Salomé Minerva Despiau
Nazwisko matki: Spencer-Moon
Miejsce zamieszkania: Bordeaux, Francja
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożna
Zawód: Magizoolog
Wzrost: 169 cm
Waga: 57 kg
Kolor włosów: Czarne jak noc
Kolor oczu: Niebiesko-szare
Znaki szczególne: Brzydki ślad po zadrapaniu na lewym udzie – pamiątka z lat dziecięcych, dołeczki tworzące się podczas uśmiechu, nadprogramowa siostra bliźniaczka
o długości 10,5 cala, dość giętką, z czarnego bzu i, o ironio, z rdzeniem z pazura wilkołaka
Beauxbatons wraz z harpiami
niewielkiego wilka
zakluczoną szafę
morską solą, ukwieconą majową łąką i tostami z cukrem
moją prawdziwą rodzinę
podróżami po świecie, ludźmi i dokumentowaniem własnych przeżyć poprzez rysunki w pamiętniku
Pogromcom Kafla z Quiberon
jestem po prostu sobą
muzyki klasycznej
Kayi Scodelario
Niewiele szczegółów pamiętam z mojego dzieciństwa. Nawet jako człowiek z darem magicznym, byłam wtedy przecież tylko dzieckiem i nie skupiałam się na zbieraniu wątków, które mogłabym dwadzieścia lat później rozpamiętywać przy filiżance herbaty z hibiskusa i gromadce dzieci. Gdybym miała to jednak opisać barwą, byłby to zdecydowanie ognisty oranż. Dlaczego? Gdy miałam może z miesiąc, pod swoje skrzydła przygarnęli mnie Gloria i Maxime Despiau – dwójka wspaniałych paryskich czarodziejów z powołaniem do zgłębiania tajemnej sztuki kochania. Ona – rudowłosa pracownica francuskiego oddziału Ministerstwa Magii i on – dżentelmen w każdej klasie, którego główną miłością poza piękną żoną i wyczekaną córką były sprowadzone wprost z dzikich Indii ogniste jaszczurki. Sekretarka niskiego szczebla była świetnym startem w życie dla młodej, ambitnej czarownicy. Nie mogła siedzieć w domu i rodzić dzieci, ponieważ niesprawne łono wykluczało ją z grona potencjalnych matek, jednak nigdy nie ubolewała nad swoim losem. Mogła się powoli i konsekwentnie spełniać w męskim, przepełnionym szowinizmem świecie, zaś po powrocie do domu czekał na nią kochający mąż i, po paru latach starań, ja – ulubiona, bo jedyna córeczka o włosach czarnych niczym krucze pióra i zadartym, uroczym nosku małego chochlika.
To były dobre dni. Przepełnione zabawą, uśmiechem i nauką tego, co powinno być dla mnie najważniejsze. Bądź miła niezależnie od towarzystwa. Nie rozmawiaj z obcymi jeśli nie czujesz się bezpiecznie. Nie pakuj się tam, gdzie przyzwoitość nie zezwala nawet, jeżeli Twoja ciekawość łaskocze Cię od środka. Chłonęłam wiedzę jak gąbka, w międzyczasie przeżywając okrutnie porzucenie Paryża i przeprowadzkę na przedmieścia, do urokliwego, chodź nudnego Bordeaux. Nasz dom stał nieopodal Parc de Bourran, czyniąc tym samym honory wymarzonego „domku na wsi z widokiem na lasek”. I chociaż była to jedynie makieta szczęścia dla moich rodziców, wszyscy wespół czuliśmy się tam tak samo dopasowani jak wcześniej w mieście, chociaż na moją niekorzyść przemawiał brak dawnych koleżanek i kolegów. Od zawsze miałam małe trudności z nawiązywaniem kontaktów. Jak krew z nosa szło mi sprawianie, by ktoś polubił mnie na tyle, by chcieć spędzać ze mną czas bez przymusu obowiązku rodzicielskiego, czy nakazu tychże. Nie było ku temu nawet powodów – nigdy nie miałam nadwagi, krzywych kolan, odstających uszu, czy znamion genetycznych obarczających moje ciało w jakimś dziwnym miejscu. Najzwyczajniej w świecie jako dziecko byłam nieśmiała, chociaż nigdy nie wycofana z życia społecznego. Wolałam przyglądać się z ubocza niż być w centrum. Bezpieczna odległość zapewniała mi komfort poczucia bezpieczeństwa niezależnie od rozwoju sytuacji i małą ilość ran na moim dziecięcym poczuciu własnej wartości. Wiele wody upłynęło w Loarze niż nauczyłam się korzystać z tego co dała mi natura. Dopiero na finiszu szkolnych perypetii odzyskałam utraconą wiarę w siebie i własne możliwości, a dzięki temu i sposobność do kreowania sytuacji ciekawych z punktu widzenia obserwacji zachowań ludzkich.
Ach, od zawsze wiedziałam, że Gloria i Maxime nie są moimi biologicznymi rodzicami. Nie ukrywali przede mną tego faktu przede wszystkim przez próbę nauczenia mnie, że miłość pochodzi z wyboru, a nie przymusu. Dali mi dach nad głową, imię, nazwisko i małego ragdolla, z którym mogłam spędzać leniwe popołudnia przyklejona do podłogi i otoczona pergaminami. Rysowanie koślawych ludzików było moją pasją nawet wtedy, kiedy sztuka poprawnego wymawiania własnych personaliów była dla mnie tajemnicą nie do ogarnięcia. Gloria zwykła mnie wołać zdrobnieniem drugiego imienia, podkreślając tym samym jak ważne być dla mnie powinno. Częściej zatem reagowałam na "Minnie", niż "Salomé", doprowadzając tym samym do kuriozalnych sytuacji z udziałem ludzi mi obcych. Sielanka trwała siedem lat i około cztery miesiące, kiedy to Maxime dokonał żywota jako ofiara nieszczęśliwego wypadku ze świeżo sprowadzonym do Francji stadem wybitnie charakternych, opornych na tresurę gadów. Było o tym głośno w kręgu hodowlanym – jego mała trzódka sprawnie i w niedługim czasie zmieniła właściciela, zasilając sakiewkę Glorii taką ilością galeonów, by mogła pozwolić sobie na prawie roczną żałobę po ukochanym i odłożenie pewnej kwoty na czarną godzinę. Przy okazji organizowania pogrzebu zrobiła ona najgorszą rzecz, jaką mogła uczynić małej, dopiero rozwijającej samoświadomość dziewczynce. Pragnęła dać mi szansę pożegnania się z papą pomimo mojego strachu i faktu braku pojmowania nieodwracalności śmierci. Pierwszy, lecz nie ostatni raz widziałam na własne oczy trupiobladą twarz zastygłą w spokojnym, acz wymuszonym grymasie. Wyglądał brzydko. Życie, które go opuściło zabrało Maximowi wszystko co miał w twarzy najlepsze. Koloryt, nieuporządkowane włosy i równo przystrzyżoną brodę, którą pracownicy zakładu pogrzebowego przypadkowo zgolili chcąc doprowadzić go do całości po wpadce z jaszczurkami. Spał, lecz jego klatka piersiowa nie poruszała się pod materiałem białego płótna. Był zimny w tak dziwny sposób, że po dzień dzisiejszy przechodzą mnie ciarki na wspomnienie ujęcia jego policzków w moje dziecięce łapki.
W niezgodzie z obyczajem było, by wciąż młoda kobieta (chwilowo relatywnie majętna) wraz z córką miała iść przez życie sama. Dlatego właśnie Gloria, chcąc zapewnić mi normalne dzieciństwo, w dwa miesiące po ukończeniu żałoby przyprowadziła do naszego domku niejakiego Jeana Gastona. Nazwiska nie pamiętam – było długie, skomplikowane i chyba w zagranicznym dialekcie. Matka wiązała z nim spore nadzieje, bowiem bardzo przypominał jej zmarłego męża z dawnych lat. Był jak rześki powiew wiosennego zefirku po zimowej stagnacji. Ciekawy świata, dopiero wchodzący w poważne życie mężczyzny, który winien zapewnić rodzinie byt pomimo tego, że już dawno przekroczył trzydzieści lat. Nie sposób mu się dziwić, że połasił się na wdówkę z dzieckiem – dzika, płomienna uroda Glorii zapierała dech w piersiach i ja sama przez cały czas smuciłam się, że nie odziedziczyłam tego po niej. Moje ciemne włosy, nieco wyblakłe przez zabawy w słońcu nie robiły takiego wrażenia jak ogień jej loków. Moja chuda twarz o lekko zadartym nosie i bladych jak sama śmierć ustach była niczym w porównaniu do jej różowych policzków, pełnych warg i zalotnego spojrzenia kokietki z rodowodem. Była najpiękniejszą kobietą jaką dano mi spotkać w życiu i nawet jako dziecko potrafiłam to docenić. Jean Gaston, wytrzymał z nami do mojego pierwszego roku nauki w Akademii Magii. Listownie dowiedziałam się jak bardzo niepocieszona jest Gloria faktem jego niespodziewanego zniknięcia i zerwania wszelkich dróg kontaktu. Cóż, wcześniej pasiony na matczynym garnuszku chłopak nie poradził sobie z odpowiedzialnością i zwiał, kiedy tylko nadarzyła się stosowna okazja. Nie zrobiło to na mnie wrażenia.
Kolejnym pretendentem do miana mojego nowego tatusia był także Jean. Było to powodem mojej ogólnej radości aż do momentu, w którym dane było mi go poznać. Był on despotycznym, głupim jak but bucem o dobrym nazwisku i potrzebie udowodnienia, jak bardzo dobrą jest partią. Zabierał Glorię w ekskluzywne, drogie miejsca, obwieszczając światu swój nowy wybór życiowy. Twierdził że kocha moją matkę i z troski o jej osobę wprowadza do domu nowe zasady, którym obie miałyśmy się podporządkować. Ja w okresie letnim, gdy przyjeżdżałam do jego ładnej rezydencji na wakacje, matka zaś codziennie, kiedy znosić musiała urąganie wszystkiemu dookoła i wieczne niezadowolenie z jej poczynań na forum publicznym. Najzwyklejszy w świecie pozorant z umiejętnościami dyplomaty i wielką charyzmą. Był chudy jak szkapa, czego nie ukrywały nawet drogie szaty spinane wysadzanymi kamieniami klamrami. Poruszał się jak wysoko urodzony szlachcic pomimo, iż jego rodzina od kilku pokoleń należała nie do arystokracji, a zwykłych starych zdrajców ze skazą na krwi i honorze. Był bogaty – to mu trzeba było przyznać. Miał świetny rodowód jako człowiek z wyższych sfer, jednak w parze z nim szło przeświadczenie o własnej nieomylności i głupiej zaściankowości wszystkiego, co nie było nim samym. To on na moich oczach potraktował mojego kota jakimś paskudnym zaklęciem odbierając mu tym samym raz na zawsze możliwość bycia przy mnie. To on pomimo nastoletniego wieku zamykał mnie w starej, ciasnej szafie za nieposłuszeństwo i zabraniał mi konwersować ze sobą na równym poziomie jako „słabej, głupiej kobiecie, która jeszcze nie przestała być dzieckiem”. Chciał moją matkę, beze mnie w pakiecie. Nie mógł nic zrobić z naszą więzią – Gloria nie odprawiłaby mnie niezależnie od tego, czego nawkładał jej do głowy jej nowy mąż. Nie uznał mnie jako swojej, dlatego nigdy nie przejęłam jego nazwiska. Nie lubiłam go i bałam się jednocześnie. Nie bił mnie, nie targał za włosy i nie stosował innych form przemocy fizycznej poza trzymaniem mnie w zamknięciu za każde, jego zdaniem, krzywe spojrzenie i nieuznane słowo. Pomimo tego terror psychiczny jakiego doznałam przez kilka wizyt w jego rezydencji wystarczył, bym przestała być tą ciekawą świata, radosną dziewczynką o pogodnym usposobieniu. Wróciła moja nieśmiałość, którą Maxime próbował wyplenić komplementami i dobrymi radami. Wróciła niechęć do mieszania się w to, co mnie bezpośrednio nie dotyczy. Wróciła nieufność wobec wszystkich i przeświadczenie, że sama odpowiadam za własny los, a nikomu na mnie tak naprawdę nie zależy. Jean wiedział o tym, że nie jestem prawdziwą córką Glorii. Przypominał mi o tym za każdym razem, podsycając moją niechęć do prawdziwych krewnych, którzy ośmielili się porzucić mnie i nie dać sposobności pokazania jaka jestem fajna. Twierdził, że najwidoczniej spowodował to brak wartości jaki przedstawiam swoją marną osobą. Według niego nie byłam ani ładną dziewczyną, ani mądrą uczennicą. Chociaż zdobywałam dobre stopnie w prawie każdej dziedzinie, a poprawna fonetyka towarzyszyła mi w każdej minucie mojego życia (nawet pozaszkolnego), nie byłam dla niego wystarczająco dobra. Dlatego traktował mnie jak kawałek szmatki, którą należy przydeptać i rozedrzeć. Przez niego na długo znienawidziłam siebie i swoje ciało. Wiecznie za chude, wiecznie za brzydkie, za jasne, za długie, jednak za grube. Miałam opory przed zmianami ubrania, wstydziłam się bowiem rozebrać przed samą sobą. Mama nie miała siły, by oponować. Marniała i więdła z każdym miesiącem od śmierci jedynego, prawdziwie ukochanego mężczyzny. Ufała, że posiadanie ojca pozwoli mi mieć normalne życie, bez wytykania palcami i stwarzania okazji do pośmiewiska. Miałam skończyć szkołę i znaleźć kogoś, kto pokocha mnie tak mocno, jak absolwent praktyk magizoologicznych pokochał młodą wciąż zagubioną w świecie czarownicę w rudym warkoczem do pośladków.
W międzyczasie w życiu mojej matki pojawił się Adrien Pierre de Balzac. Był przyjacielem rodziny Jeana - bardzo uprzejmym, miłym i pełnym anegdotek mężczyzną. Wpadał na weekendowe obiady, przed zatrzaśnięciem się z Jeanem w gabinecie zabawiając Glorię opowieściami z trudnych ujęć czarnoksiężników. Był on bowiem francuskim aurorem ścigającym każdy przejaw nieczystego użycia czarów w sprzeczności z prawami ludzkimi. Specjalizował się nie w magicznych stworzeniach, a w ludziach właśnie. Utemperował wraz ze swoim oddziałem gang złodziei różdżek i położył kres handlowaniu klątwami na Montmartre. Zbliżył się w rok do Glorii tak bardzo, że ta zaczęła myśleć o opuszczeniu Jeana bez względu na konsekwencje. Nigdy oficjalnie nie przyznali się do romansu, widziałam jednak w przygasłych, zielonych oczach matki fascynację jego osobą i radość za każdym razem, gdy towarzyszyłam ich spotkaniom. Także przede mną starała się ukryć niewierność wobec męża, nie powiedziałam jej zatem nigdy że widać to było jak na dłoni. Jean był głupi i ślepy. Tak pewny swojej pozycji ugruntowanej wmówieniu kobiecie że jest od niego zależna i tak zastały w swoich przekonaniach, że dawał sobie doprawiać rogi będąc w pokoju obok! Nawet nie było mi go żal. W tamtym okresie i moje oczy przygasły w skutek jego stosunku do mnie. Życzyłam mu nagłej, lecz bolesnej agonii, a w najlżejszym przypadku takiego zatwardzenia, by przez tydzień nie mógł opuścić wychodka
Adrien szybko i brutalnie pozbawił Glorię złudzeń. Zbawił się jej kosztem znudzony brakiem ekscytujących zadań w pracy. Zdobył klejnot domu przyjaciela i zostawił bez godności, nigdy jednak otwarcie nie przyznając przed Jeanem do czego dochodziło w zaparowanych od emocji komnatach. Była to swoista uprzejmość z jego strony zwłaszcza, że miał czelność ciągle przychodzić do jego domu i zażywać gościny jego żony, nie pozwalając się już nawet dotknąć, niby przypadkiem, w dłoń. Jego uśmiechnięta twarz spoważniała kiedy przy boku pojawiła się kandydatka na panią de Balzac – piękna, młoda absolwentka Beauxbatons z aspiracjami na kolejnego aurora. Była może trzy lata starsza ode mnie, pamiętałam ją jeszcze z akademii. Prymuska, zawsze najlepsza we wszystkim i ciągle otoczona wianuszkiem przyjaciół. Nie lubiłyśmy się i tak miało pozostać już do śmierci. Zdruzgotana Gloria załamała się kompletnie i byłaby została z Jeanem aż do męczeńskiej śmierci, gdyby nie tajemnicze morderstwo dokonane na jego nieskromnej osobie. Rozgorzała wrzawa godna przyjazdu mugolskiej królowej Anglii. Sprawcą okazał się być jakiś przedsiębiorca, któremu Jean odmówił pożyczki w chwili kryzysu, nazwymyślał i oczernił wobec całego bogatego światka ówczesnej Francji. Zdesperowany, poniżony, przyciśnięty widmem bankructwa biedak, który nie potrafił ukierunkować swojego rozgoryczenia inaczej niż na Jeana. Rodzina zmarłego, która nigdy nie uznała pretensji matki do majątku po mężu oddaliła ją z jakimś "małym" zadośćuczynieniem. Nie musiałam się długo trudzić by zaciągnąć ją z powrotem do Bordeaux. Na szczęście nigdy nie pomyślała o tym by sprzedać dom, co teraz pozwoliło nam nie martwić się o dach nad głową. Zdecydowanie ciężej przyszło mi przekonanie matki, że nie musi na siłę szukać mi ojca. Byłam już prawie na mecie dzieciństwa – niedługo miałam wkroczyć w świat dorosłych, a ona potrzebowała ciszy i spokoju, by odzyskać pewność siebie i błysk w oku.
Ja zaś… Ja zaś pozostałam taką samą, nieco przygasłą Salomé. Jedynymi momentami pełnymi życia prócz pomarańczowego dzieciństwa w domu Despiau był okres szkolny, kiedy zamknięta w akademii chłonęłam wiedzę magiczną jak ciągle zbyt sucha gąbka. Szkoła… Była jak szkoła. Miałam swoje wzloty, upadki, miłostki, pierwszych chłopaków do trzymania się za rączki i koleżanki „na całe życie”. Długo nie ujawniałam większych predyspozycji, jednak w końcu mój wewnętrzny upór pękł i okazałam się człowiekiem, który lepiej wyraża się poprzez czynności manualne niż gest, czy orację. Zostałam czynną harpią. Jak każda dziewczynka marzyłam, dawałam ponieść się chwili i przede wszystkim budowałam swoją kobiecą pewność siebie uwydatnianą ruchami pełnymi gracji i zajęciami z retoryki nim Jean wgniótł ją butem w ziemię bez najmniejszych nawet oporów. Poprawne wymawianie zaklęć było dla mnie przez cały okres nauki tak samo ważne jak własne imię. Od dziecka przejawiałam tendencję do łatwego łapania chorób i robienia sobie różnych przykrych rzeczy. Gapiostwo i nikłą odporność targałam za sobą już od pierwszych dni we Francji, toteż nie uczestniczyłam w życiu sportowym moich znajomych. Zazwyczaj przyglądałam się gdzieś z korzenia jak Ci męczą się biegając po nierównych łąkach i tracą siły na miotłach. Nigdy nie przepadałam za wysokościami, dlatego nawet odpowiadało mi trzymanie się ziemi gdy inni unosili się ponad nią. Kilkukrotnie próbowałam utrzymać się w powietrzu, jednak opór przed niepewną sytuacją hen tam w górze i dość rozbudowana wyobraźnia w połączeniu ze słabym żołądkiem dawały mi mocno w kość. Zrozumienie nauczycieli w stosunku do mojej sytuacji było dość zdumiewające.
Za to odnalazłam inny rodzaj szaleństwa. Akademia ukierunkowana była nie tylko na rozwój potencjału magicznego, ale i artystycznego. Każdy z nas przechodził przez szereg zajęć ujawniających jego predyspozycje do malarstwa, rzeźby, śpiewu, czy tańca. Mi doskonale udawał się romans z węglem i kawałkami pergaminu. Na początku topornie i nieudolnie – wkrótce niepewną ręką, lecz z rosnącą wprawą – dotarłam do momentu, w którym moje prace zaczęły przypominać „coś” wycięte z życia, a nie jedynie zlepek czarnych linii wżynających się w pożółkłą kartę. Nie było to, wiadomo, dzieło na wagę Moneta, aczkolwiek w moim odczuciu byłam dość dobra. Komunikacja werbalna kulała u mnie na każdej płaszczyźnie, dlatego wyrażanie się poprzez rysunek było moją ucieczką od niepewności i wstydu. Z perspektywy czasu widzę, że to uratowało mnie przed smutnym losem niemowy bez przyjaciół. Nie ominęły mnie także zajęcia, które każda szanująca się czarownica powinna odbyć. Zaklęcia, wróżbiarstwo, eliksiry... Niektóre rzeczy szybko wyleciały mi z głowy, inne pozostały ze mną aż do tej pory. Widząc mandragorę wiem że nie jest to żadna pokraczna rasa zwierzęcia, jednak w kwestii zielarstwa i ziołolecznictwa jestem kompletnym beztalenciem. Tak samo jak z wszelkimi grami drużynowymi i aktywnym spędzaniem czasu. Latanie na miotle zdałam tylko dzięki spostrzegawczości i wykorzystaniu dobrej okazji - nigdy nie przekonam się chyba do oderwania stóp od ziemi. Bardzo pomogła mi także obca interwencja. Był tam dwa lata starszy ode mnie chłopak, którego domieszka wilej krwi zapewniła mu moje ochy i achy przez szerokość korytarza. Nazywał się Philippe i był moim najbliższym przyjacielem w szkole nie licząc domowej sowy, która przynosiła mi listy od mamy. Najśmieszniejsze było jednak to, że dogadywaliśmy się pomimo zupełnej różnicy charakterów. On bowiem był pewny siebie, zabawny, przebojowy i pełen pomysłów na życie. Nie uczestniczył w rozgrywce politycznej wielkich rodów francuskich, chociaż gdyby ubrać go w odświętną szatę i ufryzować, wyglądałby jak bohater starych arrasów pełnych przystojnych szlachciców i pięknych niewiast. Stronił od towarzystwa ludzi "normalniejszych” ode mnie twierdząc, że na nerwy działa mu przyjaźń bazująca na szukaniu korzyści. Nie był bogaty, ale za to mądry i zaradny. Zawsze przygotowany do zajęć i nauczony nowych zaklęć. Dopingował mnie zażarcie kiedy dopadało mnie lenistwo, nie pozwalając mi opuścić się w nauce. Nie rozmawialiśmy wiele – wystarczało dzielenie przestrzeni podczas nauki, czy zwykłego myślenia o głupotach. Pomimo rozdźwięku naszych natur rozumiałam go w pewnym stopniu. Chyba nawet zaczęliśmy się lepiej dogadywać, gdy straciłam na charakterze, przygasłam pod ciężarem kolejnej zmiany. Rosnące we mnie od wczesnego dzieciństwa poczucie straty wypełniało mnie jak woda, która wylewała się z przepełnionej balii. Mocno gryzła mnie od środka potrzeba wyjaśnienia tego kim jestem i chociaż dusiłam ją myślą, że moi „prawdziwi” rodzice już nie żyją, ciągle łapałam się na zadumie nad tym, co mogłam osiągnąć mając inny start w życiu. Zdążyłam wmówić sobie nienawiść do tych, co oddali mnie obcym wtedy ludziom i przekonanie, że gdy spojrzę w ich twarze będę lepsza, mądrzejsza, piękniejsza i przede wszystkim wartościowsza. Że padną na kolana i zaczną błagać bym wróciła, bym przejęła ich nazwisko i zgodziła się być częścią ich rodziny, a ja im wtedy powiem, że mieli swoją szansę i utracili ją w sposób tak głupi, że aż mi ich szkoda.
Imaginowałam sobie to starcie przynajmniej dwa razy w tygodniu, resztę czasu przeznaczając na doszlifowanie umiejętności transmutacji i wiedzy na temat magicznych stworzeń, by kiedyś wreszcie spełnić jedno ze swoich marzeń i stać się animagiem. Philippe zamykał się ze mną w zachodniej wieży codziennie na dwie godziny przed ciszą nocną i wspomagał ćwiczenia. To dzięki niemu opanowałam w stopniu podstawowym zaklęcie patronusa, chociaż nie chwaliłam się tym osiągiem przed nikim. Ze szkoły wyciągnęłam jeszcze jedną, przydatną lekcję – kobieta nie może wyciągać wszystkich swoich kart, musi zachować jakiś element zaskoczenia by nie nudzić, nie męczyć nieporadnością. Po zakończeniu edukacji i odbyciu przedwstępnych praktyk udało mi się odnaleźć drogę, która nie była dla mnie zbyt trudna by nią podążyć. Chorowitość wykluczyła mnie z zawodów bazujących na wytrzymałości fizycznej i notorycznym przeciążaniu organizmu. Powolne, kolorowe podróże w celach badawczych, na ten czas o zasięgu lokalnym, powoli przygotowywały mnie do chociaż częściowego przybliżenia się do mojego ideału - pana Skamandra, autora "Fantastycznych zwierząt...".
To właśnie lektura tej księgi rozpaliła we mnie ogień jeszcze w szkole. Wcześniej nie mogłam znaleźć swojego powołania. Nigdy nie planowałam zostać wielką malarką, ani tym bardziej uczyć kogokolwiek. Preferowałam każdą pracę której mogłam oddać się w samotności, czyniąc tym samym efekty moimi własnymi. Można powiedzieć, że byłam relatywnie nijaka pośród feerii talentów, jakie odkryto w Beauxbattons. Poza buzią nic nie wyróżniało mnie z tłumu. Kiedy przekładałam karty przewodnika pana Skamandra pod palcami prawie czułam teksturę futer, skóry i łusek zwierząt, które opisywał. Urzekła mnie intymność kiełkująca pomiędzy nim i jego "przyjaciółmi". Nie była to szczególnie duża iskra. Nie rozpaliła mnie jak zimowego kominka, oświetlając raźno przyszłość i warunkując mój start w wielkie osiągnięcia. Rozgrzałam się na tyle, że przekonałam samą siebie iż warto spróbować. Przyłożyłam się do nauki pamiętając o tym, że z częścią teoretyczną nigdy nie miałam większych problemów. Dzięki temu egzaminy zdałam ponadprzeciętnie dobrze, doprowadzając tym samym do stanu euforii zarówno przyjaciela, jak i panią profesor, która podjęła się nauki mojego rocznika. Oboje wróżyli mi dobrze i tego się trzymałam. Odbyłam półtoraroczny staż pod okiem lokalnego znawcy fauny magicznej okolic zachodniego wybrzeża - wiele wniósł on do mojego życia. Przede wszystkim przestałam czuć niekontrolowane obrzydzenie wobec wszystkiego co ma ogon i ciało pokryte śluzową wydzieliną. Uczestniczyłam w jego badaniach populacji trytonów w Lac de Grand-Lieu w pobliżu Nantes, a nawet oko w oko spotkałam się z ich przedstawicielstwem, co było dla mnie nie lada przeżyciem. Nie uczyniłam jednak fauny wodnej moim konikiem. Nadal pozostawało we mnie dziecięce zamiłowanie do wilków i psowatych, dlatego starałam się najaktywniej działać na tym właśnie polu. Pomagałam w kwestiach teoretycznych przy próbach rejestracji pominiętych przez mugolską zawieruchę wojenną wilkołaków. Miałam uczestniczyć w wykładach w Beauxbattons na ich temat, w ostatniej jednak chwili rezygnując i powołując się na nieoczekiwaną pracę w terenie. Niepewność tego, czy potrafię sobą reprezentować pewien poziom, zarówno naukowy jak i społeczny wróciła do mnie jak długo rozpamiętywana myśl. Przestraszyłam się i zaszyłam w bibliotekach, na prawie trzy lata ginąc pośród przewodników i bestiariuszy, porównując je i podziwiając. Moja kariera magizoologa nie rozwijała się od tego punktu. Byłam jak rzesza innych umiłowanych w temacie, którzy znajdują spełnienie po prostu pracując i nie potrzebując rozgłosu, czy awansów. Ciągle jednak byłam pod wielkim wrażeniem dzieła Skamandra, wyobrażając sobie że staję u jego boku jak równy z równym. Wtedy też zaczęłam podróżować po Europie. Nieznane korzenie rodzinne przyciągały mnie jak magnes, dlatego celem moich wyjazdów była przede wszystkim Anglia. Mentalność wyspiarska robiła na mnie niemałe wrażenie. Dzięki znajomości języka, na przydatność której duży nacisk kładła Gloria (za co będę jej wdzięczna po wsze czasy!) nie miałam problemów z odnalezieniem się w nowych miejscach. Podróżowałam, zwiedzałam, napawałam się tym co nieznane i tworzyłam piękne wspomnienia. Udało mi się zaobserwować jednorożca, który nocą przemierzał nieużytki w Cardington. Widziałam wodniki, przywiezione z dalekich zakątków orientu kappy klatki pełne chochlików. Podobało mi się to co robię więc ukrywałam przed samą sobą że jadę tam nie dla zwierząt, a dla ludzi.
Nieoczekiwanie moja przeszłość i alternatywa przyszłości do mnie wróciły. Nie znałam jeszcze jej imienia, jednak z własnym odbiciem zaznajomiona byłam jak z niczym innym, a ona… Ona nim była. Jedyne słowa, do których zdolna byłam po ujrzeniu Bellony to ciche „o Merlinie” dławione przez chwilę w ustach, a następnie wyplute wraz z powietrzem. Mrugałam jak zaczarowana. Byłam wtedy święcie przekonana, że ktoś pokusił się o eliksir wielosokowy i teraz bawi się jako moja wierna kopia. Nie rozumiałam powodów i, szczerze powiedziawszy, nie obchodziły mnie one. Chciało mi się śmiać po raz pierwszy od bardzo dawna, dlatego poklepałam ją po ramieniu gratulując świetnej roboty. Tego, że była zaskoczona nie mniej niż ja nie zauważyłam nim ona krzyknęła. To był czas wielkich przemian - odnawiania poczucia własnej wartości, powrotu do charakteru szlifowanego przez ojczyma i odnajdywania dziecięcej fascynacji ludźmi. Widmo moich przeżyć jednak nigdy mnie nie opuściło utwierdzając mnie w przekonaniu, że ludzie są niekiedy gorsi niż zwierzęta.
Nazywam się Salomé Minerva Despiau.
Nazywam się Minerva Greyback?
Moja historia zacznie się chyba pisać od początku.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 6 | 1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 19 | 2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 5 | 2 (różdżka) |
Eliksiry: | 1 | Brak |
Sprawność: | 4 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: francuski | II | 0 |
angielski | II | 2 |
łacina | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | IV | 40 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Ukrywanie się | II | 10 |
Retoryka | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
brak | zależne | zależne |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Malarstwo (tworzenie) | II | 3 |
Malarstwo (wiedza) | II | 3 |
Literatura (wiedza) | I | 0,5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0,5 |
Rzeźbiarstwo (wiedza) | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila lub wilkołak) | - | 0 |
Reszta: 4,5 |
Różdżka, 5 pkt statystyk, myślodsiewnia, lusterko dwukierunkowe, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Salome Despiau dnia 20.02.17 19:01, w całości zmieniany 2 razy
It ain't often you'll ever find a friend
Witamy wśród Morsów
[02.11.17] +1 PB do puli (nagroda za szybką zmianę)
[13.06.17] Aktualizacja postaci: +2 punkty OPCM, +1 eliksiry, +7 zaklęcia, -580 PD
[30.01.18] Udział w wydarzeniu I nie było już nikogo, +110 PD
[23.05.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: 2 odłamki spadającej gwiazdy