszyć, jakby magicznie przytwierdzona do podłoża; jej dłoń drżała na wysokości wybrzuszenia, do którego ją poprowadził i coś w niej zerwało się nagłą konwulsją, jakby za moment miała zwymiotować - gdyby nie wróżka mocno trzymająca ją w ryzach dziwnego przeświadczenia, że to przecież komplement, skoro tak na niego działała. To przez ciebie on cierpi, Celine. Potem znikła warstwa ubrań, na jej miejscu pojawił się za to czysty gorąc palący jej jasną skórę, pojawił się też strach pogłębiający karmin policzków. W nagłym odruchu znów spróbowała się odsunąć, ale to na marne, przecież był wyższy, silniejszy i opętany okropną potrzebą: nie mogła mu uciec, nie fizycznie, ale przynajmniej uciekła spojrzeniem, niezdolna już patrzeć mu w oczy. Nie w momencie, w którym sięgnął po to, czego pragnął, niezależnie od tego, czy chciała mu w tym pomóc, czy nie; wewnętrzny konflikt dominowała jednak wciąż rozkwitająca wróżka wzbudzająca ciekawość. Jak to będzie wyjść poza fantazję i skonfrontować się z rzeczywistością? Czy te wszystkie miłosne historie czytane przy świetle różdżki w nocy w dormitorium Beauxbatons były prawdziwe? Czy wyzna jej zaraz wieczną miłość? Remy prowadził ją wedle własnego uznania, dostawał to, czego sobie zażyczył, choć w sposób ślepy, niewprawiony, nieumiejętny - ale wystarczający.
A kiedy było już po wszystkim, Celine osunęła się na podłogę, kaszląc głośno; przyciśnięte do ziemi ręce drżały tak jak kolana, a euforia, którą wcześniej zachłysnęła się w zachłannym głodzie zaczynała ją opuszczać. Na jej miejscu pojawiało się poczucie winy. Lęk przejmował wodze umysłu, tych kilka łez podduszenia ściekło z kącików oczu - dopiero wraz z głębszym oddechem powróciła jej zdolność ruchu, sprawiła, że półwila prześlizgnęła się do przodu; łania zwiększyła dystans między nią samą a wilkiem.
- Chcę do domu - wychrypiała; chcę do domu, zanim w ogóle opadnę z sił. Po wróżce pojawiała się apatia, niemoc, wiedziała o tym, a to znaczyło, że nie mogła tu zostać razem z nim, już nie. I z żadnym innym mężczyzną, nigdy. Co prawda nie sięgnął po jej czystość, ale to nie znaczyło, że nie czuła się wykorzystana, teraz gdy fascynacja i ciekawość zamieniały się we wstręt i panikę. Musiała się umyć. Gorącą wodą zmazać z siebie ślad dotyku. Zaszyć w bezpiecznym pokoiku i już nigdy nie opuścić kamienicy. - Zabierz mnie na... Na Grimmauld Place - poprosiła słabym głosem, niezdolna odnaleźć w sobie siły, by wstać z klęczek. Zamiast tego przycisnęła się do kantu recepcyjnej lady i poprawiła ubranie; gdyby mogła, kaskadę miodowych włosów zasunęłaby wokół siebie niczym teatralną kurtynę, byle tylko nie mógł jej już zobaczyć.
- Boli - jęknęła bezradnie, bezwiednie zamknięta w pułapkę między dilerem opartym o zakurzoną ladę a półką, którą wypełniały podrdzewiałe klucze. Spróbowała cofnąć dłoń, ale nie pozwolił jej na to, trzymał ją tam niczym łańcuch pętający ciało, przez moment sprawiając, że w otępiałej głowie pojawiło się ukłucie panicznego przerażenia - ale Remy nie mógłby jej zrobić krzywdy, prawda? Był dobrym człowiekiem, pomagał jej kiedy tego potrzebowała, jeśli akurat miała dostatecznie dużo pieniędzy i dostatecznie przekrwione oczy, jak teraz. Oddech przyspieszył; Celine spróbowała raz jeszcze cofnąć dłoń, ale w tym samym momencie on poluźnił łączący ich uścisk i mogła przycisnąć ją do siebie, rozmasować nadgarstek, który zapiekł nieznośnie. - Gdzie jesteśmy? - spytała wówczas cicho i rozejrzała się dookoła, miejsce wyglądało na opuszczone, zapomniane, po prostu smutne, śpiące pod pierzyną gruzu pokrywającego podłogi. Nigdy wcześniej nie miała okazji się tu pojawić, nie eksplorowała niedostępnych części doków, nie pchała się tam, gdzie znaki ostrzegawcze mówiły, by nie wchodzić. Po coś przecież je tam postawiono - a teraz? Nieobecne oczy absorbowały otoczenie z ciekawością, a w głowie pojawiła się myśl, że byłaby w stanie to wszystko odnowić za pomocą kilku skutecznych zaklęć. Dzisiaj magia na pewno by jej nie zawiodła. Czuła tę przepływającą przez siebie siłę, skumulowaną w nadgarstku rwącym się do dzieła - bo nie była już w stanie skojarzyć, że to mrowienie to pokłosie raptownego, gwałtownego szarpnięcia, jakim Jeremy uchronił ich od spotkania z magipolicją. Zapomniała.
Wzrok błękitno-zielonych tęczówek powrócił do dilera dopiero kiedy poczuła na swoim odsłoniętym ramieniu ciepło jego dłoni. Dlaczego jej dotykał? Przecież to nie wypadało, tata powtarzał, że mężczyzna winien trzymać ręce przy sobie i z szacunkiem obchodzić się z damami, uczył, żeby uciekała, jeśli tylko poczuje się jakkolwiek zagrożona. Czy teraz... Czy teraz czuła się zagrożona? Celine przekrzywiła głowę do boku i sięgnęła spojrzeniem do palców wodzących w dół jej ramienia, aż do łokcia, a potem...
Zastygła w bezruchu, jak łania, która na horyzoncie dostrzegła wygłodzonego wilka z odsłoniętymi kłami. Jej umysł zdawał się wrzeszczeć, ostrzegać, ale półwila nie była w stanie się poruszyć, jakby magicznie przytwierdzona do podłoża; jej dłoń drżała na wysokości wybrzuszenia, do którego ją poprowadził i coś w niej zerwało się nagłą konwulsją, jakby za moment miała zwymiotować - gdyby nie wróżka mocno trzymająca ją w ryzach dziwnego przeświadczenia, że to przecież komplement, skoro tak na niego działała. To przez ciebie on cierpi, Celine. Potem znikła warstwa ubrań, na jej miejscu pojawił się za to czysty gorąc palący jej jasną skórę, pojawił się też strach pogłębiający karmin policzków. W nagłym odruchu znów spróbowała się odsunąć, ale to na marne, przecież był wyższy, silniejszy i opętany okropną potrzebą: nie mogła mu uciec, nie fizycznie, ale przynajmniej uciekła spojrzeniem, niezdolna już patrzeć mu w oczy. Nie w momencie, w którym sięgnął po to, czego pragnął, niezależnie od tego, czy chciała mu w tym pomóc, czy nie; wewnętrzny konflikt dominowała jednak wciąż rozkwitająca wróżka wzbudzająca ciekawość. Jak to będzie wyjść poza fantazję i skonfrontować się z rzeczywistością? Czy te wszystkie miłosne historie czytane przy świetle różdżki w nocy w dormitorium Beauxbatons były prawdziwe? Czy wyzna jej zaraz wieczną miłość? Remy prowadził ją wedle własnego uznania, dostawał to, czego sobie zażyczył, choć w sposób ślepy, niewprawiony, nieumiejętny - ale wystarczający.
A kiedy było już po wszystkim, Celine osunęła się na podłogę, kaszląc głośno; przyciśnięte do ziemi ręce drżały tak jak kolana, a euforia, którą wcześniej zachłysnęła się w zachłannym głodzie zaczynała ją opuszczać. Na jej miejscu pojawiało się poczucie winy. Lęk przejmował wodze umysłu, tych kilka łez podduszenia ściekło z kącików oczu - dopiero wraz z głębszym oddechem powróciła jej zdolność ruchu, sprawiła, że półwila prześlizgnęła się do przodu; łania zwiększyła dystans między nią samą a wilkiem.
- Chcę do domu - wychrypiała; chcę do domu, zanim w ogóle opadnę z sił. Po wróżce pojawiała się apatia, niemoc, wiedziała o tym, a to znaczyło, że nie mogła tu zostać razem z nim, już nie. I z żadnym innym mężczyzną, nigdy. Co prawda nie sięgnął po jej czystość, ale to nie znaczyło, że nie czuła się wykorzystana, teraz gdy fascynacja i ciekawość zamieniały się we wstręt i panikę. Musiała się umyć. Gorącą wodą zmazać z siebie ślad dotyku. Zaszyć w bezpiecznym pokoiku i już nigdy nie opuścić kamienicy. - Zabierz mnie na... Na Grimmauld Place - poprosiła słabym głosem, niezdolna odnaleźć w sobie siły, by wstać z klęczek. Zamiast tego przycisnęła się do kantu recepcyjnej lady i poprawiła ubranie; gdyby mogła, kaskadę miodowych włosów zasunęłaby wokół siebie niczym teatralną kurtynę, byle tylko nie mógł jej już zobaczyć.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Instynkt, dominant i tłumaczenie wszystkich pragnień, które zaogniły się żywym ogniem. Podsycała żar jedynie swoją obecnością, naprawdę nie potrzebował więcej, oczywiście do czasu, kiedy umysł zaczął w końcu gubić poprawne ścieżki, oddając się przyjemności pragnienia. Nigdy nie pozwalał sobie na tak wiele, nigdy nie spotkał takiej ćpunki, która zawinęłaby go sobie wokół palca, choć wszystko, co robił, wydawało mu się logiczne, tak bardzo normalne, nawet fakt, że przed nim klęczała, dopełniając wszystko, czego potrzebował, a tego było niewiele. Otumaniony jej postacią nie zwracał uwagi na to, czy bolało, czy nie, liczył się jej oddech, tam, gdzie tego najbardziej potrzebował i już nawet nie chodziło o wygodę. Jego dłonie zacisnęły się na kantach blatu portierni. Mocnym uściskiem próbował nieporadnie powstrzymać wszelkie dodatkowe ruchy, które mogłyby zrobić jej krzywdę. Wiecznie skupiony na pracy nie był zbyt biegły w tej dziedzinie, która w tym momencie zdawała mu się kwintesencją istnienia. Czuł narastające pożądanie, ale nic nie było w stanie podsunąć mu, w jaki sposób dotrzeć do finiszu - chciał więcej, szybciej i przestał już się powstrzymywać w gestach. Oderwał jedną z rąk od blatu, zmuszając do bliskości z tym, co w tej chwili zabierało całą jego uwagę. Nie pozwalał jej odejść, dominował, trzymał i pogłębiał, zaciskając dużą dłoń na jej włosach. Musiało boleć, ale było mu tak dobrze, że nawet nie myślał o czymkolwiek innym, w końcu doprowadziła go do tak dalekiej skrajności...nie było już żadnej ucieczki. Jego włosy szalały, wydłużając się w sprężyny, przemieniały barwę w ognistą, aż w końcu poczuł. Zerwał się nagle, mocniej szarpiąc biodrami, aż w końcu zastygł. Trwał tak, głośno dysząc z oczami ulokowanymi gdzieś w górze; w trakcie nie był w stanie na nią patrzeć, zbyt mocno przyprawiała go o szaleństwo. Puścił pukiel włosów, za które ją przyciskał, po chwili usłyszał, jak osuwa się na ziemię. Kusiła go wystarczająco długo, nawet sama zabrała się do pracy, której on nigdy jej nie proponował, nigdy nie...chciał, bardzo chciał. Nie był w stanie myśleć, umysł przerobił się na papkę większą niż w trakcie bijatyk, kiedy leżał na podłożu pobity, a jednak otworzył w końcu oczy i niemalże od razu powrócił do postaci Remiego. Nie mogła widzieć, nie mogła wiedzieć, a jednak skrajne odczucia wyciągnęły z niego prawdę niewidoczną dla jej uciekających oczu. Rozprostowywanie kurczowo zaciśniętej na blacie dłoni zabolało okrutnie, choć powstrzymał wszelkie syki cisnące się na usta, uspokajał oddech i rytm serca, które wybijało niezrozumiałe mu serenady. Odnalazł ją wzrokiem, słuchając prośby, nie - rozkazu, który chciał spełnić. Każda jej zachcianka stawała się priorytetem, szczególnie że wiedział już, jaka wiązała się z tym nagroda. Zmącony umysł nie czuł winy, wstydu, a jedynie palącą potrzebę spełnienia marzeń blondynki. Oddawał się temu urokowi, pozwalając doprowadzać do skrajności, jak chociażby ten akt ludzkiego instynktu, który dzięki wsparciu alkoholu pozwolił mu odważyć się na tak niecodzienny ruch zaspokojenia. Podciągnął ubrania, zapinając się w pośpiechu niczym uczniak. Dama potrzebowała znaleźć się gdzieś indziej, a on, sługa ogromny nie był w stanie zrobić niczego więcej, jak tylko się ukorzyć i spełnić jej prośbę. Ręką odnalazł różdżkę i przez chwilę wahał się, czy przypadkiem zostawienie dowodów na rzeczywistość tej sytuacji nie było najlepszym z rozwiązań...niewerbalne chłoczyść załatwiło całą sprawę. Potem już tylko zostało włożenie magicznego patyka do pojemnej kieszeni swojego wyrobionego płaszcza; kolejna była butelka, którą zachomikował do drugiej kieszeni.
- Oczywiście, co tylko zechcesz. - odpowiedział prędko, ignorując suchość w ustach i nieco chrapliwy głos. Oddech zaczął się uspokajać, a paląca żądza została na moment ujarzmiona. Nie wiedział, czy byli kwita, w końcu niczego od niej nie oczekiwał, był uwięziony w dziwacznej bańce, gdzie ona pełniła centrum. Nie widział błysku łez na polikach, w ogóle mało potrafił zobaczyć, ponieważ przez cały czas delektował się własnym uczuciem lekkości, do jakiego nigdy wcześniej nie dotarł. Niezależnie od nieporadności i braku doświadczenia, po prostu była wspaniała.
Podrapał się po brodzie, zahaczając o zaschnięte już strużki alkoholu ginące pod włosami. Przykucnął w miejscu, gdzie klęczała i prostym ruchem położył dłoń wzdłuż jej pleców, drugą zmusił skulone nogi do wpuszczenia swojej spracowanej dłoni pod jej kolana. W trakcie dotyku ponownie poczuł przyjazne mrowienie, jakby pozwalał sobie na grzech przez sam dotyk...i wcale nie miał zamiaru tak szybko odpuszczać.
Niosąc ją na ręku, uważał na każdym rogu i winklu. Trzymanie się cienia było jedną z jego dewiz, choć otumaniony nie tylko alkoholem, ale również jej obecnością bardziej skupiał się na rzucaniu wzrokiem na jej przygaszoną postać. Nawet teraz była wspaniała, gdyby tylko potrafił, stworzyłby serenadę, czy też poezję na cześć jej piękna, z pewnością zdołałaby dać mu więcej, zrobić o wiele lepiej, na tyle, żeby nie był w stanie ustać na nogach, choć i to w pewnym momencie niemalże stało się problematyczne.
- Milady... - mruknął cicho, nie zwracając w ogóle uwagi na niepoprawność swojego zwrotu. Była panią jego serca, ciała, duszy, więc cóż za różnica czy faktycznie miała tytuł, skoro on był w stanie jej go nadać. Zrobiłby wszystko, co jej się zamarzy, aktualnie była to podróż na Grimmauld Place, gdzie bezzwłocznie zaczął wędrować ze swoim skarbem na ręku.
Nic nie mówił, pozwalał jej chłonąć smród alkoholu i krople spełnienia, które pomimo czyszczenia emanowały z dumnej piersi postawnego brodacza. Miał ochotę krzyknąć, wychwalać dzień i dziewczynę, którą niósł na ręku, w pełni nieświadom jak bardzo żałowała całego zajścia, tłumaczył sobie jej nieswoje zachowanie dziewczęcym kaprysem.
Niestety nadszedł czas pożegnania, kiedy to zmusił swoje ręce do opuszczenia jej na podłogę. Nie był w stanie tak po prostu jej puścić, a jednak polecenie było dla niego rozkazem, które starał się wypełniać, jakby zależało od tego jego życie. Chciał nachylić się w jej stronę, pocałować w czoło, brwi, powieki, policzki, nos, wargi, brodę, a jednak stał jak słup soli i obserwował jej odchodzącą sylwetkę, która zaraz zniknęła we framudze jakichś drzwi na ulicy, a jej czar wcale nie prysł...wyciągnął butelkę i z pijackim, wybrakowanym uśmiechem obrał kierunek portu. Ciekawe, jakie przyśpiewki dzisiaj zaproponują doki, bo metamorfomag miał potężną ochotę zaśpiewać, zatańczyć, a nawet zakleszczyć kogoś w niedźwiedzim ucisku. Nie było przecież potrzeby się lać skoro część jego siły została całkiem nieźle spożytkowana...aż oczy lekko zamknęły się na chwilę dłużej. Może jednak warto pójść już do domu?
Alkohol z butelki ponownie złączył się ze spragnionymi ustami, które zaraz po wejściu w portowe ulice rozpoczęły pijackie szanty.
| zt. x2 - Reggie kontynuuje, Celine idzie spać
- Oczywiście, co tylko zechcesz. - odpowiedział prędko, ignorując suchość w ustach i nieco chrapliwy głos. Oddech zaczął się uspokajać, a paląca żądza została na moment ujarzmiona. Nie wiedział, czy byli kwita, w końcu niczego od niej nie oczekiwał, był uwięziony w dziwacznej bańce, gdzie ona pełniła centrum. Nie widział błysku łez na polikach, w ogóle mało potrafił zobaczyć, ponieważ przez cały czas delektował się własnym uczuciem lekkości, do jakiego nigdy wcześniej nie dotarł. Niezależnie od nieporadności i braku doświadczenia, po prostu była wspaniała.
Podrapał się po brodzie, zahaczając o zaschnięte już strużki alkoholu ginące pod włosami. Przykucnął w miejscu, gdzie klęczała i prostym ruchem położył dłoń wzdłuż jej pleców, drugą zmusił skulone nogi do wpuszczenia swojej spracowanej dłoni pod jej kolana. W trakcie dotyku ponownie poczuł przyjazne mrowienie, jakby pozwalał sobie na grzech przez sam dotyk...i wcale nie miał zamiaru tak szybko odpuszczać.
Niosąc ją na ręku, uważał na każdym rogu i winklu. Trzymanie się cienia było jedną z jego dewiz, choć otumaniony nie tylko alkoholem, ale również jej obecnością bardziej skupiał się na rzucaniu wzrokiem na jej przygaszoną postać. Nawet teraz była wspaniała, gdyby tylko potrafił, stworzyłby serenadę, czy też poezję na cześć jej piękna, z pewnością zdołałaby dać mu więcej, zrobić o wiele lepiej, na tyle, żeby nie był w stanie ustać na nogach, choć i to w pewnym momencie niemalże stało się problematyczne.
- Milady... - mruknął cicho, nie zwracając w ogóle uwagi na niepoprawność swojego zwrotu. Była panią jego serca, ciała, duszy, więc cóż za różnica czy faktycznie miała tytuł, skoro on był w stanie jej go nadać. Zrobiłby wszystko, co jej się zamarzy, aktualnie była to podróż na Grimmauld Place, gdzie bezzwłocznie zaczął wędrować ze swoim skarbem na ręku.
Nic nie mówił, pozwalał jej chłonąć smród alkoholu i krople spełnienia, które pomimo czyszczenia emanowały z dumnej piersi postawnego brodacza. Miał ochotę krzyknąć, wychwalać dzień i dziewczynę, którą niósł na ręku, w pełni nieświadom jak bardzo żałowała całego zajścia, tłumaczył sobie jej nieswoje zachowanie dziewczęcym kaprysem.
Niestety nadszedł czas pożegnania, kiedy to zmusił swoje ręce do opuszczenia jej na podłogę. Nie był w stanie tak po prostu jej puścić, a jednak polecenie było dla niego rozkazem, które starał się wypełniać, jakby zależało od tego jego życie. Chciał nachylić się w jej stronę, pocałować w czoło, brwi, powieki, policzki, nos, wargi, brodę, a jednak stał jak słup soli i obserwował jej odchodzącą sylwetkę, która zaraz zniknęła we framudze jakichś drzwi na ulicy, a jej czar wcale nie prysł...wyciągnął butelkę i z pijackim, wybrakowanym uśmiechem obrał kierunek portu. Ciekawe, jakie przyśpiewki dzisiaj zaproponują doki, bo metamorfomag miał potężną ochotę zaśpiewać, zatańczyć, a nawet zakleszczyć kogoś w niedźwiedzim ucisku. Nie było przecież potrzeby się lać skoro część jego siły została całkiem nieźle spożytkowana...aż oczy lekko zamknęły się na chwilę dłużej. Może jednak warto pójść już do domu?
Alkohol z butelki ponownie złączył się ze spragnionymi ustami, które zaraz po wejściu w portowe ulice rozpoczęły pijackie szanty.
| zt. x2 - Reggie kontynuuje, Celine idzie spać
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
początek sierpnia?
Odetchnęła głęboko. Zmrużyła oczy zadowolona. Doki dziś wyjątkowo nie śmierdziały zgniłymi rybami oraz podchmielonymi marynarzami. Powietrze po raz pierwszy, od chyba miesięcy, nie było skwarne, tylko rześkie. Nosiło w sobie jeszcze wspomnienie porannej mżawki.
Gudrun zdecydowanym krokiem przemierzała przyportowe uliczki. Nie trudziła się wymijaniem kałuż. Wilgotne rąbki czarnej spódnicy jej nie przeszkadzały, a z plusku, towarzyszącemu rozbryzgiwaniu wodzie - choć nie przyznawała się do tego przed samą sobą, zaś jej twarz i wzrok zdawał się wyrażać jedynie chłodną obojętność - czerpała jakąś dziwną, niewinną, infantylną przyjemność. Dźwięk, podobnie jak faktura nierównej brukowej kostki, zapach mokrego miasta, i niedalekiej słonej wody był pewny, osadzał ją mocniej w rzeczywistości, która wydawała się dziś
Nie dość, że dzisiejsza pogoda dotąd dopisywała (wprawdzie chmury powoli się przerzedzały i odsłaniały zarówno kometę, jak i piekące słońce, ale Gudrun już przyzwyczaiła się do nie podnoszenia wzroku), sprawy rachunkowe Borgin&Burke’a za poprzedni miesiąc były już domknięte, a dzisiejsze pierwsze zlecenie, mimo początkowych komplikacji - sprawy zlecane przez komorników nigdy nie były proste - poszło Gudrun w miarę sprawnie; to jeszcze, między kolejnymi zadaniami, udało jej się umówić z nową klientką.
Z przyzwyczajenia, przed wejściem do opuszczonej portierni, zahaczyła palcami o zardzewiałą bramę. Poruszony metal zajęczał cierpiętniczo. Kiwnęła delikatnie głową. Nie znała może tej dzielnicy równie dobrze co zakamarków Pokątnej i Nokturnu, ale akurat te magazyny kojarzyła doskonale. To tutaj spotykała się z pierwszymi klientami z doków, nawiązywała kolejne kontakty, odklinała co groźniejsze klątwy, ćwiczyła niektóre z bardziej widowiskowych zaklęć, w czasach gdy ulice Londynu zalane były jeszcze szlamem. Zmarszczyła brwi na wspomnienie tłumów mugoli i drżących, pod ciężarem ich wynalazków, ulic. Wzdrygnęła na myśl, że wraz z rozpoczęciem Brón Trogain ludzkie zbiegowiska, hałaśliwe, wszechobecne i nieprzewidywalne, powrócą. Ale może trochę przesadzała? Przecież żyła, już w ruchliwym mieście, przyzwyczajenie się do jego chwilowej resustytatcji nie powinno chyba być, aż tak trudne?
W ciszy wkroczyła do walącego się budynku, kontrolnie objęła spojrzeniem pomieszczenie. Gruz leżał nietknięty. Ściany były popękane w tych miejscach to zawsze. Jedynie po podłodze walało się chyba trochę więcej trocin niż poprzednio, zapewne ktoś nieumiejętnie rozwalił jedną z licznych, pochowanych po pokojach skrzyń. Musiało się to zdarzyć, jednak już kawał czasu temu skoro kurz przykrywał wszystko grubą… właściwie to nie wszystko. Gudrun bez zastanowienia machnęła różdżką. Ciepłe, słabe światło objęło schody, chyba przetarte, podobnie jak droga do nich. Najwidoczniej klientka przyszła przed czasem. Albo miały towarzystwo. W obu przypadkach Borgin musiała się tym jak najszybciej zająć. Ostrożnie, ciągle ściskając w dłoni różdżkę (zresztą, barierki schodów od dawna były wyrwane) skierowała się w górę.
— Homenum Revelio — wyszeptała. Drewno przyjemnie rozgrzało się pod jej palcami, drobinki magii rozpierzchły w powietrzu i powoli uformowały jasny kontur człowieka. Nieduży, na suficie. Zacisnęła delikatnie szczękę. Ktokolwiek nad nią przesiadywał z pewnością, czy to z dachu, czy to z okien z wyższych pięter, spostrzegł jej nadejście.
Przyspieszyła kroku, śledząc coraz wyraźniejszą i jaśniejszą sylwetkę, by wreszcie dostać się na płaski dach i dostrzec - młodą kobietę o ciemnych, luźno opadających włosach. Gudrun przechyliła głowę w niemym zastanowieniu. Duże oczy nieznajomej przywoływały jej skojarzenia z arystokratkami, ale równocześnie, gdyby ta była jedną z nich, z pewnością podkreśliłaby to w liście kilkukrotnie i w życiu nie zgodziłaby się na spotkanie tutaj.
— Gudrun Borgin — odłożyła wątpliwości na później — klątwołamaczka na zlecenie. — Opuściła różdżkę, nadal jednak nie skrywając jej w połach spódnicy. Z zawahaniem chwyciła prawą ręką za rondo kapelusza w geście szybkiego przywitania. — Umówiłam się tu na spotkanie z klientką. Jesteś nią? — znak zapytania ledwo wybrzmiał, jakby Gudrun przypomniała sobie o konieczność intonowania zdań dopiero w ostatniej chwili.
Wszystko co złe bądź dobre musiało się kiedyś skończyć, i taką dziś żywiła na to nadzieję. Nie pamiętała już, ile dni, tygodni, miesięcy czy może lat ciągnęła za sobą posępne zjawy, widząc je zawsze, wszędzie i o każdej porze dnia czy nocy. Nie gdzieś na krańcach jej wizji, nie w rogu pokoju – pomieszczenia i przestrzenie zawsze były trochę pełniejsze dla niej, niż dla innych. Na początku była przerażona, niemal stawiając na nogi cały statek. Potem szybko zorientowała się, że za tym problemem stał ktoś, komu zaufała, więc musiała robić to, co od wielu lat do tej pory robiła na statku – zacisnąć zęby i żyć w kolejnym kłamstwie. Ile to już było ich w jej życiu?
Nawet doki, miejsce które nazywała „domem drugiego wyboru” stanowiły dla niej marne pocieszenie kiedy przemierzała je, owinięta pierwszymi lepszymi ubraniami, nie rzucającymi się w oczy na tyle, aby budziło to podejrzenie, nie tworząc jednak z tego kostiumu. Oczywiście nie stawiła się na to miejsce w swojej własnej postaci, zmieniając twarz, włosy, głos, oczy, cokolwiek po czym można było ją rozróżnić. Z tego jednak, co zdążyła się dowiedzieć, osoba z którą się skontaktowała może i nie była głupia, ale dyskretna, i dopóki nie stanowiła zagrożenia (albo nie zaczęła rozmawiać o polityce), mogła liczyć również na dyskrecję za odpowiednią opłatą. A przynajmniej tu miała nadzieję, że uzyskane informacje ją nie zawiodły.
Miejsce wydawało się nawet przytulne, jeżeli mogła tak powiedzieć, ale po ostatnich wydarzeniach w jej życiu wydawało się, że ciche miejsce przypada jej bardziej do gustu kiedy za oknem byli jacyś ludzie. Przysiadła gdzieś na wolnej przestrzeni, przyglądając się drobinkom kurzu tańczącym w powietrzu, rozpadającym się drewnianym blatom które widziały lesze dni tak dawno temu. Poczucie oczekiwania wydawało się przygniatać ją – a przynajmniej do momentu, kiedy kroki w okolicy nie wyrwały jej z zamyślenia. Podniosła się od razu, otrzepując ubranie i spoglądając na kobietę która znalazła się przed nią. Nawet z cieniami pod oczyma było w niej jakieś specyficzne piękno, którego zawsze zazdrościła innym kobietom.
- Sylvia Moraine. Najpewniej to o mnie mowa. – Nieznajoma skinęła jej kapeluszem, więc nie wyciągała już do niej dłoni, zamiast tego kładąc palce na piersi i schylając głowę w ramach jej własnego powitania. – Słyszałam, że jest pani uzdolniona w zakresie łamania klątw, a ja potrzebuję zdjęcia jednej. Klątwy Oka. – Nie wyjaśniała więcej, w tym momencie też sprawdzając wiedzę kobiety z którą przyszło jej się spotkać. – Zapłacę, oczywiście. – Miała pieniądze i co całkiem ważne, jedzenie.
Nawet doki, miejsce które nazywała „domem drugiego wyboru” stanowiły dla niej marne pocieszenie kiedy przemierzała je, owinięta pierwszymi lepszymi ubraniami, nie rzucającymi się w oczy na tyle, aby budziło to podejrzenie, nie tworząc jednak z tego kostiumu. Oczywiście nie stawiła się na to miejsce w swojej własnej postaci, zmieniając twarz, włosy, głos, oczy, cokolwiek po czym można było ją rozróżnić. Z tego jednak, co zdążyła się dowiedzieć, osoba z którą się skontaktowała może i nie była głupia, ale dyskretna, i dopóki nie stanowiła zagrożenia (albo nie zaczęła rozmawiać o polityce), mogła liczyć również na dyskrecję za odpowiednią opłatą. A przynajmniej tu miała nadzieję, że uzyskane informacje ją nie zawiodły.
Miejsce wydawało się nawet przytulne, jeżeli mogła tak powiedzieć, ale po ostatnich wydarzeniach w jej życiu wydawało się, że ciche miejsce przypada jej bardziej do gustu kiedy za oknem byli jacyś ludzie. Przysiadła gdzieś na wolnej przestrzeni, przyglądając się drobinkom kurzu tańczącym w powietrzu, rozpadającym się drewnianym blatom które widziały lesze dni tak dawno temu. Poczucie oczekiwania wydawało się przygniatać ją – a przynajmniej do momentu, kiedy kroki w okolicy nie wyrwały jej z zamyślenia. Podniosła się od razu, otrzepując ubranie i spoglądając na kobietę która znalazła się przed nią. Nawet z cieniami pod oczyma było w niej jakieś specyficzne piękno, którego zawsze zazdrościła innym kobietom.
- Sylvia Moraine. Najpewniej to o mnie mowa. – Nieznajoma skinęła jej kapeluszem, więc nie wyciągała już do niej dłoni, zamiast tego kładąc palce na piersi i schylając głowę w ramach jej własnego powitania. – Słyszałam, że jest pani uzdolniona w zakresie łamania klątw, a ja potrzebuję zdjęcia jednej. Klątwy Oka. – Nie wyjaśniała więcej, w tym momencie też sprawdzając wiedzę kobiety z którą przyszło jej się spotkać. – Zapłacę, oczywiście. – Miała pieniądze i co całkiem ważne, jedzenie.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pierwsze trochę onieśmielające wrażenie powoli mijało. Dźwięczny głos nowo poznanej odwracał uwagę od jej sarnich oczu. Prosty odzienek i zdecydowane ruchy przepłoszyły pierwsze domysły Gudrun. Niespiesznie puściła rondo kapelusza. Znajome napięcie - zawsze obecne, na początku kariery ograniczające, teraz zaś zapobiegające niechlujności, w którą popadali zbyt pewni swych sił klątwołamacze - delikatnie osłabło, ucisk w głębi brzucha zelżał. Gracja Sylvii nie przywodziła na myśl tańców skrupulatnie wytresowanych, salonowych lwów, lecz wdzięk sprawnej, przywykłej do tutejszych obyczajów pantery. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gudrun wyprostowała się, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę, że przysłuchuje się odpowiedzi nowo poznanej Moraine z niezmiennie przechyloną głową. Odpowiedzi krótkiej oraz treściwej. Kiwnęła głową, ni to dając dowód swej uważności, ni to w wyrazie cichej aprobaty i ulgi. Rzeczowość klientki upewniła Gudrun, iż może się ona odwdzięczyć jej tym samym, bez obawy o złamanie jednej z tysiąca pisanych i niepisanych zasad, w których to arystokraci poruszali się niczym ryby w wodzie, jedynie czekając, aż postronni czarodzieje zaplączą się w nich i uduszą niczym w rybackiej sieci. Mogła bez przeszkód całą swoją uwagę i siły przerobowe przeznaczyć na tym co najważniejsze, na ignorowaniu omamów wzrokowych rozwiązaniu przedstawionego problemu.
— Sama ją pani zidentyfikowała… — zawahała się niepostrzeżenie, prędko gasząc ciekawski błysk w oku. Od czasu, do czasu obijały jej się o uszy nazwiska kobiet zainteresowanych bądź zgłębiających runiczną wiedzę, lecz Moraine chyba nie było jednym z nich. — czy była już u innego specjalisty?
Klątwa Oka. Korowód namolnych, niemych duchów, wycieńczająca, posępna aura. Natarczywe halucynacje. Jak na zawołanie opuszczone przez Sylvię krzesło zamigotało. Sieć pęknięć i śladów użytkowania rozpierzchła się po całym meblu, drewno zapadło samo w sobie, po czym… Krzesło stało, tak jak stało, całkowicie nienaruszone. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, powieka ani drgnęła, źrenice pozostały wbite w rozmówczynie, za wszelką cenę nie pozwalając sobie na rozproszenie się czy umknięcie w stronę odgrywającego się teatrzyku omamów. Omamów, które jeszcze do niedawna nie obejmowały terenu większego od zaciśniętej pięści. Omamów, którymi nie powinna się w tym momencie zajmować.
— Rozpoznaje pani pojedyncze duchy? Pokazują się one w równych interwałach? Odzywają się? — chłodno dopytała. Należało za wszelką cenę wykluczyć alternatywne przyczyny doskwierających klientce trudności. Złośliwe poltergeisty, narzucający się przodek, naznaczenie, opętanie, najzwyklejsze w świecie wykończenie, co bardziej zaawansowane bądź misternie zmodyfikowane klątwy - ich lista była długa, lecz wraz z każdą potencjalną przyczyną, Gudrun przychodziło na myśl kolejne rozwiązanie.
Delikatnie zmrużyła oczy. Niespiesznie uniosła różdżkę, równocześnie unosząc otwartą prawą dłoń. Czarodzieje, zwłaszcza na Śmiertelnym Nokturnie czy w dokach, nieufnie podchodzili do rzucanych w ich kierunku czarów, Gudrun więc już instynktownie wykonywała tym podobne uspokajające gesty. — Hexa Revelio — wymruczała z uwagą.
— Sama ją pani zidentyfikowała… — zawahała się niepostrzeżenie, prędko gasząc ciekawski błysk w oku. Od czasu, do czasu obijały jej się o uszy nazwiska kobiet zainteresowanych bądź zgłębiających runiczną wiedzę, lecz Moraine chyba nie było jednym z nich. — czy była już u innego specjalisty?
Klątwa Oka. Korowód namolnych, niemych duchów, wycieńczająca, posępna aura. Natarczywe halucynacje. Jak na zawołanie opuszczone przez Sylvię krzesło zamigotało. Sieć pęknięć i śladów użytkowania rozpierzchła się po całym meblu, drewno zapadło samo w sobie, po czym… Krzesło stało, tak jak stało, całkowicie nienaruszone. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, powieka ani drgnęła, źrenice pozostały wbite w rozmówczynie, za wszelką cenę nie pozwalając sobie na rozproszenie się czy umknięcie w stronę odgrywającego się teatrzyku omamów. Omamów, które jeszcze do niedawna nie obejmowały terenu większego od zaciśniętej pięści. Omamów, którymi nie powinna się w tym momencie zajmować.
— Rozpoznaje pani pojedyncze duchy? Pokazują się one w równych interwałach? Odzywają się? — chłodno dopytała. Należało za wszelką cenę wykluczyć alternatywne przyczyny doskwierających klientce trudności. Złośliwe poltergeisty, narzucający się przodek, naznaczenie, opętanie, najzwyklejsze w świecie wykończenie, co bardziej zaawansowane bądź misternie zmodyfikowane klątwy - ich lista była długa, lecz wraz z każdą potencjalną przyczyną, Gudrun przychodziło na myśl kolejne rozwiązanie.
Delikatnie zmrużyła oczy. Niespiesznie uniosła różdżkę, równocześnie unosząc otwartą prawą dłoń. Czarodzieje, zwłaszcza na Śmiertelnym Nokturnie czy w dokach, nieufnie podchodzili do rzucanych w ich kierunku czarów, Gudrun więc już instynktownie wykonywała tym podobne uspokajające gesty. — Hexa Revelio — wymruczała z uwagą.
The member 'Gudrun Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
W tych czasach nie było trudno o podejrzliwość i nie dziwiła się ani sobie, ani kobiecie, że wolały stawiać na ostrożność i chodzić na palcach dookoła całej sytuacji. W końcu sama też nie zamierzała atakować nikogo, ale gdyby tylko coś się zadziało, była w gotowości uciekać, walczyć, gryźć i kopać jak tylko mogłaby to zrobić. W tych czasach człowieczeństwo przesunęło się gdzieś na drugi plan, wysuwając przeżycie na główny piedestał priorytetów. Kiedy jednak nieznajoma równie rzeczowo przeszła do rzeczy, napięcie, które wciąż było widoczne, powoli zaczęło zanikać na rzecz chęci skończenia problemu i przejścia do sytuacji, w której każda z nich mogła być zadowolona – Gundrun, ponieważ wyjdzie stąd z zapłatą za zlecenie, Thalia, ponieważ w końcu wyjdzie stąd wolna od jej własnych problemów.
- Byłam u specjalisty, za granicą, zaraz po tym, gdy to się stało. Wolałabym nie analizować tego sama i zostawić to specjalistom. – Można było powiedzieć wiele o niej i jeszcze więcej o jej wadach, gdzie głośność, ciągła potrzeba przebywania z ludźmi czy impulsywność nie wpływały pozytywnie na odbiór jej osoby, ale jednak wiedziała bardzo dobrze, gdzie oddać pola specjalistom. Niestety, osoba u której konsultowała sprawę była już w na tyle podeszłym wieku, że przychodzenie różdżki przychodziło jej z trudem, nie mówiąc o rzucaniu zaklęć, wtedy więc wolała nie ryzykować zdejmowania klątwy.
- Czy mam…zrobić coś konkretnego? Usiąść, albo dalej stać? – Rozejrzała się po pomieszczeniu, które niekoniecznie obfitowało w miejsca do wygodnego rozsiadania się, ale jeżeli chodzi o zdejmowanie klątw, nie było to coś co wykonywałaby regularnie, zwłaszcza po drugiej stronie różdżki. Mimo to, nie zrobiła nic, czekając na instrukcję – wciąż wolała podążać za wskazówkami niż działać teraz na własną rękę. Lepiej tak, niż na nowo wzbudzać niepewność. Nie wiedziała nawet, jak wygląda dokładnie klątwa, nie widząc jej tak jak inni kiedy ciemna, skłębiona magia ujawniała się oczom rzucających zaklęcie wykrycia.
- Żadnych konkretnych duchów, nikogo, kogo znałam w przeszłości nie rozpoznaję. Wyglądają jak ciemne mary, które nie odzywają się do nikogo, zwłaszcza do mnie. Są widoczne zawsze, niezależnie od miejsca, w którym jestem, i niezależnie od pory. Oczywiście, poza snami. – Tam odwiedzały ją inne koszmary, ale to nie była sesja u kogoś, kto miał posłuchać o jej problemach, tego więc sobie darowała słuchać. – Nie są to też duchy…generalne. – Chciała powiedzieć, że nie są to duchy zatopionych marynarzy, bo nawet te mogłaby rozpoznać, ale w końcu nie mówiła, czym się zajmuje, więc to mogło zacząć wybrzmiewać dziwnie. – Czy to na pewno to?
- Byłam u specjalisty, za granicą, zaraz po tym, gdy to się stało. Wolałabym nie analizować tego sama i zostawić to specjalistom. – Można było powiedzieć wiele o niej i jeszcze więcej o jej wadach, gdzie głośność, ciągła potrzeba przebywania z ludźmi czy impulsywność nie wpływały pozytywnie na odbiór jej osoby, ale jednak wiedziała bardzo dobrze, gdzie oddać pola specjalistom. Niestety, osoba u której konsultowała sprawę była już w na tyle podeszłym wieku, że przychodzenie różdżki przychodziło jej z trudem, nie mówiąc o rzucaniu zaklęć, wtedy więc wolała nie ryzykować zdejmowania klątwy.
- Czy mam…zrobić coś konkretnego? Usiąść, albo dalej stać? – Rozejrzała się po pomieszczeniu, które niekoniecznie obfitowało w miejsca do wygodnego rozsiadania się, ale jeżeli chodzi o zdejmowanie klątw, nie było to coś co wykonywałaby regularnie, zwłaszcza po drugiej stronie różdżki. Mimo to, nie zrobiła nic, czekając na instrukcję – wciąż wolała podążać za wskazówkami niż działać teraz na własną rękę. Lepiej tak, niż na nowo wzbudzać niepewność. Nie wiedziała nawet, jak wygląda dokładnie klątwa, nie widząc jej tak jak inni kiedy ciemna, skłębiona magia ujawniała się oczom rzucających zaklęcie wykrycia.
- Żadnych konkretnych duchów, nikogo, kogo znałam w przeszłości nie rozpoznaję. Wyglądają jak ciemne mary, które nie odzywają się do nikogo, zwłaszcza do mnie. Są widoczne zawsze, niezależnie od miejsca, w którym jestem, i niezależnie od pory. Oczywiście, poza snami. – Tam odwiedzały ją inne koszmary, ale to nie była sesja u kogoś, kto miał posłuchać o jej problemach, tego więc sobie darowała słuchać. – Nie są to też duchy…generalne. – Chciała powiedzieć, że nie są to duchy zatopionych marynarzy, bo nawet te mogłaby rozpoznać, ale w końcu nie mówiła, czym się zajmuje, więc to mogło zacząć wybrzmiewać dziwnie. – Czy to na pewno to?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Podchodziły do siebie ostrożnie, na palcach niczym nieufne zwierzyny pośrodku lasu mierzyły się spojrzeniami. Opustoszałe magazyny niosły ze sobą komfort anonimowości, oddalone od gwaru miasta otulały przytulnym całunem spokoju, równocześnie nie przytłaczając obcością prawdziwej dziczy. Im dalej jednak od mas ludzkich się znajdowały, tym mocniej oddalały się od rządzących nimi prawami moralności czy honoru, i tak już nadszarpniętymi przez trawiąca Anglię wojnę. Nikt by ich tu nie powstrzymał od rzucenia się sobie do gardeł. Nikt nie rzuciłby za nie Protego. Nikt nie złapałby ostatecznej morderczyni za rękę i nie zaciągnął przed oblicze sprawiedliwości. Chcąc nie chcąc wręczały sobie wzajemnie oraz swoim umiejętnościom samoobrony kredyt zaufania. W imię wolności brały za siebie całkowitą odpowiedzialność. Jak zawsze.
Gudrun niczym lustrzane odbicie, wraz z narastającym i opadającym napięciem klientki, zaciskała, po czym rozluźniała szczękę. Opuszczała spięte ramiona i delikatnie marszczyła nos w skupieniu, notując w myślach każdą nowo nabytą informację. Za granicą? Podróże w obliczu wojny stanowiły coraz większe wyzwanie. Zaś wycieczki czysto rekreacyjne nie były zbyt popularne poza ścisłym szlacheckim bądź przynajmniej zamożnym kręgiem. Zamrugała, odpędzając od siebie zbędne rozważania. Kiwnęła głową ze zrozumieniem.
— Proszę usiąść — po krótkim namyśle, odparła swym monotonnym głosem. Może i pozycja klienta nie wpływała w żaden sposób na przebieg zdejmowania klątwy, lecz… Co jej szkodziło się upewnić czy samoistnie rozpadające się krzesło na pewno było tylko i wyłącznie urojeniem? Nawet jeśli inne możliwości zakrawały o absurd. — Rozluźnić się w miarę możliwości. — Delikatnie musnąwszy wierzchem rękawiczki drewniane oparcie, oddaliła się o krok.
Różdżka zadrżała pod zaciśniętymi palcami. Znajome ciepło objęło obleczoną w rękawiczkę dłoń, by zaraz wraz z niedostrzegalnymi drobinkami magii rozpierzchnąć się wokół. Powietrze, dotąd jak na lato rześkie, stanęło i stężało. Strzępy ciężkiej, mlecznobiałej mgły powoli zaczęły wychodzić na światło dziennie. Leniwie oblepiały sylwetkę Sylvii coraz ściślej. Nie pozostawiały pola dla choćby najmniejszych wątpliwości.
— Klątwa, z pewnością. — Podniosła wzrok na klientkę. Jasny wynik zaklęcia detekcyjnego, obce, bezkształtne i nieme upiory, ciągłe, ograniczające się do jawy halucynacje - wszystko układało się w spójną całość. W codzienność wypełnioną piętrzącymi się trudnościami, odchodzeniem od zmysłów i rosnącym doń brakiem zaufania. Gudrun powstrzymała się od gorzkiego uśmiechu. Ciekawe jak to było nabyć zwidy w wieku dorosłym? Ile wysiłku trzeba było włożyć w ich ignorowanie, w udawanie poczytalnej, nie będąc do nich przyzwyczajoną od najmłodszych lat? W bladoniebieskich oczach mignęła iskierka podziwu oraz cichej gorzko-słodkiej zazdrości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Sylvia jeszcze dziś wróci do domu niepokojona przez jakiekolwiek zwidy czy mary. Jaka to musiała być ulga?
— Od jak dawna te mary się pani naprzykrzają? — odrobinę ciszej dopytała, na nowo unosząc tamaryszkowe drewno, gotowa do rozpoczęcia rozplatania klątwy zaraz po ostatnim pytaniu. — Czy wraz z pojawieniem się omamów wzrokowych, nabyła pani znamię o tym kształcie? — Pewnym ruchem wytyczyła czubkiem różdżki po zakurzonym blacie pionową linię i coś na wzór przecinającej ją strzałki, symbol odwróconej runy algiz. — Albo zaczęła napotykać wiele trudności w konkretnej dziedzinie życia?
Gudrun niczym lustrzane odbicie, wraz z narastającym i opadającym napięciem klientki, zaciskała, po czym rozluźniała szczękę. Opuszczała spięte ramiona i delikatnie marszczyła nos w skupieniu, notując w myślach każdą nowo nabytą informację. Za granicą? Podróże w obliczu wojny stanowiły coraz większe wyzwanie. Zaś wycieczki czysto rekreacyjne nie były zbyt popularne poza ścisłym szlacheckim bądź przynajmniej zamożnym kręgiem. Zamrugała, odpędzając od siebie zbędne rozważania. Kiwnęła głową ze zrozumieniem.
— Proszę usiąść — po krótkim namyśle, odparła swym monotonnym głosem. Może i pozycja klienta nie wpływała w żaden sposób na przebieg zdejmowania klątwy, lecz… Co jej szkodziło się upewnić czy samoistnie rozpadające się krzesło na pewno było tylko i wyłącznie urojeniem? Nawet jeśli inne możliwości zakrawały o absurd. — Rozluźnić się w miarę możliwości. — Delikatnie musnąwszy wierzchem rękawiczki drewniane oparcie, oddaliła się o krok.
Różdżka zadrżała pod zaciśniętymi palcami. Znajome ciepło objęło obleczoną w rękawiczkę dłoń, by zaraz wraz z niedostrzegalnymi drobinkami magii rozpierzchnąć się wokół. Powietrze, dotąd jak na lato rześkie, stanęło i stężało. Strzępy ciężkiej, mlecznobiałej mgły powoli zaczęły wychodzić na światło dziennie. Leniwie oblepiały sylwetkę Sylvii coraz ściślej. Nie pozostawiały pola dla choćby najmniejszych wątpliwości.
— Klątwa, z pewnością. — Podniosła wzrok na klientkę. Jasny wynik zaklęcia detekcyjnego, obce, bezkształtne i nieme upiory, ciągłe, ograniczające się do jawy halucynacje - wszystko układało się w spójną całość. W codzienność wypełnioną piętrzącymi się trudnościami, odchodzeniem od zmysłów i rosnącym doń brakiem zaufania. Gudrun powstrzymała się od gorzkiego uśmiechu. Ciekawe jak to było nabyć zwidy w wieku dorosłym? Ile wysiłku trzeba było włożyć w ich ignorowanie, w udawanie poczytalnej, nie będąc do nich przyzwyczajoną od najmłodszych lat? W bladoniebieskich oczach mignęła iskierka podziwu oraz cichej gorzko-słodkiej zazdrości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Sylvia jeszcze dziś wróci do domu niepokojona przez jakiekolwiek zwidy czy mary. Jaka to musiała być ulga?
— Od jak dawna te mary się pani naprzykrzają? — odrobinę ciszej dopytała, na nowo unosząc tamaryszkowe drewno, gotowa do rozpoczęcia rozplatania klątwy zaraz po ostatnim pytaniu. — Czy wraz z pojawieniem się omamów wzrokowych, nabyła pani znamię o tym kształcie? — Pewnym ruchem wytyczyła czubkiem różdżki po zakurzonym blacie pionową linię i coś na wzór przecinającej ją strzałki, symbol odwróconej runy algiz. — Albo zaczęła napotykać wiele trudności w konkretnej dziedzinie życia?
Świat stawał na głowie, gdzie w miejsce zwierząt pojawili się ludzie, gotowi kierować się najgorszymi, najprostszymi i najszlachetniejszymi pobudkami zamkniętymi w swoim świecie, a zwierzęta wydawały się przejmować puste miejsca i budynki, drobne rzeczy bez których ciężko było się obejść ludziom pokrywały rośliny. Wszyscy czuli się silniejsi na swoim terytorium, pilnowali go jakby pilnowali najcenniejszych skarbów. Ale gdy spotykali się gdzieś na miejscach poza widocznym okiem, obydwa grunty były grząskie. Ale, mimo, że ciężko było mówić tutaj o rozpoczęciu przyjaźni, połączyła je teraz drobna nić wzajemnego potrzebowania się.
- Postaram się. – Zdobyła się nawet na słaby uśmiech kiedy złapała za krzesło, siadając na nim, chociaż nie było tu możliwości zrobienia tego w sposób który nie byłby jakoś niezręczny. Mimo to, wzięła parę głębokich oddechów, mając nadzieję na to, że nie wyglądała zbyt sztywno, zwłaszcza siedząc tak, jakby budziło się w niej przeświadczenie bycia dość obnażoną. Ułożyła dłonie jedne na drugiej, tak aby nie wyglądać jak zagrożenie – sarnie oczy na nowo skierowały się na Gudrun, tym razem z iskierką nadziei.
- Od…koło dwóch lat? – Po prawdzie to już nie pamiętała, ile lat minęło, nie mogło to być daleko, bo…wszystko się już rozmywało w ostatniej rzeczywistości, bo gdy gwiazdy spadały na domy, gdy czerwona kometa przecinała niebo, gdy skłębione cienie przyklejały się do rzeczywistości, znajdując ujście w śmierci cudzej częściej niż własnej. Kiedy sama nakładała na swoje barki problemy innych, o co nikt nie prosił i czego nikt nie wyczekiwał, ale co robiła i tak, czuła że nie było czasu na martwienie się o własne problemy, tak jakby ta jedna nić kontaktu z innymi była tym, co trzyma ją w ryzach. Nie czuła, że było to zbyt dobre rozwiązanie, ale w natłoku tego wszystkiego rozumiała też, że nie zawsze jej znajomi mogli poświęcić czas na nią. Nie mogłaby mieć tego nikomu za złe.
Spojrzała na symbol narysowany w jej okolicy. Nie chciała teraz nagle zmieniać całego działa, ostrożnie więc, przy chwili podwijania nogawki ujawniła tylko drobny kawałek ciała spod swojego czaru – tak drobny, że nie wzbudzało to podejrzeń kiedy to robiła, ale taki który nie złamałby jej całej koncentracji na metamorfomagii. Bawienie się tym odziedziczonym talentem przyniosło jej w końcu jakieś rezultaty.
- Coś takiego, zakładam? – Nie była pewna, czy to ten sam symbol, pociemniały niczym plama bądź zaschnięty atrament, nie prezentujący się jednak bardziej podejrzanie niż tatuaż (które wciąż były dość mało popularne jeżeli nie było się marynarzem bądź podróżnikiem, ale póki co nie zdradzała za wiele). – Ogólne zmęczenie? Problemy ze snem? Nie wiem co powiedzieć, co nie byłoby problemem obecnej pogody i wydarzeń… - z pewnością wiedziała, o co jej chodzi, więc Thalia nie rozwlekała się w swoich problemach.
- Postaram się. – Zdobyła się nawet na słaby uśmiech kiedy złapała za krzesło, siadając na nim, chociaż nie było tu możliwości zrobienia tego w sposób który nie byłby jakoś niezręczny. Mimo to, wzięła parę głębokich oddechów, mając nadzieję na to, że nie wyglądała zbyt sztywno, zwłaszcza siedząc tak, jakby budziło się w niej przeświadczenie bycia dość obnażoną. Ułożyła dłonie jedne na drugiej, tak aby nie wyglądać jak zagrożenie – sarnie oczy na nowo skierowały się na Gudrun, tym razem z iskierką nadziei.
- Od…koło dwóch lat? – Po prawdzie to już nie pamiętała, ile lat minęło, nie mogło to być daleko, bo…wszystko się już rozmywało w ostatniej rzeczywistości, bo gdy gwiazdy spadały na domy, gdy czerwona kometa przecinała niebo, gdy skłębione cienie przyklejały się do rzeczywistości, znajdując ujście w śmierci cudzej częściej niż własnej. Kiedy sama nakładała na swoje barki problemy innych, o co nikt nie prosił i czego nikt nie wyczekiwał, ale co robiła i tak, czuła że nie było czasu na martwienie się o własne problemy, tak jakby ta jedna nić kontaktu z innymi była tym, co trzyma ją w ryzach. Nie czuła, że było to zbyt dobre rozwiązanie, ale w natłoku tego wszystkiego rozumiała też, że nie zawsze jej znajomi mogli poświęcić czas na nią. Nie mogłaby mieć tego nikomu za złe.
Spojrzała na symbol narysowany w jej okolicy. Nie chciała teraz nagle zmieniać całego działa, ostrożnie więc, przy chwili podwijania nogawki ujawniła tylko drobny kawałek ciała spod swojego czaru – tak drobny, że nie wzbudzało to podejrzeń kiedy to robiła, ale taki który nie złamałby jej całej koncentracji na metamorfomagii. Bawienie się tym odziedziczonym talentem przyniosło jej w końcu jakieś rezultaty.
- Coś takiego, zakładam? – Nie była pewna, czy to ten sam symbol, pociemniały niczym plama bądź zaschnięty atrament, nie prezentujący się jednak bardziej podejrzanie niż tatuaż (które wciąż były dość mało popularne jeżeli nie było się marynarzem bądź podróżnikiem, ale póki co nie zdradzała za wiele). – Ogólne zmęczenie? Problemy ze snem? Nie wiem co powiedzieć, co nie byłoby problemem obecnej pogody i wydarzeń… - z pewnością wiedziała, o co jej chodzi, więc Thalia nie rozwlekała się w swoich problemach.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ludzie obdarowywali się ściśle na swoich terenach, wznosili niebotyczne mury, konstruowali coraz to wymyślniejsze i liczniejsze wnyki oraz zasieki. Już nie w imię prewencji czy rozsądku, lecz w wyniku obezwładniającego zwierzęcego strachu, który bez końca narastał i narastał, aż wreszcie zalał całą Anglię. Stał się dobitnie rzeczywisty, powszechny i rozsądny. Niczym znerwicowany kundel rozrywał rodziny, społeczeństwa, ziemie, a wkrótce i niebo na coraz mniejsze strzępy, zdesperowany szukał swej przyczyny, ślepy miotał się w klatce. Ciche skuczenie zagłuszało wyrachowane kroki polityków, pozwalało uznać własne skamlenie za po prostu nieodłączną część akustycznego tła, zamaskować je przed bliskimi. Nie było, jednak w stanie wyprzeć potrzeby (konieczności?) rozpościerania swych sieci znajomości coraz dalej. Nie, gdy byli ludźmi, stworzeniami czy tego chcieli, czy nie na wskroś społecznymi. Nie, gdy beznadziejnie potrzebowali siebie nawzajem.
Dwa lata. Gudrun nieśmiało obróciła tę liczbę w myślach. Koło może nawet ponad dwa lata. Przyglądnęła się z uwagą gęstniejącej z każdą minutą mgle, dusznej, mlecznobiałej, zaciskającej się wokół sylwetki Sylvii niczym wisielcza pętla. Długo - cisnęło się na usta. Zacisnęła je w wąską kreskę. Czemu, na Odyna? Nie jest to przecież zbytnio zaawansowana klątwa. Przez podróż? Brak funduszy? Kontaktów? Łagodnie przeniosła badawczy wzrok ze strzępów mgły na klientkę. Na pierwszy rzut oka nie wydawała się zaprawiona w boju i przezwyciężaniu piętrzących się bez końca życiowych trudności. A ty niby na taką wyglądasz? - zaraz zganiła się w myślach. Delikatnie zmrużyła oczy, na swój niezręczny sposób odwzajemniając blady uśmiech Moraine.
Spojrzawszy w kierunku odwijanej nogawki, niespiesznie odeszła od blatu. Powoli przykucnęła, tak by móc dokładniej przyjrzeć się znamieniu, lecz równocześnie nie odstraszyć klientki gwałtownymi ruchami. Na chwilę skryła tamaryszkowe drewno w połach spódnicy.
— Tak — odparła krótko, stanowczo. Algiz pociemniały, trochę wyblakły i poszarpany na brzegach niczym stary, wyprany przez słońce tatuaż pewnie trwał w miejscu. Powstrzymała się przed jego dotknięciem. Nie był głęboko wryty, wypukłości czy wklęsłości skóry byłyby ledwie zauważalne. Zresztą Sylvia nie była związanym oprychem, co wymienił się z trollem na piąte klepki, lecz zleceniodawczynią. Gudrun nie zamierzała jej dotykać bez konieczności oraz przyzwolenia.
Kiwnęła głową w ciszy, po czym zadarła ją ku górze. Dopiero upewniwszy się, iż powietrze, po ustaniu działania Hexa Revelio stało się na nowo klarowne, wyciągnęła różdżkę. Wzięła cichy, głęboki wdech. Klątwa Oka, pozbawiona komplikacji, wariacja jednej z najstarszych, znanych nauce klątw, oryginalnie chroniąca zarówno celtyckie, jak i nordyckie kurhany, rzadziej pieczętująca wolę przodków i przymuszająca do jej spełnienia ich potomków - powoli odławiała z pamięci każdy bardziej bądź mniej przydatny szczegół. Poprawiła uchwyt, przymknęła oczy w skupieniu. — Finite Incantatem. — Zaklęcie gładko spłynęło z jej ust. Nadgarstek zakręcił się podług doskonale znanego toru. Skryty strzęp całunu śmierciotuli zadrżał. Niewidzialna wiązka magii posłusznie oplotła Sylvię, po czym przebiła na wylot namierzoną klątwę. Gudrun bez pośpiechu rozwarła powieki. Czar rzucił się na ostatnie strzępy rozbitych czarnomagicznych splotów. Ciemne znamię, niewinne odbicie bezlitosnej klątwy zaczęło blaknąć i kurczyć się żywcem pożerane przez rozprzestrzeniające się wiązki borginowskiej magii, aż wreszcie nie zostawił po sobie choćby najmniejszego śladu.
Ostrożnie przechyliła głowę, krytycznie oceniając swoje dzieło. Podniosła wzrok na swoją klientkę. Błysk satysfakcji mignął w bladoniebieskich tęczówkach. Kamienna maska służąca Gudrun za twarz nie drgnęła ani o milimetr, zdawała się jednak minimalnie żywsza. Młoda Borgin powstała i cofnęła się o krok ze wciąż uniesioną w gotowości różdżką. — Jest różnica? — rzeczowo spytała.
udany rzut!
Dwa lata. Gudrun nieśmiało obróciła tę liczbę w myślach. Koło może nawet ponad dwa lata. Przyglądnęła się z uwagą gęstniejącej z każdą minutą mgle, dusznej, mlecznobiałej, zaciskającej się wokół sylwetki Sylvii niczym wisielcza pętla. Długo - cisnęło się na usta. Zacisnęła je w wąską kreskę. Czemu, na Odyna? Nie jest to przecież zbytnio zaawansowana klątwa. Przez podróż? Brak funduszy? Kontaktów? Łagodnie przeniosła badawczy wzrok ze strzępów mgły na klientkę. Na pierwszy rzut oka nie wydawała się zaprawiona w boju i przezwyciężaniu piętrzących się bez końca życiowych trudności. A ty niby na taką wyglądasz? - zaraz zganiła się w myślach. Delikatnie zmrużyła oczy, na swój niezręczny sposób odwzajemniając blady uśmiech Moraine.
Spojrzawszy w kierunku odwijanej nogawki, niespiesznie odeszła od blatu. Powoli przykucnęła, tak by móc dokładniej przyjrzeć się znamieniu, lecz równocześnie nie odstraszyć klientki gwałtownymi ruchami. Na chwilę skryła tamaryszkowe drewno w połach spódnicy.
— Tak — odparła krótko, stanowczo. Algiz pociemniały, trochę wyblakły i poszarpany na brzegach niczym stary, wyprany przez słońce tatuaż pewnie trwał w miejscu. Powstrzymała się przed jego dotknięciem. Nie był głęboko wryty, wypukłości czy wklęsłości skóry byłyby ledwie zauważalne. Zresztą Sylvia nie była związanym oprychem, co wymienił się z trollem na piąte klepki, lecz zleceniodawczynią. Gudrun nie zamierzała jej dotykać bez konieczności oraz przyzwolenia.
Kiwnęła głową w ciszy, po czym zadarła ją ku górze. Dopiero upewniwszy się, iż powietrze, po ustaniu działania Hexa Revelio stało się na nowo klarowne, wyciągnęła różdżkę. Wzięła cichy, głęboki wdech. Klątwa Oka, pozbawiona komplikacji, wariacja jednej z najstarszych, znanych nauce klątw, oryginalnie chroniąca zarówno celtyckie, jak i nordyckie kurhany, rzadziej pieczętująca wolę przodków i przymuszająca do jej spełnienia ich potomków - powoli odławiała z pamięci każdy bardziej bądź mniej przydatny szczegół. Poprawiła uchwyt, przymknęła oczy w skupieniu. — Finite Incantatem. — Zaklęcie gładko spłynęło z jej ust. Nadgarstek zakręcił się podług doskonale znanego toru. Skryty strzęp całunu śmierciotuli zadrżał. Niewidzialna wiązka magii posłusznie oplotła Sylvię, po czym przebiła na wylot namierzoną klątwę. Gudrun bez pośpiechu rozwarła powieki. Czar rzucił się na ostatnie strzępy rozbitych czarnomagicznych splotów. Ciemne znamię, niewinne odbicie bezlitosnej klątwy zaczęło blaknąć i kurczyć się żywcem pożerane przez rozprzestrzeniające się wiązki borginowskiej magii, aż wreszcie nie zostawił po sobie choćby najmniejszego śladu.
Ostrożnie przechyliła głowę, krytycznie oceniając swoje dzieło. Podniosła wzrok na swoją klientkę. Błysk satysfakcji mignął w bladoniebieskich tęczówkach. Kamienna maska służąca Gudrun za twarz nie drgnęła ani o milimetr, zdawała się jednak minimalnie żywsza. Młoda Borgin powstała i cofnęła się o krok ze wciąż uniesioną w gotowości różdżką. — Jest różnica? — rzeczowo spytała.
udany rzut!
Strona 22 z 23 • 1 ... 12 ... 21, 22, 23
Opuszczona portiernia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny