Evan Reid
Nazwisko matki: Jones
Miejsce zamieszkania:Londyn
Czystość krwi: Mugolska
Status majątkowy: Nędzny
Zawód: uliczny włóczęga
Wzrost: 180
Waga: 73
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: brak
18 cali, sztywna, Topola, Łuska wsiąkiewki
Huffelpuff
Bezkształtna mgiełka
Zmasakrowane ciało brata
Zapach lasu, pomieszany z zapachem bzu
on sam stojący obok ojca, który klepie go po ramieniu i wyraźnie jest z niego dumny.
lubi muzykę i teatr
brak
brak
lubił mugolską muzykę, i to do niej ma największą słabość
James McAvoy
Mamy rok 1934, a dokładniej 20 lipca. To właśnie tego dnia przyszedłem na świat. Moi rodzice nie posiadali się ze szczęścia. Od zawsze chcieli mieć drugie dziecko, i w końcu się udało. Moja matka pracowała jako sędzia, a ojciec był prawnikiem. Wykonywali naprawdę szlachetne zawody. W końcu stli na granicy prawa, i pilnowali aby nikt nie przekroczył tejże granicy. Po za nimi był jeszcze jeden syn. Miał na imię Arthur. W chwili kiedy się urodziłem miał dokładnie dziewiętnaście lat. Niestety nie uczestniczył w moim przyjściu na świat. Ogólnie z tego co pamiętam, to raczej nie często bywał w domu. Powód tego był jeden. Pomimo tego, że był młodym chłopakiem, wiedział czego chce. Dlatego też poszedł do wojska.
Wychowałem się raczej w zamożnej rodzinie. Niczego tak naprawdę nam nie brakowało. A wszystko to dzięki temu, że rodzice wykonywali takie a nie inne zawody. Jednocześnie w miejscu gdzie mieszkaliśmy, byliśmy obdarzeni sporym szacunkiem. Matka była aniołem nie kobietą. Pomimo tego, że ciężko pracowała, zawsze znalazła czas na to, aby komuś pomóc, pocieszyć. Jednocześnie doskonała Pani Domu, oraz matka, która ponad wszystko kochała swoich synów, i była gotowa oddać za nich własne życie. Ojciec, którego pamiętam jako szorstkiego, i zdyscyplinowanego człowieka, uchodził za osobę dla której nie było problemów nie do rozwiązania. Dlatego nie ma co się dziwić, że ojciec postanowił poważnie wziąć się za moje szkolenie jeżeli chodzi o strzelanie z broni. Często chodziliśmy za dom aby trenować strzelanie z różnego rodzaju broni. Najczęściej był to rewolwer ojca. Ustawiał pewne przeszkody, a ja musiałem trafiać do celu. Oczywiście matka wówczas się buntowała, ale zawsze ulegała pod argumentem ojca "nigdy nie wiesz co się może wydarzyć, ta umiejętność może kiedyś uratować mu życie". A brat... krótko mówiąc ciężko o drugiego tak dobrego brata jak on. Moja kochana matka... świeć panie nad jej duszą od dnia moich narodzin dbała o to abym wiedział czym jest miłość, że nie ma ceny za rodzinę czy przyjaciół. I to dzięki niej znajduję się w tym miejscu w którym jestem aktualnie. Ojciec, nie pamiętam aby szastał słowami "kocham cię synku" na lewo i prawo. On wolał nauczyć mnie tego, że być mężczyzną to oznacza posiadać w swoich dłoniach wielka odpowiedzialność. Więc nic dziwnego, że w sumie od małego uczył mnie o tym jak to jest być mężczyzną. Doskonale pamiętam chwile kiedy wychodziliśmy do ogródka, a tata wkładał w moje dłonie rewolwer i kazał trafiać w odpowiednio przygotowane cele. Mama od zawsze była temu przeciwna, ale i tak ostatecznie ulegała pod jednym argumentem "czasy są niepewne, i nigdy nie wiadomo czy ta umiejętność nie uratuje mu kiedyś życia". I właśnie dzięki tym lekcjom pewnie zawdzięczam teraz całkiem niezłą cielność. A brat... ze względu na to kim był, nauczył mnie szacunku do różnych wartości. A głównie tego, że tak długo jak coś dla mnie jest ważnego, to warto o to walczyć, bez względu na konsekwencje.
Sami więc widzicie, że miałem całkiem niezły start w życiu. Szczenięce lata upływały mi na zabawach, beztroskim bieganiu. Oraz oczywiście nauce. Moją edukacją zajęła się matka. Uznała, że wysyłanie mnie do szkoły pozbawiłoby mnie możliwości rozwijania swoich pasji, oraz najpewniej nie poznałbym wielu dzieł. I takim o to sposobem, uczyłem się czytać i pisać pod czujnym spojrzeniem błękitnych oczu matki. Ciekawym jest fakt, że kolor niebieski jest raczej kojarzony z chłodem, który również pojawiał się w spojrzeniu. U niej nigdy tego nie zauważyłem. Zawsze patrzyła na ludzi z tak wielkim ciepłem. Przeurocza kobieta. Matula również zadbała o to aby i moje wykształcenie muzyczne było na odpowiednim poziomie. Strasznie męczyła mnie grą na fortepianie. Do tej pory pamiętam, jak tego nienawidziłem. Często chowałem się w różnych kątach domu, aby tylko uniknąć, tych zajęć. Niestety mama jakoś zawsze mnie odnajdywała, i dosłownie za ucho ciągnęła do instrumentu. Pewnie chciała abym nie wyróżniał się na tle brata, który umiłował sobie ponad wszystko gitarę. Rodzice nie do końca byli zadowoleni z tego, że wybrał sobie tak mało szlachetny instrument, ale tak naprawdę nie wiele mieli w tym temacie do powiedzenia.
No, ale aby nie było, że nasza rodzina została żywcem wyrwana z obrazka, z jakiejś książeczki z bajkami dla dzieci. Mury każdego domu skrywały różnego rodzaju tajemnice. Jedne były mniej a inne bardziej makabryczne. W naszym wypadku też tak było. W chwili kiedy zacząłem przejawiać specyficzne umiejętności pojawił się temat tabu, którego poruszać nie było wolno. Zdarzało się bowiem, że pod wpływem jakiś silnych emocji wokół mnie potrafiły dziać się naprawdę dziwne rzeczy. Czasami jakiś obraz zleciał ze ściany, czasami przepalała się żarówka, która została wymieniona dosłownie godzinę temu, a jeszcze w innych wypadkach potrafiły znikąd otworzyć się nagle prawie wszystkie szafki w kuchni. Bez wątpienia było pewne, że to wszystko było moją zasługą. Rodzice tego nie rozumieli, i chyba nawet się tego trochę bali. Dlatego też, jakiekolwiek próby poruszenia tego tematu kończyło się zawsze tak samo. A mianowicie na wmawianiu mi, że nic takiego nie miało miejsca, oraz, że to tylko moja wyobraźnia.
Rok 1939 był rokiem który w przeciągu jednej chwili zburzył nasze sielankowe życie, o którym czytaliście wyżej. Wówczas miałem zaledwie pięć lat. Mimo wszystko wydaje mi się, że gdzieś tam swoim dziecinnym rozumkiem rozumiałem co się działo. Wieść o tym, że rozpoczęła się druga wojna światowa wstrząsnęła tak naprawdę całą Anglią. Wszyscy nagle zaczęli żyć w popłochu. Mimo wszystko życie musiało jakoś toczyć się dalej, ale co to za życie w wiecznym lęku przed atakiem wroga. Właśnie w tym roku w naszym domu zabrakło jednego głosu. Brat został wysłany na front. Może i miałem wtedy tylko pięć lat, ale uwierzcie mi, że naprawdę ciężko zapomnieć ten widok. Mnóstwo tak naprawdę młodych ludzi, którzy żegnali się z rodzicami. Matki, żony, narzeczone... wszystkie kobiety zalane łzami. Mające nadzieje, że ich najbliższy, ich sens życia wróci cały i zdrowy. Tamtego dnia pierwszy raz nikt się ze mną nie bawił, nikt się nie wygłupiał ze mną. W domu zrobiło się dziwnie pusto, i smutno. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego jak ważną rolę odkrywa w rodzinie każdy członek rodziny. Może i wydaje się wam, że to nie jest żadna rola, ale dzięki temu, że jesteśmy w tej rodzinie sprawiamy, że to wszystko ma sens.
Matka nie mogła sobie poradzić z tym, że jeden z jej synów odszedł z domu i nie wiadomo czy wróci. Dlatego też wszystkie jego zdjęcia zostały usunięte ze ścian. Wszystko to było robione dla dobra mamy, która nerwowo już nie dawała rady. Udało mi się mimo wszystko zwinąć jedno zdjęcie, które ukrywałem u siebie w pokoju. Jedyny kontakt jaki miałem z bratem to był listowny. Więc domyślacie się, że nie był on zbyt częsty. Te listy z resztą też nie mówiły zbyt wiele, upewniały nas jedynie o tym, że wszystko jest dobrze, oraz, że niedługo się zobaczymy.
W roku 1941 przyszła do nas wiadomość o śmierci mojego brata. Miałem wtedy tylko siedem lat, ale pomimo tego czułem jak wszystkie kolory ze świata ulatują. To zupełnie tak jak by wasze oczy nagle zaczęły widzieć tylko w czarno-białych barwach. Nagły brak powietrza, przyspieszone tętno, i próba zrozumienia tego co się właśnie stało. Chęć zaprzeczenia, że to tak naprawdę się nie wydarzyło, że to jakaś pomyłka, że to na pewno musiał być jakiś inny chłopak podobny do Arthur'a. Niestety nie było mowy o pomyłce. Z naszego domu zniknął już wszelki śmiech, muzyka która wydawała się cały czas grać w każdym kącie nagle ucichła. Pojawiła się cisza, której nie sposób było wypełnić w żaden sposób. Dla matki to był wielki cios. Jej ciepłe niegdyś oczy, straciły do reszty ten żar który miały kiedyś. Powoli popadała w coraz większy obłęd. Nagłe napady histerii zaczęły być nie tylko dla niej zagrożeniem, ale dla mnie, dla ojca. Dlatego to właśnie on podjął decyzję o umieszczeniu matki w szpitalu psychiatrycznym, w którym to z resztą dokończyła swojego żywota, w niespełna miesiąc. Była to całkiem głośna sprawa. Pożar, który wybuchł w tym szpitalu był na ustach Anglików przez kawał czasu. Była to naprawdę wielka tragedia. Szpital ten posiadał około 400 pacjentów. Pewnej nocy z powodu nieszczelności komina... wystarczyła tak naprawdę jedna iskra. Z tego co mówili najpierw świadkowie był to straszny widok. Później pojawiały się oficjalne raporty różnych władz, którzy mówili, że pierwszy raz widzieli coś takiego. Większość pacjentów zginęła przypięta pasami bezpieczeństwa do łóżek, nie mieli szansy na ucieczkę, ci których uratowali byli w takiej panice, że wbiegali ponownie do ognia. Udało się uratować zaledwie stu paru ludzi. Wśród zmarłych również znalazła się moja matka. Wiecie co w tym wszystkim było najgorszego? Na pogrzebie który odbył się w chwili kiedy tylko ciało mojego brata zostało zwrócone rodzinie, nie stała jedna trumna, tylko dwie... dwie obok siebie. Matka która stała na straży swojego syna, razem z nim odchodziła. Ktoś by mógł powiedzieć, że jest to piękne. Dla mnie było niesprawiedliwe. Zastanawiałem się, dlaczego oni odeszli, a my musieliśmy zostać. Jaki cel był w tym aby rozdzielić na zawszę rodziny. Brat mi wpajał wiele pięknych ideałów, ale tamtego dnia nie rozumiałem, dlaczego wolał zginąć niż zostać z rodziną.
Wróciliśmy z ojcem do naszego domu, w którym do pewnego momentu były aż cztery osoby, teraz zostały tylko dwie. Tata zamknął się w sypialni w której sypiał ze swoją żoną i nie wychodził z niego, przez jakieś dwa dni. Ja wówczas zająłem się przeszukiwaniem pokoju brata. Niestety w chwili kiedy wszedłem do pokoju nie byłem w stanie otworzyć chociażby jednej szuflady. Usiadłem na łóżku i po prostu siedziałem. Zupełnie tak jakbym czekał na to, że za chwilę Arthur wejdzie przez drzwi i zaproponuje mi ponownie jakąś dziwną zabawę. Jednocześnie nasłuchiwałem kiedy mama zawoła mnie na posiłek. Niestety jedyne co usłyszałem to ciszę, która wydawała się wwiercać w mój mózg. Sądziłem, że to przyniesie mi swego rodzaju ulgę, ale niestety się pomyliłem. Kiedy miałem już wychodzić z jego pokoju, zauważyłem, że na ziemi leży kartka. Musiała wypaść z futryny drzwi kiedy je otwierałem. List ewidentnie był napisany do mnie.
Trzymasz ten list w rękach? a więc najpewniej nie wszystko poszło po twojej myśli. Tak się zdarza, to najpewniej jest dla ciebie jedna z wielu lekcji, które ci da życie.
Cholera... nigdy nie byłem dobry w pisaniu listów, a już tym bardziej takich poważnych. Opiszę to najprościej jak się da. Nie chcę brzmieć, jak nasz kochany ojczulek, który prawi za każdym razem morały. Niestety obawiam się, że w tym wypadku nie da się inaczej.
Evan domyślam się co się dzieje w domu. Ojciec pewnie zamknął się w sypialni, zawsze tak robił kiedy działo się źle, a matka pewnie siedzi zapłakana gdzieś w kącie kuchni. A ty... postanowiłeś pomyszkować w moim pokoju, próbując poczuć chociaż imitację normalności. Pewnie nie rozumiesz tego co właśnie się wydarzyło, i zastanawiasz się nad tym czemu tak się stało. Widocznie tak być musiało. Tak wiem, mało to odkrywcze. Ogólnie odnoszę wrażenie, że w ogóle mało odkrywczych rzeczy ci przekazywałem kiedy byłeś małym dzieckiem. Pewnie dlatego, że tak bardzo chciałem zapisać się w twojej pamięci jako najlepszy brat na całym świecie. Chociaż jak nad tym teraz się tak zastanawiam to też nie widziałem takiej potrzeby. Byłeś zawsze bystry, umiałeś wyciągać wnioski, i szybko załapałeś o co chodzi w tym świecie. Mimo wszystko to co ci teraz powiem... a raczej napiszę, możesz nie wiedzieć.
Słuchaj, nieważne co by się wydarzyło, jak bardzo byłoby źle, to nic. To są tylko chwile które kiedyś miną, ból też zniknie. Nie staraj się na nikim mścić, bo ci którzy są odpowiedzialni za to wszystko tak naprawdę są po za twoim zasięgiem. Nie ma sensu tracić na to czasu, oraz życia. W tej chwili jedyne co mogę ci poradzić, to po prostu miej nadzieję, i to wszystko. Reszta jakoś sama się ułoży.
Ps: zajmij się rodzicami, i nie ukrywaj się więcej przed matką kiedy ta będzie chciała ciebie uczyć gry na tym cholerstwie. Bo zacznę cię nawiedzać.
A, i jeszcze jedno. Jak chcesz gitara jest twoja
Nie pamiętałem wtedy kiedy ostatni raz płakałem. Pod tym kątem byłem twardy, ale w tej chwili nie byłem w stanie powstrzymywać łez. A może nawet nie chciałem. W tej chwili nie chciałem być dzielny, chciałem ten ostatni raz być dzieckiem, które ma prawo do wielu rzeczy. List zgiąłem ładnie, po czym schowałem do kieszeni spodni. Wychodząc z pokoju brata oczywiście zabrałem ze sobą jego gitarę. Nigdy więcej nie wróciłem już do tego miejsca. List mimo wszystko nadal znajdował się w bezpiecznym miejscu. Od czasu do czasu tylko do niego wracałem, aby sobie powspominać inne czasy. Mój ojciec znajdował się w kompletnej rozsypce, dlatego większość obowiązków spadło na mnie. Oczywiście siedmiolatek nie mógł zrobić wiele, ale posprzątać w domu zawsze mogłem. W wolnych chwilach grywałem na gitarze brata. Oczywiście pierwsze nuty które z niej wydobywałem, były czymś co przypominało raczej ryk cierpiącej krowy, ale z czasem nabrałem wprawy. Muszę przyznać, że lekcje gry na pianinie z mamą przyniosły skutek. Mogłem spokojnie stwierdzić, że wyrobiłem sobie przez to słuch, na skutek czego kiedy opanowałem podstawy, to nie było już melodii której bym nie zagrał. Plus wokalnie wydaje mi się, że też nie było aż tak źle.
Rok 1945 przyniósł niesłychanie dobre informacje. Wojna się skończyła. Niestety cena którą zapłaciły rodziny poległych była zdecydowanie za wysoka. Dla mnie wówczas ten rok oznaczał jeszcze coś innego. Dostałem szanse wyrwania się z tego świata, który podnosił się z gruzów jakie pozostawiła wojna.
Pewnego razu do drzwi naszego domu zapukał tajemniczy jegomość. Ubrany był w długą szatę, która zdecydowanie nie pasowała do świata który wówczas znałem. To właśnie wtedy powrócił temat tabu. W końcu ktoś udzielił odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Byłem czarodziejem, świat magii istniał naprawdę, a nie tylko w mojej wyobraźni. Ojciec oczywiście nie chciał w to wierzyć. Nie obyło się wówczas bez małego pokazu magii. Przy pomocy różdżki, jednym machnięciem jegomość posprzątał ze stołu puste butelki, po alkoholu, które to ojciec opróżnił zeszłej nocy. Takim o to sposobem zaczęła się moja magiczna przygoda, w zupełnie innym świecie, który wydawał się być tym idealnym. Na początku miała to być utopia której tak bardzo potrzebowałem.
Kiedy jechałem pociągiem do szkoły, jeszcze raz czytałem ostatni list od brata. "Nadzieja" więc to prawda co mówił, wystarczyło mieć nadzieję, i wszystko się ułoży.
Chwilę kiedy przekroczyłem po raz pierwszy próg tej magicznej szkoły, pamiętam, i we wspomnieniach widzę tak wyraźnie jak by wydarzyło się to dopiero wczoraj. Nawet pamiętam uczucia które mi wówczas towarzyszyły. Była to radość, przemieszana z podekscytowaniem, ciekawość, strach przed tym czy uda mi się odnaleźć w nowym świecie. Jednocześnie myślałem o ojcu. O tym biednym człowieku, który w tej chwili został już zupełnie sam. Pamiętam, że miałem wyrzuty sumienia, że tak go zostawiłem. Mimo wszystko doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie miałem większego wyboru. Gdybym został z nim na dłużej, nigdy bym nie zrobił kroku do przodu. Cały czas bym wspominał to co było, a co nie wróci już nigdy. Wszystkie te myśli zniknęły nagle, kiedy wszedłem do wielkiej sali. Nie pamiętam kiedy widziałem tak wielkie pomieszczenie. Świece unosiły się nad sufitem... a raczej nad rozgwieżdżonym niebem. Wszystko to tworzyło naprawdę magiczną atmosferę. I to właśnie w tamtym momencie poczułem, że trafiłem do domu. Do miejsca w którym znikną wszystkie moje problemy.
Mnie oraz mnóstwo innych dzieciaków które miały rozpocząć swoją naukę magii, podprowadzili pod podest, na którym stało krzesełko a na nim stara tiara. To ona, jak nas poinformowano miała przydzielić nas do naszych domów, które no właśnie mają być naszymi domami. W czasie podróży słyszałem parę rzeczy od moich rówieśników. Mówili, że tiara potrafi zajrzeć w głąb nas samych, dlatego potrafiła przypisać nas do właściwego domu, w którym najlepiej powinniśmy się odnaleźć. Stresowałem się tym, jakoś nie chciałem aby tiara na głos zdradziła całą moja historię.
Czas wydwał się wówczas nagle zatrzymać w miejscu. Stałem wśród innych uczniów i czekałem aż usłyszę swoje nazwisko. I w końcu to nastało. Nogi przez chwilę ugięły się lekke pod moim ciężarem, ale mimo wszystko podszedłem do stołka i zasiadłem na nim. Tiara została mi wsunięta na głowę, a ja po prostu zamknąłem oczy. Nie wiem czemu tak zrobiłem, ale wydwało mi się, że jak ja nie będę widział tych wszystkich oczy które na mnie patrzą to i oni nie będą minie widzieć. W pewnym momencie wydawało mi się, że słyszę głos tiary w swojej głowie.
"Szanujący wartości, skłonności buntownicze, ale mimo to patrzący obiektywnie. Ciekawe, ciekawe. Wierny swoim ideałom. A to ciekawe... sam nie jesteś pewien swoich własnych uczuć. Na pewno odpowiedzialny i dzielny... chyba mam dla ciebie idealny dom..."
W tym momencie tętno mi przyspieszyło chyba dwukrotnie, zacisnąłem mocno powieki, i czekałem na ten weredyk, zupełnie tak jak by słowa tej starej czapki miały zadecydować o tym czy przeżyję czy może też zginę.
"HUFFELPUFF"
Ryknęła tiara na cały głos, a na sali nagle rozległy się oklaski. Wypuściłem głośno powietrze z płuc czując dziwną ulgę, że mam to już za sobą. Zeskoczyłem ze stołka, potykając się o skrawek szaty, i prawie zleciałem z podestu. Gdzieś w tle usłyszałem śmiechy, ale wtedy nie przejmowałem się tym w ogóle.
Świat magii który zacząłem poznawać w szkole zaczął mnie pochłaniać. Sprawiać, że czułem się bezpieczny. Dziwnie bezpieczny od jakiegoś czasu. Przecież kiedy byłem tylko Evan'em, nie mogłem czuć się bezpieczny. Nawet po zakończeniu wojny, nawet w ścianach własnego domu który dawał mi kiedyś tak wiele ciepła i miłości. W domu był ojciec który ledwo potrafił zadbać o siebie samego, a co dopiero o mnie. Dlatego też bardzo szybko musiałem dorosnąć, i zająć się naszym życiem. Dlatego chciałem zostać w tym świecie na zawsze, nie mogę powiedzieć, że chętnie wracałem do domu na wakacje, czy święta. Doskonale wiedziałem co tam zastanę. Bałagan, i zrozpaczonego ojca, który po raz kolejny wpatrywał się w zdjęcie swojej żony z tym samym żalem w oczach. Tiara słusznie zauważyła, że byłem odpowiedzialny. W pewnym sensie zostałem w tamtym czasie rozdarty. Byłem dzieckiem które bardzo kochało swojego ojca, i nie chciało go zostawiać, ale z drugiej strony wiedziałem, że miejsca w mugolskim świecie dla mnie nie było już. Dlatego żyłem zawieszony gdzieś pomiędzy tymi dwoma światami, nie mogąc zdecydować się na to do którego chciałbym należeć Magia... to było coś co żyło w mnie od zawsze, ale nie zmieniało to faktu, że od zawsze żyłem w świecie mugoli. Jednocześnie tęsknota za domem rodzinnym nie pozwalała mi wybrać. A może po prostu nie chciałem wybierać, i wymyślałem coraz to nowsze problemy. Może gdybym z kimś się podzielił swoim wątpliwościami, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Niestety dumę odziedziczyłem po ojcu. Nikt ze szkoły tak naprawdę nigdy nie dowiedział się o tym jak wyglądał moja sytuacja rodzinna. Nie wspominałem ani o matce, ani o bracie. Jedyne co robiłem to od czasu do czasu przed snem czytywałem jego list. Nie wiem czemu to robiłem, może miałem nadzieję, że nagle znajdę jakieś nowe informacje, ale za każdym razem widziałem te same słowa, które znałem już na pamięć.
Świat magii istniał dzięki ludziom, to oni tworzyli społeczeństwo czarodziei. I podobnie jak w świecie mugoli pojawiały się różnego rodzaju problemy, spory, różne poglądy na różne tematy. Ja sam boleśnie o tym się przekonałem. Czarodzieje dziwnie się dzielili... na tych czystej krwi i na tych innych... czyli według niektórych czarodziei czystej krwi, na tych gorszych. Do pewnego momentu nie miałem zamiaru się w to mieszać. Można powiedzieć, że miałem dosyć wojen. Nie chciałem zaczynać żadnego prywatnego sporu. Złośliwe uwagi, wyzwiska skierowane w moim kierunku raczej puszczałem mimo uszu. Nie reagowałem na żadne zaczepki, i to chyba tych "lepszych" tak bardzo irytowało. Dlatego od słów przeszli do czynów. I żaden z ich wybryków tak bardzo mnie nie dotknął jak ten jeden. Jakoś na początku wiosny, było to w trzeciej klasie. Siedziałem nad brzegiem jeziora. Potrzebowałem wtedy chwili spokoju i samotności. Jak zwykle próbowałem w liście od brata doczytać się czegoś nowego. Była to jakaś mała grupka ślizgonów która podeszła do mnie. Oczywiście w typowy dla siebie sposób próbowali naśmiewać się ze mnie i z mojego pochodzenia, ale kiedy zobaczyli, że spłynęło to po mnie jak po rybie, a ja dalej czytałem list po prostu mi go wyrwali z rąk. Zaczęli go czytać na głos. Zaczęli szydzić z mojego brata, naśmiewać się z tego co napisał. Dopiero wtedy coś we mnie pękło. To była granica którą przekroczyli, a przekraczać nie powinni. To wtedy chyba pierwszy raz pojedynkowałem się tak na poważnie, ale ze względu na to, że ich było więcej a ja jeden, bardzo szybko udało się im mnie rozbroić.
List tamtego dnia został spalony na popiół, a ja leżałem na ziemi i wpatrywałem się w niebo. Uczucie pustki powróciło ponownie. Ten list był jednym z namacalnych dowodów na to, że mój brat kiedyś żył, że był i bawiliśmy się razem. To właśnie wtedy zrozumiałem czemu brat poszedł na front. Doskonale wiedział, że może zginąć, i był tego raczej bardziej niż pewny. I dzięki niemu teraz ponownie zapanował spokój. Do pewnego momentu tego szkalowania mugolaków starałem się nie widzieć. I to był błąd. Nie można godzić się na coś i liczyć na to, że coś się zmieni. Jeżeli naprawdę chcemy zmian musimy coś zacząć robić. A nawet jeśli po drodze gdzieś spotka nas śmierć, to będziemy mogli spojrzeć jej godnie w oczy, i odejść ze świadomością, że zrobiliśmy wszystko co zrobić można było. Od tamtej chwili kiedy widziałem jak ktoś znęcał się nad jakimś dzieciakiem z mugolskiej rodziny nie przechodziłem obojętnie obok. Po prostu pakowałem się w sam środek sporu. Oczywiście z reguły tego typu spory kończyły się szlabanami i jednej i drugiej strony, ale przynajmniej mogłem spojrzeć sobie sam w oczy.
No, ale szkoła to nie miejsce przeprowadzania nie wiadomo jak wielkiej rewolucji. Miałem się tam głównie uczyć i to robiłem, a przynajmniej się starałem. Widzicie, tak naprawdę nigdy nie paliłem się do nauki. A jak już musiałem się uczyć, to można powiedzieć, że wybierałem sobie przedmioty do których przykładałem się bardziej a do innych mniej. I takim o to sposobem obrona przed czarną magią, szła mi chyba najlepiej. Oczywiście mówię o praktyce. Jeżeli chodzi o odrabianie prac domowych, pisanie jakichś esejów... cóż zdarzało się, że prosiło się jakąś bardziej zdolną koleżankę z domu o pomoc. Równie niezły byłem w zaklęciach i urokach. Przynajmniej tak mi się wydawało, chociaż profesor od tego przedmiotu zawsze mi powtarzał, że stać mnie na więcej. Jak mam być szczery to każdy mi to powtarzał. Bo widzicie, jak byłem tym "zdolny, ale leniwy". Mówiono mi, że gdybym tylko trochę bardziej się przyłożył mógłbym osiągnąć naprawdę wiele, ale ja to zawsze kwitowałem tym, że inni mnie po prostu nie znali. Oczywiście, że okłamywałem sam siebie. Teraz jak patrzę na to z perspektywy czasu możliwe, że chciałem odbić sobie ten czas bycia dzieckiem który mi gdzieś uciekł.
Chociaż był jeden przedmiot do którego za grosz nie miałem talentu. Były to eliksiry. Nie było chyba tak naprawdę lekcji podczas której bym nie wysadził czegoś. No może po za zajęciami teoretycznymi. Przez pewien czas miałem przelotny romans z zielarstwem. Śmieszne prawda? kompletne beztalencie jeżeli chodzi o eliksiry, ale poniekąd zainteresował się zielarstwem. Ciekawiły mnie właściwości lecznicze niektórych roślin, a z tamtego miejsca prosta droga była do zaklęć leczniczych. Wydawało mi się, że jest to rodzaj magii który powinien był znać każdy czarodziei. Może i nie wszyscy musieli być od razu medykami, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo kiedy magia lecznicza może okazać się przydatna. Dlatego któregoś dnia poprosiłem profesora od zaklęć, aby pomógł mi w nauce takowych zaklęć. Trochę czasu mi zajęło przekonanie go. W końcu się zgodził, ale w zamian chciał tylko jednego. Końcowe egzaminy które bardzo często świadczyły o tym co będziemy mogli robić dalej były ważne dla każdego szanującego się czarodzieja. Ja nigdy nie wiedziałem co chciałbym robić, nie zastanawiałem się nad tym. Dlatego też stwierdziłem, że nie będę podchodzić do egzaminów. Niestety, a może i nawet dobrze się stało, że profesor wymógł na mnie wręcz obietnicę, że co by się nie działo podejdę do egzaminu i zdam go. Wydaje mi się, że niektórym nauczycielom wydawało się, że jeżeli tylko bym chciał mógłbym dokonać różnych rzeczy. Naprawdę chciałem się nauczyć zaklęć medycznych, więc obiecałem, że to zrobię. I dotrzymałem obietnicy. Wówczas zaczęła się moja ciężka praca. Studiowałem różne księgi, które rozdrabniały się nad tematami medycyny.
Co do praktyki. Oczywiście, że profesor ostrzegał mnie abym nie próbował na nikim tych zaklęć, przynajmniej do momentu aż nie opanuję ich. Niestety moja narwana natura nie pozwalała mi czekać. Dlatego też nie ma co się dziwić, że za miast udawać się do skrzydła szpitalnego, to sam dla siebie byłem królikiem doświadczalnym. Czasami zdarzało się, że pogarszałem swój stan. Pamiętam taką jedną chwilę. Szedłem schodami do wielkiej sali, i tak się stało, że nie zauważyłem ostatniego stopnia. Po prostu zamyśliłem się, i pech chciał, że skręciłem sobie kostkę. Oczywiście koledzy ze szkoły od razu chcieli mnie odprowadzić do skrzydła szpitalnego, ja na to z powagą powiedziałem, że uczę się zaklęć leczniczych, i wbrew ich protestom rzuciłem jedno. Kiedy w końcu odtransportowali mnie do pielęgniarki, w skrzydle spędziłem aż tydzień, za miast wejść i wyjść. Wówczas profesor który uczył mnie tych zaklęć zagroził mi, że przestanie mnie uczyć jeżeli nie wykażę trochę pokory.
Pamiętacie jak opowiedziałem wam o mojej obietnicy co do egzaminów. No właśnie, nadszedł czas egzaminów do których podszedłem raczej mało entuzjastycznym, mimo wszystko czułem się pewnie z paru przedmiotów. Nie dziwnym było, że najlepiej zdałem obronę przed czarną magią i zaklęcia. Zielarstwo również wyjątkowo dobrze zdałem. A wszystko dzięki temu, że przez pewien czas zainteresowałem się nim. Teraz tak myślę, że miałem naprawdę sporo szczęścia, ponieważ w pewnym momencie zwisło nad moją osobą widmo niezdania egzaminów. A wszystko to przez oczywiście moje ukochane eliksiry. Można powiedzieć, że w dużej mierze zdałem się na szczęście. I ledwo, to ledwo, ale udało mi się zdać i ten przedmiot.
Wojna... wojna nigdy się nie zmienia. Nie ważne czy w ręku będziesz trzymać pistolet, czy różdżkę. Zawsze będzie to wyglądać dokładnie tak samo. Zawsze w czasie wojny ludzie będą ginąć. Winni czy nie winni, nie będzie to mieć większego znacznie. Nie sądziłem, że doczekam do kolejnej wojny. Sądziłem, że wszystko się zakończy, że będę mógł z ojcem normalnie zacząć żyć. Niestety tym razem społeczeństwo czarodziei mi na to nie pozwoliło. Nagłówki Proroka Codziennego którego zamawiałem do domu bezlitośnie informowały o tym, że wojna czarodziei dotarła do Anglii i to tylko kwestia czasu kiedy rozpocznie się na dobre. Oczywiście ukryłem ten numer gazet przed ojcem, ale on i tak ją znalazł. Domyślił się, że nie mam zamiaru pozostawać biernym obserwatorem. Cały czas pamiętałem słowa brata z listu "Jeżeli na czymś ci zależy, broń to, bez względu na cenę". Dopiero kiedy świat magii był zagrożony zrozumiałem sens tych słów. Magia była dla mnie wszystkim, Hogwart był moim drugim domem, gdzie kiedy jeszcze się uczyłem czułem się bezpieczny. Z drugiej strony rozumiem reakcję ojca. Nie chciał stracić ostatniego syna, a może raczej nie chciał o tym słyszeć, i przechodzić przez to po raz ostatni. Dlatego dał mi wybór. Albo zapomnę o magii i wrócę do świata mugoli, albo mogę wynosić się z domu. Cóż, pewnie większość z was powie, że to co zrobiłem było samolubne... Tamtego dnia widziałem ojca po raz ostatni. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, gitarę brata wziąłem ze sobą, i opuściłem rodzinny dom
Zdane egzaminy w moim wypadku tak naprawdę, za bardzo nie ułatwiły mi dalszego życia. Pewnie dlatego, że tak naprawdę dalej nie miałem planów na swoje życie. Na dodatek wylądowałem na ulicy. Wiecie gdzie postanowiłem się udać, aby mieć jakiś dach nad głową? Tak dokładnie w to samo miejsce w którym znalazła się moja matka. Górne piętro tak naprawdę przestało istnieć, dolne było zupełnie odsłonięte, jedyne miejsce gdzie mogłem się ukryć to była piwnica. Początki mojego nowego życia włóczęgi były trudne, bardzo trudne. Doskwierał głód, czasami zimno, na początku w zasadzie spałem na podłodze. Przez jakiś czas ukradkiem wracałem do domu (miałem zapasowe klucze) tylko wtedy kiedy ojciec już spał. Zabierałem ze sobą trochę jedzenia, jakieś czyste ubrania, środki czystości i inne rzeczy. Jak mam być szczery zdarza mi się, że robię to do tej pory jak jest już naprawdę źle. A i takie chwile się zdarzają. Potem z racji braku pieniędzy zdarzało się, że ukradłem parę rzeczy do jedzenia z jakiegoś sklepu. Nie jestem z tego dumy i staram się tego nie robić często. Czasami uda się wyprosić kogoś aby kupił coś do jedzenia, albo ogólnie dał trochę pieniędzy, a jeszcze jak najdzie mnie ochota to wyjdę na ulicę, i pogram na gitarze. Nie przynosi to jakichś wielkich dochodów, ale mimo wszystko lepsze to niż nic.
No więc trochę szukam pracy, ale ciężko jest, ciężko. Patrząc na to rozsądnie, a staram się być chociaż rozsądny, to nie mam nawet kwalifikacji do sprzątania, albo do pracownia w sklepie, bo to kontakt z ludźmi, a ja się kompletnie do tego nie nadaję. Ale spokojnie, nie oczekuję współczucia. To są po prostu jakieś fakty, które staram się rzetelnie opisać. Fakty są takie, że zostawiłem ojca w wielkim pustym domu, grobu matki i brata nie odwiedziłem ani razu. Pierwszy i ostatnia raz byłem tam w dniu ich pogrzebu. Mieszkam w jakiejś ruderze opuszczonej. Każdego kolejnego dnia wstaję, i wychodzę na ulicę. Czasami coś zagram na ulicy na skutek czego ktoś sypnie groszem, albo po prostu idę w miasto... to znaczy iść posiedzieć gdzieś na murku. Czasami pomogę wnieść jakiejś starszej pani zakupy na piętro. Jak taki bezrobotny żul, tylko mniej piję. I tak naprawdę tutaj można zakończyć tą opowieść, bo wszystko co miało znaczenie już powiedziałem.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 11 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 8 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 6 | +1 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Eliksiry: | 0 | 0 |
Sprawność: | 3 | 0 |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Mugoloznastwo | V | 25 |
kradzież | I | 1 |
Śpiew | IV | 13 |
Gra (na gitarze ) | IV | 13 |
Silna wola | III | 7 |
Instynkt przetrwania | III | 7 |
Taniec | I | 1 |
Gra (pianino) | II | 2 |
Zielarstwo | II | 2 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | II | 2 |
Historia magii | II | 2 |
Reszta: 0 |
Różdżka, magiczny kompas, 5x petardy,
Ostatnio zmieniony przez Evan Reid dnia 15.01.17 17:07, w całości zmieniany 12 razy
Witamy wśród Morsów
Nawet po wyjściu z Hogwartu Evan wiedział, że nie pasuje już do mugolskiego świata; zawisnął gdzieś pomiędzy realiami nasyconymi magią i tymi, które były jej wyzbyte. Po otrzymaniu od ojca ultimatum, które wymusiło na nim wybór pomiędzy tymi dwoma światami, uciekł - od tej pory krąży po londyńskich ulicach, prowadząc tryb życia nędzarza. Jak dalej potoczą się jego losy?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych