Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- To nie był dobry człowiek, Peony. Nigdy nie był.
Sam zdziwił się swoją szczerością i zadawaniem bólu żonie zmarłego. Nie mógł jednak chować niechęci do tego człowieka wtedy i teraz. Był szują podczas nauki w Hogwarcie, gdzie wiele razy zderzał się z Raidenem, a Carter nie wierzył w to, żeby ludzie się zmieniali. Dlatego odmówił przyjścia na ich ślub. To że ten łajdak wszedł do ich rodziny było obelgą. Znał szczegóły akcji poszukiwawczej, ale nie chciał wiedzieć nic więcej. W końcu nawet w gazetach o tym trąbili. Nie można było tego przegapić. Miał nadzieję, że faktycznie leży gdzieś jego szkielet i nikt, ani on ani Peony czy jej syn go nie zobaczą.
Come to talk with you again
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
- Podwieźć cię do miasta?
Nie wiedział, kiedy znowu ją zobaczy, ale nie podejrzewał, że stanie się to tak szybko i to w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Jadąc w kierunku centrum, znowu nie zamienili słowa, a Carter czuł dziwne napięcie, które nie zniknęło, aż do chwili, w której położył się spać.
| zt
Come to talk with you again
z.t
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Z zarośli dobiegały ją jakieś bliżej niezidentyfikowane szelesty. To miejsce z pewnością żyło nawet w nocy, więc znowu dla pewności sięgnęła dłonią do kieszeni, wyczuwając pod palcami przyjemne, gładkie drewno swojej różdżki. Lepiej było mieć ją przy sobie w takim miejscu po zmroku, zwłaszcza w obecnych czasach.
Szła ścieżką może kilkanaście minut, próbując uspokoić swoje ciało, chociaż przez cały czas starała się zachować czujność. Miała nadzieję, że to już koniec dziwnych deportacji; domyśliła się, że za jej nagłymi zniknięciami i pojawieniami się w przypadkowych miejscach stała czkawka teleportacyjna. Już raz w przeszłości zdarzyło jej się przez nią przechodzić, w wyczerpującym okresie na ostatnim roku kursu aurorskiego.
Nagle jednak usłyszała za sobą jakiś trzask. Jej ciało zareagowało kolejnym atakiem czkawki i po chwili znowu zniknęła.
| zt. --> klik
Potrzebowała spokoju, ciszy i chwili samotności, której w wyścielonej atłasami sypialni nie mogła dostać. Co chwilę doglądana, nękana pytaniami o zdrowie, coraz to większymi dawkami leków i jedzenia, na które nie miała ochoty czuła się jak zamknięte w klatce zwierzątko, skazane na łaskę i niełaskę opiekuna; czuła się niemal jak biedny Devanough, który żył, będąc jedynie sztucznie podtrzymywany przy życiu przez Tristana, to z kolei szargało jej nerwy. Czy nikt w jej domu nie potrafił zrozumieć, że po tak absurdalnym zajściu w salonie piękności od siedmiu boleści nie miała nastroju na obcowanie z ludźmi i życie w ogóle? Nie czuła się najlepiej, choroba ponownie wkraczała w fazę zaostrzenia, zaś wysmarowane i zabandażowane maścią kończyny były jak wielki ciężar spoczywający na jej wątłych barkach, po wpływem którego nie miała siły na normalne funkcjonowanie, jak dotychczas.
Nie wiedziała, która jest godzina, w końcu i tak nie spała prawie w ogóle tej nocy i kilku poprzednich. Na zewnątrz panował półmrok, przerywany jaśniejącymi smugami słońca, budzącego się pomału do życia. Decyzja była w jej odczuciu oczywista, spontaniczna, może trochę lekkomyślna, jak na lady Slughorn. Bez informacji i większego namysłu teleportowała się do dobrze znanego jej lasu. Znała to miejsce całkiem dobrze, niemal od dziecka poznawała okoliczne zielone tereny, wiedziała też, że o tak wczesnej porze nie zastanie tu ani jednej żywej duszy, poza budzącą się roślinnością i nieśmiałymi zwierzętami, które ukazując się na kilka sekund między drzewami, równie szybko znikały.
Była ubrana w zwyczajną suknię, bez zbędnego usztywnienia – w związku z bolesnym upadkiem na plecy gorset nie był w jej przypadku wcale wskazany, tym bardziej, gdy nie mogła złapać normalnego oddechu, a na ramiona narzuconą miała ciemną pelerynę, choć niska temperatura uświadamiała jej, że strój nie jest zbyt adekwatny do warunków. Spacerowała powolnym krokiem, leniwym i ociężałym, w związku z gojącymi się dalej bliznami na nogach, których nie powinna była za bardzo obciążać zbędnymi spacerami, ale psychicznie znajdowała się daleko od bezpiecznej normy; czuła się nadzwyczaj niepocieszona, nie znała jednak konkretnego powodu takiego samopoczucia, upatrując chwili wytchnienia i ucieczki w samotnym spacerze wgłębi lasu. Wokół było cicho; na tyle cicho, by myśli obijały się po jej głowie echem, coraz donośniejszym i męczącym, których nie potrafiła wyłączyć, choć bardzo tego pragnęła. Kontemplacja z przyrodą zazwyczaj pomagała, teraz jednak na próżno wykorzystywała ten sposób, pogłębiając się w swoim wewnętrznym smutku.
W pewnej chwili usłyszała niepokojący szelest i szmer dochodzący zza jej pleców, z odległości może kilku metrów; płochliwa - nie dziwota, po tym co przeszła - i nieufna uznała, że najprościej będzie zejść ze ścieżki, pola widzenia. Schowała się więc za jednym z szerokich drzew, przylegając do kory plecami; mogła usłyszeć swój oddech i bicie serca, a z ukrywaniem się miała tyle wspólnego co smok w składzie porcelany - niemal od razu, przypadkowo, nadepnęła na gałązkę, która pod jej ciężarem złamała się z nadzwyczaj głośnym szmerem, wplątując się stopą w krzaczek, czego jeszcze nie była świadoma.
Jego oczom ukazało się kilka mlecznobiałych sylwetek okrążających dwójkę mężczyzn, na oko ledwie po szkole. Byli obdrapani, z ziemią na twarzy oraz runem leśnym we włosach - wyglądali jak półtorej nieszczęścia. Louvel nie pamiętał swoich czynów - gdyby miał je później odtworzyć, to były to zamglone obrazy. Wiedział, że krzyknął, odwracając uwagę oprawców. Zastosował też kilka technik, spokojnie rozmawiając z napastnikami. Byli rozwścieczeni, ponieważ młokosy jawnie drwili z duchów oraz obrzucali ich kamieniami nieświadomi konsekwencji, które tym wywołają. Zadanie było trudne, lecz poltergeisty zdecydowały się zostawić czarodziei jeszcze przed świtem, co pozwoliło mężczyznom wrócić niepostrzeżenie do własnych domów. Pamiętał też bojaźliwe podziękowania oraz narastające zmęczenie, które nakazało mu powrót do Lyme Park.
Niestety był zbyt senny oraz za mocno wykończony, żeby skoncentrować się na teleportacji. Próbował wyjść z lasu - zaczął się brzask. Zmrużył posłusznie oczy przed padającą wiązką promieni słonecznych, dreptał niestrudzenie, aż znalazł się na bocznej dróżce. Odetchnął z ulgą wierząc, że dotrze nią do bardziej skomunikowanego miejsca i czym prędzej wróci do domu Błędnym Rycerzem; jednak los chciał inaczej.
Przed sobą dostrzegł kobiecą sylwetkę - miał nieodparte wrażenie, że ją znał - lecz zanim zdołał przypomnieć sobie jej personalia, zniknęła ona w lesie, z którego przed chwilą się wynurzył. Zatrzymał się w pół kroku zdezorientowany, po czym ruszył przed siebie ściskając w dłoni różdżkę. Zasłyszany zaraz trzask gałęzi powiedział mu, w którą stronę iść.
- Kto tu jest? - spytał zachrypniętym, twardym głosem, nie zdając sobie sprawy z bezsensu zadanego pytania. Był naprawdę zmęczony, nie myślał już racjonalnie - nieustannie walczył z narastającą sennością oraz ochotą położenia się na miękkiej ściółce i zamknięciem ciężkich powiek. Nie chciał mieć kolejnych problemów, dlatego chciał dowiedzieć się kogo przed chwilą widział i czy aby na pewno był bezpieczny. Rozglądał się intensywnie w poszukiwaniu zaginionej.
Milczała, jedynie raz z cichym jęknięciem i okropnym grymasem pełnym bólu, wywołanym zaciśnięciem się gałązki wokół zabliźnionej nogi, tracąc czujność; nie wiedziała już, w którym miejscu znajdował się ów napastnik, gdy zaś usłyszała jego głos, wydał jej się wyjątkowo znajomy. Zresztą, zadane przez niego pytanie skupiło uwagę lady Slughorn na dłużej – chyba nie sądził, że mu odpowie? Na jej usta cisnęła się w zasadzie bardzo głupia odpowiedź, niemalże tak samo bezsensowna jak wypowiedziane przez niego słowa; nie wstrzymując się, wymruczała bardzo cicho, pod nosem: z pewnością duchy, odczuwając niemiłe pieczenie na palcach, które nie wyglądały wcale lepiej od zabliźnionych ran na nogach. Zniszczyła skrzętnie owiniętą bandażem dłoń, w zamian za to wydostała się z pułapki, w którą sama wpadła; stała więc za drzewem, w pewnym momencie jednak kierowana kobiecą ciekawością, wyjęła różdżkę z odpowiednio przystosowanej kieszeni sukni, wyszła naprzeciw swojemu przeciwnikowi.
- Louvel? - dziwiąc się, opuściła magiczny patyk. Zmierzyła mężczyznę wzrokiem. - Nie wyglądasz najlepiej. Co ty tu w ogóle robisz? - zapominała o tym drobnym fakcie, jakim była praca mężczyzny. W jej odczuciu walka z duchami nie należała do poważnych zajęć, bynajmniej nigdy żaden duch nie próbował się jej naprzykrzać, by musiała szukać pomocy u kogoś takiego. Podkrążone oczy i opóźniona reakcja wskazywały na to, że nie spał dość długo.
- Chodź, usiądź, bo się przewrócisz - wyglądał na osobę ledwo trzymającą się na nogach, a ona jako - częściowo - uzdrowicielka musiała się nim zaopiekować. Tego przecież jej uczono. Ruchem obandażowanej dłoni wskazała na pobliski kamień, zaś na koniec posłała mu spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. - Długo krążysz po tym lesie? - nie sądziła, by lord Rowle był na tyle niepoważny i nieobyty w okolicznych terenach, by tak po prostu się zgubić; nie rozumiała tylko powodu, dla którego w ogóle tu był, skoro był tak osłabiony.
- Tak, to ja - przytaknął sennie, zaraz zresztą zasłaniając wolną dłonią usta przy ziewnięciu. Potrząsnął głową domagając się od umysłu trzeźwości na tyle, żeby stanowić w miarę godnego towarzysza dla lady Slughorn. - Cieszę się, że cię widzę Estelle - rzucił po krótkiej pauzie zerkając na boki. Przyroda delikatnie szumiała pod wpływem niewielkiego wiatru, a słońce pięknie malowało podniebne pejzaże przepełnione żywymi, ciepłymi kolorami. Panował lekki chłód, będący w gruncie rzeczy całkiem orzeźwiający.
- Wracam ze zlecenia, przepędzałem poltergeisty - odpowiedział zdawkowo, nie chcąc się teraz zastanawiać nad przebiegiem minionego spotkania. Dopiero na jej słowa obrócił głowę dostrzegając urwany materiał marynarki, przez które widać było kilka podłużnych stróżek krwi spowodowanych zadrapaniem. Wzruszył ramionami - przecież nie bolało. Drobnostka.
W tym stanie nie kontrolował swoich odruchów - przewrócił oczami, mimo, że nie wypadało, lecz posłusznie oddalił się na pobliski kamień. Czuł się niekomfortowo siedząc kiedy kobieta obok stała - wiercił się zatem niespokojnie, rozsądkiem walcząc z potrzebą wstania. - Tylko całą noc. Musiałem sam znaleźć zaatakowanych - wyjaśnił ogólnikowo, po czym zawiesił wzrok na Estelle na dłużej. Potarł dłonią zarośniętą brodę, a na czole pojawiła się długa bruzda.
- Za to ty chyba też masz za sobą jakąś walkę. Przed sobą zaś strapienie - mógłbym ci jakoś pomóc? - spytał konkretnie, martwiąc się, chociaż nie było tego widać. Jeszcze jakiś czas temu byli rodziną, a o takich rzeczach się nie zapomina. I nie bagatelizuje.
- Nie wierć się - dostrzegła przewrócenie oczami i zmieszanie wymalowane na jego twarzy, ale nie sądziła, by będąc w takim stanie znalazł siłę na zwracanie uwagi na jej stanowczość i dominację, niegodną tak kruchej kobiety, w dodatku lady. - Pokaż mi tę rękę - nie tolerując sprzeciwu ujęła rękę mężczyzny, zmuszając go do ściągnięcia potarganego rękawa, a potem oglądnęła na spokojnie zadrapanie. - Wyjątkowo nieagresywne były te poltergeisty, skoro zrobiły ci tylko tyle. Co z zaatakowanymi? Nie trzeba im pomóc? - w o dziwo całkiem zgrabnym ruchu i prostym zaklęciem uleczyła ranę, zaś następnie kolejnym zaklęciem zszyła roztargany materiał. Potem usiadła obok Louvela, oddychając głęboko; poczuła się wyjątkowo zmęczona, nic zresztą dziwnego: jej choroba ponownie wkraczała w fazę zaostrzenia, co dało się zauważyć po wyglądzie i fakcie, że nie była w stanie długo stać.
- Zostałyśmy zaatakowane wraz z Evelyn w salonie piękności. Ktoś podrzucił czarnomagiczną paczkę, zamykając nas w środku wyjątkowo silnym zaklęciem. Gdyby nie resztka siły, to na koniec zasypałby nas żywcem grad - oglądnęła zabandażowane dłonie, które zaledwie kilka sekund później skryła w kieszeniach płaszcza. Wstydziła się ich i tego, jak poranione miała teraz zarówno ręce, jak i nogi, a fakt, że musiała smarować je paskudną, zieloną maścią przez kolejny miesiąc był przytłaczający. - Nie wiem kto, nie wiem czemu, zapewne się tego nie dowiem. Ojciec nie chce zadręczać nas tą sprawą, w końcu dopiero wyszłyśmy ze szpitala... - była przygotowana na pytania w rodzaju "dlaczego więc nie jesteś w domu?", dlatego już zawczasu wymyśliła na nie odpowiedź. W zasadzie, nie musiała wymyślać, wystarczyło, że lord Rowle znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie potrafiła długo usiedzieć w zamknięciu.
- Nie powinnaś się tak odzywać do lorda, lady Slughorn - pouczył ją, lecz w jego surowym głosie wyraźnie przebijała się nuta pewnego rodzaju sympatii, wręcz cień wesołości, który zniknął wkrótce z krtani zatrzymując się na twarzy. Pomimo wyraźnych oznak zmęczenia sploty tkanek nosiły w sobie swoiste rozbawienie, nieprzystojące ani jemu, ani im w ogóle - co skrzętnie zresztą ignorował, pozwalając swojemu ciału na drobne odstępstwa od reguły. Byli z samego rana w dzikiej głuszy, nikt ich nie widział ani nie słyszał, mogli… mogli zrobić naprawdę wiele, nawet jeśli ich organizmy odmawiały im posłuszeństwa.
Mimo nakreślonego sprzeciwu, faktycznie przestał się wiercić oraz wyciągnął rękę do pokazania. Uważnie obserwował każdy gest Estelle, będąc zwyczajnie ciekawym co zrobi oraz jak to wpłynie na niego samego. Słysząc pytanie nie mógł się powstrzymać przed głośnym prychnięciem z jawną dezaprobatą, skwitowaną zresztą niespokojnym machnięciem głową.
- Nie wiem. Pozbyłem się poltergeistów, ci smarkacze mnie nie interesują. Uciekali aż się za nimi kurzyło, pewnie już siedzą w domu wypłakując się matce w suknię - żachnął się nie kryjąc kpiny oraz zniesmaczenia. Nie był ich niańką, nie zamierzał odstawiać bohatersko do domu za to, że postanowili podokuczać leśnym zjawom. Miał obowiązek przegonić zagrożenie - uczynił to. Nic więcej go nie interesowało, nie posiadał szacunku do osób nie posiadających szacunku do przodków.
Zaraz jednak bardziej zainteresował się opowieścią Slughornówny niż własną złością, która była dlań mocno męcząca. Niestety i tak gniew na nowo nim wezbrał - kto śmiał zaatakować kobiety, w dodatku arystokratki, w takim miejscu? Nie mógł - i nie chciał - tego pojąć. Zmarszczył brwi, wcale nie zadając pytania, które chodziło Estelle po głowie - jemu zresztą też, lecz oburzenie górowało nad racjonalną potrzebą wygłoszenia moralizatorskiego kazania.
- Chcesz, żebym go dla ciebie dorwał? - spytał w końcu dość miękko jak na jego typowy głos, wpatrywał się w nią nawet dłuższą chwilę, na nowo zapełniając wyraz twarzy szczątkiem uśmiechu - prawdopodobnie mając drugie, być może dwuznaczne dno, które pozostało poza zasięgiem odpowiedniego kształtu przez sporą dawkę zmęczenia.
- Lordzie Rowle, w moim zawodzie nie ma czasu ani miejsca na konwenanse, nie byłoby ci do śmiechu, gdyby rana okazała się głębsza i zakażona. - Odpierając spokojnie jego uwagę, zastanowiła się na ile mówił poważnie, a na ile tylko po to, żeby przypomnieć jej po której stronie powinna znajdować się stanowczość. - Zresztą, nie powiedziałam nic złego. - Uśmiechnąwszy się lekko, zerknęła nań, kiedy usiadła już obok, próbując wmanewrować go w dyskusję - nie chciała, by zasnął na siedząco.
- Och, litości, Louvelu! Pewnie się założyli i chcieli sprawdzić co się stanie, kiedy zdenerwują poltergeista. Już zapomniałeś jak to było za młodu? Młodość rządzi się swoimi prawami i wszystko można tłumaczyć młodzieńczą głupotą. Ważne, że nic nikomu się nie stało, to dopiero byłby skandal. - Zdziwiła się jego słowami, chociaż doskonale rozumiała, że problemem nie była interwencja sama w sobie, a przemawiające pierwszoplanowo zmęczenie i irytacja. Zwróciła też uwagę na wspomnianą przez siebie kwestię młodości oraz odgórne przyzwolenie do robienia głupot w tym okresie - nie byłaby sobą, gdyby odpuściła sobie podchwytliwe pytanie:
- Nie mów, że byłeś poważny całe życie i nie masz niczego na sumieniu? - Każdy lord miał, nie wspominając o damach; te przeważnie udawały czyste i grzeczne, jeśli jednak faktycznie niczego nie ukrywały mogła im jedynie współczuć. Cóż to za życie bez ani jednego młodzieńczego wyskoku? Gorzej wyglądała sytuacja, kiedy owa lady robiła głupoty będąc mężatką i matką, wtedy nie było żadnego racjonalnego usprawiedliwienia dla takiego zachowania.
- To doprawdy miłe z twojej strony. Niestety wątpię, że ci się to uda - nie widziałyśmy tej osoby, a wszyscy możliwi świadkowie nabierają wody w usta. - Wzruszyła wątłymi ramionami, zwracając ponownie wzrok na swojego towarzysza. W przebijających się przez gałęzie promieniach słonecznych wyglądał znacznie lepiej, żywiej. - Poza tym chyba nie chcę, żeby ktokolwiek się w to angażował. Nie potrzebujesz problemów, swoich masz wystarczająco dużo. - Oczywiście była ciekawa kto postanowił zrobić im tak paskudny żart i co stało za tą sytuacją, jedna nie mogła pozwolić sobie na mieszanie do tego osób postronnych - mimo wszystko to była jej sprawa, którą odpowiednio zajął się ojciec. Nie wątpiła w jego znajomości i władzę, z dnia na dzień jednak odnosiła wrażenie, że i on nie będzie w stanie rozwikłać tej zagadki.
- Nie okazała się - zauważył, trochę nonszalancko wzruszając ramionami. - Obejrzałem ją, nie stwierdziłem zagrożenia - dodał pewien siebie co najmniej, jak gdyby jedną połowę życia poświęcił magii leczniczej, a drugą połowę męczył się z pacjentami w szpitalu niczym pełnoprawny uzdrowiciel. Droczył się czy mówił całkowicie poważnie? Czoło miał gniewnie zmarszczone, spojrzenie surowe, a głos szorstki. Przynajmniej przez krótką chwilę, której zmęczone mięśnie nie potrafiły utrzymać w ryzach na dłużej niż kilkanaście, w porywach kilkadziesiąt sekund. Przejechał dłonią po rozmierzwionej fryzurze uważnie lustrując Slughornównę oraz słuchając jej wywodów. Faktycznie - na krótki czas zanurzył się myślami w odmęty wspomnień kiedy był jeszcze ledwie kształcącym się młodzieńcem. Wydawało mu się, że od tego czasu minęły naprawdę długie, nużące lata - z drugiej strony pozostał przekonany o swojej własnej, świetnej formie, której nic nie potrafiło zedrzeć - nawet upływający nieubłaganie czas. Ponownie pozwolił sobie na nieeleganckie wywrócenie oczami, czego nie zwykł robić - nie w tak znakomitym towarzystwie - lecz na co nie miał jednocześnie wpływu. Prychnął pod nosem niczym obrażony ogier, nie wiedząc jak wyjść z tej sprytnej pułapki. Kiedy przytaknie - wyjdzie na stetryczałego, starego piernika, jeśli zaprzeczy - okaże się, że jest hipokrytą. Wybór był niesamowicie trudny.
- Nadal jestem młody - odparł niby urażony. - I zawsze odnoszę się z szacunkiem do starszych - dopowiedział z przekąsem kręcąc głową. Czuł, że nie udało mu się wyjść z tego starcia z twarzą, lecz nie miał siły na dalszą walkę. Poddał się. Wyjątkowo. - Ktoś w tym towarzystwie ma więcej na sumieniu - powiedział lekkim tonem, a jedna z brwi powędrowała do góry. Nawet zagwizdał cicho, udając, że to nie on wywleka zakopane sprawy na wierzch - on i aluzja? Nigdy w życiu.
- Nie mam problemów - uciął krótko. Poza brakiem żony oraz męskiego potomka - co bardziej przeszkadzało rodzinie niż jemu samemu - nie odnotowywał żadnych życiowych przeszkód. Może najwyżej spadek znaczenia jego rodu, chociaż to akurat mógł sobie ubzdurać. - Poza tym… nie ma rzeczy niemożliwych - sprostował stanowczo. Zaraz niestety zaczął odczuwać zmęczenie; ziewnął zatem dyskretnie. - Chodźmy spać - zażądał. I w mgnieniu oka odchylił się do tyłu, na ściółkę leśną, ręką pociągając za sobą Estelle - na szczęście na siebie, przyjmując twardość uderzenia na swoje biedne, stare plecy. Tak, zachowywał się niepoważnie.
Zaskoczył ją; nie zdążyła zareagować, kiedy poczuła jak niebezpiecznie przechyla się do tyłu, spadając plecami prosto na Louvela - a właściwie w połowie na niego, w połowie na na szczęście miękką ściółkę i jego rękę.
- W środku lasu? Jako jedzenie dla tutejszych zwierząt? Zaczynasz majaczyć. - Odezwała się wreszcie po dłuższej chwili milczenia i fali szoku, jaki przeżyła przez nadzwyczaj dziwny zwrot akcji. Chociaż rozsądek walczył z tą mniej poważną stroną, krótka drzemka wydawała jej się całkiem dobrym pomysłem, szczególnie o tak wczesnej porze, gdy fauna z florą dopiero powoli budziły się do życia. W końcu praktykowała tego typu rozrywki, co prawda u siebie w ogrodzie niźli w lesie, i była zmęczona po kolejnej niezbyt dobrze przespanej nocy.
- Nie sądzisz, że to nierozważne? Przecież szlachta nie robi takich rzeczy, w takim wieku, w takim miejscu, jak to. - Unosząc się ostrożnie, zgarnęła z twarzy wytargane z idealnie dotychczas ułożonego koka włosy, a potem ostrożnie wysunęła rękę Louvela spod swoich pleców. Kiedy znalazła się w pozycji siedzącej, spojrzała nań z ogromnym zmieszaniem. Miała nadzieję, że resztkami sił zrozumie, iż nie mówiła do końca poważnie; w końcu miała wiele na sumieniu, a drzemka pod chmurką plasowała się poza rankingiem wybryków młodości, szczególnie tych sprzed paru dni, gdy zapomniała o obowiązujących konwenansach. - Może faktycznie się zdrzemnij, wyglądasz jak ostatnie nieszczęście, a ja cię tutaj nie zostawię samego. Nie chcę mieć na swoim sumieniu lorda, zresztą i tak już za dużo tam dźwigam. - Powaga ustąpiła miejsca rozweselonemu uśmiechowi, po którym przesunęła się pod drzewo, spierając się o nie plecami. Rozprostowała nogi, ujmując w dłonie kilka źdźbeł świeżo wyrośniętej trawy. Nie była pewna, w której chwili zrobiła się równie senna, co on; zachęcona lekkimi podmuchami wiatru i świergotem ptaków przymknęła powieki.
- Wręcz przeciwnie - odparł nonszalancko. - Będę się nawet domagał ochoczej pomocy, wszystko po to, żeby znów uzmysłowić ci moją rację - dodał stanowczo, unosząc głowę oraz patrząc dumnie w ciemne oczy. Tym razem naprawdę trudno było domyślić się o co mu naprawdę chodziło, ponieważ sam zatracił zdolność do trzeźwego podejmowania decyzji wpływających na jego zachowanie. Przestał się tym przejmować już dawno temu, kiedy usamodzielnił się wyprowadzając z Beeston. Rzadko poddawał swoje działania pod analizę w obawie o ich słuszność - nie zaprzątał sobie tym głowy uznając inne sprawy za ważniejsze.
Później wszystko potoczyło się lawinowo - pomysł, szybka reakcja skutkująca wywinięciem się do tyłu wraz z Estelle. Marzył o drzemce, chwilowym zamknięciu powiek, nic groźnego. Skoro znalazł już kompana - czy raczej kompankę - przez którego nie musiał się przejmować nieodpowiednim zachowaniem nieprzystojącym ich warstwie społecznej, wdrożył impuls w życie.
- Jestem nieapetyczny, a ciebie się ochroni - mruknął już bez większego zainteresowania. Ułożył wygodniej głowę na leśnej ściółce zamierzając spełnić własne widzimisię. - To dobrze, nie będą się tutaj kręcić - stwierdził z patetyczną ulgą wydobywając z płuc westchnienie pełne ulgi. Skoro szlachta nie robi takich rzeczy - nie znajdą ich tutaj, proste. Zamknął już definitywnie oczy, poruszył jeszcze ostatni raz głową, wymruczał niespokojne głoski, na koniec w kilka sekund zapadając w mocny sen. Nie wiedząc nawet, że oparta o drzewo dama sama ucięła sobie drzemkę osuwając się wprost na niego. Zorientował się w tym dopiero po paru godzinach kiedy to otworzył oczy. Miał wrażenie, że coś go polizało w czoło - może to był deszcz? Uchylił powieki intensywnie mrugając - starał się rozeznać w sytuacji.