Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Opuszczona portiernia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona portiernia
Opuszczona portiernia jest ulokowanym tuż obok bramy dwupiętrowym budynkiem, z którego rozciąga się doskonały widok zarówno na cały plac i magazyny, jak i na otaczającą ten przybytek okolicę. Nietrudno więc dostrzec stąd ewentualne zagrożenie, zwłaszcza podczas nocnych eskapad lub poszukiwania kryjówek.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Wykręcenie chudej rąsi jakiejś podejrzanej dzierlatki nie wymagało zbytniego wysiłku. Nóż zabrzęczał o brudną podłogę, a właściwie zabrzęczałby, gdyby wokół panowała słodka cisza a nie kakofonia krzyków, pisków, śmiechów i stukotu. Nie mógł podnieść głowy, by zauważyć co wywołało taki harmider i co robił obecnie Percival. Mógł spłonąć w szatańskiej pożodze a Benjamina w ogóle by to nie wzruszyło...a przynajmniej tak sobie święcie wmawiał, na razie skupiony na powstrzymaniu sfiksowanej dziuni, pochodzącej pewnie z najciemniejszych nor Nokturnu. Co prawda nie miał czasu kontemplować jej urody (w półmroku portierni byłoby też to mocno utrudnione), ale wyczuwał, że paniusia raczej nie pochodzi z wyższych sfer. Nie pachniała zbyt dobrze a w dodatku całkiem nieźle radziła sobie w nierównej szarpance. Wyginała się jak jakaś akrobatka, posługując się także wyrafinowanym językiem. I śliną, lądującą na twarzy Benjamina. Co dość mocno go rozjuszyło, a co a tym idzie zdekoncentrowało. Na tyle, że na ryzyko kopnięcia w najcenniejszą część swojego ciała zareagował z opóźnieniem, próbując zrobić unik dopiero po sekundzie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Kurz w końcu opadł, tak samo jak cała niepewność; postać Hazel zamajaczyła na tle ciemności, a Garrett odetchnął spokojniej. Nie wiedział, w którym momencie wyciągnął różdżkę, jednak teraz trzymał ją mocno w dłoni, a blade palce zlewały się w całość z osikowym drewnem.
- Wszystko w porządku? - spytał, choć już przelotne spojrzenie utwierdziło go w przekonaniu, że wcale nie było w porządku; zmarszczył lekko brwi, lecz zanim zdążył wysilić się na jakąś względnie pomocną radę bądź słowo otuchy, jego wzrok powędrował wprost do przyczyny całego ambarasu. Zmrużył oczy, nie wierząc w to, co widzi - półolbrzym, który swoim ciężarem przedziurawił podłogę (albo wypadł przez wykonany przez kogoś otwór? możliwości było wiele, każda mniej przyjemna od poprzedniej) i prawie zamordował ich, sam ginąc wśród pyłu i gruzów? - Wolę nie myśleć, co dzieje się tam na górze - mruknął bliżej nieokreślonym tonem głosu, który mógł oznaczać zarówno niezadowolenie, jak i całą feerię innych uczuć; zgasił je, unosząc spojrzenie i zerkając na Hazel z pewnego rodzaju troską.
Gdy zbierał się, by ruszyć dalej, względną ciszę przeciął trudny do zidentyfikowania ryk; Garry zatrzymał się w połowie kroku, najpierw spoglądając w przestrzeń, potem ponownie lokując wzrok na towarzyszce, przez chwilę w widoczny sposób prowadząc ze sobą wewnętrzną walkę. Różne scenariusze kreowały się w jego głowie, większość z nich w bezpośredni sposób dotyczyła walki o czyjś honor bądź szaleńczego boju o sprawiedliwość, której zawsze pożądał - kto ryczał, co ryczało, czy były tam niewinne (jeśli to pojęcie istniało w miejscach takich jak ta portiernia) ofiary?
- Fridtjof i Ignatius pewnie czekają już na piętrze - rzucił wymijająco, tłumiąc własne myśli, choć spojrzał na Hazel z oczekiwaniem - jakby dając jej możliwość podjęcia ostatecznej decyzji.
- Wszystko w porządku? - spytał, choć już przelotne spojrzenie utwierdziło go w przekonaniu, że wcale nie było w porządku; zmarszczył lekko brwi, lecz zanim zdążył wysilić się na jakąś względnie pomocną radę bądź słowo otuchy, jego wzrok powędrował wprost do przyczyny całego ambarasu. Zmrużył oczy, nie wierząc w to, co widzi - półolbrzym, który swoim ciężarem przedziurawił podłogę (albo wypadł przez wykonany przez kogoś otwór? możliwości było wiele, każda mniej przyjemna od poprzedniej) i prawie zamordował ich, sam ginąc wśród pyłu i gruzów? - Wolę nie myśleć, co dzieje się tam na górze - mruknął bliżej nieokreślonym tonem głosu, który mógł oznaczać zarówno niezadowolenie, jak i całą feerię innych uczuć; zgasił je, unosząc spojrzenie i zerkając na Hazel z pewnego rodzaju troską.
Gdy zbierał się, by ruszyć dalej, względną ciszę przeciął trudny do zidentyfikowania ryk; Garry zatrzymał się w połowie kroku, najpierw spoglądając w przestrzeń, potem ponownie lokując wzrok na towarzyszce, przez chwilę w widoczny sposób prowadząc ze sobą wewnętrzną walkę. Różne scenariusze kreowały się w jego głowie, większość z nich w bezpośredni sposób dotyczyła walki o czyjś honor bądź szaleńczego boju o sprawiedliwość, której zawsze pożądał - kto ryczał, co ryczało, czy były tam niewinne (jeśli to pojęcie istniało w miejscach takich jak ta portiernia) ofiary?
- Fridtjof i Ignatius pewnie czekają już na piętrze - rzucił wymijająco, tłumiąc własne myśli, choć spojrzał na Hazel z oczekiwaniem - jakby dając jej możliwość podjęcia ostatecznej decyzji.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Z każdą sekundą atmosfera w zatęchłym pomieszczeniu gęstniała jeszcze bardziej, a w powietrzu coraz mocniej wibrowało napięcie, wygenerowane przez dość pokaźnych rozmiarów tabun osobliwości Nokturnu. Nie musieli długo czekać na odpowiedź tłumu; pojedynczy gwizd rozbrzmiał gdzieś po lewej stronie, pierwszy pomruk niezadowolenia na samych przodach – dwa niepozorne dźwięki, które spowodowały reakcję łańcuchową – chwilę później reprezentanci czarodziejskiego półświatka przemówili jednym, gniewnym głosem, jednoznacznie dając znać dwójce stojących na arenie mężczyzn, co sądzą o ich zachowaniu.
W tym momencie do akcji wkroczył naczelny sukinsyn, podjudzając gawiedź mało wymyślnym oszczerstwem. Tremaine ściągnął brwi i zacisnął usta w wąską kreskę, świdrując przemawiającego w tym momencie prowadzącego wzrokiem przepełnionym niebezpieczną mieszanką emocji skrajnie negatywnych.
- Zawrzyj swoją wyszczekaną gębę i sam pokaż nam, co potrafisz – nie mógł już dłużej słuchać jego bełkotu, więc wszedł wichrzycielowi w słowo, gdy tamten zadawał nasączone nieukrywaną pogardą pytanie.
Felix przyjrzał się trójce nowych przeciwników dość pobieżnie. Za jakiś czas poświęci im więcej uwagi, o którą zapewne skutecznie będą zabiegali, ale chciał jeszcze spróbować zrobić coś innego. Coś, co zasugerował niewerbalnie swojemu towarzyszowi w niedoli chwilę wcześniej (i na co mężczyzna przystał niemal bez wahania) – najwidoczniej pan o diabelskim spojrzeniu rozsierdził ich równie mocno.
- A co z twoją męskością? Nie zasłaniaj się tymi sługalczykami… – Felix uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie, łypiąc swymi jasnobłękitnymi oczami na sami wiecie kogo. Już od co najmniej kilku minut różdżka bardzo świerzbiła Tremaine'a – nie zastanawiał się zbyt długo, nim skierował ją w stronę proszącego się o kłopoty jegomościa.
- Bucco – zaklęcie na buca wypowiedział dość rozemocjonowanym głosem; naprawdę liczył na to, że usłyszy chrzęst łamanej żuchwy. W tych okolicznościach byłby to najpiękniejszy dźwięk na świecie.
W tym momencie do akcji wkroczył naczelny sukinsyn, podjudzając gawiedź mało wymyślnym oszczerstwem. Tremaine ściągnął brwi i zacisnął usta w wąską kreskę, świdrując przemawiającego w tym momencie prowadzącego wzrokiem przepełnionym niebezpieczną mieszanką emocji skrajnie negatywnych.
- Zawrzyj swoją wyszczekaną gębę i sam pokaż nam, co potrafisz – nie mógł już dłużej słuchać jego bełkotu, więc wszedł wichrzycielowi w słowo, gdy tamten zadawał nasączone nieukrywaną pogardą pytanie.
Felix przyjrzał się trójce nowych przeciwników dość pobieżnie. Za jakiś czas poświęci im więcej uwagi, o którą zapewne skutecznie będą zabiegali, ale chciał jeszcze spróbować zrobić coś innego. Coś, co zasugerował niewerbalnie swojemu towarzyszowi w niedoli chwilę wcześniej (i na co mężczyzna przystał niemal bez wahania) – najwidoczniej pan o diabelskim spojrzeniu rozsierdził ich równie mocno.
- A co z twoją męskością? Nie zasłaniaj się tymi sługalczykami… – Felix uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie, łypiąc swymi jasnobłękitnymi oczami na sami wiecie kogo. Już od co najmniej kilku minut różdżka bardzo świerzbiła Tremaine'a – nie zastanawiał się zbyt długo, nim skierował ją w stronę proszącego się o kłopoty jegomościa.
- Bucco – zaklęcie na buca wypowiedział dość rozemocjonowanym głosem; naprawdę liczył na to, że usłyszy chrzęst łamanej żuchwy. W tych okolicznościach byłby to najpiękniejszy dźwięk na świecie.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Felix Tremaine' has done the following action : rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Zaskakujące, ile siły potrafią w sobie znaleźć pijane panienki. Nokturnowa niewiasta oplotła mnie ramionami niczym trujący bluszcz, zupełnie niewzruszona moimi coraz mniej subtelnymi próbami wyminięcia jej i zostawienia w tyle. Dopiero obietnica rychłego spotkania uspokoiła ją na tyle, by wypuściła mnie z objęć, który napawał mnie obrzydzeniem i przekonaniem, że w życiu nie byłem aż tak pijany, by poddać się namiętności właśnie z nią - nie było po prostu na świecie takiej ilości alkoholu, która sprawiłaby, by w moich oczach kobieta stała się czymkolwiek więcej niż ulicznym obdartusem, noszącym w sobie najprawdopodobniej wszystkie możliwe choroby. Uśmiechnąłem się krótko, udając radość z tego, że został mi dany „przedsmak”, nie przyszło mi jednak do głowy to, że niewiastą zainteresują się kręcące się po parterze typki. Zostawiwszy ją za sobą, byłem już prawie u szczytu schodów, gdy śmiech kobiety, wymieszany ze śmiechami jej publiki, przerodził się w krzyk, a ja odwróciłem się, by zobaczyć na jej twarzy wyraz przerażenia, gdy publika zaczęła zmieniać się w oprawców. Nie przyszedłem tu, by być bohaterem Nokturnowej dziweczki, nie przyszedłem też po to, by wieczność spędzić na schodach, podczas gdy powinienem już od dawna być na piętrze, w centrum wydarzeń. Taki los jednak nie powinien spotkać żadnej kobiety, nawet upadłej czy plugawej.
- Expulso - wymierzyłem różdżkę w sam środek zbiorowiska, mając nadzieję na to, że napastnicy zostaną odepchnięci w przeciwne strony pomieszczenia, a ja w tym czasie będę mógł pomknąć na górę, nie przejmując się już losem panienki.
- Expulso - wymierzyłem różdżkę w sam środek zbiorowiska, mając nadzieję na to, że napastnicy zostaną odepchnięci w przeciwne strony pomieszczenia, a ja w tym czasie będę mógł pomknąć na górę, nie przejmując się już losem panienki.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
The member 'Perseus Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Adrenalina bywa naprawdę zaskakująca. Nie myśląc zupełnie, odskoczyłam w bok, wciąż słysząc dość nierozważne nawoływanie Garretta, które przecież może nas wydać. I choć poczułam przeszywający ból w lewym ramieniu, dopiero wtedy, gdy kurz opadł, byłam w stanie spojrzeć na swoją ranę, z której obficie sączy się krew. Nie wyglądało to zbyt dobrze, musiałam zahaczyć przedramieniem o wystający drut. Cóż, zawsze mogło być gorzej, prawda?
- Kurwa! - jęknęłam z bólu, łapiąc się za krwawiącą ranę i starając się w jakiś sposób przedostać w stronę Weasleya, uważnie stąpając po gruzie. - Nic mi nie będzie - chciałam posłać mu blady uśmiech, jednak przypominało to bardziej grymas w bólu. Oparłam się o jedną ze ścian i niewiele myśląc, obdarłam dół swojej szaty, starając się prowizorycznie opatrzyć rękę. - Pomożesz mi zawiązać? - zapytałam rudzielca przez zaciśnięte zęby.
Zerknęłam jeszcze raz w stronę korytarza, dostrzegając "sprawcę" całego zamieszania. A raczej to, co z niego zostało. Pogrzebany w stercie gruzu i tynku, leżał półolbrzym. Chyba nie chciałam wiedzieć, jakim zaklęciem musiał dostać, aby zakończyć w ten właśnie sposób.
- Co to było? - spoglądam na towarzysza, gdy do naszych uszu dobiega ryk. Chyba musi pochodzić z wnętrza budynku, może powinniśmy to sprawdzić? Zacisnęłam wargi i dopiero głos Garry'ego sprowadza mnie na ziemię. - Masz rację. Mamy zadanie i powinniśmy trzymać się planu. Róbmy to, co ustaliliśmy na dole - odparłam z ciężkim sercem. Miałam nadzieję, że Ignatiusa i Fridjofa spotkamy na piętrze.
- Kurwa! - jęknęłam z bólu, łapiąc się za krwawiącą ranę i starając się w jakiś sposób przedostać w stronę Weasleya, uważnie stąpając po gruzie. - Nic mi nie będzie - chciałam posłać mu blady uśmiech, jednak przypominało to bardziej grymas w bólu. Oparłam się o jedną ze ścian i niewiele myśląc, obdarłam dół swojej szaty, starając się prowizorycznie opatrzyć rękę. - Pomożesz mi zawiązać? - zapytałam rudzielca przez zaciśnięte zęby.
Zerknęłam jeszcze raz w stronę korytarza, dostrzegając "sprawcę" całego zamieszania. A raczej to, co z niego zostało. Pogrzebany w stercie gruzu i tynku, leżał półolbrzym. Chyba nie chciałam wiedzieć, jakim zaklęciem musiał dostać, aby zakończyć w ten właśnie sposób.
- Co to było? - spoglądam na towarzysza, gdy do naszych uszu dobiega ryk. Chyba musi pochodzić z wnętrza budynku, może powinniśmy to sprawdzić? Zacisnęłam wargi i dopiero głos Garry'ego sprowadza mnie na ziemię. - Masz rację. Mamy zadanie i powinniśmy trzymać się planu. Róbmy to, co ustaliliśmy na dole - odparłam z ciężkim sercem. Miałam nadzieję, że Ignatiusa i Fridjofa spotkamy na piętrze.
Gość
Gość
Przez moment sądziłem, że zaklęcie osiągnęło swój cel. Nie minęła jednak minuta, nim troll poruszył się i zaczął chaotycznie ruszać ramionami, ze świstem przecinając powietrze. Mój czar nawet nie musnął stwora, na szczęście Fridjof skutecznie osłabił naszego przeciwnika. Z uniesioną różdżką, przesunąłem się na drugą stronę pomieszczenia, gdzie powinien znajdować się mój partner. Oczy nadal piekły, a niechciane łzy spływały wolno po policzkach. Choć powinienem zaatakować, musiałem sprawdzić co dzieje się z Brandem. Martwił mnie dźwięk z trudem nabierającego powietrza. Początek akcji nie zapowiadał się najlepiej, nie przedostaliśmy się nawet na klatkę, a już zbieraliśmy pierwsze cęgi. Troll poruszał się wolniej niż na początku, jego wielkie dłonie wyraźnie czegoś szukały. Niczym dziecko klaskał w nie i wykrzywiał usta, gdy nie udało mi się nimi niczego zmiażdżyć. Od postaci Fridjofa dzieliło mnie kilka metrów, odniosłem wrażenie, że z trudem podnosi się z podłogi. Nie mogłem jednak ocenić, czy zdążył pewnie stanąć na nogi, czy nadal leży.
To była chwila. Nie zdążyłem podejść do Branda, gdy troll nachylił się i podniósł z ziemi maczugę. Z początku był zaskoczony, że w końcu coś schwytał. Na naszą niekorzyść dość szybko pojął, że odzyskał swoją broń. Z jeszcze większym zacięciem niż na początku, zaczął robić z niej użytek. Mógł być oślepiony, nie stracił jednak swojej siły. Chciałem upewnić się, że mój partner nie został pozbawiony różdżki, kiedy przyjął na siebie cios. Strategia trolla wydawał się dość prosta, chciał nas za wszelką cenę potężną kłodą nabijaną ćwiekami wbić w ścianę. Był zdeterminowany, by usłyszeć dźwięk łamanych kości.
– Brand! – Mówię głośno i zdecydowanie, ruszając w stronę aurora. W tym samym czasie troll z impentem rusza na mnie.
Gość
Gość
The member 'Ignatius Prewett' has done the following action : rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Było za mało czasu na reakcję. Troll oczywiście dostał dobrze wyprowadzonym zaklęciem, lecz to go nie powstrzymało przed uderzeniem aurora w brzuch swoją wielką maczugą. Mężczyzna ścisnął oczy w wielkim bólu i głucho jęknął. Czuł jak ogromna siła odrzuca go na parę metrów do tyłu i sprowadza z impetem na podłogę. Leżał brzuchem w dół. Otworzył oczy, jednak doznał zamroczenia. Prócz brzucha, płuc i paru kości z tego wszystkiego bolała go także i głowa. Podparł się lewą ręką, a prawą chwycił się za klatkę piersiową. Nie potrafił wziąć powietrza. Czuł już, jak jego oczy mimowolnie się zamykają, a ciało staje się coraz cięższe. Ręka zaczęła się uginać pod ciężarem, więc wspomógł się prawą. Przez parędziesiąt walczył tak ze sobą, wydając z siebie odgłosy duszenia się. W końcu ścisnął mocno powieki, zmuszając się do uronienia paru łez i z całej siły pociągnął do ust powietrze. Ten haust uratował go od utraty przytomności, tym samym przeszywając go na wskroś nieziemskim bólem. Spiął mięśnie i postawił jedną stopę na ziemi, próbując powoli się podnosić. Świat jeszcze trochę wirował przed jego oczami, ale dostrzegł i usłyszał Ignatiusa pędzącego w jego kierunku oraz trolla zaraz za nim.
- Amicus! - wycelował w trolla Brand, ledwo utrzymując się na nogach.
Jeżeli by się to udało mieliby już raczej spokój. Frid potrzebował chwili wytchnienia. Następnego ataku nie wytrzymałby tak dobrze.
- Amicus! - wycelował w trolla Brand, ledwo utrzymując się na nogach.
Jeżeli by się to udało mieliby już raczej spokój. Frid potrzebował chwili wytchnienia. Następnego ataku nie wytrzymałby tak dobrze.
Gość
Gość
The member 'Fridtjof Brand' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Powód całego zamieszania w tym momencie nie skupiał się na Felixie, tylko - nawet się nie obracając - machnął dłonią lekceważąco. Zaraz jednak odskoczył nagle na skutek zaklęcia, która błysnęła tuż przy nim i trafiła kogoś innego. Bo, Percival, twoje zaklęcie nie tylko nie trafiło w osobę, w którą celowałeś, ale także jej efekt nie był taki, jakiego mogłeś oczekiwać. Ktoś z tłumu sapnął, gdy nagle odrętwiała mu noga i stała się ciężka jak od słonia. Z różdżki Felixa zaś wyskoczyły tylko pojedyncze iskry.
Na sali zapanował chaos. Nastąpiła reakcja lawinowa, bo wystarczyło, by trafiony mężczyzna wpadł na kogoś, ten mu się odwinął i zaraz wszyscy obecni zaczęli walczyć o przetrwanie przed stratowaniem i ugodzeniem ostrym narzędziem bądź przypadkowym zaklęciem. Możecie zauważyć, że kierownik zamieszania już przepychał się przez tłum ze swoją świtą, prawdopodobnie z zamiarem ewakuacji. Tymczasem wy - teoretycznie - jesteście wolni. Co robicie? Niezbyt bezpiecznie stać w jednym miejscu w takich warunkach.
Benjamin, spóźniłeś się o sekundę. Ból spowodowany kopnięciem był nieziemski. Dziewczyna włożyła w to sporo starania. Dopadła się zaraz bliżej ciebie, szybkim ruchem podnosząc ostrze. Chwilę potem poczułeś zimną stal przy krtani. I nagle coś nią wstrząsnęło.
-Czarna moc wyda wyrok.-powiedziała na wdechu, wywracając oczami. Można było od niej wyczuć nagły chłód.-Znak ponuraka na smoku. Przekreślony on i wszyscy wokół. Ten co powstał z popiołów nie przepędzi wszystkich cieni. Zguba, zguba, zguba...-powtarzała jak mantrę, coraz ciszej. Gdzieś brzęknął metal, gdy ona wolno osuwała się na ziemię. Naznaczyła swoje nadgarstki ostrzem. Ostatnim tchem wydała z siebie: Idzie wojna.
Perseus, nie udało ci się w tym momencie uratować dziewczyny. Mimo głośnej inkantacji, nie zwrócono na ciebie żadnej uwagi. Jednak masa ludzi, która nagle zaczęła pędzić w kierunku schodów, niejako rozpłoszyła natrętów. Mogłeś zauważyć dziwną postać o dwukolorowych oczach, która kierowała się ku... jakiejś dziwnej wyrwie w ścianie, której - mógłbyś przysiąc - nie wiedziałeś wcześniej.
Garrett, Hazel, jak mówią - nadzieja umiera ostatnia. Ewentualnie: nadzieja matką głupich. Droga na piętro minęła wam bezproblemowo. Jedynie hałas z góry wydawał się być podejrzany. Panowało tam ogromne poruszenie. I już chwilę później z popłochem zbiegali ze schodów ludzie, wpadając na ochroniarzy, którzy byli rozmieszczeni na piętrze. Przy nieparzystej kostce uda wam się wmieszać w tłum i nikt nie zwraca na was uwagi, przy parzystej pierwsza grupa zbiegów zatrzymuje się na wasz widok, ale w zaskoczeniu nie podejmują żadnej akcji jeszcze - bez wątpienia jednak są zaalarmowani. Wystarczy kostka jednego z was, drugie może już zareagować na sytuację.
Fridjof, może desperacja, może jakaś wewnętrzna siła, ale cokolwiek to było, udało ci się zdezorientować trolla, który nagle jakby zapomniał co tu w ogóle robił i na co mu ta maczuga w ręce. Dalej nie widział, co go irytowało, ale nie atakował. Nie udało ci się jednak uchronić Ignatiusa przed atakiem, który został trafiony kątem ordynarnej broni, a następnie kompletnie zwalony z nóg. Wygląda na to, że oboje jesteście w marnym stanie. Prewett został ciśnięty w kierunku ściany, w którą uderzył barkiem. Ból, mimo że maskowany przez adrenalinę, musiał być przeogromny. Pozostał jednak przytomny.
Na sali zapanował chaos. Nastąpiła reakcja lawinowa, bo wystarczyło, by trafiony mężczyzna wpadł na kogoś, ten mu się odwinął i zaraz wszyscy obecni zaczęli walczyć o przetrwanie przed stratowaniem i ugodzeniem ostrym narzędziem bądź przypadkowym zaklęciem. Możecie zauważyć, że kierownik zamieszania już przepychał się przez tłum ze swoją świtą, prawdopodobnie z zamiarem ewakuacji. Tymczasem wy - teoretycznie - jesteście wolni. Co robicie? Niezbyt bezpiecznie stać w jednym miejscu w takich warunkach.
Benjamin, spóźniłeś się o sekundę. Ból spowodowany kopnięciem był nieziemski. Dziewczyna włożyła w to sporo starania. Dopadła się zaraz bliżej ciebie, szybkim ruchem podnosząc ostrze. Chwilę potem poczułeś zimną stal przy krtani. I nagle coś nią wstrząsnęło.
-Czarna moc wyda wyrok.-powiedziała na wdechu, wywracając oczami. Można było od niej wyczuć nagły chłód.-Znak ponuraka na smoku. Przekreślony on i wszyscy wokół. Ten co powstał z popiołów nie przepędzi wszystkich cieni. Zguba, zguba, zguba...-powtarzała jak mantrę, coraz ciszej. Gdzieś brzęknął metal, gdy ona wolno osuwała się na ziemię. Naznaczyła swoje nadgarstki ostrzem. Ostatnim tchem wydała z siebie: Idzie wojna.
Perseus, nie udało ci się w tym momencie uratować dziewczyny. Mimo głośnej inkantacji, nie zwrócono na ciebie żadnej uwagi. Jednak masa ludzi, która nagle zaczęła pędzić w kierunku schodów, niejako rozpłoszyła natrętów. Mogłeś zauważyć dziwną postać o dwukolorowych oczach, która kierowała się ku... jakiejś dziwnej wyrwie w ścianie, której - mógłbyś przysiąc - nie wiedziałeś wcześniej.
Garrett, Hazel, jak mówią - nadzieja umiera ostatnia. Ewentualnie: nadzieja matką głupich. Droga na piętro minęła wam bezproblemowo. Jedynie hałas z góry wydawał się być podejrzany. Panowało tam ogromne poruszenie. I już chwilę później z popłochem zbiegali ze schodów ludzie, wpadając na ochroniarzy, którzy byli rozmieszczeni na piętrze. Przy nieparzystej kostce uda wam się wmieszać w tłum i nikt nie zwraca na was uwagi, przy parzystej pierwsza grupa zbiegów zatrzymuje się na wasz widok, ale w zaskoczeniu nie podejmują żadnej akcji jeszcze - bez wątpienia jednak są zaalarmowani. Wystarczy kostka jednego z was, drugie może już zareagować na sytuację.
Fridjof, może desperacja, może jakaś wewnętrzna siła, ale cokolwiek to było, udało ci się zdezorientować trolla, który nagle jakby zapomniał co tu w ogóle robił i na co mu ta maczuga w ręce. Dalej nie widział, co go irytowało, ale nie atakował. Nie udało ci się jednak uchronić Ignatiusa przed atakiem, który został trafiony kątem ordynarnej broni, a następnie kompletnie zwalony z nóg. Wygląda na to, że oboje jesteście w marnym stanie. Prewett został ciśnięty w kierunku ściany, w którą uderzył barkiem. Ból, mimo że maskowany przez adrenalinę, musiał być przeogromny. Pozostał jednak przytomny.
Świat zawirował przed jego oczami, ale nie była to wirówka przyjemna, rodem z mugolskiego wesołego miasteczka, kiedy to radośnie dawał ponieść się karuzeli, dosiadając - rzecz jasna i oczywista - plastikowego smoka. Bardziej przypominał co prawda wyrośniętą jaszczurkę oraz posiadał szklane płomienie wylatujące z pyska, ale w tej krótkiej chwili, kiedy Benjamin przyjmował najgorsze z możliwych uderzenie, mógł przywołać w swojej pamięci tylko kiczowate gwiazdeczki, unoszące na przeżartych rdzą kablach.
Identyczne żółte rozbłyski zobaczył właśnie przed swoimi oczyma a obezwładniający ból słodko opanował całe jego ciało, docierając nawet do czubka brody. Ciemne włosy zwinęły się w paroksyzmie cierpienia tak samo jak reszta Benjamina, opadającego widowiskowo na kolana. Nie runął do przodu tylko dlatego, że wątpliwej urody niewiasta, korzystając z zrównania wzrostu, łaskawie przytrzymała jego szyję nożem. Szczęście w nieszczęściu - nie złamał sobie nosa o posadzkę, ale skóra na szyi zabarwiła się na czerwono...dość płytko jak na próbę morderstwa. Benjamin w duchu modlił się jednak o śmierć, która ukróciłaby niesamowity ból, wyciskający z jego oczu szczere łzy, od razu niknące w gęstwinie brody oraz niepamięci, dziwnie ukróconej cierpieniem, promieniującym z najważniejszego miejsca Benjaminowego jestestwa. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nawet kiedy ból odrobinę zmalał i okazało się, że wcale nie zmierza wąskim tunelem w stronę światła. Ktoś biegał, ktoś krzyczał, wokół panował chaos, a Ben klęczał sobie spokojnie w środku tego zamieszania, wgapiając się załzawionymi oczami w opętaną panienkę. Rezygnującą z wysłania go na tamten świat, by, mówiąc eufemistycznym językiem Nokturnu, odpierdolić na jego oczach niezły szajs.
Szajs na tyle interesujący, że aż łzy przestały ciec po jego twarzy. Wpatrywał się teraz w kobietę ze stuprocentową uwagą (wymaganą także pozycją klęczącą; akurat był na wysokości jej otępiałej buźki), wyraźnie słysząc każde nawiedzone zdanie. Nic nie rozumiał z tego bełkotu, wyłapał tylko jedyne słowo jakie znał (smok!). Cała przemowa wydała mu się jednak mocno niepokojąca, nawet jak na jego spetryfikowany bólem mózg, na tyle ociężały, że właściwie przez długą chwilę przyglądał się dość tępo jak dziewczę wyjątkowo sprawnie rozcina sobie żyły, zalewając krwią całe jego ubranie. Poczuł ciepłą ciecz nawet na twarzy - broda świetnie wchłaniała wszelkie płyny - oraz na szyi. Powinien może jakoś zareagować, ale ból ciągle promieniował na całe jego ciało, wyłączając zdrowy rozsądek oraz wszelkie wcześniejsze rozkminy. Dopiero w chwili, w której dziewczę zachwiało się i runęło na niego, wylewając resztkę czerwonego płynu ze swoich brudnych żył, Ben zebrał w sobie całą siłę, by odepchnąć ją od siebie i chwiejnie powstać z kolan. Wyglądając jak obraz nędzy i rozpaczy (większy niż zazwyczaj!): krew oblepiła doskonale przód jego ciała a płytkie nacięcie na szyi było spuchnięte i widoczne na tyle, by Benjamin mógł prezentować się jak chodzący z rozpędu truposz. Zrobił dwa, mocno niepewne kroki do przodu, kierując się w stronę pobliskiej ściany, nie zamierzając zajmować się seryjną samobójczynią. Czuł tylko ból (słabnący, ale jednak ciągle obecny) oraz ostry zapach krwi.
Identyczne żółte rozbłyski zobaczył właśnie przed swoimi oczyma a obezwładniający ból słodko opanował całe jego ciało, docierając nawet do czubka brody. Ciemne włosy zwinęły się w paroksyzmie cierpienia tak samo jak reszta Benjamina, opadającego widowiskowo na kolana. Nie runął do przodu tylko dlatego, że wątpliwej urody niewiasta, korzystając z zrównania wzrostu, łaskawie przytrzymała jego szyję nożem. Szczęście w nieszczęściu - nie złamał sobie nosa o posadzkę, ale skóra na szyi zabarwiła się na czerwono...dość płytko jak na próbę morderstwa. Benjamin w duchu modlił się jednak o śmierć, która ukróciłaby niesamowity ból, wyciskający z jego oczu szczere łzy, od razu niknące w gęstwinie brody oraz niepamięci, dziwnie ukróconej cierpieniem, promieniującym z najważniejszego miejsca Benjaminowego jestestwa. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nawet kiedy ból odrobinę zmalał i okazało się, że wcale nie zmierza wąskim tunelem w stronę światła. Ktoś biegał, ktoś krzyczał, wokół panował chaos, a Ben klęczał sobie spokojnie w środku tego zamieszania, wgapiając się załzawionymi oczami w opętaną panienkę. Rezygnującą z wysłania go na tamten świat, by, mówiąc eufemistycznym językiem Nokturnu, odpierdolić na jego oczach niezły szajs.
Szajs na tyle interesujący, że aż łzy przestały ciec po jego twarzy. Wpatrywał się teraz w kobietę ze stuprocentową uwagą (wymaganą także pozycją klęczącą; akurat był na wysokości jej otępiałej buźki), wyraźnie słysząc każde nawiedzone zdanie. Nic nie rozumiał z tego bełkotu, wyłapał tylko jedyne słowo jakie znał (smok!). Cała przemowa wydała mu się jednak mocno niepokojąca, nawet jak na jego spetryfikowany bólem mózg, na tyle ociężały, że właściwie przez długą chwilę przyglądał się dość tępo jak dziewczę wyjątkowo sprawnie rozcina sobie żyły, zalewając krwią całe jego ubranie. Poczuł ciepłą ciecz nawet na twarzy - broda świetnie wchłaniała wszelkie płyny - oraz na szyi. Powinien może jakoś zareagować, ale ból ciągle promieniował na całe jego ciało, wyłączając zdrowy rozsądek oraz wszelkie wcześniejsze rozkminy. Dopiero w chwili, w której dziewczę zachwiało się i runęło na niego, wylewając resztkę czerwonego płynu ze swoich brudnych żył, Ben zebrał w sobie całą siłę, by odepchnąć ją od siebie i chwiejnie powstać z kolan. Wyglądając jak obraz nędzy i rozpaczy (większy niż zazwyczaj!): krew oblepiła doskonale przód jego ciała a płytkie nacięcie na szyi było spuchnięte i widoczne na tyle, by Benjamin mógł prezentować się jak chodzący z rozpędu truposz. Zrobił dwa, mocno niepewne kroki do przodu, kierując się w stronę pobliskiej ściany, nie zamierzając zajmować się seryjną samobójczynią. Czuł tylko ból (słabnący, ale jednak ciągle obecny) oraz ostry zapach krwi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądało na to, że szczęśliwa passa opuściła ich w najgorszym możliwym momencie; nie wiedział, czy rozproszyło go nagłe poruszenie w tłumie, czy może poczuł się zbyt pewny siebie, skupiając się bardziej na wyobrażaniu sobie procesu rozkwaszania parszywej gęby niskiego czarodzieja, niż na starannym machaniu różdżką, w każdym razie – nie trafił. Z zaprawioną pewną bezsilnością grozą patrzył, jak jego zaklęcie minęło rozciągniętą w paskudnym uśmiechu twarz mężczyzny i poszybowało w tłum, powodując… coś w rodzaju miniaturowego apogeum. W zamkniętym pomieszczeniu i z nokturnową śmietanką towarzyską w roli głównej.
Zdążył tylko zobaczyć, jak niedawny cel jego ataku znika gdzieś w tłumie, zanim ktoś go popchnął, a ktoś inny wpakował mu łokieć między żebra. Zacisnął palce na różdżce, za wszelką cenę starając się nie stracić orientacji (ani żadnej części ciała) i desperacko próbując wyłowić wzrokiem dwukolorowe tęczówki, ale widział już tylko poruszającą się nerwowo masę ludzką, w której od czasu do czasu rozbrzmiewały niewyszukane przekleństwa i magiczne inkantacje, co rusz posyłające którąś z ewakuujących się jednostek na ziemię. Co, jednakże, nie przerywało chaotycznego marszu; tam, gdzie znikała jedna zakryta kapturem głowa, za chwilę pojawiała się następna, i Percival wolał sobie nie wyobrażać, jaki los spotkałby go, gdyby również upadł na posadzkę.
Na żadne rozważania nie miał zresztą czasu. Nieco na oślep ruszył w stronę schodów, wciąż jeszcze nie pozbywszy się skierowanej ku prowadzącemu pojedynki agresji. Miał zamiar go odnaleźć i tym razem nie spudłować, bez względu na to, czy…
Zatrzymał się gwałtownie, kiedy jego spojrzenie padło na wysoką, słaniającą się na nogach postać, opartą o przeciwległą ścianę i pokrytą spektakularną ilością krwi. Nie, ziemia nie zapadła mu się pod stopami (jeszcze, deski podłogowe zdawały się trzeszczeć niepokojąco), kiedy w umierającym? mężczyźnie rozpoznał Bena, nie wydał też z siebie romantycznego lamentu, zamiast tego zmieniając plany momentalnie i przepychając się przez tłum do pochylonej sylwetki, na szczęście wciąż górującej nad pozostałymi czarodziejami. Nie zapomniał o swoim przypadkowym sojuszniku, ani o uciekającym tchórzliwie parszywcu, ale… nie wyobrażał sobie, żeby mógł postąpić inaczej, w tym jednym wypadku kierując się niebywale prostym i jasnym systemem wartości. Pewne reguły najwidoczniej nie ulegały przeterminowaniu ani nie wygasały bez względu na okoliczności, i chociaż każdy kolejny krok podsumowywał myślową wiązanką przekleństw, to wkrótce zarzucał już sobie zakrwawioną rękę mężczyzny na ramiona, przy okazji zauważając spuchnięte, podłużne rozcięcie na jego szyi i wyciągając kolejne (błędne) wnioski.
– Wychodzimy – powiedział tylko przez zaciśnięte zęby, odpuszczając sobie zarówno co się stało?, jak i dasz radę iść?, bo w tamtym momencie żadna z tych kwestii nie była dla niego istotna. Pierwsza nie zmieniała niczego, co do drugiej – nie wyobrażał sobie innej odpowiedzi, niż twierdzącej, bo wiedział doskonale, że samodzielne wyciągnięcie z budynku dwumetrowego mężczyzny, bez kooperacji z jego strony, nie wchodziło w grę.
Zdążył tylko zobaczyć, jak niedawny cel jego ataku znika gdzieś w tłumie, zanim ktoś go popchnął, a ktoś inny wpakował mu łokieć między żebra. Zacisnął palce na różdżce, za wszelką cenę starając się nie stracić orientacji (ani żadnej części ciała) i desperacko próbując wyłowić wzrokiem dwukolorowe tęczówki, ale widział już tylko poruszającą się nerwowo masę ludzką, w której od czasu do czasu rozbrzmiewały niewyszukane przekleństwa i magiczne inkantacje, co rusz posyłające którąś z ewakuujących się jednostek na ziemię. Co, jednakże, nie przerywało chaotycznego marszu; tam, gdzie znikała jedna zakryta kapturem głowa, za chwilę pojawiała się następna, i Percival wolał sobie nie wyobrażać, jaki los spotkałby go, gdyby również upadł na posadzkę.
Na żadne rozważania nie miał zresztą czasu. Nieco na oślep ruszył w stronę schodów, wciąż jeszcze nie pozbywszy się skierowanej ku prowadzącemu pojedynki agresji. Miał zamiar go odnaleźć i tym razem nie spudłować, bez względu na to, czy…
Zatrzymał się gwałtownie, kiedy jego spojrzenie padło na wysoką, słaniającą się na nogach postać, opartą o przeciwległą ścianę i pokrytą spektakularną ilością krwi. Nie, ziemia nie zapadła mu się pod stopami (jeszcze, deski podłogowe zdawały się trzeszczeć niepokojąco), kiedy w umierającym? mężczyźnie rozpoznał Bena, nie wydał też z siebie romantycznego lamentu, zamiast tego zmieniając plany momentalnie i przepychając się przez tłum do pochylonej sylwetki, na szczęście wciąż górującej nad pozostałymi czarodziejami. Nie zapomniał o swoim przypadkowym sojuszniku, ani o uciekającym tchórzliwie parszywcu, ale… nie wyobrażał sobie, żeby mógł postąpić inaczej, w tym jednym wypadku kierując się niebywale prostym i jasnym systemem wartości. Pewne reguły najwidoczniej nie ulegały przeterminowaniu ani nie wygasały bez względu na okoliczności, i chociaż każdy kolejny krok podsumowywał myślową wiązanką przekleństw, to wkrótce zarzucał już sobie zakrwawioną rękę mężczyzny na ramiona, przy okazji zauważając spuchnięte, podłużne rozcięcie na jego szyi i wyciągając kolejne (błędne) wnioski.
– Wychodzimy – powiedział tylko przez zaciśnięte zęby, odpuszczając sobie zarówno co się stało?, jak i dasz radę iść?, bo w tamtym momencie żadna z tych kwestii nie była dla niego istotna. Pierwsza nie zmieniała niczego, co do drugiej – nie wyobrażał sobie innej odpowiedzi, niż twierdzącej, bo wiedział doskonale, że samodzielne wyciągnięcie z budynku dwumetrowego mężczyzny, bez kooperacji z jego strony, nie wchodziło w grę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Opuszczona portiernia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny