Budynek administracji
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Budynek administracji
Dwie mile od głównej bramy rezerwatu, we wschodniej jego części, znajduje się rozłożysty, kamienny budynek, który tylko oficjalnie nosi nazwę Siedziby Administracji. Większość pracowników nazywa go po prostu Gniazdem: to tutaj znajduje się serce Peak District. W rozbudowywanych rok po roku wnętrzach mieści się gabinet głównego zarządcy oraz nadzorców obydwu obszarów rezerwatu, a także pośrednie gabinety, miniaturowa sowia poczta, kominki sieci Fiuu, niezwykle bogata biblioteka z wspaniałym zasobem książkowej wiedzy o smokach i pieczołowicie prowadzone archiwum. Chcąc załatwić przepustkę albo inne sprawy wagi niemalże państwowej, należy udać się właśnie w to miejsce, w którym opiekunowie smoków zaczynają i kończą pracę, składając raporty lub znosząc ministerialne kontrole.
Lorraine doskonale znała ten zapracowany tryb życia. Chociaż sama ograniczała swoje obowiązki znawcy prawa do minimum to Archibald niemal całe dnie spędzał w szpitalu. Doskonale znała te cienie pod oczami, nieobecny wzrok i bezradność, którą czasem ciężko było dostrzec spod piętrzącej się irytacji. Ona prawdopodobnie nie byłaby w stanie poświęcić tyle czasu na pracę mającą w domu dwójkę rozbrykanych dzieciaczków. To ich wychowanie zawsze stawiała na pierwszym miejscu i dlatego wolała zostawiać wszystko ludziom, którzy bardziej tych godzin w zajmowaniu się pracą potrzebują. Fakt, że potrafiła się od tego uwolnić nie sprawiał jednak, że przestawała się martwić o innych. Wręcz przeciwnie. Każdego dnia patrzyła jak Archie skrada się wieczorami do domu by tylko nie zbudzić dzieci, widziała jak marszczy brwi zirytowany tym, że kolejny raz nie zdążył przeczytać im bajki. Ufała, że robienie tego co się kocha jest warte marnowania swojego zdrowia i czasu chociaż każdy kto znał blondynkę choć trochę wiedział, że nie potrafiła przyglądać się niczemu z boku. Jeżeli miała coś do powiedzenia to mówiła o tym głośno. Przed przyjściem do rezerwatu zastanawiała się nad tym jak bardzo wpływa na niego wejście w nową rolę. Nie potrafiła go sobie wyobrazić wśród dokumentów, skrupulatnie wypełniającego każdą rubryczkę, utrzymującego wszystko w doskonałym porządku. To był Ben. Ben, który niezliczoną ilość razy wytykał jej ze śmiechem francuską akademię, który doprowadzał na skraj nawet niewzruszoną zawsze Grusię. Może właśnie dlatego, że ten awans nie pasował jej kompletnie do jego sposobu bycia tak bardzo się o niego martwiła? Bo nie można nagle zmienić całkowicie swojego zachowania i nie zderzyć się z przykrymi następstwami tej rzeczywistości. Przyglądając się jego dłoniom ciężko zaciskającym się na skroniach pomyślała, że tylko to dzieli go od całkowitej kapitulacji. Przewróciła oczami na jego szybką zmianę przyjemnie brzmiącego imienia na tytuł, który przecież nic nie znaczył wśród jej bliskich. Chociaż nigdy nie była w żaden sposób uprzedzona do osób innej krwi to jako idealna córka swojej matki nie miała zbyt dużego kontaktu z nimi. Nie mogła wtedy powiedzieć co mogłoby ich dzielić bądź łączyć. Nawet akademia choć łączyła ze sobą różnych ludzi była też w pewnym stopniu jakimś połączeniem zachowań. Krew nigdy niczego nie zmieniała, a jednak potwierdziła, że ludzie są wspaniali. Bez względu na to gdzie się urodzili, bez względu na to jaki ciężar nieśli na ramionach. Byli dla niej wspaniali. - Widzę… - mruknęła przejeżdżając spojrzeniem po kartkach i zaraz wracając do twarzy mężczyzny. Uśmiechnęła się delikatnie chociaż miała ochotę rzucić ignitio na tę stertę papierzysk. - Podoba ci się to własne miejsce? - zapytała rozglądając się lekko po pomieszczeniu. Ona pewnie czułaby się tutaj dobrze, ale ona w takich miejscach spędziła całe swoje dorosłe życie, studiując księgi, ucząc się przepisów. To nie był świat, który on znał. - Przykro mi, że widzę cię w tak złej formie. - odpowiedziała niemal od razu kręcąc głową. - Pamiętasz chociaż o tym, że czasem trzeba coś zjeść? Wiesz, że te papiery tutaj… to nie wszystko? - westchnęła. - No niby dorosły chłop z ciebie, a czasem nic o sobie nie pomyślisz. - dodała ruchem ręki odrzucając na bok serwetkę z koszyka i przesuwając delikatnie wszelkie papiery wiedząc, że w tym nieładzie jest taktyka. Z koszyka wyleciało zawiniątko z pieczonymi przez Grusię bułeczkami, talerz z przygotowaną dla Bena cielęciną i wielki dzban kawy. Lorraine złapała w locie jabłko i zaczęła przecierać je w dłoniach posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech. - Nie patrz tak na mnie… zjemy razem obiad czy tego chcesz czy nie. - mruknęła sięgając po nożyk i przecinając jabłko na kilka części.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Czułość, jaka emanowała z Lorraine, wydawała się czymś naturalnym, w ferworze życiowych zakrętów wręcz niezauważalnym, wziętym za oczywistość, ale ostatnie przejścia pozwoliły Benjaminowi otworzyć oczy szerzej i docenić swoich bliskich. Tak naprawdę docenić, głębiej, po chwili zastanowienia, już nie rubasznym śmiechem, kuksańcami czy sprawieniem drobnych niedogodności - pamiętał, jak złamał krzesło w kuchni Prewettów - a zrozumieniem. Własne cierpienie nauczyło go dostrzegać coś więcej poza ciepłym uśmiechem, który - chociaż absolutnie szczery, w prawdziwość sympatii Lorrie nigdy nie wątpił - wymagał wiele pracy. Wyrzeczeń. Odsunięcia własnych problemów na dalszy plan, by zaopiekować się osłabionymi przez życiowe demony przyjaciółmi, nie tracąc przy tym pogody ducha. A przecież nie miała łatwo: nawet jeśli przyziemne kwestie utrzymania nie dotyczyły lady Prewett, to obydwoje z Archibaldem ryzykowali wiele, przyłączając się do wspólnej sprawy. Ich sprawy. Kiedy zimowego popołudnia rozsiadał się w ich kuchni, wśród jedzenia i skrzatów - nieco deprymowały go salony dworu - nie sądził, że kiedykolwiek zdoła czuć do nich coś więcej, ale gdy okazali się sojusznikami, cenił ich jeszcze bardziej.
Spoglądanie na delikatnie uśmiechniętą - i nieco...zafrasowaną? - Lorraine odciągało jego myśli od tych swoich, ciemnych, pokręconych, destrukcyjnych. Mógł albo się im poddać, psując im obydwojgu humor, albo wykorzystać chwilę przerwy na podreperowanie utraconych sił. Nie bez trudności wybrał to drugie, a gdy finalnie zasiadł obok złotowłosej, odetchnął głęboko, przymykając na sekundę oczy. Musiał być niezwykle ostrożny, żeby nie zasnąć, ale wygrał ze zmęczeniem, rozklejając powieki.
- Jest...niezłe. Ładny widok na wschodnią część rezerwatu. No i nie cuchnie - kto by pomyślał, że wątpliwy aromat będzie kiedykolwiek Wrightowi przeszkadzać - Na szczęście pracuję też w terenie, więc nie utknąłem w tej dębowej trumnie na zawsze - dodał już nieco żywiej, kręcąc głową najgwałtowniej, jak potrafił, by odegnać wrażenie złej formy. Nerwowe trzepanie szczęką wywołało jej ból, a cały ten zaprzeczający ruch nadał mu wyglądu zdezorientowanego psa, który właśnie oberwał deską w pysk, przez co wcale nie prezentował się weselej. - Jestem po prostu zmęczony, Lorrie. To nic poważnego. Nie martw się, regularnie jem, piję, sypiam - powiedział głębokim, uspokajającym tonem, chociaż na trzy ostatnie - oczywiste - kłamstwa, umknął wzrokiem z jej twarzy gdzieś w kierunku gabloty z dokumentami, niczym przyłapany na oszukiwaniu uczniak. Nic nie poradził na to, że przy Prewett nie potrafił łgać w tak najprostszych sprawach. Opiekuńczy błysk w oku Lorraine wykrywał każde minięcie się z prawdą.
- Wiem. Wiem, że to nie wszystko - sprostował po krótkiej chwili milczenia, uśmiechając się nieco słabo do rozmówczyni. Do niedawna to praca była całym jego życiem, trzymającym go w względnie dobrej formie, ale teraz oddałby każdego smoka i każdy awans za rozwiązanie problemów Zakonu. Nawet będąc w swoim żywiole, ciągle powracał myślami do Próby, do trzeciej siły, do serca Gellerta, do nasilających się prześladowań mugoli, właściwie nigdy nie uwalniając się od ciężaru odpowiedzialności. Machinalnie obrócił na palcu złotą obrączkę: metal zdawał się dziś ciepły, kojący.
- Dziękuję - powiedział cicho, zerkając na pyszności, wyłaniające się spod kolorowej serwety. Od razu chwycił talerz w duże dłonie, nie kłopocząc się ustawianiem go na biurku. - Grusia wie, co lubię - dodał, już z pierwszym kęsem mięsa w ustach, przez co brzmiał dość niewyraźnie. - Co u małej Miriam? Dalej mądra i piękna, jak jej mama? A Edwin? Stęskniłem się za tym urwisem - zagadnął, wspominając o uroczych dzieciach Prewettów. Nie widział ich sto lat, ale może to i dobrze, że nie narażał ich na spotkanie z cieniem dawnego wuja Bena, niegdyś podrzucającego ich pod sufit i zabierającego na miotlarskie przejażdżki. Teraz mógłby najwyżej rozpłakać się na widok tych niewinnych buzi, niewiedzących, jakie niebezpieczeństwo może czyhać na ich rodziców.
Zdecydowanie powinien się zdrzemnąć - bez snu robił się jeszcze bardziej depresyjny. Przełknął pokaźny kawał mięsa, robiąc brudnym widelcem nieco dziwaczny gest. - Archibald ciągle zdradza cię z zaborczą kochanką - szpitalem? - spytał, starając się odnaleźć w sobie chociaż minimalne pokłady wesołości.
Spoglądanie na delikatnie uśmiechniętą - i nieco...zafrasowaną? - Lorraine odciągało jego myśli od tych swoich, ciemnych, pokręconych, destrukcyjnych. Mógł albo się im poddać, psując im obydwojgu humor, albo wykorzystać chwilę przerwy na podreperowanie utraconych sił. Nie bez trudności wybrał to drugie, a gdy finalnie zasiadł obok złotowłosej, odetchnął głęboko, przymykając na sekundę oczy. Musiał być niezwykle ostrożny, żeby nie zasnąć, ale wygrał ze zmęczeniem, rozklejając powieki.
- Jest...niezłe. Ładny widok na wschodnią część rezerwatu. No i nie cuchnie - kto by pomyślał, że wątpliwy aromat będzie kiedykolwiek Wrightowi przeszkadzać - Na szczęście pracuję też w terenie, więc nie utknąłem w tej dębowej trumnie na zawsze - dodał już nieco żywiej, kręcąc głową najgwałtowniej, jak potrafił, by odegnać wrażenie złej formy. Nerwowe trzepanie szczęką wywołało jej ból, a cały ten zaprzeczający ruch nadał mu wyglądu zdezorientowanego psa, który właśnie oberwał deską w pysk, przez co wcale nie prezentował się weselej. - Jestem po prostu zmęczony, Lorrie. To nic poważnego. Nie martw się, regularnie jem, piję, sypiam - powiedział głębokim, uspokajającym tonem, chociaż na trzy ostatnie - oczywiste - kłamstwa, umknął wzrokiem z jej twarzy gdzieś w kierunku gabloty z dokumentami, niczym przyłapany na oszukiwaniu uczniak. Nic nie poradził na to, że przy Prewett nie potrafił łgać w tak najprostszych sprawach. Opiekuńczy błysk w oku Lorraine wykrywał każde minięcie się z prawdą.
- Wiem. Wiem, że to nie wszystko - sprostował po krótkiej chwili milczenia, uśmiechając się nieco słabo do rozmówczyni. Do niedawna to praca była całym jego życiem, trzymającym go w względnie dobrej formie, ale teraz oddałby każdego smoka i każdy awans za rozwiązanie problemów Zakonu. Nawet będąc w swoim żywiole, ciągle powracał myślami do Próby, do trzeciej siły, do serca Gellerta, do nasilających się prześladowań mugoli, właściwie nigdy nie uwalniając się od ciężaru odpowiedzialności. Machinalnie obrócił na palcu złotą obrączkę: metal zdawał się dziś ciepły, kojący.
- Dziękuję - powiedział cicho, zerkając na pyszności, wyłaniające się spod kolorowej serwety. Od razu chwycił talerz w duże dłonie, nie kłopocząc się ustawianiem go na biurku. - Grusia wie, co lubię - dodał, już z pierwszym kęsem mięsa w ustach, przez co brzmiał dość niewyraźnie. - Co u małej Miriam? Dalej mądra i piękna, jak jej mama? A Edwin? Stęskniłem się za tym urwisem - zagadnął, wspominając o uroczych dzieciach Prewettów. Nie widział ich sto lat, ale może to i dobrze, że nie narażał ich na spotkanie z cieniem dawnego wuja Bena, niegdyś podrzucającego ich pod sufit i zabierającego na miotlarskie przejażdżki. Teraz mógłby najwyżej rozpłakać się na widok tych niewinnych buzi, niewiedzących, jakie niebezpieczeństwo może czyhać na ich rodziców.
Zdecydowanie powinien się zdrzemnąć - bez snu robił się jeszcze bardziej depresyjny. Przełknął pokaźny kawał mięsa, robiąc brudnym widelcem nieco dziwaczny gest. - Archibald ciągle zdradza cię z zaborczą kochanką - szpitalem? - spytał, starając się odnaleźć w sobie chociaż minimalne pokłady wesołości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lorraine to bolało. To wszystko co działo się w ich świecie uderzało w nią ze zdwojoną siłą. Zawsze była bardziej empatyczna, bardziej zamartwiała się nad innymi, zawsze bardziej dotykała ją krzywda innych ludzi. Czuła wojnę całą sobą. Bo przecież właśnie tym było to z czym się mierzyli nawet jeśli świat nadal uparcie tkwił w przekonaniu, że wszystko jest tak jak być powinno. Dwa fronty zmierzające się ze sobą. Lorraine jako Abbott doskonale znała tego typu rywalizacje. Uważała to za zdrowy ciąg życia. Nie wszyscy mogą się ze sobą zgadzać bo przecież każdy jest inny. Od tego było prawo i od tego była sprawiedliwość, do której wszyscy dążyli. Jednak jak wszystko na tym świecie nawet konflikt poglądów; ma swoje granice. Wszystko co łączy ze sobą śmierć, ból, cierpienie i strach. Wszystko co sprawia, że czujemy się obcy w świecie, w którym przyszło nam żyć. W takich momentach nie istnieją dobre rozwiązania. To wszystko przerasta nawet tych o nigdy nie zmąconym niczym spokoju. Przerasta nawet najwytrwalszych. Prewett naprawdę chciała znaleźć w tym wszystkim coś co trzymałoby ich razem. Nie mówiąc tu o celach jakie są przed nimi stawiane i o próbach jakie przyjdzie im jeszcze wspólnie przejść. Chodziło o coś prostego i normalnego. Nieskażonego złem rosnącym w siłę na ich oczach. Pewnie było w tym trochę naiwności. Kiedyś było łatwiej wierzyć, że ta naiwność naprawdę działa. Teraz już doskonale wiedziała, że trzeba się o nią postarać, a jeden Merlin świadkiem, że nikt nie robił tego lepiej od niej. Przytuliłaby do siebie świat gdyby tylko wiedziała, że ten odpowie jej nie dusząc w zarodku. Chciała tu przyjść. Zobaczyć go w nowej roli. Oczywiście na samym szczycie znajdowało się nieprzerwane niczym zmartwienie, ale pod tym tkwiła gama innych uczuć, które teraz śmiało dawały o sobie znać. - O ile wygramolisz się z tych wszystkich… - westchnęła. - Jestem pewna, że ktoś kto wcześniej się powinien tym się zajmować to się nie zajmował i teraz wszystko zrzucili na ciebie… jeśli chcesz. - mruknęła zaraz uśmiechając się bo przecież marudzi odkąd tu przyszła, a jeszcze ani razu mu nie pogratulowała. Chyba mieli tak wszyscy. Dostrzeganie nawet w pozytywnych rzeczach negatywów. Upieranie się, że coś co mogłoby być dla nas dobre finalnie nas zrani. Nic dziwnego, że we wszystkim doszukiwała się spisku i drugiego dna. Jednak nie mogła tak żyć dłużej. Paranoja jest przyjaciółką obłędu, przed którym musieli się bronić. - Cieszę się, Ben. Zasłużyłeś na to by awansować. Zobaczysz to wszystko jeszcze wyjdzie na dobre. - dodała uśmiechając się szeroko. Szlachcianka oparła głowę o zagłówek fotela spoglądając na mężczyznę z uniesioną brwią, która tylko podkreślała to jak bardzo mu w tym momencie nie wierzyła. Nie miała jednak zamiaru wchodzić to głębiej. Potrzebował ją uspokoić, a ona potrzebowała poczuć się uspokojona. Czasami nie można było na siłę zmieniać swojego i czyjegoś życia tylko dlatego, że znaliśmy prawdę. To wszystko nikło gdzieś niesione sprawami większej wagi. Ciężko było sobie wyobrazić to co tak naprawdę miało nadejść i chociaż bardzo chciałaby zobaczyć coś w swoich wizjach wiedziała, że jeżeli się pojawią to nie będą zwiastować niczego dobrego, a kolejną tragedię, której trzeba będzie sprostać. - Grusia może krzyczeć kiedy chodzi się w butach po jej świeżych dywanikach, ale też szybko się przywiązuje. - dodała. To był tylko przykład tego jak mogło to wszystko funkcjonować gdyby nie znajdowali się w środku burzy. A może gdyby nie znajdowali się w środku burzy nie potrafiliby tego docenić? Może łatwiej byłoby im to odrzucić? - Miriam… jak zwykle ciekawa świata. Ostatnio zapytała mnie dlaczego ośmiornice nie piszą listów i wzięła sobie do serca nauczenie pisania chociaż jednej. A Winnie rozrabia dalej krzycząc na całe West Lulworth, że dziewczyny są fe i nie można im ufać. Coś w tym chyba jest. - zaśmiała się wrzucając sobie kawałek jabłka do buzi. - Tęsknią za wujkiem Benem więc… nie masz innego wyjścia jak w końcu wyjść z biura z ładnym widokiem na wschodnią część rezerwatu i nas odwiedzić. - powiedziała tonem, który ciężko było zignorować. Na pytanie o Archibalda westchnęła. - Obawiam się, że to już przesądzone. Patrząc na czas spędzany w szpitalu śmiem twierdzić, że to ja jestem kochanką. - wzruszyła ramionami, a kącik ust drgnął jej w uśmiechu. Przyzwyczaiła się już do tego, że jej mąż ciągle pracuje. - Wy mężczyźni tak po prostu macie. - skwitowała.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cielęcina smakowała wyśmienicie - co prawda Benjamin nie miał wygórowanych oczekiwań wobec jedzenia, pochłaniał je łapczywie niczym wygłodzony kundel, ale i tak potrafił docenić dodatkowe, ukryte aromaty. Nie potrafił ich nazwać ani rozpoznać, lecz z pewnością działały zbawiennie na wyposzczone kubki smakowe, przywykłe do miętowej herbaty pitej w zatrważających ilościach oraz suchych kanapek, skleconych z przypadkowo nawijających się pod rękę składników. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz jadł prawdziwy obiad. Ciepły, przygotowany specjalnie pod jego gusta, przyniesiony do pracy przez troskliwą osobę. Każdy kęs nie tylko zaspokajał głód, ale też zasypywał pustkę innego rodzaju: blada twarz Benjamina nabierała powoli koloru a matowe oczy powracały powoli do typowego blasku, lśniąc orzechowo-brązową poświatą. Był w domu: nawet jeśli znajdywał się w nowym gabinecie, z dala od mieszkania Margaux i Justine.
- Masz trochę racji, mój poprzednik miał początki demencji i... - westchnął, robiąc dziwny gest dłonią: niestety tą, w której trzymał widelec. Zamachnął się nim tak mocno, że soczysty kawałek mięsa poszybował przez pokój, z mlaszczącym odgłosem przyklejając się do jednej ze ścian. Wright niezbyt się tym przejął, powracając do pałaszowania potrawy. - no i chaosu tu tyle, jakby hipogryf postanowił zatańczyć w składzie porcelany, ale radzę sobie - wymamrotał z pełnymi ustami, zamykając je w końcu, gdy Lorraine przekazała mu gratulacje. Przyjął je z dziwną miną, przez chwilę wyglądając tak, jakby się zadławił. Wykrzywione wargi, dziwnie zezujące oko, krótki kaszel: opanował zawstydzoną reakcję tak szybko, jak potrafił, wbijając wzrok w prawie pusty talerz. Nie przywykł do pochlebstw ani wyrażania dumy; krępowało go to niezmiernie, zwłaszcza w obecnej sytuacji, w której myślami błądził znacznie dalej, poza murami rezerwatu. Wzruszył dziwnie ramionami i pochłonął ostatnią porcję potrawy, chcąc tym sprytnym sposobem umknąć od skomentowania gratulacji. Obawiał się, że pokazanie, jak bardzo wzruszyły go te krótkie zdania, otworzy puszkę okropieństw, z którymi radził sobie słabiej niż średnio, a obecność empatycznej Lorrie rozklei go na dobre. Nie mógł na to pozwolić, dlatego z ulgą przyjął odpowiedź na swoje pytania.
Słuchając kobiety, odstawił talerz na blat biurka i mało subtelnie zerknął na jabłko trzymane w ręku lady Prewett. Chętnie połakomiłby się także i na nie.
- Przejdzie mu - skwitował z całkowitą powagą; sam doskonale pamiętał dziecięce lata, w czasie których zabawa z dziewczynami wydawała się koszmarem. Chłopcy byli lepsi, ale szybko wyrósł z tego dysonansu. Prawie całkowicie, ale takimi szczegółami nie zamierzał dzielić się z nikim. - Za kilka lat będzie sprowadzał do dworu nowe kandydatki na żonę - powiedział z pewnością, już widząc nieco pulchnego Edwina w roli rudowłosego casanovy, podbijającego serca niewiast. Wdał się przecież w Archibalda - wybierającego w końcu najlepszą kobietę na ziemi - i w niego samego, chociaż to drugie podobieństwo było czystym rojeniem. Odkaszlnął, sięgając po termos, by rozlać do filiżanek gorącą kawę. - Odwiedzę. Obiecuję, Lorrie. Ostatnio Miriam obiecała, że nauczy mnie w liczenie...A cóż, ogarnięcie liczb bardzo przyda mi się w tym gabinecie - uśmiechnął się lekko, wyraźnie spokojniejszy po posiłku i dobrych informacjach o małych Preweciątkach. - Rozumiem, że nie trafiają do niego żadne argumenty o odpoczynku? - westchnął rozdzierająco; jednocześnie martwił się o przepracowanie Fluviusa, z drugiej strony całkowicie rozumiał poświęcenie w pomaganiu innym. Jeśli ktokolwiek mógł przemówić mu do rozumu, to była to jedynie Lorraine. - Jak mamy? Rzucamy wszystko, by uczynić ten świat lepszym? - zagadnął udawanie obrażonym tonem, podając blondynce chyboczącą się na spodku filiżankę z gorącym napojem. Unosząca się para rozmyła jej rysy i na chwilę ujrzał w jej twarzy rysy Harriett; momentalnie zbladł, przykrywając nieprzyjemne ukłucie nieco nerwowym uśmiechem. - Jak sobie radzisz z tym wszystkim, Lorrie? - spytał delikatniej, jak na siebie wręcz czule, poruszając krzaczastymi brwiami, by nadać swojemu spojrzeniu nieco trzeźwości i odegnać świeże mary, powracające w najmniej spodziewanych momentach.
- Masz trochę racji, mój poprzednik miał początki demencji i... - westchnął, robiąc dziwny gest dłonią: niestety tą, w której trzymał widelec. Zamachnął się nim tak mocno, że soczysty kawałek mięsa poszybował przez pokój, z mlaszczącym odgłosem przyklejając się do jednej ze ścian. Wright niezbyt się tym przejął, powracając do pałaszowania potrawy. - no i chaosu tu tyle, jakby hipogryf postanowił zatańczyć w składzie porcelany, ale radzę sobie - wymamrotał z pełnymi ustami, zamykając je w końcu, gdy Lorraine przekazała mu gratulacje. Przyjął je z dziwną miną, przez chwilę wyglądając tak, jakby się zadławił. Wykrzywione wargi, dziwnie zezujące oko, krótki kaszel: opanował zawstydzoną reakcję tak szybko, jak potrafił, wbijając wzrok w prawie pusty talerz. Nie przywykł do pochlebstw ani wyrażania dumy; krępowało go to niezmiernie, zwłaszcza w obecnej sytuacji, w której myślami błądził znacznie dalej, poza murami rezerwatu. Wzruszył dziwnie ramionami i pochłonął ostatnią porcję potrawy, chcąc tym sprytnym sposobem umknąć od skomentowania gratulacji. Obawiał się, że pokazanie, jak bardzo wzruszyły go te krótkie zdania, otworzy puszkę okropieństw, z którymi radził sobie słabiej niż średnio, a obecność empatycznej Lorrie rozklei go na dobre. Nie mógł na to pozwolić, dlatego z ulgą przyjął odpowiedź na swoje pytania.
Słuchając kobiety, odstawił talerz na blat biurka i mało subtelnie zerknął na jabłko trzymane w ręku lady Prewett. Chętnie połakomiłby się także i na nie.
- Przejdzie mu - skwitował z całkowitą powagą; sam doskonale pamiętał dziecięce lata, w czasie których zabawa z dziewczynami wydawała się koszmarem. Chłopcy byli lepsi, ale szybko wyrósł z tego dysonansu. Prawie całkowicie, ale takimi szczegółami nie zamierzał dzielić się z nikim. - Za kilka lat będzie sprowadzał do dworu nowe kandydatki na żonę - powiedział z pewnością, już widząc nieco pulchnego Edwina w roli rudowłosego casanovy, podbijającego serca niewiast. Wdał się przecież w Archibalda - wybierającego w końcu najlepszą kobietę na ziemi - i w niego samego, chociaż to drugie podobieństwo było czystym rojeniem. Odkaszlnął, sięgając po termos, by rozlać do filiżanek gorącą kawę. - Odwiedzę. Obiecuję, Lorrie. Ostatnio Miriam obiecała, że nauczy mnie w liczenie...A cóż, ogarnięcie liczb bardzo przyda mi się w tym gabinecie - uśmiechnął się lekko, wyraźnie spokojniejszy po posiłku i dobrych informacjach o małych Preweciątkach. - Rozumiem, że nie trafiają do niego żadne argumenty o odpoczynku? - westchnął rozdzierająco; jednocześnie martwił się o przepracowanie Fluviusa, z drugiej strony całkowicie rozumiał poświęcenie w pomaganiu innym. Jeśli ktokolwiek mógł przemówić mu do rozumu, to była to jedynie Lorraine. - Jak mamy? Rzucamy wszystko, by uczynić ten świat lepszym? - zagadnął udawanie obrażonym tonem, podając blondynce chyboczącą się na spodku filiżankę z gorącym napojem. Unosząca się para rozmyła jej rysy i na chwilę ujrzał w jej twarzy rysy Harriett; momentalnie zbladł, przykrywając nieprzyjemne ukłucie nieco nerwowym uśmiechem. - Jak sobie radzisz z tym wszystkim, Lorrie? - spytał delikatniej, jak na siebie wręcz czule, poruszając krzaczastymi brwiami, by nadać swojemu spojrzeniu nieco trzeźwości i odegnać świeże mary, powracające w najmniej spodziewanych momentach.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lorraine nie wymagała od życia zbyt wiele. Od dziecka ją uczono, że nie powinno się rozmyślać nad przyszłością, a jedynie skupić się na tym co dzieje się tu i teraz. To nie było łatwe, a już na pewno nie dla kogoś kto wiedział o przyszłości więcej niż inni. Wychowanie jednak miało na nią niesamowity wpływ dlatego nigdy nie widziała siebie w roli żony, matki czy…wojowniczki. To wszystko działo się w jej życiu samo, a ona dostosowywała własnej decyzje do tego przez co aktualnie musiała przejść. Każdy jednak przechodził przez życie inaczej i ona nigdy nie uważała, że jej sposób jest dobry. Nie chciała po prostu zastanawiać się nad tym co przyniesie im następny dzień w szczególności gdy tak wiele złego działo się wokół nich. Jeżeli mieli tylko dwadzieścia cztery godziny szczęścia to nie miała zamiaru tracić ani minuty na myślenie o nadchodzącej tragedii. Może właśnie dlatego tak bardzo chciała ich wszystkich mieć przy sobie? Może właśnie dlatego dbała by żadna z tych relacji nie znikła w eterze? Może właśnie to wszystko określało Lorraine Prewett? Spojrzała na lecący w stronę kawałek cielęciny i przez chwile patrzyła jak mięso zsuwa się po zimnej ścianie by w końcu zatrzymać się w połowie. Blondynka przeniosła spojrzenie na mężczyznę unosząc przy tym brew. Ona też była do tego przyzwyczajona. Jedzenie na ścianie przyprawiało o zawał jedynie Grusie, która później musiała je sprzątać. Czasami się zastanawiała czy robili dobrze, że pozwalali dzieciom dorastać w swoim własnym tempie bez tego szlacheckiego przymusu. Oczywiście Lorraine doskonale wiedziała, że dzieci będą musiałby to wszystko przyswoić bo to było ich dziedzictwo, ale nie bez powodu szlachcianka wolała by stało się to w swoim własnym tempie. Bez nacisku z każdej możliwej strony. Byli jeszcze tylko dziećmi. Wiedziała, że mówienie pochlebstw nie jest u niej zbyt częste. Chociaż miała w sobie tyle empatii, uczuć i właściwie chciała przytulić do siebie cały świat to sama nie lubiła przyjmować pochlebstw. Dlatego zwykle rzucała złowrogimi spojrzeniami, na które nikt nigdy się nie nabierał, a matczynym tonem nawoływała do porządku, do którego i tak nikt się nie stosował. Nie musiała mówić tego wszystkiego na głos. Oni musieli wiedzieć jak bardzo z nich wszystkich była dumna. Kącik ust uniósł jej się w delikatnym uśmiechu. Dobrze wiedział, że to mu się należało. Docenienie go. Westchnęła słysząc o kandydatkach na żonę. - Nie mów mi o kandydatkach na żonę. To wszystko co mówi się o matkach jest prawdą. Już wiem, że jej nie polubię. - ale to nie była prawda. Lorraine nie potrafiła kogoś nie lubić tylko dlatego, że tak zdecydował los. O losie i jego przekorności Prewett wiedziała wystarczająco dużo. Kiedy obiecał wyciągnęła w jego stronę palec i w tym jednym geście pomieściła wszystkie ostrzeżenia i groźby świata. - Przyjmuje tę obietnicę. - uśmiechnęła się szeroko kiedy w jej wyobraźni pojawił się obraz małej Mirci uczącej liczyć dużego wujcia Bena. - No przecież na edukacje nigdy nie jest za późno. - dodała wyciągając w stronę mężczyzny odkrojoną połówkę jabłka. - Trafiają. Tylko, że to nie jest tak, że może w pełni o tym zdecydować. Kiedy na jego oddziale pojawia się ktoś potrzebujący pomocy to nawet jeżeli nie będzie spał od trzech i jadł od dwóch to i tak zrobi wszystko by pomóc. W życiu nie wymagałabym od niego myślenia o sobie bo wiem, że sama nie byłabym w stanie w takiej sytuacji. - odparła wiedząc, że tak właśnie trzeba postąpić. Byli ze sobą już wystarczająco by wiedzieć, że niektórych rzeczy nie da się zmienić. Ona nawet by nie chciała w nim tego zmieniać. Słysząc jego słowa westchnęła i pokiwała głową. - Chociaż często przy tym odbiera wam rozum to tak...rzucacie wszystko by uczynić ten świat lepszym. - mruknęła sięgając po kawę, której aromat już od dłuższego czasu czuła. Pytanie mężczyzny było potwierdzeniem tego co wszyscy czuli. Nie mogli przewidzieć tego co nastąpi w następnej chwili, ale mogli przynajmniej podbudowywać się nawzajem. Wzruszyła lekko ramionami przenosząc wzrok z filiżanki na mężczyznę. - Chyba jak każdy kto idzie w stronę wielkiej niewiadomej. - pokręciła głową. - Źle to zabrzmiało. Nie będę mówić, że się nie boję. Po prostu póki wiem, że jest warto czuje się… pewnie. Muszę czuć się pewnie, Ben. - powiedziała. Każdy z nich był tylko człowiekiem. Miał tylko jedno życie, które co chwile wystawiał na próbę. To nie było łatwe. Stanąć twarzą w twarz ze złem całego świata. A jednak życie nigdy nie było proste, prawda? - Czujesz się inaczej?
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Popołudniowe, miękkie światło, wpadające przez uchylone okno o zepsutych zawiasach, opromieniało lewy profil Lorraine, sprawiając, że złote kosmyki włosów skrzyły się jeszcze intensywniejszą barwą, nadając jej wygląd zwiewnej, efemerycznej istoty. Już mniej podobnej do Harriett, która nie uśmiechała się tak miękko - zdołał zapomnieć o tej dobrej, czułej twarzy półwili, pielęgnując w głowie jedynie obraz wykrzywionych ust, grymasu nonszalanckiego zadowolenia, które musiała czuć, gdy z premedytacją deptała to, co ich łączyło. Pozostawał ślepy na oczywiste powiązania z błędami, które sam popełniał, naiwnie sądząc, że odkupił je już dawno - były tylko nieświadomymi, przypadkowymi potknięciami. Wspomnienie Lovegood bolało, ale przez dłuższą chwilę nie potrafił wyrwać się spod tego czaru, nieco markotniejąc, co na szczęście można było odebrać jako smutek po zakończonym zbyt szybko posiłku. Cielęcina smakowała doskonale, całkiem nieźle radząc sobie z przykryciem bolesnej goryczy.
- Daj spokój, Lorrie, będziesz najmilszą teściową na świecie - odparł od razu, prawie wywracając oczami. Nie wyobrażał sobie lady Prewett krzywiącą się na kogokolwiek, nawet za kilkanaście lat, gdy Edwin zacznie sprawiać prawdziwe problemy wychowawcze. Rozmowa na ten temat łagodnie odwracała uwagę od kryjącego się głębiej smutku, jednocześnie odrobinę go podsycając. Temat dzieci, ich złudnej przyszłości, poświęcenia pozwalał spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy. Mniej przyjemnej, spisanej, prawdopodobnie, nazwiskami kolejnych ofiar, w gronie których mógł znaleźć się każdy, kto był im bliski. Wright pojmował cenę, jaką przyjdzie mu w końcu zapłacić, ale nie potrafił wyobrazić sobie podobnego oddania ze strony Prewettów. Mieli siebie nawzajem, mieli dzieci, mieli przyszłość: powinni o nią walczyć, kochał ich za to jeszcze mocniej, ale gdzieś podskórnie nie zgadzał się na większe zaangażowanie. I tak robili wiele, wiele dobrego dla Zakonu i dla innych, niezwiązanych z ideą Dumbledore'a. Także w murach szpitala, gdzie pracował Archibald.
- Lepiej, żeby to dobro odbierało nam rozum niż, na przykład, jakaś panienka odsłaniająca zbyt dużo dekoltu - rzucił żartobliwie, starając się nieco zmniejszyć ciężar rozmowy, ponownie spychając ją na przyjemniejsze tematy, lecz nie zamierzał robić tego na siłę. W oczywisty sposób zbaczali z wytyczonych ścieżek niezobowiązującej pogawędki, docierając do tego, co naprawdę ich martwiło. Niepokoiło. Wirowało w tyle głowy za każdym razem, gdy podejmowali na ślepo decyzje, dotyczące ich bliskich. Uśmiechnął się znów, tym razem smutniej, odbierając kawałek jabłka i pochłaniając je jednym, głośnym chrupnięciem. - To normalne, że się boisz. Każdy się boi - powiedział po chwili ciszy, wkładając w krótkie słowa jak najwięcej siły i pogody ducha. Zgadzał się ze słowami Lorraine i jeszcze kilka tygodni temu i jeszcze kilka tygodni temu w pełni podzielałby stateczny optymizm: teraz ciągle istniejący, ale mocno nadwyrężony. Mimo to pielęgnował go, doglądał, nie pozwalał sobie ześlizgnąć się ponownie w dół po stromej, śliskiej ścianie studni, a utrzymanie się na powierzchni było znacznie łatwiejsze w towarzystwie Lorrie. - A strach nie wyklucza pewności - dodał trochę ciszej, po chwili refleksji; ubieranie myśli w zdania wychodziło mu bardzo słabo, nie potrafił ich sformułować ani ukazać w odpowiednim świetle. - Czuję się...spokojnie. Spokojnie przestraszony, ale staram się być dobrej myśli - wyrzucił z siebie w końcu mało logicznie, chociaż w głębi wrightowskiego serca miało to sens. Może złudny, może naiwny, lecz wierzył w to, co miały przynieść następne dni. I chociaż bał się podejmowanych decyzji, wielkiego ryzyka i odpowiedzialności, to nigdy nie cofnąłby się przed kolejnymi działaniami. Nie, kiedy w grę wchodziło ludzkie życie.
- Daj spokój, Lorrie, będziesz najmilszą teściową na świecie - odparł od razu, prawie wywracając oczami. Nie wyobrażał sobie lady Prewett krzywiącą się na kogokolwiek, nawet za kilkanaście lat, gdy Edwin zacznie sprawiać prawdziwe problemy wychowawcze. Rozmowa na ten temat łagodnie odwracała uwagę od kryjącego się głębiej smutku, jednocześnie odrobinę go podsycając. Temat dzieci, ich złudnej przyszłości, poświęcenia pozwalał spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy. Mniej przyjemnej, spisanej, prawdopodobnie, nazwiskami kolejnych ofiar, w gronie których mógł znaleźć się każdy, kto był im bliski. Wright pojmował cenę, jaką przyjdzie mu w końcu zapłacić, ale nie potrafił wyobrazić sobie podobnego oddania ze strony Prewettów. Mieli siebie nawzajem, mieli dzieci, mieli przyszłość: powinni o nią walczyć, kochał ich za to jeszcze mocniej, ale gdzieś podskórnie nie zgadzał się na większe zaangażowanie. I tak robili wiele, wiele dobrego dla Zakonu i dla innych, niezwiązanych z ideą Dumbledore'a. Także w murach szpitala, gdzie pracował Archibald.
- Lepiej, żeby to dobro odbierało nam rozum niż, na przykład, jakaś panienka odsłaniająca zbyt dużo dekoltu - rzucił żartobliwie, starając się nieco zmniejszyć ciężar rozmowy, ponownie spychając ją na przyjemniejsze tematy, lecz nie zamierzał robić tego na siłę. W oczywisty sposób zbaczali z wytyczonych ścieżek niezobowiązującej pogawędki, docierając do tego, co naprawdę ich martwiło. Niepokoiło. Wirowało w tyle głowy za każdym razem, gdy podejmowali na ślepo decyzje, dotyczące ich bliskich. Uśmiechnął się znów, tym razem smutniej, odbierając kawałek jabłka i pochłaniając je jednym, głośnym chrupnięciem. - To normalne, że się boisz. Każdy się boi - powiedział po chwili ciszy, wkładając w krótkie słowa jak najwięcej siły i pogody ducha. Zgadzał się ze słowami Lorraine i jeszcze kilka tygodni temu i jeszcze kilka tygodni temu w pełni podzielałby stateczny optymizm: teraz ciągle istniejący, ale mocno nadwyrężony. Mimo to pielęgnował go, doglądał, nie pozwalał sobie ześlizgnąć się ponownie w dół po stromej, śliskiej ścianie studni, a utrzymanie się na powierzchni było znacznie łatwiejsze w towarzystwie Lorrie. - A strach nie wyklucza pewności - dodał trochę ciszej, po chwili refleksji; ubieranie myśli w zdania wychodziło mu bardzo słabo, nie potrafił ich sformułować ani ukazać w odpowiednim świetle. - Czuję się...spokojnie. Spokojnie przestraszony, ale staram się być dobrej myśli - wyrzucił z siebie w końcu mało logicznie, chociaż w głębi wrightowskiego serca miało to sens. Może złudny, może naiwny, lecz wierzył w to, co miały przynieść następne dni. I chociaż bał się podejmowanych decyzji, wielkiego ryzyka i odpowiedzialności, to nigdy nie cofnąłby się przed kolejnymi działaniami. Nie, kiedy w grę wchodziło ludzkie życie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lorraine chciałaby, żeby wszystko było dla nich prostsze. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w życiu złe rzeczy niemal zawsze dotykają tych dobrych ludzi, a te dobre złych. Żyli w świecie egoizmu i braku tolerancji i często bycie dobrym po prostu nikomu się nie opłacało. Spotykała na swojej drodze różnych ludzi. Niektórzy przyjmowali świat takim jaki jest, inni walczyli o niego zacięcie często w różnych sprawach. Każdy z nich cierpiał podwójnie. Każdy z nich żył podwójnie. Godząc walkę o lepsze jutro z coraz to gorszym dzisiaj. Wiedziała, że Ben jak każdy ma swoje własne demony nękającego w przerwach na chwile oddechu. Czasem nie dane było nam się z czymś pogodzić bądź po prostu lepiej funkcjonować. Lorraine zdarzało się zapomnieć, że byli przecież tylko ludźmi. Wciąż podatnymi na zranienia i wciąż posiadającymi swoje granice wytrzymałości. Może właśnie dlatego chciałaby dla nich wszystkich czegoś więcej. Czegoś więcej niż szczęścia. Czegoś co mogliby nazwać spokojem. Uśmiechnęła się na słowa mężczyzny. Chyba taka była właśnie prawda. Nie potrafiła być złośliwa nawet jeżeli tak kiedyś powinno być. Upiła łyk kawy ciesząc się, że udało im się w końcu zobaczyć. Nie, żeby musiała najpierw ściągnąć go na ziemię, ale ona też tego potrzebowała. Patrzyła jak brudne naczynia układają się w wiklinowym koszyku, a kącik ust uniósł jej się w leniwym uśmiechu. Dobrze, że mieli magię po swojej stronie. Nie mogła sobie wyobrazić życia bez tego dobrodziejstwa. O ile ciężej by im się wtedy żyło? A może łatwiej byłoby im docenić to co posiadają. Z rozmyśleń wyrwał ją głos mężczyzny. Rozbawiona pokręciła głową. - No tak, przecież wystarczy skrawek mniej materiału by zawrócić wam w głowach. A mówią, że kobiety to ta słabsza płeć. - pokręciła głową, a w jej oczach tańczyło rozbawienie. Lorraine też nie chciała mówić o tym czego byli świadomi. Oczywiście nie unikała tematu, znała ciężar, który nosili na swych ramionach, ale wiedziała, że będzie jeszcze wiele chwil, które poświęcą zamartwianiom się. Ciężko było jej jednak patrzeć na niego i nie myśleć o tym co już zdążyli przejść. Żadna ścieżka nie jest łatwa, ale ta którą wybrali była szczególnie trudna. Westchnęła i wzruszyła delikatnie ramionami. - Wiem, że każdy z nas się boi… po prostu chyba chciałabym wiedzieć co będzie dalej. - odparła sama do końca nie będąc pewna co miała na myśli. Może to, że jej dar w takich momentach był bezużyteczny, a może to, że zasługiwali na to by dotrzeć do końca? Rozsądek jej podpowiadał by sobie nawet tego końca nie wyobrażać. Przed nimi ciągle była długa droga. - Trzymaj się tej dobrej myśli, Benjaminie Wright. W tych czasach to jedna z tych rzeczy, które pcha nas do przodu. - dodała wstając z fotela. Spojrzała jeszcze raz na kupę dokumentów niemal krzyczących o pomstę do nieba. Przeniosła wzrok na mężczyznę i jeszcze raz powtórzyła to co przez tak długi czas wałkowała. - Nie jesteś maszyną, Ben. Odpocznij. Odetchnij. Wiem, że dopóki tego nie skończysz to nie dasz sobie spokoju dlatego nie będę ci więcej czasu zabierać, ale pamiętaj co obiecałeś. Specjalnie powiem Mirci by słała do wujka Bena milion sów codziennie. - odparła z szerokim uśmiechem biorąc do ręki koszyk. Grusia chyba by ją zabiła wzrokiem gdyby wróciła bez niego.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Uśmiechnął się lekko na jej słowa, podsumowujące męski gatunek, gotowy skręcić sobie kark dla ulotnej chwili wzrokowej przyjemności. Kiedyś potraktowałby to z powagą, naprawdę czerpiąc wiele radości z towarzyszenia powabnym dziewczętom niższego stanu, cudownie nieprzejmujących się etykietą i zasadami stroju, ale z biegiem czasu zupełnie zapomniał o drobnych radościach dnia codziennego. Spoważniał. Posmutniał. Może też - dojrzał, pozbywając się rubasznych naleciałości. Starał się pielęgnować optymistyczną siłę ducha, czyniącą go zawsze królem rozmów, potańcówek i meczy, lecz zdawał sobie sprawę z nieuchronności podjętych wyborów: teraz korzystał ze swoich zalet w innym wymiarze, pozostawiając beztroskie lata za sobą. Nie tęsknił za nimi, nie po tym, co przeżył na Próbie, czego mógł zasmakować; rozpaczy, żałoby i chwały, czystej rozkoszy, spełniających się marzeń. Zarówno śmierć jak i sława bolały tak samo, przynosząc finalnie pewne ukojenie. Poświęcił swoje życie - byłby głupi, sądząc, że nie wpłynie to w żaden sposób na jego postrzeganie świata. Akceptował tę zmianę, w pewien sposób cieszył się nią, chociaż to, co stało przed Zakonem, napawało go niepokojem. Mętna, pełna ofiar przyszłość prezentowała się niewesoło. Rozumiał uczucia targające Lorraine, będącą przecież matką dwójki cudownych dzieci. Szlacheckich dzieci; pochodziła z szanowanego, związanego z prawem rodu, brylowała na salonach, a mimo to wybrała niepewną drogę. Podziwiał ją - zachowała przy tym elegancką skromność i rodzicielską troskliwość; była także przy nim, dbając i pamiętając o tym, co przechodził.
Odpłynął w krainę filozoficznych rozmyślań, nie reagując na zabawny przytyk. Ocknął się dopiero po chwili, kiwając mocno głową, chcąc nadrobić moment zawieszenia. - Nawet najlepsi jasnowidze nie wiedzą, co dalej - odparł z przekonaniem, chcąc brzmieć pocieszająco, chociaż z jego suchym, przygnębionym tonem brzmiał mało przekonująco. Pochłonął ostatnie kęsy jabłka a ogryzek poszybował doskonałym rzutem prosto do wypełnionego papierami kosza, stojącego w rogu pomieszczenia. Przynajmniej jedno udane zadanie tego sennego, ciężkiego dnia.
- Z niecierpliwością czekam na listy od Miriam. I od ciebie, Lorrie, też - odparł, powstając z krzesła chwilę po złotowłosej. - Gdyby cokolwiek cię zaniepokoiło - wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział poważnym, podniosłym tonem, reflektując się jednak, że właściwie lady Prewett może być pozbawiona tej wiedzy. - No, bo teraz pomieszkuję z Margaux i Justine. Już nie Nokturn - dodał gwoli uściślenia, pomagając Lorraine zdjąć z biurka koszyk. Nie wydawał się ciężki, dlatego pozwolił go jej zabrać; zerknął do środka, upewniając się, że nie został tam żaden zapomniany kęs mięsa. - Ty też bądź dobrej myśli, Lorrie. Ucałuj dzieciaki i Archibalda. I...jeszcze raz dziękuję - powiedział nieco zakłopotany, odprowadzając kobietę do drzwi. Krótkie spotkanie dało mu naprawdę wiele i chociaż i tak musiał wrócić do swoich obowiązków, to zasiadał za biurkiem zdecydowanie mniej śpiący, z dodatkową świadomością istnienia ludzi, którzy mu pomagali - a nie tylko tych, wbijających różdżki w plecy.
| ztx2
Odpłynął w krainę filozoficznych rozmyślań, nie reagując na zabawny przytyk. Ocknął się dopiero po chwili, kiwając mocno głową, chcąc nadrobić moment zawieszenia. - Nawet najlepsi jasnowidze nie wiedzą, co dalej - odparł z przekonaniem, chcąc brzmieć pocieszająco, chociaż z jego suchym, przygnębionym tonem brzmiał mało przekonująco. Pochłonął ostatnie kęsy jabłka a ogryzek poszybował doskonałym rzutem prosto do wypełnionego papierami kosza, stojącego w rogu pomieszczenia. Przynajmniej jedno udane zadanie tego sennego, ciężkiego dnia.
- Z niecierpliwością czekam na listy od Miriam. I od ciebie, Lorrie, też - odparł, powstając z krzesła chwilę po złotowłosej. - Gdyby cokolwiek cię zaniepokoiło - wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział poważnym, podniosłym tonem, reflektując się jednak, że właściwie lady Prewett może być pozbawiona tej wiedzy. - No, bo teraz pomieszkuję z Margaux i Justine. Już nie Nokturn - dodał gwoli uściślenia, pomagając Lorraine zdjąć z biurka koszyk. Nie wydawał się ciężki, dlatego pozwolił go jej zabrać; zerknął do środka, upewniając się, że nie został tam żaden zapomniany kęs mięsa. - Ty też bądź dobrej myśli, Lorrie. Ucałuj dzieciaki i Archibalda. I...jeszcze raz dziękuję - powiedział nieco zakłopotany, odprowadzając kobietę do drzwi. Krótkie spotkanie dało mu naprawdę wiele i chociaż i tak musiał wrócić do swoich obowiązków, to zasiadał za biurkiem zdecydowanie mniej śpiący, z dodatkową świadomością istnienia ludzi, którzy mu pomagali - a nie tylko tych, wbijających różdżki w plecy.
| ztx2
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| początek maja
Nowy miesiąc zawsze witał nadzorcę części rezerwatu kolejnymi obowiązkami, związanymi z podsumowaniami i planowaniem następnych tygodni pracy, ale tym razem pierwsze dni maja były jeszcze gorsze niż zwykle. Niespodziewane wybuchy magii i cała seria anomalii, wcale nie przygasających, a przybierających na sile, wstrząsnęły w posadach Peak District, przynosząc ze sobą krwawe żniwo. Wyrzucony na wzgórzach Benjamin w pierwszej chwili nie docenił siły czarnej magii - dopiero kilka dni później, gdy udało mu się prowizorycznie zaleczyć oparzenia i dojść do względnej stabilizacji psychicznej, a także upewnić się, że bliscy są względnie cali i zdrowi, poświęcił całą swoją uwagę rezerwatowi. Sypiącemu się w posadach. Z niedowierzaniem przyjmował kolejne niewesołe reporty, początkowo naprawdę podejrzewając, że przysłani z różnych stron smoczych włości młodzieńcy po dziecięcemu przesadzają, opisując wulkan oraz czarne połacie ohydnej mazi, zalewającej coraz większe połacie nieskalanych dotąd wzgórz. Miejsce, które stało się domem dla trójogonów, rozpadało się na kawałki. Zaklęcia ochronne zostały przerwane, niekiedy działając w wręcz odmienny sposób - niebo lśniło od iskier, przyciągających w te rejony mugoli z pobliskich wiosek. Nieprzebrany, wiekowy las, porastający wschodnie wzgórze, został starty z powierzchni ziemi, a dorodne dęby oraz drzewa pamiętające dawne dzieje, połamane na drzazgi. Opowieści wysłanych w teren posłańców okazały się bolesną prawdą a Peak District stało się widocznie epicentrum tragicznych wydarzeń. To tu spod ziemi wypłynęła ohydna, plugawa maź, to tutaj wyrósł czarnomagiczny wulkan, plujący smolistym ogniem, to tutaj niebo zasnuwał czarny dym, zatruwający powietrze.
Wright znalazł się w tragicznej sytuacji - z wielu względów. Najpoważniejszym problemem okazał się brak ludzi. W wyniku anomalii wielu pracowników rezerwatu zostało rannych, kilku - zaginęło i do tej pory miejsce ich przebywania pozostawało zagadką. Szczęściem w nieszczęściu: żaden z współpracowników nie stracił życia, ale Benjamin posępnie podejrzewał, że było to jedynie kwestią czasu. Rozszalałe smoki, przerażone gwałtownymi wybuchami magii, stanowiły jeszcze większe niż zwykle zagrożenie. Słabsze, pokonane przez czarnomagiczne przeciążenia, oraz te młodsze, nie potrafiące poradzić sobie z napływem okrutnej mocy, pomarły, potwornie pokiereszowane, zbezczeszczone, zbyt szybko zabrane z tego świata, jeszcze zanim zdołały dorosnąć - lub zanim opiekunowie zdołali roztoczyć nad nimi odpowiednią uzdrowicielską opiekę. Wright czuł się tak, jakby najgorszy koszmar przesunął się ciemną chmurą na jedyny aspekt codzienności, który utrzymywał go przez ostatnie miesiące w dobrym zdrowiu psychicznym. W rezerwacie znajdywał ukojenie, pewien relaks, odrywał myśli ciężką pracą od okropieństw - a teraz musiał pracować ze świadomością, że wszystkie nieszczęścia, spadające na Peak District, zostały spowodowane jego decyzją.
Pierwszy wieczór po powrocie ze Świętego Munga do pracy spędził na ocenie szkód. Musiał na własne oczy zobaczyć rany, zadane rezerwatowi - bo chociaż ufał zatrudnionym tu ludziom, to ich opowieści brzmiały zbyt potwornie, by okazać się prawdą. Spacer po terenie rezerwatu, zazwyczaj sprawiający mu przyjemność, przypominał marsz jednoosobowego konduktu pogrzebowego. Roślinność umierała, pozbawiona wody, słońce nie przebijało się przez gęste, trujące kłęby dymu, unoszącego się znad widocznego właściwie zewsząd wulkanu, z wzgórz spływała czarnomagiczna maź. Ponowienie zaklęć ochronnych nie było możliwe, różdżki odmawiały posłuszeństwa, a zamiast skutecznych klątw często dochodziło do przypadkowych podpaleń lub wręcz wzmocnienia wibrującej w powietrzu czarnej magii. Należało jak najszybciej powziąć jakieś kroki, chociaż w obecnej sytuacji podjęcie jakiejkolwiek akcji wydawało się beznadziejne. Obchód upewnił Benjamina w beznadziejnej sytuacji, ale gdy wrócił do swojego gabinetu, nie zmarnował nawet sekundy na załamane wpatrywania się w pustą ścianę. Od razu sięgnął do pierwszej szuflady biurka, wyciągając z niej list od lorda Greengrassa. Mężczyzna w ostrych, ale motywujących słowach nakłaniał nadzorców każdej z czterech części rezerwatu do wytężonej pracy, udzielając także rzetelne wskazówki. Rozpisywał kolejność działań, zapewniał o finansowym wsparciu szlacheckiego rodu i sugerował skontaktowanie się z Kent oraz zagranicznymi rezerwatami w celu wymiany doświadczeń w opanowaniu smoków, narażonych na gwałtowne wahania mocy. Benjamin z trudem odcyfrowywał pismo lorda, postanawiając zignorować ostatni z rozkazów - przynajmniej jeśli chodzi o kontakt z Kent. Wątpił, by uzyskał jakiekolwiek informacje, zresztą albiony znacznie różniły się od trójogonów. Pominięcie jednego z zadań wcale nie zmniejszało liczby wyzwań, dlatego zabrał się do pracy od razu.
Gdyby pozostał na poprzednim stanowisku, od razu wbiegłby w samo serce chaosu, próbując siłą własnych mięśni zapobiec eskalacji trudności, lecz będąc nadzorcą najpierw musiał pomyśleć. Przysunął przed siebie mapę swojej części rezerwatu i używając pióra - obawiał się, że użycie różdżki może podpalić pergamin - zaczął zaznaczać na niej miejsca wymagającej najszybszej reakcji. Wbrew odruchowi, pozbycie się wulkanu nie należało do priorytetów: choć zatruwał rezerwat, dymy otępiały smoki i przesłaniały niebo, uniemożliwiając wzbijanie się zwierząt w powietrze. Ochraniały też, w pewien sposób, widok na zakamarki rezerwatu, sprawiając, że mugole nie przybywali tutaj skuszeni widokiem fruwających magicznych stworzeń - to zepsute zaklęcia ochronne przyczyniały się do zwiększenia zainteresowania. Najpierw należało naprawić zaklęcia broniące rezerwat przed przypadkowymi gośćmi, zapobiegając pojawieniu się kolejnych ofiar śmiertelnych wśród mugoli. Następnym punktem wątpliwie radosnego programu niwelowania koszmaru było wzmocnienie zaklęć ochraniających budynki administracji, terraria i zagrody najsilniejszych smoków: jeśli żaden z opiekunów nie przeżyje najbliższego tygodnia, równie dobrze można było spisać tę część rezerwatu na straty. Nie mogli dopuścić do zniszczenia infrastruktury, utrzymującej w ryzach działanie Peak District. Kolejna czerwona gwiazdka, nabazgrana przez Benjamina, zakwitła nad przedszkolem - do którego postanowił udać się od razu. Dopisał na mapie jeszcze kilka sugestii, dotyczących oczyszczenia drogi prowadzącej na wzgórze i odgrodzenia, za wszelką cenę, rozlewającej się po rezerwacie czarnej magii - kto wie, może uda się ją powstrzymać mugolskimi barierami - po czym zwinął mapę w rulon i wyszedł z gabinetu, by przypiąć ją na tablicy w głównym holu budynku, tak, by każdy pracownik mógł zapoznać się z wytycznymi. Może i powinien rozpocząć dzień od optymistycznej przemowy, ale nie był w stanie kłamać aż tak udanie, by zwieść przejętych współpracowników. Bardziej przyda się na polu walki z nieznanym - ubrał grube rękawice i ochronną kurtkę, po czym ruszył błotnistą wodą w stronę martwego terrarium dla najmłodszych chorych smoków.
Dosłownie, martwego - żaden z kilkutygodniowych podopiecznych nie przeżył wybuchu magii. Peak District straciło wszystkie jaja oraz cały miot noworodków. Okruszek i jego rodzeństwo było ostatnimi, którym udało się przeżyć anomalię; ostatnie pokolenie, ostatnie dzieci, wchodzące w nastoletni wiek w najgorszym czasie. Serce krajało mu się na pół, gdy przekraczał kamienny próg - jego krokom towarzyszyła śmiertelna cisza a w powietrzu unosił się zapach zgnilizny, spalenizny i śmierci. W środku kręciło się kilku pracowników; milczących; żaden z nich nie zareagował na obecność Benjamina, nie przywitali się, nie rozmawiali, ciszą oddając szacunek zmarłym smokom. Najmłodsze leżały w ogrzewanym terrarium - podwyższona temperatura tylko przyśpieszyła zgon, a napęczniałe ciała zalane były krwią. Kilka małych smoków zostało roztrzaskanych o kraty, jedno - rozdarte na pół. Jaimiemu zrobiło się niedobrze a serce zaczęło bić znacznie szybciej - musiał jednak zadbać o to, by smoki spoczęły w spokoju. Wszedł do pomieszczenia i z całą delikatnością uniósł pierwsze ciało - nie chciał używać zaklęć. Smok był ciężki i bezwładny; odruchowo przytulił go bliżej siebie, ponownie przekraczając próg. Nie wyobrażał sobie, by w tej sytuacji wycinać dzieciom zalążki kłów i pazurów, by zdzierać świeżo narośnięte łuski, by rozdzierać i tak pokiereszowane ciało w celu uzyskania cennych ingrediencji. Uznał to za barbarzyństwo - nakazał swoim ludziom wykopać niedaleko terrarium dół, w którego stronę teraz zmierzał, wiedząc, co zobaczy w środku. Wiele ciał małych, ledwo wyklutych smoków oraz dwa tych najbardziej chorych - ukochane Ogniomioty Katalońskie także zginęły w wyniku anomalii. Nie pokonały ich lata tortur w podziemiach Gringotta, poległy dopiero w starciu z czarnomagiczną burzą - którą sam wywołał. Młodszemu stażem opiekunowi udało się przetransportować tu zwłoki - leżały spokojnie w głębokim dole, do którego ostrożnie złożył niesionego młodego smoka. Nie mieli czasu ani miejsca na pochowanie ich osobno, zresztą doskonale wiedział o tym, że nad grobem będzie należało roztoczyć dodatkową ochronę - nie brakowało osób, które zbezcześciłyby ten prowizoryczny cmentarz, chcąc wykraść z niego łuski - to nic, że słabe, że pochodzące od chorych i młodych stworzeń, nie będących aż tak cennymi. Jaimie dotknął przelotnie nogi martwej ogniomiotki - jedna z łusek odpadła samoczynnie; zacisnął ją w dłoniach a potem schował do kieszeni. Jedyna pamiątka po ukochanych zwierzętach - i po świetności rezerwatu, którą musiał teraz spróbować przywrócić. Wspiął się na ścianę dołu i powrócił na górę, ponownie kierując się w stronę terrarium. Miał jeszcze wiele ciał do przeniesienia, a potem - musiał zetrzeć się z przeklętym wulkanem. Na razie pomagał w uspokojeniu żyjących bestii, ale kolejny dzień wdychania trucizny mógł skończyć się tragicznie.
zt
Nowy miesiąc zawsze witał nadzorcę części rezerwatu kolejnymi obowiązkami, związanymi z podsumowaniami i planowaniem następnych tygodni pracy, ale tym razem pierwsze dni maja były jeszcze gorsze niż zwykle. Niespodziewane wybuchy magii i cała seria anomalii, wcale nie przygasających, a przybierających na sile, wstrząsnęły w posadach Peak District, przynosząc ze sobą krwawe żniwo. Wyrzucony na wzgórzach Benjamin w pierwszej chwili nie docenił siły czarnej magii - dopiero kilka dni później, gdy udało mu się prowizorycznie zaleczyć oparzenia i dojść do względnej stabilizacji psychicznej, a także upewnić się, że bliscy są względnie cali i zdrowi, poświęcił całą swoją uwagę rezerwatowi. Sypiącemu się w posadach. Z niedowierzaniem przyjmował kolejne niewesołe reporty, początkowo naprawdę podejrzewając, że przysłani z różnych stron smoczych włości młodzieńcy po dziecięcemu przesadzają, opisując wulkan oraz czarne połacie ohydnej mazi, zalewającej coraz większe połacie nieskalanych dotąd wzgórz. Miejsce, które stało się domem dla trójogonów, rozpadało się na kawałki. Zaklęcia ochronne zostały przerwane, niekiedy działając w wręcz odmienny sposób - niebo lśniło od iskier, przyciągających w te rejony mugoli z pobliskich wiosek. Nieprzebrany, wiekowy las, porastający wschodnie wzgórze, został starty z powierzchni ziemi, a dorodne dęby oraz drzewa pamiętające dawne dzieje, połamane na drzazgi. Opowieści wysłanych w teren posłańców okazały się bolesną prawdą a Peak District stało się widocznie epicentrum tragicznych wydarzeń. To tu spod ziemi wypłynęła ohydna, plugawa maź, to tutaj wyrósł czarnomagiczny wulkan, plujący smolistym ogniem, to tutaj niebo zasnuwał czarny dym, zatruwający powietrze.
Wright znalazł się w tragicznej sytuacji - z wielu względów. Najpoważniejszym problemem okazał się brak ludzi. W wyniku anomalii wielu pracowników rezerwatu zostało rannych, kilku - zaginęło i do tej pory miejsce ich przebywania pozostawało zagadką. Szczęściem w nieszczęściu: żaden z współpracowników nie stracił życia, ale Benjamin posępnie podejrzewał, że było to jedynie kwestią czasu. Rozszalałe smoki, przerażone gwałtownymi wybuchami magii, stanowiły jeszcze większe niż zwykle zagrożenie. Słabsze, pokonane przez czarnomagiczne przeciążenia, oraz te młodsze, nie potrafiące poradzić sobie z napływem okrutnej mocy, pomarły, potwornie pokiereszowane, zbezczeszczone, zbyt szybko zabrane z tego świata, jeszcze zanim zdołały dorosnąć - lub zanim opiekunowie zdołali roztoczyć nad nimi odpowiednią uzdrowicielską opiekę. Wright czuł się tak, jakby najgorszy koszmar przesunął się ciemną chmurą na jedyny aspekt codzienności, który utrzymywał go przez ostatnie miesiące w dobrym zdrowiu psychicznym. W rezerwacie znajdywał ukojenie, pewien relaks, odrywał myśli ciężką pracą od okropieństw - a teraz musiał pracować ze świadomością, że wszystkie nieszczęścia, spadające na Peak District, zostały spowodowane jego decyzją.
Pierwszy wieczór po powrocie ze Świętego Munga do pracy spędził na ocenie szkód. Musiał na własne oczy zobaczyć rany, zadane rezerwatowi - bo chociaż ufał zatrudnionym tu ludziom, to ich opowieści brzmiały zbyt potwornie, by okazać się prawdą. Spacer po terenie rezerwatu, zazwyczaj sprawiający mu przyjemność, przypominał marsz jednoosobowego konduktu pogrzebowego. Roślinność umierała, pozbawiona wody, słońce nie przebijało się przez gęste, trujące kłęby dymu, unoszącego się znad widocznego właściwie zewsząd wulkanu, z wzgórz spływała czarnomagiczna maź. Ponowienie zaklęć ochronnych nie było możliwe, różdżki odmawiały posłuszeństwa, a zamiast skutecznych klątw często dochodziło do przypadkowych podpaleń lub wręcz wzmocnienia wibrującej w powietrzu czarnej magii. Należało jak najszybciej powziąć jakieś kroki, chociaż w obecnej sytuacji podjęcie jakiejkolwiek akcji wydawało się beznadziejne. Obchód upewnił Benjamina w beznadziejnej sytuacji, ale gdy wrócił do swojego gabinetu, nie zmarnował nawet sekundy na załamane wpatrywania się w pustą ścianę. Od razu sięgnął do pierwszej szuflady biurka, wyciągając z niej list od lorda Greengrassa. Mężczyzna w ostrych, ale motywujących słowach nakłaniał nadzorców każdej z czterech części rezerwatu do wytężonej pracy, udzielając także rzetelne wskazówki. Rozpisywał kolejność działań, zapewniał o finansowym wsparciu szlacheckiego rodu i sugerował skontaktowanie się z Kent oraz zagranicznymi rezerwatami w celu wymiany doświadczeń w opanowaniu smoków, narażonych na gwałtowne wahania mocy. Benjamin z trudem odcyfrowywał pismo lorda, postanawiając zignorować ostatni z rozkazów - przynajmniej jeśli chodzi o kontakt z Kent. Wątpił, by uzyskał jakiekolwiek informacje, zresztą albiony znacznie różniły się od trójogonów. Pominięcie jednego z zadań wcale nie zmniejszało liczby wyzwań, dlatego zabrał się do pracy od razu.
Gdyby pozostał na poprzednim stanowisku, od razu wbiegłby w samo serce chaosu, próbując siłą własnych mięśni zapobiec eskalacji trudności, lecz będąc nadzorcą najpierw musiał pomyśleć. Przysunął przed siebie mapę swojej części rezerwatu i używając pióra - obawiał się, że użycie różdżki może podpalić pergamin - zaczął zaznaczać na niej miejsca wymagającej najszybszej reakcji. Wbrew odruchowi, pozbycie się wulkanu nie należało do priorytetów: choć zatruwał rezerwat, dymy otępiały smoki i przesłaniały niebo, uniemożliwiając wzbijanie się zwierząt w powietrze. Ochraniały też, w pewien sposób, widok na zakamarki rezerwatu, sprawiając, że mugole nie przybywali tutaj skuszeni widokiem fruwających magicznych stworzeń - to zepsute zaklęcia ochronne przyczyniały się do zwiększenia zainteresowania. Najpierw należało naprawić zaklęcia broniące rezerwat przed przypadkowymi gośćmi, zapobiegając pojawieniu się kolejnych ofiar śmiertelnych wśród mugoli. Następnym punktem wątpliwie radosnego programu niwelowania koszmaru było wzmocnienie zaklęć ochraniających budynki administracji, terraria i zagrody najsilniejszych smoków: jeśli żaden z opiekunów nie przeżyje najbliższego tygodnia, równie dobrze można było spisać tę część rezerwatu na straty. Nie mogli dopuścić do zniszczenia infrastruktury, utrzymującej w ryzach działanie Peak District. Kolejna czerwona gwiazdka, nabazgrana przez Benjamina, zakwitła nad przedszkolem - do którego postanowił udać się od razu. Dopisał na mapie jeszcze kilka sugestii, dotyczących oczyszczenia drogi prowadzącej na wzgórze i odgrodzenia, za wszelką cenę, rozlewającej się po rezerwacie czarnej magii - kto wie, może uda się ją powstrzymać mugolskimi barierami - po czym zwinął mapę w rulon i wyszedł z gabinetu, by przypiąć ją na tablicy w głównym holu budynku, tak, by każdy pracownik mógł zapoznać się z wytycznymi. Może i powinien rozpocząć dzień od optymistycznej przemowy, ale nie był w stanie kłamać aż tak udanie, by zwieść przejętych współpracowników. Bardziej przyda się na polu walki z nieznanym - ubrał grube rękawice i ochronną kurtkę, po czym ruszył błotnistą wodą w stronę martwego terrarium dla najmłodszych chorych smoków.
Dosłownie, martwego - żaden z kilkutygodniowych podopiecznych nie przeżył wybuchu magii. Peak District straciło wszystkie jaja oraz cały miot noworodków. Okruszek i jego rodzeństwo było ostatnimi, którym udało się przeżyć anomalię; ostatnie pokolenie, ostatnie dzieci, wchodzące w nastoletni wiek w najgorszym czasie. Serce krajało mu się na pół, gdy przekraczał kamienny próg - jego krokom towarzyszyła śmiertelna cisza a w powietrzu unosił się zapach zgnilizny, spalenizny i śmierci. W środku kręciło się kilku pracowników; milczących; żaden z nich nie zareagował na obecność Benjamina, nie przywitali się, nie rozmawiali, ciszą oddając szacunek zmarłym smokom. Najmłodsze leżały w ogrzewanym terrarium - podwyższona temperatura tylko przyśpieszyła zgon, a napęczniałe ciała zalane były krwią. Kilka małych smoków zostało roztrzaskanych o kraty, jedno - rozdarte na pół. Jaimiemu zrobiło się niedobrze a serce zaczęło bić znacznie szybciej - musiał jednak zadbać o to, by smoki spoczęły w spokoju. Wszedł do pomieszczenia i z całą delikatnością uniósł pierwsze ciało - nie chciał używać zaklęć. Smok był ciężki i bezwładny; odruchowo przytulił go bliżej siebie, ponownie przekraczając próg. Nie wyobrażał sobie, by w tej sytuacji wycinać dzieciom zalążki kłów i pazurów, by zdzierać świeżo narośnięte łuski, by rozdzierać i tak pokiereszowane ciało w celu uzyskania cennych ingrediencji. Uznał to za barbarzyństwo - nakazał swoim ludziom wykopać niedaleko terrarium dół, w którego stronę teraz zmierzał, wiedząc, co zobaczy w środku. Wiele ciał małych, ledwo wyklutych smoków oraz dwa tych najbardziej chorych - ukochane Ogniomioty Katalońskie także zginęły w wyniku anomalii. Nie pokonały ich lata tortur w podziemiach Gringotta, poległy dopiero w starciu z czarnomagiczną burzą - którą sam wywołał. Młodszemu stażem opiekunowi udało się przetransportować tu zwłoki - leżały spokojnie w głębokim dole, do którego ostrożnie złożył niesionego młodego smoka. Nie mieli czasu ani miejsca na pochowanie ich osobno, zresztą doskonale wiedział o tym, że nad grobem będzie należało roztoczyć dodatkową ochronę - nie brakowało osób, które zbezcześciłyby ten prowizoryczny cmentarz, chcąc wykraść z niego łuski - to nic, że słabe, że pochodzące od chorych i młodych stworzeń, nie będących aż tak cennymi. Jaimie dotknął przelotnie nogi martwej ogniomiotki - jedna z łusek odpadła samoczynnie; zacisnął ją w dłoniach a potem schował do kieszeni. Jedyna pamiątka po ukochanych zwierzętach - i po świetności rezerwatu, którą musiał teraz spróbować przywrócić. Wspiął się na ścianę dołu i powrócił na górę, ponownie kierując się w stronę terrarium. Miał jeszcze wiele ciał do przeniesienia, a potem - musiał zetrzeć się z przeklętym wulkanem. Na razie pomagał w uspokojeniu żyjących bestii, ale kolejny dzień wdychania trucizny mógł skończyć się tragicznie.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
List który otrzymała od brata zastał ją w jeszcze w rezerwacie, nadal zajmowała miejsce przy biurku w jednostce badawczej przeglądając ostatnie raporty, rozmawiając ze starszym smokologiem wraz z którym pracowała nad badaniami. Nie potrafiła poradzić nic na fakt, ze ostatnie odkrycia sprawiały, że w środku czuła burzące się z podniecenia emocje. A list Tristana tylko utwierdzał ją we wniosku, że czas zacząć działać. Znów fakt, że chciał zabrać ją ze sobą rozlewał na jej ciele przyjemne uczucie bycie potrzebnym i odpowiednim - tak samo jak prośba, którą wystosował w dalszej części wiadomości. Krótki list do zarządcy rezerwatu Greengrasów zapowiadający jej rychłe zjawienie się, powstawał, gdy żegnała się z smokologiem względnie szybko - rozumiał jak ważna dla sprawy jest ta wizyta i nie zatrzymywał jej dłużej. Obiecała wrócić do rozważań następnego dnia i przejrzeć jeszcze raz badania, by sprawdzić czy na pewno nie pozostawały żadne wątpliwości co do tego, co udało im się odkryć.
Była badaczem, behawiorystą smoków - dopiero początkującym, zdawała sobie z tego sprawę, to też pomoc kogoś bardziej doświadczonego była warta wiele galeonów. Początki w rezerwacie nie były łatwe, wielu jej współpracowników sądziło, że pojawienie się w nim jednej z rosierowych róż jest jedynie chwilą zachcianką, że nie pozostanie tam dłużej niż kilka miesięcy, a potem znudzona znajdzie sobie inne zajęcie. Z początku traktowano ją z należny szacunkiem, ale widziała wątpliwości i obłudną sympatię spowodowaną jej statusem. Dopiero miesiące ciężkiej pracy, które potem zmieniły się w lata spowodowały, że ludzie przestali spoglądać na nią przez pryzmat pochodzenia i jednorazowej rozrywki i pomału zaczęli przekonywać się zarówno do niej samej, jak i do wniosków przed nią stawianych. W końcu, kilka lat później Melisande była pewna swoich umiejętności - choć zdawała sobie sprawę, ze nie są one jeszcze kompletnie rozwinięte - jak i była pewna zespołu badaczy z którym przyszło jej się spotykać każdego dnia. Wiedziała też, że obecne zajęcie jest jedynie wstępem, podróżą, którą sama postanowiła wykonać, zanim finalnie zajmie obraną przez siebie pozycję. Dlatego poza sprawami stricte badawczymi spędzała też czas w gabinecie dyplomaty, pomagając mu w rozpatrywaniu spraw i obserwując jego poczynania. Głównie po cichu, odnotowując w myślach posunięcia skutkujące pozytywnym rozwiązaniem sprawy, jak i te, które nie przynosiły żadnych efektów. Potem, siedząc w domowych ogrodach z filiżanką herbaty, obserwując chowające się za horyzontem słońce - czasem z przymkniętymi powiekami, pozwalając by ostatnie promienie dnia osiadały na jej skórze - studiowała jeszcze raz wszystko, co udało jej się zaobserwować. Stawiała wnioski, wyciągała nauki, próbowała dojść do tego, co należało zrobić inaczej i zazwyczaj pozostawała w mało satysfakcjonującym uczuciu, że nie ma siły sprawczej, by móc sprawdzić, czy jej założenia były właściwe. Wszak nikt nie potrafił naprawiać przeszłości.
Peak District nie było jej obce, ale nie znała go też tak, jak znała ich rodziny rezerwat. Bywała tutaj, często właśnie z mężczyzną zajmującym stanowisko dyplomaty u nich w rezerwacie Kent. Głównie obserwowała, ucząc się, dzisiaj jednak miała odbyć wizytę sama. Fakt, że Tristan powierzył jej takie zadanie budował jej poczucie własnej wartości i przeczucie, że dobrze obrała ścieżkę kariery życia. Ale sama wiara w jej umiejętności nie była w stanie zagwarantować sukcesu. Musiała zrobić wszystko, by wyjść stąd z tym, czego potrzebowała.
Przez chwilę obserwowała leżące na biurku raporty finalnie postanawiając nie zabierać ich ze sobą - wiadomości, które w nich się znajdowały znała niemal na pamięć. Potrzebowała jednak dowodu, czegoś, co poza słowami będzie znaczyło na jej korzyść i prawdziwość słów, które padną z jej ust. Ruszyła ku laboratorium, łuska znaleziona na smoczym cmentarzysku którą badali od jakiegoś czasu spoczywała pod zamkniętym szklanym naczyniem. Ściągnęła wieko, by ostrożnie, przy pomocy różdżki przetransportować je do przeźroczystego pudełka, wyścielonego czarnym aksamitem. Zamknięte zabezpieczyła zaklęciem, nie chcąc, by cokolwiek stało się tak ważnym przedmiotem badań, a potem ruszyła w drogę.
Czarna, nosząca ślady żałoby po ojcu, okalająca jej ciało i zakrywająca je od szyi, aż po nadgarstki, niknęła pod krwistą czerwoną spódnicą, nie ciężką, zwiewną pozwalająca na swobodne ruchy - jednak zdobioną przy pasku na tyle, by każdy kto nie zna jej osobiście wiedział, jakie nazwisko nosi. Skromna kolia okalała skrytą pod materiałem szyję i układała się wdzięcznie na obojczykach. Zamiast wymyślnej fryzury włosy splecione były w długi, prosty warkocz opadający na plecy. Poprawiła w lekkim zdenerwowaniu spódnicę, po czym wkroczyła do budynku administracyjnego kierując się prosto do gabinetu zarządcy. Denerwowała się - oczywiście, że tak. Potrafiła rozmawiać, względnie dobrze formować wnioski, ale nigdy wcześniej nie robiła tego jeszcze sama i z ramienia rezerwatu.
- Lady Rosier. Jak zwykle miło lady zobaczyć. - usłyszała po przekroczeniu drzwi do jego gabinetu. Jasne tęczówki spoczęły na mężczyźnie za biurkiem - przycięta na miarę marynarka okrojona w rodowe kolory, spokojne spojrzenie piwnych źrenic i siwiejące na końcach ciemne włosy.
- Lordzie Greengrass, dziękuję za szybkie spotkanie. - odpowiedziała dźwięcznie skinąwszy lekko głową, odwiązała ciemną pelerynę i ściągnęła ją z ramion wieszając na stojącym w progu wieszaku. Usta ubrała w lekki, nienachalny uśmiech, zajęła miejsca na przeciw niego. Zajęła się ściągnięciem z dłoni cienkich, czarnych rękawiczek. - Sprawa z którą przychodzę - cóż, nie skłamię, jeśli powiem, że może być przełomowym odkryciem naszych czasów. - zaczęła chcąc na początek wzbudzić jego ciekawość. Zerknęła na jego twarz przenosząc wzrok z dłoni. Rękawiczki układając na oparcie bogato zdobionego krzesła. Dostrzegła w oczach to, co planowała osiągnąć tym konkretnym zdaniem, ale wiedziała, że nie gwarantuje jej to jeszcze sukcesu. Oba rody prowadziły inną politykę i w inny sposób pracowały ich rezerwaty, współpraca między nimi zdarzała się, ale przez większość czasu nie dochodziło między nimi do głębszych interakcji. Teraz jednak - zarówno Melisane, jak i Tristan - zdawali sobie sprawę, że potrzebują Greengrasów, a bardziej ich pracowników. Co prawda nie znała wspomnianego Wrighta, ale nie wątpiła w słowa swojego brata.
- Rozbudziła lady moją ciekawość, jednak mniemam, że skoro spotykamy się tu dzisiaj, posiadamy coś z czego chcecie skorzystać. - szybka odpowiedź sprawiła, że Mela zmrużyła lekko oczy, wiedziała, że nie rzuci sie z otwartymi ramionami na ślepo, oczekując czegoś w zamian - wszak sama by tak zrobiła, a on zajmował swoje stanowisko zdecydowanie dłużej niźli ona i miał dane przejść przez więcej rozmów tej podobnych.
-Natrafiliśmy na ślady stworzenia, które jasno pozwalają stwierdzić, że nie dane było nam spotkać go od wieków, jednostka badawcza naszego rezerwatu potwierdza przypuszczenia. - Sięgnęła do torby, którą ułożyła wcześniej obok krzesła, wyciągając z niej ułożoną w pojemniku łuskę. Skrząca się fioletem, jedyna taka w swoim rodzaju, była pewna, że siedzący przed nią mężczyzna nie mógł widzieć jej w swoim życiu - nie pochodziła od znanego i żyjącego gatunku wielkich bestii. Położyła ją na biurku i popchnęła w stronę siedzącego na przeciw niej mężczyzny. - Udało nam się opracować sposób, który - jak zakładamy - pomoże nam schwytać stworzenie. Rezerwat w Kent proponuje podzielenie się wynikami badań i raportami, sprawozdaniem z ekspedycji, w zamian za przydzielenie nam oficjalnych pracowników rezerwatu Peak District na tą wyprawę. - spokojne, stonowane słowa - fakty, które winny przemawiać same za siebie. Moment na uprzejmości był wcześniej, teraz przechodzili do pertraktacji z których musiała wyjść z tym, po co przyszła. Cokolwiek mniej nie było zadowalające. Zarządca w czasie gdy mówiła wziął w dłonie pudełko, skupił na nim swoją uwagę badając to, co znajdowało się w środku z niemałym zaciekawieniem. Wiedziała, że mają niewielką przewagę - znaleźli łuskę jako pierwsi, zdążyli ją już dokładnie zbadać i mogli całość osiągnięć przypisać tylko sobie. Wyciągali rękę do Greengrasów - nie z dobroci serca, a z zwykłej potrzeby wykorzystania ich pracowników.
- Domyślam się, nie zdradzi lady szczegółów owego, wspomnianego, sposobu? - jego brązowe oczy zawiesiły się na Melisande. Skrzyżowała z nim spojrzenie unosząc wargi w uśmiechu, który mówił sam za siebie. Nie, nie zdradzi, jeśli lord Greengras odmówi im pomocy i postanowi na własną rękę zacząć poszukiwania stworzenia mieli przewagę czasową, dostateczną, by doprowadzić sprawę do końca samemu. Zdecydowanie ciężej będzie, ale wiedziała, że dadzą radę. Lepiej jednak zrobić wszystko by mieć jak najlepsze możliwości na wykonanie zadania - zwłaszcza tego zadania. - Jesteście do przodu z badaniami, nierozważnym byłoby zaczynać oddzielne - zwłaszcza, że prawdopodobnie do czasu ich zakończenia, rezerwat w Kent zakończy swoją wyprawę. - Melisande skinęła lekko głową, nie odzywając się jednak, oczekując na jego kolejne słowa. - Dobrze więc, lady Rosier. Rezerwat Peak District przyłączy się do waszej wyprawy. - powiedział w końcu, odkładając na stół oglądaną łuskę i przesuwając ją z powrotem w stronę Melisande, ta zaś uśmiechnęła się szczerze zadowolona.
- Bejamin Wrigt i lord Morgoth Yaxley, lordzie Greengras. Jeśli to nie problem, oczywiście. - dodała a stalowa nuta zaświeciła w jej tęczówkach, gdy ich spojrzenia ponownie się spotkały. Przez chwilę panowała cisza, po której starszy mężczyzna roześmiał się szczerze.
- Muszę przyznać, lady Rosier, że doskonale wie lady, do czego dąży i czego potrzebuje. Dobrze więc, Wright i Yaxley, poinformuję ich o tym jutro. - zgodził się, sprawiając, że Melisane poczuła rozpływającą się ulgę. To nie była prosta rozmowa, choć przypominała niegroźną pogawędkę przy herbatce, zdecydowanie nią nie była. Podniosła się z siedzenia, to samo zrobił lord, obchodząc stół i łapiąc za jej dłoń, na której złożył pocałunek.
- Dziękuję lordzie Greengras. - odpowiedziała spokojnie, podchodząc do wieszaka i zarzucając na ramiona ciemny płaszcz. Założyła rękawiczki i zabrała z biurka łuskę, ponownie chowając ją do torby. - Liczę, że w przyszłości nasza współpraca będzie układała się równie pomyślnie. - po tych słowach opuściła gabinet zarządcy, by zaraz potem zniknąć też z terenów rezerwatu. Musiała poinformować o przebiegu sprawy brata. Była szczęśliwa i zadowolona, wszystko poszło po jej myśli.
|zt
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 15 lipca
Odbudowa rezerwatu, potrzaskanego wybuchem anomalii, powoli zbliżała się do końca. Ostatnie tygodnie były dla Benjamina najcięższym sprawdzianem. Gdy przyjmował awans, zaoferowany mu przez poważanego lorda Greengrassa, nie spodziewał się, że aż tak szybko na jego barki spadnie dodatkowe obciążenie. Przy akceptacji swej nowej ścieżki rozwoju najbardziej obawiał się ogromu papierkowej roboty, podczas gdy rzeczywistość zaskoczyła go przeszkodami zupełnie innego typu. Tragedią, jaką chętnie wymieniłby na nawet setkę nadgodzin, spędzonych na wypełnianiu dokumentacji, nawet tej najnudniejszej i skomplikowanej. Czarnomagiczny wulkan, wybijający we wschodniej części rezerwatu Peak District odszedł w zapomnienie. Teren, na którym rozlała się toksyczna substancja, zabijając jakąkolwiek roślinność, pozostał dalej odgrodzony - Benjamin osobiście doglądał jego rewitalizacji i także tego słonecznego, lipcowego dnia, wyruszył na obchód, by zorientować się w postępach prac. Odpowiadał bezpośrednio przed dyrektorem całego rezerwatu, przed lordem Greengrassem; musiał złożyć mu raport ze stanu części wschodniej, nad którą sprawował pieczę. Dwa i pół miesiąca było według wielu wystarczającym czasem, by przywrócić spokój oraz ład w tego typu obiekcie. Wright miał co do tego spore wątpliwości, ugryzł się jednak w język, nie chcąc wyjść na leniwego pesymistę. Robił co mógł, by przyśpieszyć działania odpowiednich pracowników a teraz zamierzał wyciągnąć konsekwencje oraz zaraportować zmiany, które zaszły w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni.
Wzgórze skażone trującą lawą pozostawało szare i jałowe. Ben ze smutkiem przyglądał się nagiej ziemi oraz pracującym przy niej specjalistom od zielarstwa. Zatrudnił najtęższe umysły, mające wpaść na jakiś cudowny pomysł odnowienia gleby, by znów mogła cieszyć oczy zieloną połacią traw. Na razie badacze próbowali nawieźć ją odpowiednimi eliksirami. Wright zamienił kilka słów z ubranymi w fioletowy szaty specjalistami, uzyskując trochę informacji na temat postępów. Pracownikom fizycznym udało się całkowicie wyczyścić ziemię z niezdrowej naleciałości, lecz zmiany w podłożu były trudniejsze do cofnięcia. Udało się im jednak uzyskać mieszaninę eliksiru na wzrost roślin oraz eliksiru wzmacniającego. Zadziałał on już na małym poletku, zamierzali więc przystąpić do próby rozpylenia go na całym obszarze i troskliwie pielęgnować wzrost flory, niezbędnej do dobrego rozwoju trójogonów edalskich. Ben uścisnął dłoń głównego badacza zielarstwa, po czym zaznaczył na swoim raporcie odpowiednią kratkę, bazgroląc tuż obok krótkie i optymistyczne założenia. Za trzy tygodnie ten rejon powinien wrócić do normy a przy sprzyjającej pogodzie czas ten mógł się nawet skrócić.
Podniesiony na duchu pierwszą dającą nadzieję kontrolą, ruszył dalej. I tak nigdy nie teleportował się na terenie rezerwatu, woląc długie spacery oraz nie chcąc niepokoić smoków, cieszył się więc z tej krótkiej wędrówki, pozwalającej zaczerpnąć świeżego powietrza i obserwować mniej ustrukturyzowane rejony rezerwatu. Naprawiono już chodniki i drogi, umocniono punkty kontrolne, usunięto połamane drzewa oraz zasadzono nowe. Peak District wracało do pełni świetności, powoli, lecz metodycznie. Krok za krokiem, stopień za stopniem, wszystko szło ku dobremu. Ben czuł pewną dumę, wiedząc o tym, że to po części jego działania przyczyniły się do tak sprawnej odbudowy. Nie osiadł jednak na laurach, skoncentrował się znów na swych obowiązkach, zbliżając się do oranżerii.
Jej wschodnia ściana została całkiem zniszczona przez anomalię, lecz teraz lśniła nowością szkła. Kilku czarodziejów obchodziło ją dookoła z uniesionymi różdżkami, szepcząc skomplikowane inkantacje. Nakładali oni na szkła wytrzymałe zaklęcia ochronne, uroki, mające uniemożliwić smokom ucieczkę oraz zrobienie sobie krzywdy ewentualnymi odłamkami potłuczonej ściany. Szyby miały umożliwiać smokom poczucie się tak, jak na wolności - bez ograniczania widoczności oraz przepływu powietrza - przy jednoczesnym utrzymaniu prawie niemożliwej do zniszczenia bariery. Tylko czarnomagiczna anomalia mogła roztrzaskać pomieszczenie w drobny mak. Oby coś takiego już nigdy się nie powtórzyło.
- Dobra robota, chłopaki - pochwalił czarodziejów, poklepując jednego z nich, przejętego młodzika o rudych włosach, po barczystym ramieniu. Wright starał się także dbać o morale pracowników. Wielu z nich było zniechęconych i przestraszonych, niektórzy stracili rodziny - zarówno w maju jak i w ostatnich dniach, podczas potwornego pożaru Ministerstwa Magii. Chciał dodać im otuchy, podkreślić, że ciągle są ważni, że stanowią rodzinę, że łączy ich miłość do smoków i nieustępliwość. Zaniedbywanie dobrych relacji wśród smokologów kończyło się nieufnością i wykonywaniem obowiązków na odwal się, a do tego dopuścić nie mógł. Nie teraz, gdy na ich barki spadł ogrom dodatkowej pracy. Jaimie wyminął oranżerię, znów zapisując w raporcie dla lorda Greengrassa stan robót przy właściwie gotowym pomieszczeniu. Jutro będzie można przetransportować tam pierwsze smoki - biedaczyska, spędzały ten czas przykute łańcuchami do podłoża, uziemione i nieszczęśliwe. Nieco lepiej miały się te najmłodsze, nie potrafiące jeszcze dobrze fruwać i nieznające pojęcia wolności - i to do nich właśnie kierował swe kroki Benjamin, chcąc upewnić się, że terrarium pracuje już pełną parą. To tutaj skierował największe siły i to tutaj wkładano wytężony wysiłek w zreperowanie oraz przystosowanie podniszczonego budynku. Najmłodsze nabytki rezerwatu otaczano najdokładniejszą opieką - to one stanowiły o renomie Peak District i były jego przyszłością. Pewnie przekroczył próg, od razu czując jak pot skrapla się na jego czole. Bynajmniej ze zdenerwowania, wszystko działało tak, jak należy - przywrócono mocne zaklęcia podnoszące temperaturę budynku, by stworzyć jak najlepsze warunki do wylęgania się jaj oraz przeżycia małych smoczków, wrażliwych na zmiany pogodowe. Zaklęcia ochronne działały, powietrze miało odpowiednią wilgotność i ciepłotę, magiczne inkubatory wibrowały skumulowaną tam magią. Ben upewnił się jeszcze, że szafa z niezbędnymi eliksirami jest wyposażona w każdy ich rodzaj - na wypadek jakiejś choroby lub wypadku - a następnie z ukontentowaniem uzupełnił swój raport o ostatni na dziś podpunkt. Zdawało się, że większość spraw szła w dobrym kierunku a rezerwat za kilka tygodni mógł stanąć na nogach. Ben powrócił szybko do swego gabinetu, chcąc uzupełnić raport dokładnie, a nie kreślić go krzywo na kolanie. Był przecież odpowiedzialnym nadzorcą i zarządcą, nie mógł pozwolić sobie na byki. Bardzo starał się zasłużyć na uznanie.
Gdy już zasiadł za biurkiem, wyprostował pergamin, polizał w zamyśleniu koniec pióra, po czym zaczął pisać. W swym raporcie zaproponował przeniesienie smoków do nowych zagród oraz całkowite wyburzenie tych starych - ich odnowienie kosztowałoby więcej niż postawienie nowych. Przekazał także dobrą nowinę dotyczącą uleczenia ziemi, skażonej do tej pory czarnomagicznym wulkanem. Podkreślił zasługi specjalistów oraz zielarzy, wskazał także kilku pracowników, którzy brali dodatkowe nadgodziny oraz wykazywali się wielkim poświęceniem przy doprowadzaniu rezerwatu do stanu używalności. Wspomniał o tym, że terrarium dla jaj i małych smoków działa - i że jest gotowe na przyjęcie, o ile to aktualne, jaj, o jakich wspominał przeklęty Rosier. Benjamin dołączył do raportu swoje sprawozdanie z wspólnej smoczej wyprawy, starając się zachować obiektywizm co do działań przeklętych przedstawicieli mordowni w Kent. Przeczytał wszystko jeszcze raz, mrużąc oczy, po czym wyraźnie podpisał pergamin, lakując go pieczęcią rezerwatu. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wysłać raportu przez sowę, uznał jednak, że przekaże go lordowi Greengrassowi osobiście. Wstał z fotela, poprawił ubranie, po czym wziął list i wyszedł z gabinetu, kierując się ku schodom prowadzącym do bardziej reprezentacyjnej części Budynku Administracji. Nie chciał przeszkadzać właścicielowi tych ziem, wiedział, że miał znacznie więcej na głowie od zwykłego nadzorcy, dlatego grzecznie zaczekał, aż lord sam zaprosi go do środka. Przejęty przeszedł przez próg i złożył werbalny raport, odrobinę rozwijając kwestie, które zapisał na pergaminie. Czuł, że wykonał dobrą robotę a po minie swojego przełożonego mógł wywnioskować, że i on był zadowolony z odbudowy rezerwatu.
| zt
Odbudowa rezerwatu, potrzaskanego wybuchem anomalii, powoli zbliżała się do końca. Ostatnie tygodnie były dla Benjamina najcięższym sprawdzianem. Gdy przyjmował awans, zaoferowany mu przez poważanego lorda Greengrassa, nie spodziewał się, że aż tak szybko na jego barki spadnie dodatkowe obciążenie. Przy akceptacji swej nowej ścieżki rozwoju najbardziej obawiał się ogromu papierkowej roboty, podczas gdy rzeczywistość zaskoczyła go przeszkodami zupełnie innego typu. Tragedią, jaką chętnie wymieniłby na nawet setkę nadgodzin, spędzonych na wypełnianiu dokumentacji, nawet tej najnudniejszej i skomplikowanej. Czarnomagiczny wulkan, wybijający we wschodniej części rezerwatu Peak District odszedł w zapomnienie. Teren, na którym rozlała się toksyczna substancja, zabijając jakąkolwiek roślinność, pozostał dalej odgrodzony - Benjamin osobiście doglądał jego rewitalizacji i także tego słonecznego, lipcowego dnia, wyruszył na obchód, by zorientować się w postępach prac. Odpowiadał bezpośrednio przed dyrektorem całego rezerwatu, przed lordem Greengrassem; musiał złożyć mu raport ze stanu części wschodniej, nad którą sprawował pieczę. Dwa i pół miesiąca było według wielu wystarczającym czasem, by przywrócić spokój oraz ład w tego typu obiekcie. Wright miał co do tego spore wątpliwości, ugryzł się jednak w język, nie chcąc wyjść na leniwego pesymistę. Robił co mógł, by przyśpieszyć działania odpowiednich pracowników a teraz zamierzał wyciągnąć konsekwencje oraz zaraportować zmiany, które zaszły w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni.
Wzgórze skażone trującą lawą pozostawało szare i jałowe. Ben ze smutkiem przyglądał się nagiej ziemi oraz pracującym przy niej specjalistom od zielarstwa. Zatrudnił najtęższe umysły, mające wpaść na jakiś cudowny pomysł odnowienia gleby, by znów mogła cieszyć oczy zieloną połacią traw. Na razie badacze próbowali nawieźć ją odpowiednimi eliksirami. Wright zamienił kilka słów z ubranymi w fioletowy szaty specjalistami, uzyskując trochę informacji na temat postępów. Pracownikom fizycznym udało się całkowicie wyczyścić ziemię z niezdrowej naleciałości, lecz zmiany w podłożu były trudniejsze do cofnięcia. Udało się im jednak uzyskać mieszaninę eliksiru na wzrost roślin oraz eliksiru wzmacniającego. Zadziałał on już na małym poletku, zamierzali więc przystąpić do próby rozpylenia go na całym obszarze i troskliwie pielęgnować wzrost flory, niezbędnej do dobrego rozwoju trójogonów edalskich. Ben uścisnął dłoń głównego badacza zielarstwa, po czym zaznaczył na swoim raporcie odpowiednią kratkę, bazgroląc tuż obok krótkie i optymistyczne założenia. Za trzy tygodnie ten rejon powinien wrócić do normy a przy sprzyjającej pogodzie czas ten mógł się nawet skrócić.
Podniesiony na duchu pierwszą dającą nadzieję kontrolą, ruszył dalej. I tak nigdy nie teleportował się na terenie rezerwatu, woląc długie spacery oraz nie chcąc niepokoić smoków, cieszył się więc z tej krótkiej wędrówki, pozwalającej zaczerpnąć świeżego powietrza i obserwować mniej ustrukturyzowane rejony rezerwatu. Naprawiono już chodniki i drogi, umocniono punkty kontrolne, usunięto połamane drzewa oraz zasadzono nowe. Peak District wracało do pełni świetności, powoli, lecz metodycznie. Krok za krokiem, stopień za stopniem, wszystko szło ku dobremu. Ben czuł pewną dumę, wiedząc o tym, że to po części jego działania przyczyniły się do tak sprawnej odbudowy. Nie osiadł jednak na laurach, skoncentrował się znów na swych obowiązkach, zbliżając się do oranżerii.
Jej wschodnia ściana została całkiem zniszczona przez anomalię, lecz teraz lśniła nowością szkła. Kilku czarodziejów obchodziło ją dookoła z uniesionymi różdżkami, szepcząc skomplikowane inkantacje. Nakładali oni na szkła wytrzymałe zaklęcia ochronne, uroki, mające uniemożliwić smokom ucieczkę oraz zrobienie sobie krzywdy ewentualnymi odłamkami potłuczonej ściany. Szyby miały umożliwiać smokom poczucie się tak, jak na wolności - bez ograniczania widoczności oraz przepływu powietrza - przy jednoczesnym utrzymaniu prawie niemożliwej do zniszczenia bariery. Tylko czarnomagiczna anomalia mogła roztrzaskać pomieszczenie w drobny mak. Oby coś takiego już nigdy się nie powtórzyło.
- Dobra robota, chłopaki - pochwalił czarodziejów, poklepując jednego z nich, przejętego młodzika o rudych włosach, po barczystym ramieniu. Wright starał się także dbać o morale pracowników. Wielu z nich było zniechęconych i przestraszonych, niektórzy stracili rodziny - zarówno w maju jak i w ostatnich dniach, podczas potwornego pożaru Ministerstwa Magii. Chciał dodać im otuchy, podkreślić, że ciągle są ważni, że stanowią rodzinę, że łączy ich miłość do smoków i nieustępliwość. Zaniedbywanie dobrych relacji wśród smokologów kończyło się nieufnością i wykonywaniem obowiązków na odwal się, a do tego dopuścić nie mógł. Nie teraz, gdy na ich barki spadł ogrom dodatkowej pracy. Jaimie wyminął oranżerię, znów zapisując w raporcie dla lorda Greengrassa stan robót przy właściwie gotowym pomieszczeniu. Jutro będzie można przetransportować tam pierwsze smoki - biedaczyska, spędzały ten czas przykute łańcuchami do podłoża, uziemione i nieszczęśliwe. Nieco lepiej miały się te najmłodsze, nie potrafiące jeszcze dobrze fruwać i nieznające pojęcia wolności - i to do nich właśnie kierował swe kroki Benjamin, chcąc upewnić się, że terrarium pracuje już pełną parą. To tutaj skierował największe siły i to tutaj wkładano wytężony wysiłek w zreperowanie oraz przystosowanie podniszczonego budynku. Najmłodsze nabytki rezerwatu otaczano najdokładniejszą opieką - to one stanowiły o renomie Peak District i były jego przyszłością. Pewnie przekroczył próg, od razu czując jak pot skrapla się na jego czole. Bynajmniej ze zdenerwowania, wszystko działało tak, jak należy - przywrócono mocne zaklęcia podnoszące temperaturę budynku, by stworzyć jak najlepsze warunki do wylęgania się jaj oraz przeżycia małych smoczków, wrażliwych na zmiany pogodowe. Zaklęcia ochronne działały, powietrze miało odpowiednią wilgotność i ciepłotę, magiczne inkubatory wibrowały skumulowaną tam magią. Ben upewnił się jeszcze, że szafa z niezbędnymi eliksirami jest wyposażona w każdy ich rodzaj - na wypadek jakiejś choroby lub wypadku - a następnie z ukontentowaniem uzupełnił swój raport o ostatni na dziś podpunkt. Zdawało się, że większość spraw szła w dobrym kierunku a rezerwat za kilka tygodni mógł stanąć na nogach. Ben powrócił szybko do swego gabinetu, chcąc uzupełnić raport dokładnie, a nie kreślić go krzywo na kolanie. Był przecież odpowiedzialnym nadzorcą i zarządcą, nie mógł pozwolić sobie na byki. Bardzo starał się zasłużyć na uznanie.
Gdy już zasiadł za biurkiem, wyprostował pergamin, polizał w zamyśleniu koniec pióra, po czym zaczął pisać. W swym raporcie zaproponował przeniesienie smoków do nowych zagród oraz całkowite wyburzenie tych starych - ich odnowienie kosztowałoby więcej niż postawienie nowych. Przekazał także dobrą nowinę dotyczącą uleczenia ziemi, skażonej do tej pory czarnomagicznym wulkanem. Podkreślił zasługi specjalistów oraz zielarzy, wskazał także kilku pracowników, którzy brali dodatkowe nadgodziny oraz wykazywali się wielkim poświęceniem przy doprowadzaniu rezerwatu do stanu używalności. Wspomniał o tym, że terrarium dla jaj i małych smoków działa - i że jest gotowe na przyjęcie, o ile to aktualne, jaj, o jakich wspominał przeklęty Rosier. Benjamin dołączył do raportu swoje sprawozdanie z wspólnej smoczej wyprawy, starając się zachować obiektywizm co do działań przeklętych przedstawicieli mordowni w Kent. Przeczytał wszystko jeszcze raz, mrużąc oczy, po czym wyraźnie podpisał pergamin, lakując go pieczęcią rezerwatu. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wysłać raportu przez sowę, uznał jednak, że przekaże go lordowi Greengrassowi osobiście. Wstał z fotela, poprawił ubranie, po czym wziął list i wyszedł z gabinetu, kierując się ku schodom prowadzącym do bardziej reprezentacyjnej części Budynku Administracji. Nie chciał przeszkadzać właścicielowi tych ziem, wiedział, że miał znacznie więcej na głowie od zwykłego nadzorcy, dlatego grzecznie zaczekał, aż lord sam zaprosi go do środka. Przejęty przeszedł przez próg i złożył werbalny raport, odrobinę rozwijając kwestie, które zapisał na pergaminie. Czuł, że wykonał dobrą robotę a po minie swojego przełożonego mógł wywnioskować, że i on był zadowolony z odbudowy rezerwatu.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| grudzień
Warunki atmosferyczne były niezwykle ważne dla każdego smokologa i to nie z powodu rozpaczliwego poszukiwania bezpiecznych tematów do rozmów z ludźmi, którzy uważali te piękne, wielkie stworzenia za niebezpieczne bestie, najlepiej prezentujące się w stalowych kajdanach. Pogoda miała ogromny wpływ na smoki, stanowiła część ich jeszcze nie do końca zbadanej magii - Benjamin czytał wiele książkowych pozycji na ten temat, szczególnie zainteresowany tym konkretnym aspektem połączenia długowiecznych zwierząt z otaczającą ich naturą. Sam kochał przecież niekończące się połacie lasów, rozległe pola zbóż, wilgotne jaskinie i niesamowitą kopułę nieba: ukochanego środowiska smoków, rozpościerających skrzydła na wolności. Nic więc dziwnego, że gwałtowna zmiana pogody, związana z kolejnymi wybuchami anomalii, spędzała Wrightowi sen z powiek. Burze targające Wielką Brytanią zdawały się z każdym dniem wzbierać na sile a nie słabnąc, co miało zauważalny wpływ na działalność Peak District.
Rutynowe kontrole, mające na celu rozpoczęcie przygotowań rezerwatu do zimy, nastały w tym roku wyjątkowo wcześnie. Benjamin, jako zarządca części rezerwatu, uczestniczył w nich osobiście, otaczając troską każdy budynek i, rzecz jasna, każdego smoka. Pomimo nieustającej ulewy, Wright podniósł wyżej kołnierz skórzanej kurtki, po czym - rzuciwszy na siebie udane Caleum, mające ochronić go przed zacinaniem głodnego deszczu - wyszedł z budynku administracji rezerwatu, trzymając pod pachą znoszony notatnik. Od razu skierował się w stronę swego oczka w głowie: terrarium dla najmłodszych smoków, które choć znajdowało się w solidnym budynku, także wymagało sprawdzenia. Ostrożnie obejrzał wszystkie szyby, po czym polecił swoim ludziom, by wzmocnili je odpowiednimi zaklęciami: roztrzaskane bliskim uderzeniem błyskawicy szkło mogłoby poważnie pokaleczyć nieutwardzone jeszcze łuski młodych smoczków, nie mówiąc już o zupełnym zaburzeniu upalnej temperatury, panującej w pomieszczeniu przeznaczonym do przechowywania powoli wykluwających się jaj, odebranych z przemytu lub odnalezionych w innych, smutnych okolicznościach po śmierci smoczycy. Ustanowiwszy to zadanie priorytetem, Wright skierował się w inne rejony rezerwatu. Zadecydował o wzmocnieniu skarpy, stanowiącej podstawę zagrody wiekowych trójogonów edalskich - potężna ulewa podmywała jej brzegi, zagrażając stabilności drewnianych podpór oraz całej kontstrukcji. Magiczne wsporniki powinny zabezpieczyć to miejsce, tak samo jak odpowiednie zaklęcia obszarowo-ochronne. Benjamin zwrócił też uwagę na bezpieczeństwo personelu; długo myślał nad tym, jak zapewnić pracującym przez większość dnia na zewnątrz czarodziejom dobre i względnie spokojne warunki do wykonywania codziennych obowiązków. Zarządzanie ludźmi nie było łatwe, ten aspekt zarządzania rezerwatem stanowił dla Wrighta frapującą nowość, ale w końcu, po długich rozmyślaniach zdecydował się na wprowadzenie obowiązkowych szkoleń z zakresu zaklęć obronnych i ochronnych. Zamierzał przeprowadzić je samodzielnie, znał się przecież na tej dziedzinie magii; nie chciał też dokładać nikomu innemu pracy, wolał wziąć to na swoje barki. Zanotował kilka przydatnych zaklęć, by nie zapomnieć wspomnieć o nich podczas szkolenia, po czym, gdy znalazł się już we własnym gabinecie, naskrobał rzeczowe ogłoszenie, informujące o środowym spotkaniu dotyczącym kwestii bezpieczeństwa. Powielił pergamin zaklęciem, po czym odłożył na bok biurka, zamierzając porozwieszać mini plakaciki popołudniu, gdy wyrobi się już z pilniejszymi rzeczami.
Głównie: papierkowymi. Tęsknił za wolnością i - co tu dużo mówić - lekkością obowiązków zwykłego smokologa, który całe dnie spędzał z ukochanymi zwierzętami na świeżym powietrzu. Owszem, w tych okolicznościach przyrody może i teoretycznie żył wygodniej, bo nic nie padało mu na głowę i nie musiał obawiać się nagłego uderzenia pioruna, lecz inne troski grupowo przysiadły na jego ramionach. A wszystko to przez pieprzonego Malfoya, durną zmianę rządów i kretyński zamach stanu. Obrazoburcze epitety opisujące niechęć do popierających Lorda Voldemorta polityków były na wykończeniu, a Jaimie nie potrafił długo pielęgnować w sobie złości: szkoda marnować energię na takie szumowiny, z którymi jednak musiał się liczyć. Zwłaszcza jako nadzorca w Peak District: rezerwat podlegał przecież, w jakimś stopniu, Ministerswu Magii i Wright rozsądnie spodziewał się przykrych konsekwencji wydarzeń w Stonehenge. Chociaż żaden Greengrass nie zabrał ostrego stanowiska, to każdy czarodziej zdawał sobie sprawę z tego, że ich poglądy bliższe są tym promugolskim niż radykalnej czarnoksięskiej grupie trzymającej (przejętą niezgodnie z prawem) władzę. A Rosier, rządzący teraz nie tylko rezerwatem, ale i całym Kent, nie spocznie, dopóki nie przejmie pełni władzy nad brytyjskimi smokami. Benjamin musiał się przygotować i wiedział, że nierówna walka z Ministerstwem nie będzie łatwa: nie zamierzał jednak od razu dawać im amunicji.
Rozpoczął więc rzetelne uzupełnianie raportów i druczków, których szczerze nie znosił, ale które wypełnić musiał, by nie podpaść ewentualnej kontroli. Uaktualnił stan młodych smoczków oraz przejrzał ich dokumentację, upewniając się, że każdy z opiekunów dopełnił swych obowiązków. Wright zerknął nawet kontrolnie do akt, by sprawdzić, czy magiuzdrowciele z Peak District mają aktualne uprawnienia - na całe szczęście tak, przyjął to z ulgą, bo po kilku godzinach drobiazgowego porządkowania archiwum robiło mu się już trochę niedobrze. Dopiero kiedy dopiął na ostatni guzik niezbędne papierzyska, ułożył je w odpowiedniej kolejności na brzegu biurka, by następnego ranka od razu wysłać je do lorda Ofera Greengrassa. Potrzebował rodowej pieczęci, by zapobiec wszelkim podejrzeniom, że działa wbrew woli arystokraty. Dopiero wtedy, po całym dniu odpowiedzialnych, oficjalnych zadań, mógł ruszyć w teren. Tym razem nie przejmował się już ochroną przed deszczem, przemoknięcie do suche nitki mocno go otrzeźwiło, a podczas kontaktu z Okruszkiem potrzebował całego skupienia tego świata.
Smok nie przepadał za błyskawicami, robił się nerwowy, rozzłoszczony; tłukł skrzyłami o boki boksu, a dopóki potworna burza trwała, nie mogli wypuścić młodego smoka na wolność. Jego łuski nie do końca stwardniały a te na podbrzuszu, jeszcze białe i miękkie, ciągle odpadały. Przebyta w smoczym dzieciństwie choroba skóry osłabiła oporność trójogona edalskiego, w związku z czym musieli roztoczyć nad nim specjalną opiekę. A Okruszek, jak każdy młody nastolatek, tej opieki nienawidził. Uspokajał się względnie tylko w towarzystwie braci lub Benjamina - gdy brodacz wszedł do zabudowanej zagrody, jasnozielony smok leżał niemrawo na ziemi. Przesunął łeb w bok i spojrzał wielkimi, intensywnie żółtymi oczami na smokologa: z wyraźnym wyrzutem. Po chwili prychnął, a z nozdrzy wydobyły się drobne płomyki. - Jak się masz, Okruszku? Jak tam brzuch? - spytał jowialnie, podchodząc do szafki, by wyjąć z niej rękawice, płaszcz ochronny i wielką butlę z maścią łagodzącą podrażnienia na łuskach. Dobrze wyekwipowany i zabezpieczony, z różdżką w rękawie (na wszelki wypadek), wszedł do trójogona, ostrożnie i spokojnie, od przodu, unosząc w górę słoik. - Posmaruję łuski i daję ci spokój. Trochę ci ulży - Mówił stanowczo, ale bez agresji, mając nadzieję, że stworzenie w jakiś pokręcony sposób go rozumie. Smok nie był jeszcze dorosły, ale i tak Jaimie traktował go z odpowiednim szacunkiem i marginesem bezpieczeństwa. Powoli przysiadł przy leżącym stworzeniu, odkorkował butelkę i powoli wylał jej zawartość na białawe łuski. Musiał posmarować Okruszka lekarstwem jak najszybciej, by go nie zirytować, a jednocześnie jak najdelikatniej, by nie sprawić mu bólu. Miał już w tym niezłą wprawę, dlatego działał metodycznie i sprawnie, koncentrując się na zadaniu. Skończył jeszcze zanim smok wyraził swe niezadowolenie - ostatnio połamał innemu opiekunowi żebra, gdy w czasie tego zabiegu machnął skrzydłem, opędzając się od przesadnej troski - i wyprostował się, ostatni raz gładząc odzianymi w rękawice dłońmi bok smoka. - Dzielny chłopak - pochwalił go, po czym wycofał się, znów: ostrożnie i powoli, tyłem, nie chcąc tracić dzikiego przecież zwierzęci az oczu. Dwukrotnie upewnił się, że zamknął zagrodę, po czym odstawił na miejsce niezbędny ekwipunek, jeszcze dłuższą chwilę przebywając w terrarium gada: lubił mieć na niego oko, nawet jeśli Okruszek w niczym nie przypominał już słodkiego i beztroskiego smoczka. Gardził opieką, ale Benjamin wiedział, że ta była niezbędna: dzięki niej wyrośnie na prawdziwą, wspaniałą bestię, gotową do życia na wolności.
| zt
Warunki atmosferyczne były niezwykle ważne dla każdego smokologa i to nie z powodu rozpaczliwego poszukiwania bezpiecznych tematów do rozmów z ludźmi, którzy uważali te piękne, wielkie stworzenia za niebezpieczne bestie, najlepiej prezentujące się w stalowych kajdanach. Pogoda miała ogromny wpływ na smoki, stanowiła część ich jeszcze nie do końca zbadanej magii - Benjamin czytał wiele książkowych pozycji na ten temat, szczególnie zainteresowany tym konkretnym aspektem połączenia długowiecznych zwierząt z otaczającą ich naturą. Sam kochał przecież niekończące się połacie lasów, rozległe pola zbóż, wilgotne jaskinie i niesamowitą kopułę nieba: ukochanego środowiska smoków, rozpościerających skrzydła na wolności. Nic więc dziwnego, że gwałtowna zmiana pogody, związana z kolejnymi wybuchami anomalii, spędzała Wrightowi sen z powiek. Burze targające Wielką Brytanią zdawały się z każdym dniem wzbierać na sile a nie słabnąc, co miało zauważalny wpływ na działalność Peak District.
Rutynowe kontrole, mające na celu rozpoczęcie przygotowań rezerwatu do zimy, nastały w tym roku wyjątkowo wcześnie. Benjamin, jako zarządca części rezerwatu, uczestniczył w nich osobiście, otaczając troską każdy budynek i, rzecz jasna, każdego smoka. Pomimo nieustającej ulewy, Wright podniósł wyżej kołnierz skórzanej kurtki, po czym - rzuciwszy na siebie udane Caleum, mające ochronić go przed zacinaniem głodnego deszczu - wyszedł z budynku administracji rezerwatu, trzymając pod pachą znoszony notatnik. Od razu skierował się w stronę swego oczka w głowie: terrarium dla najmłodszych smoków, które choć znajdowało się w solidnym budynku, także wymagało sprawdzenia. Ostrożnie obejrzał wszystkie szyby, po czym polecił swoim ludziom, by wzmocnili je odpowiednimi zaklęciami: roztrzaskane bliskim uderzeniem błyskawicy szkło mogłoby poważnie pokaleczyć nieutwardzone jeszcze łuski młodych smoczków, nie mówiąc już o zupełnym zaburzeniu upalnej temperatury, panującej w pomieszczeniu przeznaczonym do przechowywania powoli wykluwających się jaj, odebranych z przemytu lub odnalezionych w innych, smutnych okolicznościach po śmierci smoczycy. Ustanowiwszy to zadanie priorytetem, Wright skierował się w inne rejony rezerwatu. Zadecydował o wzmocnieniu skarpy, stanowiącej podstawę zagrody wiekowych trójogonów edalskich - potężna ulewa podmywała jej brzegi, zagrażając stabilności drewnianych podpór oraz całej kontstrukcji. Magiczne wsporniki powinny zabezpieczyć to miejsce, tak samo jak odpowiednie zaklęcia obszarowo-ochronne. Benjamin zwrócił też uwagę na bezpieczeństwo personelu; długo myślał nad tym, jak zapewnić pracującym przez większość dnia na zewnątrz czarodziejom dobre i względnie spokojne warunki do wykonywania codziennych obowiązków. Zarządzanie ludźmi nie było łatwe, ten aspekt zarządzania rezerwatem stanowił dla Wrighta frapującą nowość, ale w końcu, po długich rozmyślaniach zdecydował się na wprowadzenie obowiązkowych szkoleń z zakresu zaklęć obronnych i ochronnych. Zamierzał przeprowadzić je samodzielnie, znał się przecież na tej dziedzinie magii; nie chciał też dokładać nikomu innemu pracy, wolał wziąć to na swoje barki. Zanotował kilka przydatnych zaklęć, by nie zapomnieć wspomnieć o nich podczas szkolenia, po czym, gdy znalazł się już we własnym gabinecie, naskrobał rzeczowe ogłoszenie, informujące o środowym spotkaniu dotyczącym kwestii bezpieczeństwa. Powielił pergamin zaklęciem, po czym odłożył na bok biurka, zamierzając porozwieszać mini plakaciki popołudniu, gdy wyrobi się już z pilniejszymi rzeczami.
Głównie: papierkowymi. Tęsknił za wolnością i - co tu dużo mówić - lekkością obowiązków zwykłego smokologa, który całe dnie spędzał z ukochanymi zwierzętami na świeżym powietrzu. Owszem, w tych okolicznościach przyrody może i teoretycznie żył wygodniej, bo nic nie padało mu na głowę i nie musiał obawiać się nagłego uderzenia pioruna, lecz inne troski grupowo przysiadły na jego ramionach. A wszystko to przez pieprzonego Malfoya, durną zmianę rządów i kretyński zamach stanu. Obrazoburcze epitety opisujące niechęć do popierających Lorda Voldemorta polityków były na wykończeniu, a Jaimie nie potrafił długo pielęgnować w sobie złości: szkoda marnować energię na takie szumowiny, z którymi jednak musiał się liczyć. Zwłaszcza jako nadzorca w Peak District: rezerwat podlegał przecież, w jakimś stopniu, Ministerswu Magii i Wright rozsądnie spodziewał się przykrych konsekwencji wydarzeń w Stonehenge. Chociaż żaden Greengrass nie zabrał ostrego stanowiska, to każdy czarodziej zdawał sobie sprawę z tego, że ich poglądy bliższe są tym promugolskim niż radykalnej czarnoksięskiej grupie trzymającej (przejętą niezgodnie z prawem) władzę. A Rosier, rządzący teraz nie tylko rezerwatem, ale i całym Kent, nie spocznie, dopóki nie przejmie pełni władzy nad brytyjskimi smokami. Benjamin musiał się przygotować i wiedział, że nierówna walka z Ministerstwem nie będzie łatwa: nie zamierzał jednak od razu dawać im amunicji.
Rozpoczął więc rzetelne uzupełnianie raportów i druczków, których szczerze nie znosił, ale które wypełnić musiał, by nie podpaść ewentualnej kontroli. Uaktualnił stan młodych smoczków oraz przejrzał ich dokumentację, upewniając się, że każdy z opiekunów dopełnił swych obowiązków. Wright zerknął nawet kontrolnie do akt, by sprawdzić, czy magiuzdrowciele z Peak District mają aktualne uprawnienia - na całe szczęście tak, przyjął to z ulgą, bo po kilku godzinach drobiazgowego porządkowania archiwum robiło mu się już trochę niedobrze. Dopiero kiedy dopiął na ostatni guzik niezbędne papierzyska, ułożył je w odpowiedniej kolejności na brzegu biurka, by następnego ranka od razu wysłać je do lorda Ofera Greengrassa. Potrzebował rodowej pieczęci, by zapobiec wszelkim podejrzeniom, że działa wbrew woli arystokraty. Dopiero wtedy, po całym dniu odpowiedzialnych, oficjalnych zadań, mógł ruszyć w teren. Tym razem nie przejmował się już ochroną przed deszczem, przemoknięcie do suche nitki mocno go otrzeźwiło, a podczas kontaktu z Okruszkiem potrzebował całego skupienia tego świata.
Smok nie przepadał za błyskawicami, robił się nerwowy, rozzłoszczony; tłukł skrzyłami o boki boksu, a dopóki potworna burza trwała, nie mogli wypuścić młodego smoka na wolność. Jego łuski nie do końca stwardniały a te na podbrzuszu, jeszcze białe i miękkie, ciągle odpadały. Przebyta w smoczym dzieciństwie choroba skóry osłabiła oporność trójogona edalskiego, w związku z czym musieli roztoczyć nad nim specjalną opiekę. A Okruszek, jak każdy młody nastolatek, tej opieki nienawidził. Uspokajał się względnie tylko w towarzystwie braci lub Benjamina - gdy brodacz wszedł do zabudowanej zagrody, jasnozielony smok leżał niemrawo na ziemi. Przesunął łeb w bok i spojrzał wielkimi, intensywnie żółtymi oczami na smokologa: z wyraźnym wyrzutem. Po chwili prychnął, a z nozdrzy wydobyły się drobne płomyki. - Jak się masz, Okruszku? Jak tam brzuch? - spytał jowialnie, podchodząc do szafki, by wyjąć z niej rękawice, płaszcz ochronny i wielką butlę z maścią łagodzącą podrażnienia na łuskach. Dobrze wyekwipowany i zabezpieczony, z różdżką w rękawie (na wszelki wypadek), wszedł do trójogona, ostrożnie i spokojnie, od przodu, unosząc w górę słoik. - Posmaruję łuski i daję ci spokój. Trochę ci ulży - Mówił stanowczo, ale bez agresji, mając nadzieję, że stworzenie w jakiś pokręcony sposób go rozumie. Smok nie był jeszcze dorosły, ale i tak Jaimie traktował go z odpowiednim szacunkiem i marginesem bezpieczeństwa. Powoli przysiadł przy leżącym stworzeniu, odkorkował butelkę i powoli wylał jej zawartość na białawe łuski. Musiał posmarować Okruszka lekarstwem jak najszybciej, by go nie zirytować, a jednocześnie jak najdelikatniej, by nie sprawić mu bólu. Miał już w tym niezłą wprawę, dlatego działał metodycznie i sprawnie, koncentrując się na zadaniu. Skończył jeszcze zanim smok wyraził swe niezadowolenie - ostatnio połamał innemu opiekunowi żebra, gdy w czasie tego zabiegu machnął skrzydłem, opędzając się od przesadnej troski - i wyprostował się, ostatni raz gładząc odzianymi w rękawice dłońmi bok smoka. - Dzielny chłopak - pochwalił go, po czym wycofał się, znów: ostrożnie i powoli, tyłem, nie chcąc tracić dzikiego przecież zwierzęci az oczu. Dwukrotnie upewnił się, że zamknął zagrodę, po czym odstawił na miejsce niezbędny ekwipunek, jeszcze dłuższą chwilę przebywając w terrarium gada: lubił mieć na niego oko, nawet jeśli Okruszek w niczym nie przypominał już słodkiego i beztroskiego smoczka. Gardził opieką, ale Benjamin wiedział, że ta była niezbędna: dzięki niej wyrośnie na prawdziwą, wspaniałą bestię, gotową do życia na wolności.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 22.11
Charlie musiała odpowiednio zaplanować swoją wyprawę do Peak District. Nie była to odległość bliska, nie w tych czasach, kiedy nie mogła po prostu obrócić się w miejscu i niemal w tym samym momencie pojawić w innym dowolnym na terenie kraju. Nie mogła też wskoczyć w kominek, by skorzystać z sieci Fiuu, dlatego musiała dużo staranniej zaplanować sobie czas, a także sposób dostania się tam.
Tego dnia poszła do pracy skoro świt, żeby móc wcześniej wyjść, a potem wezwanym Błędnym Rycerzem przeprawiła się w okolice rezerwatu. Resztę drogi pokonała pieszo, jedną dłonią trzymając parasol, a drugą brzeg sukienki i szaty by zanadto nie zachlapały się błotem. I tutaj deszcz zacinał, a wysoko w górze grzmiało. Pogoda była równie paskudna w całym kraju i póki co nic nie zanosiło się na zmianę. Teren różnił się jednak znacząco od Londynu, a powietrze było bardziej świeże, zaś widoki, mimo pogody, urzekające, choć z racji dorastania na wybrzeżu Kornwalii najmocniej ukochała sobie nadmorskie krajobrazy.
W przewieszonej przez ramię torbie miała kilka eliksirów, które uwarzyła dla Percivala. Zmierzała na spotkanie z nim z ciekawością; poprzednim razem dał jej się poznać jako rozmówca bystry i o rozległej wiedzy na temat smoków i magicznych stworzeń w ogóle. Był też niezwykle sympatyczny jak na lorda z rodu znanego z antymugolskich poglądów. Ledwie tydzień po ich rozmowie utracił zresztą nazwisko i został wyklęty przez własną rodzinę z powodu różnic w poglądach. Charlie (jak chyba każdy, kto przejmował się obecnymi wydarzeniami i przyszłością ich świata) czytała o tym, a nawet miała okazję warzyć eliksiry uspokajające dla innej ofiary Stonehenge, Anthony’ego Macmillana. Anthony przeszedł wiele, choć szczęśliwie nie został przegnany przez własną rodzinę, jak miało to miejsce z Percivalem. Charlie mogła się tylko zastanawiać, dokąd udał się były już Nott i naprawdę się cieszyła, że dorastała w zwyczajnej rodzinie, gdzie nie przykładano wagi do czystości krwi i gdzie nie wyrzucano dzieci z domu tylko dlatego, że nie chciały podobnych chorych idei jak te Nottów wyznawać. Mimo wszystko naprawdę dobrze było być zwyczajną czarownicą.
Nie wiedziała też o Percivalu innych rzeczy, nie miała pojęcia o tym, że to właśnie on był nawróconym rycerzem, o którym niegdyś na spotkaniu Zakonu mówił Ben. Szła na spotkanie z nim wiedząc tylko to, czego miała okazję dowiedzieć się podczas tamtej rozmowy w londyńskiej herbaciarni.
Jak się okazało, w rezerwacie wiedziano o jej planowanym przybyciu, najwyraźniej Percival zdążył uprzedzić że będzie miał gościa. Nie była tutaj zresztą pierwszy raz, w przeszłości kiedyś zabrał ją tu ojciec, raz czy dwa odwiedziła też Bena. Magiczne stworzenia interesowały ją; może nie aż tak, jak eliksiry, ale zawsze miała do nich sentyment, poza tym potrzebowała wiedzy z zakresu magizoologii i zielarstwa by dobrze radzić sobie z ingrediencjami. Zdawała sobie też sprawę, że smoki posiadały naprawdę niezwykłą moc i wiele części ich ciał było użytkowanych w alchemii.
Została zaprowadzona do budynku, w którym urzędował Percival i wskazano jej odpowiednie pomieszczenie, w którym miał oczekiwać. Charlie ostrożnie zapukała, a kiedy usłyszała potwierdzenie, weszła do środka. Miała na sobie długi, ciemnoszary płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, który zdążyła już zrzucić, pozwalając grubemu warkoczowi pszenicznej barwy opaść na plecy, a pod nim miała jaśniejszą o kilka tonów sukienkę o skromnym kroju.
- Dzień dobry – przywitała się, odruchowo spoglądając w kierunku mężczyzny, by upewnić się co do jego stanu. Anthony Macmillan nawet miesiąc po szczycie w Stonehenge był wyjątkowo zmarnowany, więc odruchowo doszukiwała się podobnego wyglądu u Percivala. – Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – zapytała. – Zdaję sobie sprawę, że wiele się w twoim życiu wydarzyło, dlatego rozumiem, dlaczego w październiku już nie miałeś głowy do spotkania ze mną i osobistego odbioru tamtych eliksirów, cieszę się jednak, że dotarły pomyślnie i okazały się przydatne – odezwała się po chwili. Było to zrozumiałe. Przez swój odważny czyn stracił rodzinę i być może ucierpiał w wyniku zaklęć, które zniszczyły kamienny krąg. Jego życie posypało się w jednej chwili i musiał poukładać je od nowa, a Charlie podejrzewała zresztą, że po tak śmiałej publicznej deklaracji poglądów stojących w sprzeczności z tymi propagowanymi przez rycerzy Walpurgii mógł być w niebezpieczeństwie. – Ale jestem niezmiernie ciekawa, co chciałeś mi przekazać, kiedy napisałeś list. – O czym chciał z nią porozmawiać, co nie mogło zostać napisane w liście? Chciała się tego dowiedzieć.
Charlie musiała odpowiednio zaplanować swoją wyprawę do Peak District. Nie była to odległość bliska, nie w tych czasach, kiedy nie mogła po prostu obrócić się w miejscu i niemal w tym samym momencie pojawić w innym dowolnym na terenie kraju. Nie mogła też wskoczyć w kominek, by skorzystać z sieci Fiuu, dlatego musiała dużo staranniej zaplanować sobie czas, a także sposób dostania się tam.
Tego dnia poszła do pracy skoro świt, żeby móc wcześniej wyjść, a potem wezwanym Błędnym Rycerzem przeprawiła się w okolice rezerwatu. Resztę drogi pokonała pieszo, jedną dłonią trzymając parasol, a drugą brzeg sukienki i szaty by zanadto nie zachlapały się błotem. I tutaj deszcz zacinał, a wysoko w górze grzmiało. Pogoda była równie paskudna w całym kraju i póki co nic nie zanosiło się na zmianę. Teren różnił się jednak znacząco od Londynu, a powietrze było bardziej świeże, zaś widoki, mimo pogody, urzekające, choć z racji dorastania na wybrzeżu Kornwalii najmocniej ukochała sobie nadmorskie krajobrazy.
W przewieszonej przez ramię torbie miała kilka eliksirów, które uwarzyła dla Percivala. Zmierzała na spotkanie z nim z ciekawością; poprzednim razem dał jej się poznać jako rozmówca bystry i o rozległej wiedzy na temat smoków i magicznych stworzeń w ogóle. Był też niezwykle sympatyczny jak na lorda z rodu znanego z antymugolskich poglądów. Ledwie tydzień po ich rozmowie utracił zresztą nazwisko i został wyklęty przez własną rodzinę z powodu różnic w poglądach. Charlie (jak chyba każdy, kto przejmował się obecnymi wydarzeniami i przyszłością ich świata) czytała o tym, a nawet miała okazję warzyć eliksiry uspokajające dla innej ofiary Stonehenge, Anthony’ego Macmillana. Anthony przeszedł wiele, choć szczęśliwie nie został przegnany przez własną rodzinę, jak miało to miejsce z Percivalem. Charlie mogła się tylko zastanawiać, dokąd udał się były już Nott i naprawdę się cieszyła, że dorastała w zwyczajnej rodzinie, gdzie nie przykładano wagi do czystości krwi i gdzie nie wyrzucano dzieci z domu tylko dlatego, że nie chciały podobnych chorych idei jak te Nottów wyznawać. Mimo wszystko naprawdę dobrze było być zwyczajną czarownicą.
Nie wiedziała też o Percivalu innych rzeczy, nie miała pojęcia o tym, że to właśnie on był nawróconym rycerzem, o którym niegdyś na spotkaniu Zakonu mówił Ben. Szła na spotkanie z nim wiedząc tylko to, czego miała okazję dowiedzieć się podczas tamtej rozmowy w londyńskiej herbaciarni.
Jak się okazało, w rezerwacie wiedziano o jej planowanym przybyciu, najwyraźniej Percival zdążył uprzedzić że będzie miał gościa. Nie była tutaj zresztą pierwszy raz, w przeszłości kiedyś zabrał ją tu ojciec, raz czy dwa odwiedziła też Bena. Magiczne stworzenia interesowały ją; może nie aż tak, jak eliksiry, ale zawsze miała do nich sentyment, poza tym potrzebowała wiedzy z zakresu magizoologii i zielarstwa by dobrze radzić sobie z ingrediencjami. Zdawała sobie też sprawę, że smoki posiadały naprawdę niezwykłą moc i wiele części ich ciał było użytkowanych w alchemii.
Została zaprowadzona do budynku, w którym urzędował Percival i wskazano jej odpowiednie pomieszczenie, w którym miał oczekiwać. Charlie ostrożnie zapukała, a kiedy usłyszała potwierdzenie, weszła do środka. Miała na sobie długi, ciemnoszary płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, który zdążyła już zrzucić, pozwalając grubemu warkoczowi pszenicznej barwy opaść na plecy, a pod nim miała jaśniejszą o kilka tonów sukienkę o skromnym kroju.
- Dzień dobry – przywitała się, odruchowo spoglądając w kierunku mężczyzny, by upewnić się co do jego stanu. Anthony Macmillan nawet miesiąc po szczycie w Stonehenge był wyjątkowo zmarnowany, więc odruchowo doszukiwała się podobnego wyglądu u Percivala. – Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – zapytała. – Zdaję sobie sprawę, że wiele się w twoim życiu wydarzyło, dlatego rozumiem, dlaczego w październiku już nie miałeś głowy do spotkania ze mną i osobistego odbioru tamtych eliksirów, cieszę się jednak, że dotarły pomyślnie i okazały się przydatne – odezwała się po chwili. Było to zrozumiałe. Przez swój odważny czyn stracił rodzinę i być może ucierpiał w wyniku zaklęć, które zniszczyły kamienny krąg. Jego życie posypało się w jednej chwili i musiał poukładać je od nowa, a Charlie podejrzewała zresztą, że po tak śmiałej publicznej deklaracji poglądów stojących w sprzeczności z tymi propagowanymi przez rycerzy Walpurgii mógł być w niebezpieczeństwie. – Ale jestem niezmiernie ciekawa, co chciałeś mi przekazać, kiedy napisałeś list. – O czym chciał z nią porozmawiać, co nie mogło zostać napisane w liście? Chciała się tego dowiedzieć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Mijał właśnie trzeci tydzień, odkąd nad Wielką Brytanią rozpętała się niesłabnąca nawałnica, zalewająca kraj strugami deszczu, bombardująca ciężkimi bryłkami lodu, i grzmiąca groźnymi wyładowaniami; coś, co początkowo stanowiło drobną niedogodność, wraz z każdym mijającym dniem ewoluowało do poziomu prawdziwego utrapienia, zamieniającego codzienność w rezerwacie w ciągłą, wyjątkowo niewyrównaną walkę z żywiołem. Smoki, w większości przebywające pod gołym niebem, stawały się coraz bardziej nerwowe; niektóre przestały jeść, inne trzeba było odizolować od swoich pobratymców, by nie atakowały siebie nawzajem; gradobicia niszczyły terraria, wybijały szyby; intensywne ulewy rozmywały ścieżki między poszczególnymi częściami rezerwatu, sprawiając, że dotarcie do niektórych z nich stawało się wyzwaniem niemal karkołomnym, a zaledwie przedwczoraj musieli z pozostałymi opiekunami ratować przed podtopieniem zagrodę młodych trójogonów, ku ich nieszczęściu położoną w naturalnym zagłębieniu. Z jednej strony, konieczność uporania się z całym tym chaosem skutecznie odrywała jego myśli od pozostałych problemów, bo gdy późnymi wieczorami wracał do Sennen, nie miał czasu ani sił na zastanawianie się nad przyszłością, z drugiej – nie potrafił tak całkowicie odegnać od siebie rosnących obaw. Co, jeśli ten stan rzeczy utrzyma się dłużej, przez kolejny miesiąc, dwa, pół roku? Nie wyobrażał sobie, by na dłuższą metę udawało im się skutecznie gasić te metaforyczne pożary, chociaż przecież nie było innego wyjścia; nie mogli porzucić rezerwatu ani mieszkających w nim smoków, on nie mógł tego zrobić – nie miał innego schronienia, nikt inny by go również nie zatrudnił; dwoił się więc i troił, wykonując nie tylko swoje obowiązki, ale też pomagając, gdzie się dało, opuszczając tereny Peak District dopiero wtedy, gdy już go z nich wyrzucano.
Głównie dlatego zaproponował rezerwat jako miejsce spotkania, i był wdzięczny, gdy Charlene zgodziła się do niego przybyć; wiedział, że wyprawa z Londynu do Derbyshire nie należała do krótkich ani wygodnych, na pewno wymagała też kilku poświęceń – istniał jednak więcej niż jeden powód, dla którego Percival nie chciał pojawiać się w stolicy, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Wystawanie się na widok publiczny nie należało do posunięć rozsądnych ani bezpiecznych, i to nie tylko dla niego, ale również dla osób, z którymi się spotykał; wiedział doskonale, że wróg go szukał, że prawdopodobnie Rycerze znali już jego nowe nazwisko, liczył jednak na to, że nie wiedzieli jeszcze, gdzie pracował, ani nie planował dawać im okazji do powiązania go z innymi. Ale tereny rezerwatu należały do względnie bezpiecznych – za główną bramę nie wpuszczano byle kogo, a tożsamość odwiedzających go gości była starannie odnotowywana.
Podniósł głowę znad odczytywanego listu, gdy ciche pukanie do drzwi zmieszało się z odgłosem dudniącego o dach deszczu. – Proszę – odezwał się głośno, wstając zza biurka, które właściwie pełniło również funkcję stołu, mogącego zgromadzić wokół siebie co najmniej kilka osób, z blatem zasłoniętym mapami i skrawkami pergaminów. Wiedział, że po drugiej stronie znajdowała się Charlene, głównie dlatego, że nikt ze stałych pracowników nie zawracałby sobie głowy pukaniem; pomieszczenie, w którym się znajdował, nie należało do nikogo konkretnego, służąc wcześniej za ogólne miejsce spotkań, choć gdy pod skrzydła Peak District trafiła grupa Percivala, niepisana umowa przekazała pokój na ich użytek. Obecnie przypominał połączenie gabinetu ze składzikiem; oprócz zapchanych od góry do dołu regałów i map, w środku znajdowało się również kilka kufrów i lekko ponad pół tuzina krzeseł i foteli, każdy należący do innego kompletu. – Charlene, witaj. Mogę? – przywitał się, podchodząc od niej i w odruchowym geście wyciągając ręce, żeby odebrać od niej płaszcz; płonące w kącie palenisko sprawiało, że wewnątrz panowało przyjemne ciepło. – Dziękuję ci, że zgodziłaś się przyjechać, wiem, że podróżowanie teraz to koszmar – dodał, uśmiechając się trochę przepraszająco i odbierając od niej również mokry parasol, po czym obie te rzeczy odwieszając na stojący przy drzwiach wieszak.
Nie umknęło mu jej uważne spojrzenie, poprzedzające pytanie o samopoczucie; zerknął na nią przelotnie, zastanawiając się, czy pytała jedynie z grzeczności, czy może zaalarmowały ją widoczne pozostałości po wydarzeniach w Salisbury i Kumbrii; wiedział, że nie wyglądał najlepiej, nieprzespane noce odbijały się na jego twarzy zmęczeniem i ciemnymi cieniami pod oczami – ale nie chciał jej o tym opowiadać. – Nie najgorzej, mamy tylko dużo pracy – odpowiedział wymijająco, choć nie do końca niezgodnie z prawdą; pracy rzeczywiście było mnóstwo, a mimo że był to jedynie fragment całości, to nie planował na wstępie informować jej, że najprawdopodobniej umrze w ciągu kilku najbliższych tygodni. – Przydatne to mało powiedziane, dosłownie uratowały nam życie. Myślałem, że zrobię z nich zapas na przyszłe wyprawy, ale teraz smoki potrzebują szczególnej opieki, więc zużywamy znacznie więcej maści i eliksirów – wyjaśnił, wracając w okolice biurka i wskazując Charlene na stojące przed nim fotele; sam jednak nie schował się za szerokim stołem, nie widząc potrzeby, by nadawać ich spotkaniu oficjalnego wydźwięku. – A ty jak się czujesz? Napijesz się czegoś? Zaparzyłem niedawno herbatę. – Wskazał w kierunku narożnego paleniska, nad którym grzał się żeliwny czajnik.
Nie odpowiedział jej od razu, ważąc przez moment własne słowa; kiedy przeprowadzał podobną rozmowę z Lucindą, rzucił prawdą prosto z mostu, oni jednak znali się i przyjaźnili od lat; w przypadku Charlene musiał postępować ostrożniej. – Yhm, tak. Tak, jak wspominałem, twoje eliksiry okazały się być nieocenioną pomocą, której wciąż potrzebujemy, dlatego chciałbym zaproponować ci współpracę. – Przysiadł na krawędzi blatu, zerkając na twarz kobiety i starając się ocenić jej reakcję na własne słowa. – Nie chciałbym jednak budować tej współpracy na kłamstwie, muszę więc rozjaśnić najpierw kilka spraw. Niektóre mogą ci się nie spodobać – uprzedził lojalnie, póki co jednak nie kontynuując, dając jej szansę, na przerwanie potoku słów; możliwe, że już w tej chwili nie była zainteresowana współpracą, wobec czego dalsza rozmowa traciłaby sens.
Coś mu jednak mówiło, że nie przebyła całej tej drogi z Londynu do Peak District tylko po to, żeby mu osobiście podziękować.
Głównie dlatego zaproponował rezerwat jako miejsce spotkania, i był wdzięczny, gdy Charlene zgodziła się do niego przybyć; wiedział, że wyprawa z Londynu do Derbyshire nie należała do krótkich ani wygodnych, na pewno wymagała też kilku poświęceń – istniał jednak więcej niż jeden powód, dla którego Percival nie chciał pojawiać się w stolicy, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Wystawanie się na widok publiczny nie należało do posunięć rozsądnych ani bezpiecznych, i to nie tylko dla niego, ale również dla osób, z którymi się spotykał; wiedział doskonale, że wróg go szukał, że prawdopodobnie Rycerze znali już jego nowe nazwisko, liczył jednak na to, że nie wiedzieli jeszcze, gdzie pracował, ani nie planował dawać im okazji do powiązania go z innymi. Ale tereny rezerwatu należały do względnie bezpiecznych – za główną bramę nie wpuszczano byle kogo, a tożsamość odwiedzających go gości była starannie odnotowywana.
Podniósł głowę znad odczytywanego listu, gdy ciche pukanie do drzwi zmieszało się z odgłosem dudniącego o dach deszczu. – Proszę – odezwał się głośno, wstając zza biurka, które właściwie pełniło również funkcję stołu, mogącego zgromadzić wokół siebie co najmniej kilka osób, z blatem zasłoniętym mapami i skrawkami pergaminów. Wiedział, że po drugiej stronie znajdowała się Charlene, głównie dlatego, że nikt ze stałych pracowników nie zawracałby sobie głowy pukaniem; pomieszczenie, w którym się znajdował, nie należało do nikogo konkretnego, służąc wcześniej za ogólne miejsce spotkań, choć gdy pod skrzydła Peak District trafiła grupa Percivala, niepisana umowa przekazała pokój na ich użytek. Obecnie przypominał połączenie gabinetu ze składzikiem; oprócz zapchanych od góry do dołu regałów i map, w środku znajdowało się również kilka kufrów i lekko ponad pół tuzina krzeseł i foteli, każdy należący do innego kompletu. – Charlene, witaj. Mogę? – przywitał się, podchodząc od niej i w odruchowym geście wyciągając ręce, żeby odebrać od niej płaszcz; płonące w kącie palenisko sprawiało, że wewnątrz panowało przyjemne ciepło. – Dziękuję ci, że zgodziłaś się przyjechać, wiem, że podróżowanie teraz to koszmar – dodał, uśmiechając się trochę przepraszająco i odbierając od niej również mokry parasol, po czym obie te rzeczy odwieszając na stojący przy drzwiach wieszak.
Nie umknęło mu jej uważne spojrzenie, poprzedzające pytanie o samopoczucie; zerknął na nią przelotnie, zastanawiając się, czy pytała jedynie z grzeczności, czy może zaalarmowały ją widoczne pozostałości po wydarzeniach w Salisbury i Kumbrii; wiedział, że nie wyglądał najlepiej, nieprzespane noce odbijały się na jego twarzy zmęczeniem i ciemnymi cieniami pod oczami – ale nie chciał jej o tym opowiadać. – Nie najgorzej, mamy tylko dużo pracy – odpowiedział wymijająco, choć nie do końca niezgodnie z prawdą; pracy rzeczywiście było mnóstwo, a mimo że był to jedynie fragment całości, to nie planował na wstępie informować jej, że najprawdopodobniej umrze w ciągu kilku najbliższych tygodni. – Przydatne to mało powiedziane, dosłownie uratowały nam życie. Myślałem, że zrobię z nich zapas na przyszłe wyprawy, ale teraz smoki potrzebują szczególnej opieki, więc zużywamy znacznie więcej maści i eliksirów – wyjaśnił, wracając w okolice biurka i wskazując Charlene na stojące przed nim fotele; sam jednak nie schował się za szerokim stołem, nie widząc potrzeby, by nadawać ich spotkaniu oficjalnego wydźwięku. – A ty jak się czujesz? Napijesz się czegoś? Zaparzyłem niedawno herbatę. – Wskazał w kierunku narożnego paleniska, nad którym grzał się żeliwny czajnik.
Nie odpowiedział jej od razu, ważąc przez moment własne słowa; kiedy przeprowadzał podobną rozmowę z Lucindą, rzucił prawdą prosto z mostu, oni jednak znali się i przyjaźnili od lat; w przypadku Charlene musiał postępować ostrożniej. – Yhm, tak. Tak, jak wspominałem, twoje eliksiry okazały się być nieocenioną pomocą, której wciąż potrzebujemy, dlatego chciałbym zaproponować ci współpracę. – Przysiadł na krawędzi blatu, zerkając na twarz kobiety i starając się ocenić jej reakcję na własne słowa. – Nie chciałbym jednak budować tej współpracy na kłamstwie, muszę więc rozjaśnić najpierw kilka spraw. Niektóre mogą ci się nie spodobać – uprzedził lojalnie, póki co jednak nie kontynuując, dając jej szansę, na przerwanie potoku słów; możliwe, że już w tej chwili nie była zainteresowana współpracą, wobec czego dalsza rozmowa traciłaby sens.
Coś mu jednak mówiło, że nie przebyła całej tej drogi z Londynu do Peak District tylko po to, żeby mu osobiście podziękować.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wyprawa ta była dla Charlie pewnym wyzwaniem, ale podjęła się jej, zdając sobie sprawę, że Percival miał swoje powody, by unikać Londynu, i mimo wszystko bezpieczniejsze było jej pofatygowanie się do niego – dla nich obojga. Rezerwat był miejscem niedostępnym dla przypadkowych osób, a więc trudniej byłoby ich tu zobaczyć czy podsłuchać.
Przygnała ją tutaj nie tylko chęć przekazania eliksirów osobiście czy porozmawiania o smokach, miksturach i ewentualnej współpracy. Wiedziała jeszcze coś – dowiedziała się niedawno, że to właśnie Percival był tajemniczym Peregrinem wspomnianym przez Bena na spotkaniu Zakonu, że zdradził nie tylko swój ród i jego poglądy, ale także rycerzy, i złożył wieczystą przysięgę Gwardzistom, deklarując swoją pomoc Zakonowi.
Może gdyby była inną osobą, bardziej gniewną, zawziętą i zapiekłą w uprzedzeniach, nie chciałaby z nim rozmawiać i od razu by go skreśliła, ale to nie było w jej naturze. Łagodna, miła Charlie wierzyła w drugą szansę. Poza tym zdawała sobie sprawę, jak bardzo potrzebowali ludzi, a każdy, kto zawracał ze ścieżki mroku i okazywał szczerą skruchę niósł ze sobą iskierkę nadziei, że niektórych dało się jeszcze przekonać, by wrócili do światła.
To wszystko było tak dziwne i zaskakujące, ale chciała dowiedzieć się więcej od samego zainteresowanego, by wyrobić sobie opinię samodzielnie. Była mu to winna, zwłaszcza że Percival wywarł na niej naprawdę pozytywne wrażenie tamtego październikowego dnia, a choć wówczas początkowo była nieufna i ostrożna, nie wiedziała, jak bliska była tamtego dnia prawdy obawiając się, że mógł mieć coś wspólnego z rycerzami. Kolejne spotkania Zakonu w każdym z nich podsycały paranoję i kazały się zastanawiać, kto z ich krewnych, znajomych, współpracowników czy przypadkowych rozmówców stał po przeciwnej stronie barykady. Coraz częściej i ona miała takie myśli, spotykając się z kimś, zwłaszcza nowo poznanym. Bo wobec krewnych i starych znajomych nadal pozostawała naiwnie ufna, wierząc że nikt z jej rodziny ani z przyjaciół z Hogwartu nie mógł popierać ich przeciwników. Za swoją ufność też się czasem ganiła. Musiała być bardziej ostrożna, nie mogła ufać każdemu kto był miły i mądry.
Ale Percival podobno się nawrócił, powracając ze zgubnej drogi, najwyraźniej zrozumiawszy swój błąd. A Charlie ufała ocenie Gwardzistów, wiedziała że nie pozwoliliby mu zostać ich sojusznikiem, gdyby mieli wątpliwości co do jego intencji. Niemniej jednak i tak trochę się stresowała tym spotkaniem, podejrzewając, że tą sprawą którą chciał poruszyć Percival i która nie mogła zostać omówiona w listach mogło być właśnie to. A może tylko jej się wydawało pod wpływem tego, że ona sama już o nim wiedziała? Oczywiście nie wszystko, a tylko to, co jej zdradzono. Tak czy inaczej równie dobrze mogło się okazać że chciał jej powiedzieć zupełnie coś innego niż to, co zaprzątało jej myśli.
Podążając na miejsce spotkania przez cały czas rozmyślała i zastanawiała się nad tym, co dziś usłyszy. Zapukała do drzwi i po chwili została zaproszona do środka, więc weszła i przywitała się.
- Tak, proszę – zgodziła się, by Percival odebrał od niej płaszcz i parasol. W pomieszczeniu było przyjemnie ciepło, co po przyjściu z zewnątrz, z tej ulewy i przenikającego nawet przez warstwę ubrań zimna, sprawiało że czuła się jakby zanurzyła się w wannie z gorącą wodą. – Nie było łatwo, ale dobrze mi zrobi wyrwać się choć na kilka godzin z Londynu. Tym bardziej, że tak dawno tutaj nie byłam, a okolice rezerwatu są naprawdę piękne i malownicze. Przynajmniej przy dobrej pogodzie, ale widzę, że i tych ziem burza nie oszczędza.
Zapytała o samopoczucie z autentycznej troski, a nie tylko dlatego że wypadało. Charlie była osobą bardzo empatyczną i grzeczną, poza tym zdawała sobie sprawę że Percivala spotkało ostatnio wiele nieprzyjemności. Nie wyglądał tak źle jak Anthony Macmillan trzy dni po szczycie, ale minęło półtora miesiąca, więc mógł dojść do siebie na tyle, że wyglądał prawie normalnie, choć mogłaby przysiąc, że pod jego oczami rysowały się cienie i wyraźnie był czymś strapiony. Choć z drugiej strony, kto nie był?
- Rozumiem. Ostatnio też dużo pracuję – przytaknęła, choć rozpoznawała, że to wymówka, bo przecież sama często zasłaniała się dużą ilością pracy i tłumaczyła tym swoją bladość, podkrążone oczy i ustawiczne zmęczenie. Rzeczywiście pracowała i uczyła się dużo. Dużo się też zamartwiała, w końcu pięć tygodni temu w niejasnych okolicznościach zaginęła jej siostra. Postanowiła jednak nie naciskać i nie dopytywać nachalnie. – I naprawdę się cieszę, że eliksiry się przydały – zdawała sobie sprawę że z powodu anomalii praca smokologów była jeszcze bardziej niebezpieczna i tym bardziej potrzebowali eliksirów. – Zgodnie z prośbą uwarzyłam kilka porcji smoczej łzy. Niestety nie miałam akurat w swoim wyposażeniu jaj popiełka, więc zamiast wiecznego płomienia przygotowałam coś innego, co może się przydać przy pracy ze smokami: eliksir lodowego płaszcza, który chroni przed ogniem zwykłym i magicznym. – Miała nadzieję, że Percival nie będzie zawiedziony taką podmianką. – I tak, mogę się napić herbaty. Rozgrzanie się po spacerze w deszczu dobrze mi zrobi – zgodziła się, siadając w wyznaczonym miejscu. Po chwili sięgnęła do torby, wyciągając z niej wspomniane fiolki z eliksirami. Postawiła je na biurku; wszystkie były opisane.
Później, gdy Percival podjął kolejny temat, spojrzała na niego uważniej. Domyślała się, o czym mógł chcieć jej powiedzieć, ale nie miała stuprocentowej pewności, więc póki co nie zdradzała, że wie i odezwała się dopiero gdy skończył mówić. Coś w jej intensywnie zielonym spojrzeniu przywodziło na myśl czujną kotkę obserwującą z uwagą nowo poznaną osobę i zastanawiającą się, czy się zbliżyć, czy zachować dystans. Ale przygnała ją tu między innymi ciekawość i chęć wyjaśnienia sobie pewnych spraw.
- Chcę cię wysłuchać, Percivalu – rzekła. – Masz rację, nie można budować na kłamstwie i niedomówieniach. Powiedz mi to, co powinnam twoim zdaniem wiedzieć, zanim zgodzę się na współpracę. Cokolwiek to jest, chcę wiedzieć.
Skoro chciał jej coś powiedzieć, dawała mu wolną rękę. Chciała go wysłuchać. Dowiedzenie się czegoś od kogoś bezpośrednio dawało lepszy obraz sytuacji niż usłyszenie tego od osób trzecich. Poza tym szczerość była ważna, a fundamenty zbudowane na kłamstwie wyjątkowo chwiejne.
Przygnała ją tutaj nie tylko chęć przekazania eliksirów osobiście czy porozmawiania o smokach, miksturach i ewentualnej współpracy. Wiedziała jeszcze coś – dowiedziała się niedawno, że to właśnie Percival był tajemniczym Peregrinem wspomnianym przez Bena na spotkaniu Zakonu, że zdradził nie tylko swój ród i jego poglądy, ale także rycerzy, i złożył wieczystą przysięgę Gwardzistom, deklarując swoją pomoc Zakonowi.
Może gdyby była inną osobą, bardziej gniewną, zawziętą i zapiekłą w uprzedzeniach, nie chciałaby z nim rozmawiać i od razu by go skreśliła, ale to nie było w jej naturze. Łagodna, miła Charlie wierzyła w drugą szansę. Poza tym zdawała sobie sprawę, jak bardzo potrzebowali ludzi, a każdy, kto zawracał ze ścieżki mroku i okazywał szczerą skruchę niósł ze sobą iskierkę nadziei, że niektórych dało się jeszcze przekonać, by wrócili do światła.
To wszystko było tak dziwne i zaskakujące, ale chciała dowiedzieć się więcej od samego zainteresowanego, by wyrobić sobie opinię samodzielnie. Była mu to winna, zwłaszcza że Percival wywarł na niej naprawdę pozytywne wrażenie tamtego październikowego dnia, a choć wówczas początkowo była nieufna i ostrożna, nie wiedziała, jak bliska była tamtego dnia prawdy obawiając się, że mógł mieć coś wspólnego z rycerzami. Kolejne spotkania Zakonu w każdym z nich podsycały paranoję i kazały się zastanawiać, kto z ich krewnych, znajomych, współpracowników czy przypadkowych rozmówców stał po przeciwnej stronie barykady. Coraz częściej i ona miała takie myśli, spotykając się z kimś, zwłaszcza nowo poznanym. Bo wobec krewnych i starych znajomych nadal pozostawała naiwnie ufna, wierząc że nikt z jej rodziny ani z przyjaciół z Hogwartu nie mógł popierać ich przeciwników. Za swoją ufność też się czasem ganiła. Musiała być bardziej ostrożna, nie mogła ufać każdemu kto był miły i mądry.
Ale Percival podobno się nawrócił, powracając ze zgubnej drogi, najwyraźniej zrozumiawszy swój błąd. A Charlie ufała ocenie Gwardzistów, wiedziała że nie pozwoliliby mu zostać ich sojusznikiem, gdyby mieli wątpliwości co do jego intencji. Niemniej jednak i tak trochę się stresowała tym spotkaniem, podejrzewając, że tą sprawą którą chciał poruszyć Percival i która nie mogła zostać omówiona w listach mogło być właśnie to. A może tylko jej się wydawało pod wpływem tego, że ona sama już o nim wiedziała? Oczywiście nie wszystko, a tylko to, co jej zdradzono. Tak czy inaczej równie dobrze mogło się okazać że chciał jej powiedzieć zupełnie coś innego niż to, co zaprzątało jej myśli.
Podążając na miejsce spotkania przez cały czas rozmyślała i zastanawiała się nad tym, co dziś usłyszy. Zapukała do drzwi i po chwili została zaproszona do środka, więc weszła i przywitała się.
- Tak, proszę – zgodziła się, by Percival odebrał od niej płaszcz i parasol. W pomieszczeniu było przyjemnie ciepło, co po przyjściu z zewnątrz, z tej ulewy i przenikającego nawet przez warstwę ubrań zimna, sprawiało że czuła się jakby zanurzyła się w wannie z gorącą wodą. – Nie było łatwo, ale dobrze mi zrobi wyrwać się choć na kilka godzin z Londynu. Tym bardziej, że tak dawno tutaj nie byłam, a okolice rezerwatu są naprawdę piękne i malownicze. Przynajmniej przy dobrej pogodzie, ale widzę, że i tych ziem burza nie oszczędza.
Zapytała o samopoczucie z autentycznej troski, a nie tylko dlatego że wypadało. Charlie była osobą bardzo empatyczną i grzeczną, poza tym zdawała sobie sprawę że Percivala spotkało ostatnio wiele nieprzyjemności. Nie wyglądał tak źle jak Anthony Macmillan trzy dni po szczycie, ale minęło półtora miesiąca, więc mógł dojść do siebie na tyle, że wyglądał prawie normalnie, choć mogłaby przysiąc, że pod jego oczami rysowały się cienie i wyraźnie był czymś strapiony. Choć z drugiej strony, kto nie był?
- Rozumiem. Ostatnio też dużo pracuję – przytaknęła, choć rozpoznawała, że to wymówka, bo przecież sama często zasłaniała się dużą ilością pracy i tłumaczyła tym swoją bladość, podkrążone oczy i ustawiczne zmęczenie. Rzeczywiście pracowała i uczyła się dużo. Dużo się też zamartwiała, w końcu pięć tygodni temu w niejasnych okolicznościach zaginęła jej siostra. Postanowiła jednak nie naciskać i nie dopytywać nachalnie. – I naprawdę się cieszę, że eliksiry się przydały – zdawała sobie sprawę że z powodu anomalii praca smokologów była jeszcze bardziej niebezpieczna i tym bardziej potrzebowali eliksirów. – Zgodnie z prośbą uwarzyłam kilka porcji smoczej łzy. Niestety nie miałam akurat w swoim wyposażeniu jaj popiełka, więc zamiast wiecznego płomienia przygotowałam coś innego, co może się przydać przy pracy ze smokami: eliksir lodowego płaszcza, który chroni przed ogniem zwykłym i magicznym. – Miała nadzieję, że Percival nie będzie zawiedziony taką podmianką. – I tak, mogę się napić herbaty. Rozgrzanie się po spacerze w deszczu dobrze mi zrobi – zgodziła się, siadając w wyznaczonym miejscu. Po chwili sięgnęła do torby, wyciągając z niej wspomniane fiolki z eliksirami. Postawiła je na biurku; wszystkie były opisane.
Później, gdy Percival podjął kolejny temat, spojrzała na niego uważniej. Domyślała się, o czym mógł chcieć jej powiedzieć, ale nie miała stuprocentowej pewności, więc póki co nie zdradzała, że wie i odezwała się dopiero gdy skończył mówić. Coś w jej intensywnie zielonym spojrzeniu przywodziło na myśl czujną kotkę obserwującą z uwagą nowo poznaną osobę i zastanawiającą się, czy się zbliżyć, czy zachować dystans. Ale przygnała ją tu między innymi ciekawość i chęć wyjaśnienia sobie pewnych spraw.
- Chcę cię wysłuchać, Percivalu – rzekła. – Masz rację, nie można budować na kłamstwie i niedomówieniach. Powiedz mi to, co powinnam twoim zdaniem wiedzieć, zanim zgodzę się na współpracę. Cokolwiek to jest, chcę wiedzieć.
Skoro chciał jej coś powiedzieć, dawała mu wolną rękę. Chciała go wysłuchać. Dowiedzenie się czegoś od kogoś bezpośrednio dawało lepszy obraz sytuacji niż usłyszenie tego od osób trzecich. Poza tym szczerość była ważna, a fundamenty zbudowane na kłamstwie wyjątkowo chwiejne.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Budynek administracji
Szybka odpowiedź