Dom i ogród
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Dom i ogród
Domostwo krewnych Baudelaire'ów mieści się na urokliwych przedmieściach Londynu. Nie jest co prawda tak duże jak właściwa rezydencja rodziny Solange, ale po tylu latach dziewczyna zdążyła przyzwyczaić się do rustykalnych angielskich wnętrz.
Dom otoczony jest ogrodem, w którym zawsze znajduje się pełno bujnej roślinności sprawiającej wrażenie baśniowego miejsca.
Dom otoczony jest ogrodem, w którym zawsze znajduje się pełno bujnej roślinności sprawiającej wrażenie baśniowego miejsca.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
|29 kwietnia
Niemalże cały przedwczorajszy dzień spędziła na wyszywaniu pięknej, bladoróżowej sukni z muślinu, którą miała przeznaczyć "na specjalne okazje", przez wzgląd na delikatny i zarazem drogi materiał. Sama suknia była dość prosta, normalna - nie licząc nielicznych ozdób i kontrafałdy na dolnej części, zaczynającej się tuż pod talią - można nawet powiedzieć "codzienna", jednak szkoda jej było odwiesić ją na wieszak i czekać na ów okazję, jak na zbawienie. Postanowiła więc, że w dniu dzisiejszym sprawdzi wytrzymałość materiału i przede wszystkim - poczuje się piękna. Bo jej wygląd zależał w dużej mierze od humoru: gdy nie miała ochoty na oślepianie ludzi swoim blaskiem, zakładała ciemne barwy, czasami jednak chciała wyglądać idealnie dla samej siebie, w zwykłej, narcystycznej potrzebie.
Sezon ślubów i różnego rodzaju spotkań na wyższym szczeblu powoli rozpoczynał się na dobre, w związku z czym nie miała za bardzo możliwości, by kolejny dzień przeznaczyć na własne widzimisię, ale dziś niespecjalnie była w nastroju do pracy, odczuwając skutki wczorajszego szycia marynarki i przedwczorajszego sukni w całości rękoma - ślady po ukłuciach piekły przy każdym najmniejszym dotyku. Postanowiła więc odpocząć i zaczerpnąć odrobiny świeżego powietrza, które bardzo ceniła sobie w swoim miejscu zamieszkania. Rozsiadając się wygodnie wśród miękkich poduszek w fotelu na altanie, podciągnęła nogi pod siebie zakrywając je kocem, by wreszcie powrócić do lektury, o której zapomniała. W ostatnim czasie nie miała chwili dla siebie, tym bardziej na sprawianie sobie przyjemności poprzez czytanie, dlatego ceniła sobie tę chwilę wolności. Rozwijanie się w pracy było jednym, zaś rozwijanie zainteresowań i intelektu drugim, równie ważnym aspektem życia. Nie wspominając o odpoczynku i wysypianiu się - zaledwie kilka stron dalej zasnęła płytkim snem, nie próbując nawet walczyć ze swoim organizmem.
Niemalże cały przedwczorajszy dzień spędziła na wyszywaniu pięknej, bladoróżowej sukni z muślinu, którą miała przeznaczyć "na specjalne okazje", przez wzgląd na delikatny i zarazem drogi materiał. Sama suknia była dość prosta, normalna - nie licząc nielicznych ozdób i kontrafałdy na dolnej części, zaczynającej się tuż pod talią - można nawet powiedzieć "codzienna", jednak szkoda jej było odwiesić ją na wieszak i czekać na ów okazję, jak na zbawienie. Postanowiła więc, że w dniu dzisiejszym sprawdzi wytrzymałość materiału i przede wszystkim - poczuje się piękna. Bo jej wygląd zależał w dużej mierze od humoru: gdy nie miała ochoty na oślepianie ludzi swoim blaskiem, zakładała ciemne barwy, czasami jednak chciała wyglądać idealnie dla samej siebie, w zwykłej, narcystycznej potrzebie.
Sezon ślubów i różnego rodzaju spotkań na wyższym szczeblu powoli rozpoczynał się na dobre, w związku z czym nie miała za bardzo możliwości, by kolejny dzień przeznaczyć na własne widzimisię, ale dziś niespecjalnie była w nastroju do pracy, odczuwając skutki wczorajszego szycia marynarki i przedwczorajszego sukni w całości rękoma - ślady po ukłuciach piekły przy każdym najmniejszym dotyku. Postanowiła więc odpocząć i zaczerpnąć odrobiny świeżego powietrza, które bardzo ceniła sobie w swoim miejscu zamieszkania. Rozsiadając się wygodnie wśród miękkich poduszek w fotelu na altanie, podciągnęła nogi pod siebie zakrywając je kocem, by wreszcie powrócić do lektury, o której zapomniała. W ostatnim czasie nie miała chwili dla siebie, tym bardziej na sprawianie sobie przyjemności poprzez czytanie, dlatego ceniła sobie tę chwilę wolności. Rozwijanie się w pracy było jednym, zaś rozwijanie zainteresowań i intelektu drugim, równie ważnym aspektem życia. Nie wspominając o odpoczynku i wysypianiu się - zaledwie kilka stron dalej zasnęła płytkim snem, nie próbując nawet walczyć ze swoim organizmem.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdyby miał wymienić dwa aspekty, które najbardziej wykańczały go od środka to zdecydowanie skłoniłby się ku braku odpowiedniej dawki ognistej w krwioobiegu i przereklamowanej, wyrafinowanej oraz nie biorącej jeńców- wdzięczności. Miał dług u pewnej jasnowłosej piękności i mimo wielu prób szybkiej jego spłaty ta wydawała się nigdy nie wpadać w kłopoty oraz nie mieć żadnych zachcianek materialnych, co doprowadzało go do istnego szału. Wyciągnęła do niego rękę, pomogła gdy był zdany sam na siebie, a brak pewnych umiejętności uniemożliwiał uniknięcia wizyty u specjalisty zadającego niewygodne pytania. Było to dla niego inne, dziwne i wyjątkowo irytujące, albowiem rzadko na swej drodze spotykał ludzi, którzy wysuwali dłoń nie tylko po to, aby przy powitaniu odciąć tę należącą do towarzysza. Sam górował w ów grupie i nie widząc cierpienia, nie słysząc przedzierających się przez zdarte gardła próśb, uchodził w cień w chwili wymagającej bezinteresowności.
Etykieta była mu daleka. Znał podstawowe jej zasady, lecz kierował się nimi tylko wtedy, gdy nie było innego wyjścia, zatem nawet przez moment nie wahał się przekraczając progi domostwa Baudelaire'ów od strony ogrodu. Najczęściej spotykał Solene między bujnie rosnącymi kwiatostanami toteż chcąc uniknąć niewygodnych uprzejmości z jej wujostwem postanowił samodzielnie rozejrzeć się za dziewczyną. Przecisnąwszy się za ścianą wysoko rosnącego bluszczu dostrzegł postać w niewielkiej altance stanowiącej serce owego miejsca i nim zdążył cokolwiek powiedzieć zorientował się, że ta cieszyła się jedynie własnym snem. Kpiący uśmiech wpełznął na twarz szatyna, gdy w jego głowie ukazała się wizja o wiele szybszego sposobu pozbycia się niewygodnego długu; różdżka i czarna magia były bowiem lekarstwem na każde zło. Wsunął dłoń do kieszeni starając nie poddać się owej kuszącej opcji, a drugą chwycił książkę, jaką jeszcze niedawno czytała jego towarzyszka. -Zapach twój niczym najsłodszej róży, tańczyć mógłbym z tobą nawet podczas burzy.- Usiadłszy tuż obok niej skupił wzrok na zlewających się literach, których zacytowanie sprawiło mu całkiem dobry ubaw skwitowany złośliwym, krótkim śmiechem.
-Czas, żebym podrzucił Ci coś sensowniejszego z kanonu lektur obowiązkowych.- westchnął zamykając książkę, albowiem od samego patrzenia na tą paplaninę piekły go oczy.
Etykieta była mu daleka. Znał podstawowe jej zasady, lecz kierował się nimi tylko wtedy, gdy nie było innego wyjścia, zatem nawet przez moment nie wahał się przekraczając progi domostwa Baudelaire'ów od strony ogrodu. Najczęściej spotykał Solene między bujnie rosnącymi kwiatostanami toteż chcąc uniknąć niewygodnych uprzejmości z jej wujostwem postanowił samodzielnie rozejrzeć się za dziewczyną. Przecisnąwszy się za ścianą wysoko rosnącego bluszczu dostrzegł postać w niewielkiej altance stanowiącej serce owego miejsca i nim zdążył cokolwiek powiedzieć zorientował się, że ta cieszyła się jedynie własnym snem. Kpiący uśmiech wpełznął na twarz szatyna, gdy w jego głowie ukazała się wizja o wiele szybszego sposobu pozbycia się niewygodnego długu; różdżka i czarna magia były bowiem lekarstwem na każde zło. Wsunął dłoń do kieszeni starając nie poddać się owej kuszącej opcji, a drugą chwycił książkę, jaką jeszcze niedawno czytała jego towarzyszka. -Zapach twój niczym najsłodszej róży, tańczyć mógłbym z tobą nawet podczas burzy.- Usiadłszy tuż obok niej skupił wzrok na zlewających się literach, których zacytowanie sprawiło mu całkiem dobry ubaw skwitowany złośliwym, krótkim śmiechem.
-Czas, żebym podrzucił Ci coś sensowniejszego z kanonu lektur obowiązkowych.- westchnął zamykając książkę, albowiem od samego patrzenia na tą paplaninę piekły go oczy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Bezinteresowność. Piękne pojęcie, jedna z cnót ludzkich, jakże zapomnianych w pędzącym szaleńczo świecie, nad przyszłością którego zbierały się ciemne chmury. Czy ktokolwiek jeszcze pamiętał o - względnej - miłości do bliźniego i niesieniu mu pomocy bez własnego zysku? Ona bynajmniej do bezinteresownych nie należała. Odkąd pamiętała zawsze wykorzystywała ludzi na swoją korzyść, w całkiem banalnych kwestiach, i niespecjalnie się tym przejmowała. Nie była zbyt chętna do pomocy i zresztą, wyszłaby na hipokrytkę, gdyby mówiła inaczej. Potrafiła bez mrugnięcia okiem zrobić na złość siostrze bez powodu, potrafiła też zawieść rodziców na całej linii i dopiero po czasie, pewne wydarzenia w jej życiu zmieniły pogląd na niektóre kwestie, znacznie ochładzając jej zapał. I mimo tego, że dalej nie lubiła bezinteresownie pomagać, tak z Drew sytuacja wyglądała trochę inaczej - kiedy w Hogsmeade ktoś uratował jej życie, nie zdołała mu nawet podziękować, dlatego też tamtego dnia w przypływie impulsu, chwili, postanowiła pomóc komuś, kto tego wymagał. Lekkomyślność wzięła górę, kiedy zamiast uciekać, z wyjątkową lekkością i bez strachu podeszła do obcego mężczyzny, zmuszając się do użycia znienawidzonej magii leczniczej. Zrobiła to, chociaż nie była pewna, czy się uda, a on nie miał nic do stracenia.
Kiedy myślała o początku ich znajomości dziwiła się, że nie oponował, a tym bardziej, że później ich kontakt się nie urwał - nie rozumiała przyczyny takiego działania. Jeśli jednak powodem był niespłacony dług, Drew mógł być pewien, że pewnego dnia się odezwie. Nie zapominała takich rzeczy, swoje wyrachowanie skrywając głęboko pod maską nieskalanej niczym porcelanowej istoty. Obudziła się pod wpływem nagłego poruszenia się fotela i wyrwania z rąk książki, a to z kolei nie spodobało jej się; wystraszył ją, mając szczęście, że inkantacja zaklęcia utknęła w gardle, wraz z bezwiednie zawisającą w powietrzu dłonią tuż naprzeciwko jego twarzy. Nie podejrzewała, że ktokolwiek naruszy jej spokój we własnym ogrodzie, dlatego różdżkę zostawiła w pokoju.
- Czas, żebyś nauczył się nie budzić ludzi w taki sposób. - Wyprostowawszy się dumnie, poprawiła zmierzwione włosy i koc, który częściowo leżał na ziemi. - Pragnę pojąć istotę tak płytkiego uczucia, jakim jest miłość. Zresztą, tobie też by się to w końcu przydało, ta złośliwość kiedyś cię wykończy. - Miłość... doskonale znała istotę tego uczucia, dlatego teraz, gdyby mogła wybierać, wolałaby chyba oberwać cruciatusem, niż na nowo przechodzić przez wszystkie stadia nadziei, zawodu i rozczarowania. - Co cię sprowadza w moje skromne progi? - Spytała wreszcie, wlepiając jasnoniebieskie, co prawda zaspane, oczy w swojego rozmówcę.
Kiedy myślała o początku ich znajomości dziwiła się, że nie oponował, a tym bardziej, że później ich kontakt się nie urwał - nie rozumiała przyczyny takiego działania. Jeśli jednak powodem był niespłacony dług, Drew mógł być pewien, że pewnego dnia się odezwie. Nie zapominała takich rzeczy, swoje wyrachowanie skrywając głęboko pod maską nieskalanej niczym porcelanowej istoty. Obudziła się pod wpływem nagłego poruszenia się fotela i wyrwania z rąk książki, a to z kolei nie spodobało jej się; wystraszył ją, mając szczęście, że inkantacja zaklęcia utknęła w gardle, wraz z bezwiednie zawisającą w powietrzu dłonią tuż naprzeciwko jego twarzy. Nie podejrzewała, że ktokolwiek naruszy jej spokój we własnym ogrodzie, dlatego różdżkę zostawiła w pokoju.
- Czas, żebyś nauczył się nie budzić ludzi w taki sposób. - Wyprostowawszy się dumnie, poprawiła zmierzwione włosy i koc, który częściowo leżał na ziemi. - Pragnę pojąć istotę tak płytkiego uczucia, jakim jest miłość. Zresztą, tobie też by się to w końcu przydało, ta złośliwość kiedyś cię wykończy. - Miłość... doskonale znała istotę tego uczucia, dlatego teraz, gdyby mogła wybierać, wolałaby chyba oberwać cruciatusem, niż na nowo przechodzić przez wszystkie stadia nadziei, zawodu i rozczarowania. - Co cię sprowadza w moje skromne progi? - Spytała wreszcie, wlepiając jasnoniebieskie, co prawda zaspane, oczy w swojego rozmówcę.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pomoc najczęściej przychodziła wtem, gdy było już po wszystkim, bowiem ludzi rzadko było stać na bezinteresowność w jej niesieniu, a pragnąć zachować pozornie nieskazitelną twarz proponowano ją ze świadomością wcześniejszego rozwiązania problemu. Polityka szlachecka, pragnienie fantasmagorycznego szczytu w kwestii władzy, walka o majątek; na tym polu bitwy nie było miejsca na litość i szeroko definiowane zrozumienie, albowiem gdzie takowych szukać skoro nawet najbliżsi potrafili wbić sobie nóż w plecy? Macnair nie miał tego problemu; żył sam w swojej małej, wyimaginowanej rzeczywistości i choć – o ironio – twardo stąpał po ziemi to nie brał na poważnie wielu realnie groźnych aspektów. Obce było mu bogactwo i rodzinne więzi toteż wiążące się z nimi spiski, przysłowiowe wydrapywanie oczu było zupełną abstrakcją. Nie pojmował jak czarodzieje mogli marnować cenny czas na kłótnie, zapatrywanie się na przyjazne stosunki z innymi, bądź trywialne poszukiwanie współmałżonka, który miał stanowić jedynie wizytówkę, a nie odzwierciedlenie pewnych, zupełnie w jego oczach zbędnych, uczuć.
Pamiętał ten dzień nie dlatego, że wybawiła go od dłuższej rekonwalescencji, lecz przez wzgląd na wspomniany dług, jaki dość nieświadomie zaciągnął. Oczywiście mógł ulotnić się i zapomnieć o ów kwestii, jednak byłaby to dla niego zbyt duża ujma na honorze, a takowego nie lubił nadszarpywać. Miał swoje zasady i choć osoby postronne znajdowały się na samym końcu długiej listy, to zachowanie Solene nie pozostawiało złudzeń- musiał się odwdzięczyć.
Czy chciał ją wystraszyć? Zapewne nawet o tym nie pomyślał, albowiem rzadko zdarzało mu się analizować własne czyny pod względem odbioru ich przed drugiego człowieka. Zdanie, które o nim miano było mu zupełnie obojętne, zatem gdyby zirytował ją ów niezapowiedzianą wizytą nawet by się tym nie przejął. Mogła nim gardzić, a on i tak witałby ją z uśmiechem, kpiącym wygięciem warg zwiastującym falę czarnego humoru oraz totalnej ironii. Wbił w nią piwne spojrzenie, gdy momentalnie wybudziła się z letargu i witając krótkim uniesieniem kącika ust nie zamierzał przepraszać. -Faktycznie. Umknęło mi, iż twoja romantyczna dusza zapragnęła pobudki pocałunkiem zmieniającym ghulla w piękną księżniczkę.- westchnął unosząc dłonie, których palce splótł za głową rozsiadając się nieco wygodniej. -Przykro mi zatem, że z mojej winy nadal będziesz unikać luster i chować zęby.- westchnął przeciągle z pełną powagą na twarzy, choć nie udało mu się trwać w niej zbyt długo. Naigrywał się z niej już niejednokrotnie, więc nie powinna być nader zdziwiona ów postawą. -Znasz moje zdanie na ten temat.- rzucił odnośnie kwestii uczuciowej dość wymownie na nią spoglądając. Rozmawiali już kiedyś o swoich poglądach na pewne tematy. -Serce mi pękało z tęsknoty.- rzucił kpiąco, a następnie zamknął oczy wystawiając twarz w kierunku słońca, które mimo późnego popołudnia nadal leniwie otulało promieniami blade policzki mężczyzny.
Pamiętał ten dzień nie dlatego, że wybawiła go od dłuższej rekonwalescencji, lecz przez wzgląd na wspomniany dług, jaki dość nieświadomie zaciągnął. Oczywiście mógł ulotnić się i zapomnieć o ów kwestii, jednak byłaby to dla niego zbyt duża ujma na honorze, a takowego nie lubił nadszarpywać. Miał swoje zasady i choć osoby postronne znajdowały się na samym końcu długiej listy, to zachowanie Solene nie pozostawiało złudzeń- musiał się odwdzięczyć.
Czy chciał ją wystraszyć? Zapewne nawet o tym nie pomyślał, albowiem rzadko zdarzało mu się analizować własne czyny pod względem odbioru ich przed drugiego człowieka. Zdanie, które o nim miano było mu zupełnie obojętne, zatem gdyby zirytował ją ów niezapowiedzianą wizytą nawet by się tym nie przejął. Mogła nim gardzić, a on i tak witałby ją z uśmiechem, kpiącym wygięciem warg zwiastującym falę czarnego humoru oraz totalnej ironii. Wbił w nią piwne spojrzenie, gdy momentalnie wybudziła się z letargu i witając krótkim uniesieniem kącika ust nie zamierzał przepraszać. -Faktycznie. Umknęło mi, iż twoja romantyczna dusza zapragnęła pobudki pocałunkiem zmieniającym ghulla w piękną księżniczkę.- westchnął unosząc dłonie, których palce splótł za głową rozsiadając się nieco wygodniej. -Przykro mi zatem, że z mojej winy nadal będziesz unikać luster i chować zęby.- westchnął przeciągle z pełną powagą na twarzy, choć nie udało mu się trwać w niej zbyt długo. Naigrywał się z niej już niejednokrotnie, więc nie powinna być nader zdziwiona ów postawą. -Znasz moje zdanie na ten temat.- rzucił odnośnie kwestii uczuciowej dość wymownie na nią spoglądając. Rozmawiali już kiedyś o swoich poglądach na pewne tematy. -Serce mi pękało z tęsknoty.- rzucił kpiąco, a następnie zamknął oczy wystawiając twarz w kierunku słońca, które mimo późnego popołudnia nadal leniwie otulało promieniami blade policzki mężczyzny.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Drew z pewnością należał do grupy bardzo specyficznych osób, których jeszcze nie udało jej się rozpracować. Cechowała się dobrą spostrzegawczością i raczej nie oburzała się o byle co, dlatego jego uwagi zazwyczaj kwitowała pobłażliwym wygięciem ust w delikatnym uśmiechu i spojrzeniem wskazującym na to samo. Musiała jednak przyznać - sama przed sobą naturalnie, bo na pewno nie przed nim - że za pierwszym razem, kiedy był wobec niej złośliwy, zdziwiła się, wszak do tej pory raczej nie spotykała takich osób, tym bardziej odpierających jej złośliwości złośliwościami. W końcu musiała się jakoś bronić; nie należała do kobiet, które z pokorą przyjmą każdą niewybredną uwagę czy obelgę, nie pozwalając sobie na to. Nie miała zamiaru tolerować takiego zachowania, ot, ze zwykłego szacunku wobec własnej osoby i poniekąd też stawiania kobiety na piedestale, nie bardzo godząc się na umniejszanie roli płci żeńskiej.
Z uroczym towarzyszem sytuacja zresztą wciąż malowała się inaczej. Jego uwagi zahaczały się dla niej w granicach tolerancji i wciąż miała wrażenie, że nie do końca naprawdę tak uważał, zaś jego zachowanie było wyuczoną pozą. Ale kto w dzisiejszych czasach nie chował się pod różnego rodzaju maskami? Nie dość, że było to wygodne, to nikt nie mógł od razu odnaleźć słabości danej osoby - sama praktykowała podobną postawę, choć zachowywała przy tym umiar. Nie chciała na starość skończyć z rozdwojeniem jaźni i zastanawianiem się "co by było gdyby" otworzyła się przed kimś, kto na to zasłużył a ona po prostu stchórzyła.
- Cóż, każda potwora znajdzie swojego amatora, ale tobie - mój drogi - powoli czas się kończy. Nie jesteś pierwszej młodości, coraz brzydsze okazy ci zostają. Pomyśl nad tym, bo skończysz jako stary, zgryźliwy tetryk. - Pokusiła się nawet o wymowne poklepanie go po ramieniu, zaraz po tym poprawiła się w fotelu. Czytana książka nagle straciła na wartości, skoro ciekawszy okaz do dyskusji zajmował właśnie miejsce obok. - Wiesz w ogóle co to serce? - W końcu nazwał ją ghullem, chyba jako pierwszy mężczyzna w życiu. - Czuję się zaszczycona, że tak zajęty człowiek jak ty, postanowił złożyć mi wizytę. Co słychać w wielkim świecie? - Spytała wreszcie, zwracając spojrzenie na ogród.
Z uroczym towarzyszem sytuacja zresztą wciąż malowała się inaczej. Jego uwagi zahaczały się dla niej w granicach tolerancji i wciąż miała wrażenie, że nie do końca naprawdę tak uważał, zaś jego zachowanie było wyuczoną pozą. Ale kto w dzisiejszych czasach nie chował się pod różnego rodzaju maskami? Nie dość, że było to wygodne, to nikt nie mógł od razu odnaleźć słabości danej osoby - sama praktykowała podobną postawę, choć zachowywała przy tym umiar. Nie chciała na starość skończyć z rozdwojeniem jaźni i zastanawianiem się "co by było gdyby" otworzyła się przed kimś, kto na to zasłużył a ona po prostu stchórzyła.
- Cóż, każda potwora znajdzie swojego amatora, ale tobie - mój drogi - powoli czas się kończy. Nie jesteś pierwszej młodości, coraz brzydsze okazy ci zostają. Pomyśl nad tym, bo skończysz jako stary, zgryźliwy tetryk. - Pokusiła się nawet o wymowne poklepanie go po ramieniu, zaraz po tym poprawiła się w fotelu. Czytana książka nagle straciła na wartości, skoro ciekawszy okaz do dyskusji zajmował właśnie miejsce obok. - Wiesz w ogóle co to serce? - W końcu nazwał ją ghullem, chyba jako pierwszy mężczyzna w życiu. - Czuję się zaszczycona, że tak zajęty człowiek jak ty, postanowił złożyć mi wizytę. Co słychać w wielkim świecie? - Spytała wreszcie, zwracając spojrzenie na ogród.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wychowanie nigdy nie stanowiło jasnego światła w jego osobowości i choć mógłby opierać się o specyficzną rodzinę, co poniekąd na pewno miało wpływ, to nie tłumaczył się nimi w nadziei na swego rodzaju ułaskawienie w oczach rozmówcy. Stronił od opowieści z dzieciństwa, które jeszcze kilkanaście lat temu stanowiły jego achillesową piętę, choć na ten moment był wobec nich zupełnie obojętny. Gdyby ktoś wykazał się wyjątkową dociekliwością rzuciłby wzmiankę oblaną nutą ironii i obrócił wszystko w żart nie chcąc zagłębiać się w szczegóły. Kwestie jego pochodzenia, korzeni i historii stanowiły tak zamknięty i odległy w zakątkach umysłu aspekt, że nie chciał ponownie go otwierać uwalniając trapiące wspomnienia. Od zawsze był sam i ów samotność sprawiła, że nie wierzył w nic poza własnymi poglądami i poza… sobą samym.
Nie dał o jej zdanie. Mogła go mieć za zwykłego gbura i nieudacznika, który pragnął jedynie zakłócić jej spokój swoim kiepskim towarzystwem, ale on miał w tym wszystkim cel. Chciał wyrównać rachunki i zapomnieć o sytuacji, która godziła wprost w męski honor, jednakże dziewczyna zdawała się nie mieć wobec jego, jak i świadczonych przez niego usług większych planów. Wydawała się spełniona; bez zmartwień, problemów i trapiących jej myśli sytuacji, które należało szybko rozwiązać. Nie naciskał, bo uganianie się za przyziemnymi bolączkami wysoko urodzonych wykraczało poza jego aspiracje, ale to sprawiało, iż widywali się częściej, albowiem dług nadal pozostawał ciągnąc się za nim niczym woń rozlanej ognistej w pobliskim barze.
Zaśmiał się na jej słowa, bo choć było w nich mnóstwo prawdy, to on nie poszukiwał żony. Społeczny mus zaręczyn dorosłych kawalerów był dla niego bujdą i zwykłym marnowaniem czasu, podobnie jak dbanie o interesy damy jaką miałby wtedy na swoim utrzymaniu. Nie tego chciał, nie do tego dążył. -Mam to uznać jako ofertę matrymonialną?- uniósł brew, a jego wargi złożyły się w pełny politowania i kpiny uśmiech. Skierował dłoń w kierunku długich, mieniących się kolorem pszenicy włosów i chwyciwszy jeden z kosmyków owinął go wokół palca. -Skoro w rzędzie pozostają mi same potwory to chyba nie musisz czuć się zagrożona?- rzucił pewnym siebie tonem, bo choć wiedział, że balansowali na granicy żartu to nie mógł sobie odpuścić. Preferował gry słowne, lubił się domyślać.
Odsunął się momentalnie z teatralnym urażeniem, gdy bezczelne pytanie wręcz wbiło mu sztylet w plecy. -Wiem, gdzie się znajduje. To chyba wystarczy?- ściągnął brwi z wyraźnym niezadowoleniem, choć wcale go nie obraziła. Bawiły go wzmianki o sercu, które tak zaprzątały ludzkie myśli; przeszłość i przyszłość wszak społeczeństwo tak wieloma sprawami obarczało właśnie je. Dlaczego? Bo wierzyło w metaforyczne poglądy naćpanych świrów z piórami nad tomikiem poezji? -Smród, brud. Nic nowego Londyn sobą nie prezentuje.- widział, że pytała o Rosję, ale nie chciał o tym rozmawiać.
Nie dał o jej zdanie. Mogła go mieć za zwykłego gbura i nieudacznika, który pragnął jedynie zakłócić jej spokój swoim kiepskim towarzystwem, ale on miał w tym wszystkim cel. Chciał wyrównać rachunki i zapomnieć o sytuacji, która godziła wprost w męski honor, jednakże dziewczyna zdawała się nie mieć wobec jego, jak i świadczonych przez niego usług większych planów. Wydawała się spełniona; bez zmartwień, problemów i trapiących jej myśli sytuacji, które należało szybko rozwiązać. Nie naciskał, bo uganianie się za przyziemnymi bolączkami wysoko urodzonych wykraczało poza jego aspiracje, ale to sprawiało, iż widywali się częściej, albowiem dług nadal pozostawał ciągnąc się za nim niczym woń rozlanej ognistej w pobliskim barze.
Zaśmiał się na jej słowa, bo choć było w nich mnóstwo prawdy, to on nie poszukiwał żony. Społeczny mus zaręczyn dorosłych kawalerów był dla niego bujdą i zwykłym marnowaniem czasu, podobnie jak dbanie o interesy damy jaką miałby wtedy na swoim utrzymaniu. Nie tego chciał, nie do tego dążył. -Mam to uznać jako ofertę matrymonialną?- uniósł brew, a jego wargi złożyły się w pełny politowania i kpiny uśmiech. Skierował dłoń w kierunku długich, mieniących się kolorem pszenicy włosów i chwyciwszy jeden z kosmyków owinął go wokół palca. -Skoro w rzędzie pozostają mi same potwory to chyba nie musisz czuć się zagrożona?- rzucił pewnym siebie tonem, bo choć wiedział, że balansowali na granicy żartu to nie mógł sobie odpuścić. Preferował gry słowne, lubił się domyślać.
Odsunął się momentalnie z teatralnym urażeniem, gdy bezczelne pytanie wręcz wbiło mu sztylet w plecy. -Wiem, gdzie się znajduje. To chyba wystarczy?- ściągnął brwi z wyraźnym niezadowoleniem, choć wcale go nie obraziła. Bawiły go wzmianki o sercu, które tak zaprzątały ludzkie myśli; przeszłość i przyszłość wszak społeczeństwo tak wieloma sprawami obarczało właśnie je. Dlaczego? Bo wierzyło w metaforyczne poglądy naćpanych świrów z piórami nad tomikiem poezji? -Smród, brud. Nic nowego Londyn sobą nie prezentuje.- widział, że pytała o Rosję, ale nie chciał o tym rozmawiać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Gdy ujął pukiel jasnych włosów, głowa Solene odruchowo nachyliła się w jego kierunku, bynajmniej nie przez siłę z jaką to zrobił. Chociaż nie lubiła dotyku jakiegokolwiek od pewnego czasu, tak wciąż pozostawała tylko kobietą, którą niegdyś można było sprzedać za zabawę włosami i głaskanie opuszkami palców po bladej skórze.
- Nie szukam kawalera, przykro mi. - Wprawdzie kawalera nie szukała świadomie, tak jej uczucia wciąż w nie do końca zrozumiały dla niej sposób krążyły wokół jednej jedynej osoby. Oczekiwanie na wiadomość od Cassiusa było nie do zniesienia, pochłaniając w ostatnich dniach znaczną część cennego czasu. I skupienia, którego brak w jej pracy skutkował katastrofą i pomyleniem zamówień, rozmiaru czy materiału, a nawet przypadkowym ukłuciem klientki, gdy w irytującym rozmarzeniu układała w głowie kolejny list pod adresem lorda Notta. Przymknąwszy lekko powieki ocknęła się z krótkiego letargu, gdy Drew zabrał rękę. Posłała mu równie urażone spojrzenie, naciągając na odsłonięte nogi koc.
- Mam pewne wątpliwości, ale uznajmy, że ci wierzę. - I mimowolnie przesunęła wzrokiem po jego twarzy, wnet po klatce piersiowej, gdzie powinien znajdować się ten przeklęty narząd pompujący krew, utożsamiany niezrozumiale z uczuciem i miłością. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Doprawdy, ta oszczędność słów mnie zaskakuje. - Nie pytała w zasadzie o żadne konkretne miasto, chcąc zagaić rozmowę; równie dobrze mogli pomilczeć, bo i to w ich przypadku sprawdzało się dobrze.
- Swoją drogą, Drew, mam złe przeczucia. - Które mogły się potwierdzić, bądź pozostać niespełnionymi, błędnymi przeczuciami. Te jednak nie dawały jej od rana spokoju, choć nie umiała znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. Istniał cień szansy, że wreszcie Drew będzie mógł "spłacić dług", chociaż wcale nie musiał - nie oczekiwała tego od niego. - Wierzysz w przeczucia?
- Nie szukam kawalera, przykro mi. - Wprawdzie kawalera nie szukała świadomie, tak jej uczucia wciąż w nie do końca zrozumiały dla niej sposób krążyły wokół jednej jedynej osoby. Oczekiwanie na wiadomość od Cassiusa było nie do zniesienia, pochłaniając w ostatnich dniach znaczną część cennego czasu. I skupienia, którego brak w jej pracy skutkował katastrofą i pomyleniem zamówień, rozmiaru czy materiału, a nawet przypadkowym ukłuciem klientki, gdy w irytującym rozmarzeniu układała w głowie kolejny list pod adresem lorda Notta. Przymknąwszy lekko powieki ocknęła się z krótkiego letargu, gdy Drew zabrał rękę. Posłała mu równie urażone spojrzenie, naciągając na odsłonięte nogi koc.
- Mam pewne wątpliwości, ale uznajmy, że ci wierzę. - I mimowolnie przesunęła wzrokiem po jego twarzy, wnet po klatce piersiowej, gdzie powinien znajdować się ten przeklęty narząd pompujący krew, utożsamiany niezrozumiale z uczuciem i miłością. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Doprawdy, ta oszczędność słów mnie zaskakuje. - Nie pytała w zasadzie o żadne konkretne miasto, chcąc zagaić rozmowę; równie dobrze mogli pomilczeć, bo i to w ich przypadku sprawdzało się dobrze.
- Swoją drogą, Drew, mam złe przeczucia. - Które mogły się potwierdzić, bądź pozostać niespełnionymi, błędnymi przeczuciami. Te jednak nie dawały jej od rana spokoju, choć nie umiała znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. Istniał cień szansy, że wreszcie Drew będzie mógł "spłacić dług", chociaż wcale nie musiał - nie oczekiwała tego od niego. - Wierzysz w przeczucia?
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Skoro nie kawalerowie to zamężni są w zasięgu Twojego radaru? Intrygujące Panno Baudelaire.- spiorunował ją spojrzeniem licząc, że odbierze to zupełnie na poważnie, choć oczywiście jedynie żartował. Daleko mu było do oceny jej gustu, a tym bardziej wnikania w sercowe sprawy będące dla niego jedynie ludzką słabością jaką należało zwalczać, a nie pogłębiać. Bawiły go problemy owej natury, ale jeśli ktoś zapragnął zawracać sobie tym głowę i marnować czas ryzykując tym samym pewne potknięcia to nie zamierzał tego krytykować. Właściwie on naprawdę niewiele rzeczy negował, albowiem każdy był mu zupełnie obojętny. Miał własne problemy, zmartwienia i rozterki toteż klepanie po ramieniu w ramach bliżej nieokreślonego wsparcia było ostatnim, na co by się pisał. Kiepski był w pocieszaniu, więc nie drążył tematu tęsknoty widocznej w wielkich, jasnoniebieskich oczach.
-Wątpliwości skierowane wobec mnie?- uniósł wysoko brwi wyraźnie zaskoczony, choć błądzący uśmieszek zdradzał namiastkę prawdziwej natury. Oczywiście, że miała ich pełen wór – jak każdy zmuszony do obcowania w jego towarzystwie. Był nieobliczalny często reagując machinalnie na pewne sytuacje i choć po czasie docierało do niego, co tak naprawdę się wydarzyło to ufał sobie na tyle, iż nigdy nie miał wyrzutów. Do spraw podchodził na prostej zasadzie – tak miało się stać, tak po prostu miało być i skoro intuicja nie podpowiedziała mu inaczej to droga, którą podążył była w jego mniemaniu najrozsądniejsza. -Zależy o co pytasz. Kobiety te same, podobnie jak rozciągająca się wzdłuż centrum woń taniego alkoholu mieszanego ze zwietrzałym tytoniem.- wzruszył bezradnie ramionami nie wspominając o niezmiennym obliczu nokturnowskiej dziczy, bo przecież nie mogła mieć pojęcia, iż to właśnie tam mieszkał. Nigdy szczególnie tego nie ukrywał, ale wolał pewne informacje zachować dla siebie, bo wszem i wobec wiadomym było, że nastały dość niepewne czasy.
Spojrzał na nią, gdy jego uszu dosięgnął dość niepewny głos towarzyszki. Nie negował wiary w przeczucia, choć brak suchych faktów zawsze stanowił pewną niewiadomą. Ludzie wielbili wyolbrzymiać, zakrywać się wyobrażeniami nie mającymi żadnego przełożenia na rzeczywistość, ale nie był kimś to zwykł wszystkich uogólniać. -Z czym związane?- zastygł z widniejącą ciekawością na twarzy, bo wylewność mogła sprawić, iż wyrównają rachunki. -Zawsze wierzyłem sobie, zatem i takowe nie były dla mnie irracjonalne.
-Wątpliwości skierowane wobec mnie?- uniósł wysoko brwi wyraźnie zaskoczony, choć błądzący uśmieszek zdradzał namiastkę prawdziwej natury. Oczywiście, że miała ich pełen wór – jak każdy zmuszony do obcowania w jego towarzystwie. Był nieobliczalny często reagując machinalnie na pewne sytuacje i choć po czasie docierało do niego, co tak naprawdę się wydarzyło to ufał sobie na tyle, iż nigdy nie miał wyrzutów. Do spraw podchodził na prostej zasadzie – tak miało się stać, tak po prostu miało być i skoro intuicja nie podpowiedziała mu inaczej to droga, którą podążył była w jego mniemaniu najrozsądniejsza. -Zależy o co pytasz. Kobiety te same, podobnie jak rozciągająca się wzdłuż centrum woń taniego alkoholu mieszanego ze zwietrzałym tytoniem.- wzruszył bezradnie ramionami nie wspominając o niezmiennym obliczu nokturnowskiej dziczy, bo przecież nie mogła mieć pojęcia, iż to właśnie tam mieszkał. Nigdy szczególnie tego nie ukrywał, ale wolał pewne informacje zachować dla siebie, bo wszem i wobec wiadomym było, że nastały dość niepewne czasy.
Spojrzał na nią, gdy jego uszu dosięgnął dość niepewny głos towarzyszki. Nie negował wiary w przeczucia, choć brak suchych faktów zawsze stanowił pewną niewiadomą. Ludzie wielbili wyolbrzymiać, zakrywać się wyobrażeniami nie mającymi żadnego przełożenia na rzeczywistość, ale nie był kimś to zwykł wszystkich uogólniać. -Z czym związane?- zastygł z widniejącą ciekawością na twarzy, bo wylewność mogła sprawić, iż wyrównają rachunki. -Zawsze wierzyłem sobie, zatem i takowe nie były dla mnie irracjonalne.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Spojrzała nań lekko oburzona, kiedy zadał jej dość niewygodne i nietaktowne pytanie. Wiedziała jednak, że żartował, ale mimo wszystko gdyby ktokolwiek to usłyszał jej opinia wśród ludzi mogłaby drastycznie się zmienić. Świat żył plotkami, a plotki były zarazą, która roznosiła się szybciej, niż byli się w stanie zorientować. Tak też plotka o rzekomym interesowaniu się żonatym panem przysporzyłaby jej wielu przeciwników i nie sądziła, że jej zapewnienia by tu coś zmieniły.
Uśmiechnąwszy się wreszcie nader pobłażliwie, westchnęła, nie śpiesząc się z odpowiedzią. Mógł myśleć co chce, faktem było to, że brzydziła ją jakakolwiek zdrada. Nie podjęła jednak tego tematu uznawszy, że nie ma sensu wdawać się w bezsensowną dyskusję.
Lubiła z nim milczeć i nie przeszkadzała jej chwilowa bliskość, która między nimi była - w innym przypadku raczej już dawno jej twarz stałaby się paletą różnych odcieni czerwieni a dłonie parzyłyby do żywego. Wzruszyła wątłymi ramionami, wbijając wzrok przed siebie, gdy tylko zapytał czego miały dotyczyć wspomniane przez nią przeczucia i intuicja.
- Dotyczące mnie. - Czasami nie zwracała uwagi na nieprzyjemny głosik w głowie szepczący jej, że coś może być nie tak; czasami miała przez to sporo kłopotów, jak kilka lat temu w Hogsmeade. I nawet to niemiłe uczucie rozchodzące się wtedy przez krótką chwilę po jej ciele nie powstrzymało jej przed spotkaniem z tamtym chłopcem. Tym razem nie widziała żadnych realnych powodów, by czuć się w jakikolwiek sposób zagrożona. Być może ktoś miał pewność, że w jej żyłach płynie krew potomkini? Albo ktoś dowiedział się o niewinnych uczuciach do Cassiusa? Obie te kwestie były prawdopodobne, choć w głębi duszy je odrzucała, żyjąc póki co w błogiej nieświadomości, iż to właśnie lord Nott pozna częściowo jej sekret, w dodatku nie od niej a od obcej dziennikarki. - W każdym razie mam wrażenie, że będę potrzebować twojej pomocy. Nie wiem jeszcze jakiej, ale możesz być pewien, że dowiesz się od razu. - Powiedziała wreszcie, przenosząc nań spojrzenie. Dostrzegła ten błysk w jego oku i wiedziała, że z pewnością jej nie zwiedzie, gdy będzie go potrzebować ten jeden jedyny raz. - Mam jednak nadzieję, że potem nie rozpłyniesz się w powietrzu. - Dodała niepewnie, w zasadzie pytająco. Bo u kogo mogłaby zaciągnąć kolejny dług? Albo z kim mogłaby się posprzeczać lub powymieniać pewnymi spostrzeżeniami? Nie chciała zresztą, żeby znikał, a przynajmniej nie bez słowa.
Po chwili jednak podniosła się z miejsca, by wreszcie po krótkim pożegnaniu wrócić do domu.
zt
Uśmiechnąwszy się wreszcie nader pobłażliwie, westchnęła, nie śpiesząc się z odpowiedzią. Mógł myśleć co chce, faktem było to, że brzydziła ją jakakolwiek zdrada. Nie podjęła jednak tego tematu uznawszy, że nie ma sensu wdawać się w bezsensowną dyskusję.
Lubiła z nim milczeć i nie przeszkadzała jej chwilowa bliskość, która między nimi była - w innym przypadku raczej już dawno jej twarz stałaby się paletą różnych odcieni czerwieni a dłonie parzyłyby do żywego. Wzruszyła wątłymi ramionami, wbijając wzrok przed siebie, gdy tylko zapytał czego miały dotyczyć wspomniane przez nią przeczucia i intuicja.
- Dotyczące mnie. - Czasami nie zwracała uwagi na nieprzyjemny głosik w głowie szepczący jej, że coś może być nie tak; czasami miała przez to sporo kłopotów, jak kilka lat temu w Hogsmeade. I nawet to niemiłe uczucie rozchodzące się wtedy przez krótką chwilę po jej ciele nie powstrzymało jej przed spotkaniem z tamtym chłopcem. Tym razem nie widziała żadnych realnych powodów, by czuć się w jakikolwiek sposób zagrożona. Być może ktoś miał pewność, że w jej żyłach płynie krew potomkini? Albo ktoś dowiedział się o niewinnych uczuciach do Cassiusa? Obie te kwestie były prawdopodobne, choć w głębi duszy je odrzucała, żyjąc póki co w błogiej nieświadomości, iż to właśnie lord Nott pozna częściowo jej sekret, w dodatku nie od niej a od obcej dziennikarki. - W każdym razie mam wrażenie, że będę potrzebować twojej pomocy. Nie wiem jeszcze jakiej, ale możesz być pewien, że dowiesz się od razu. - Powiedziała wreszcie, przenosząc nań spojrzenie. Dostrzegła ten błysk w jego oku i wiedziała, że z pewnością jej nie zwiedzie, gdy będzie go potrzebować ten jeden jedyny raz. - Mam jednak nadzieję, że potem nie rozpłyniesz się w powietrzu. - Dodała niepewnie, w zasadzie pytająco. Bo u kogo mogłaby zaciągnąć kolejny dług? Albo z kim mogłaby się posprzeczać lub powymieniać pewnymi spostrzeżeniami? Nie chciała zresztą, żeby znikał, a przynajmniej nie bez słowa.
Po chwili jednak podniosła się z miejsca, by wreszcie po krótkim pożegnaniu wrócić do domu.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wyłapał oburzenie, ale nie zamierzał go komentować zdając sobie od samego początku sprawę, że takowe pojawi się na smukłej, dziewczęcej twarzy. Bezpośredniość dotykała ludzi szczególnie wtedy, gdy owiana była gorzką prawdą, a on nigdy nie miewał problemów z jej wypowiedzeniem, choć często powstrzymywała go zwykła, strategiczna rozgrywka – czasem, bowiem lepiej było coś przemilczeć i liczyć zyski, niżeli trwonić na prawo i lewo w nadziei, że wszystko rozejdzie się po kościach.
Wskazując na siebie wzbudziła jego ciekawość. Spodziewał się, że cała ta tajemnicza otoczka mogła dotyczyć jej osoby, jednak brak chęci przejścia do sedna nieco go niepokoił. Oczywiście nie chodziło tutaj o jej bezpieczeństwo, które względnie było mu obojętnie, jednakże poziom skomplikowania sprawy, w jaką zamierzała go uwikłać. Im głębiej trzeba było szperać, tym więcej czasu należało temu poświęcić, co nie napawało go zbyt dużym entuzjazmem. Nie lubił pomagać, brzydził się altruizmem, toteż marnowanie tygodni na rozwiązanie problemów drugiej osoby zupełnie nieodpłatnie było dla niego istną kulą u nogi. -Ciebie?- uniósł wyrazie brew nie kryjąc zainteresowania, a następnie oparł się wygodniej oczekując na historię, jaką przypuszczał, że planowała mu opowiedzieć. Kiedy jednak tak się nie stało pokręcił głową wzdychając, bo niewiadome irytowały go równie mocno, co mus współpracy. -W takim razie pozostaje mi oczekiwać w błogiej nieświadomości. Oby Twoje przeczucia okazały się mylne.- skwitował jej słowa zgodnie z prawdą, a następnie odwrócił wzrok przenosząc go na okoliczną, bujnie rosnącą roślinność. Nie była fanem zieleni, nie wywierały w nim zachwytu, jednak musiał na chwilę wyłączyć się, aby zebrać myśli.
Wygiął wargi w łuk, gdy zapragnęła zapewnienia, że nie zniknie zaraz po wyrównaniu rachunków – tego obiecać nie mógł, choć w zasadzie polubił jej towarzystwo, nie przeszkadzało mu. Nie zachowywała się jak reszta nadętych panienek z wyższych sfer, toteż przypadkowa kolejka wydawała się całkiem rozkosznym pomysłem na kolejne dni. -Czyżby to przyprawiało Cię o ból głowy i było powodem ów tajemniczości?- nie odpowiedziała odprowadzając go tylko półuśmiechem, na co on sam zareagował podobnie – znikając gdzieś pomiędzy wielkimi, zielonymi krzewami.
/zt
Wskazując na siebie wzbudziła jego ciekawość. Spodziewał się, że cała ta tajemnicza otoczka mogła dotyczyć jej osoby, jednak brak chęci przejścia do sedna nieco go niepokoił. Oczywiście nie chodziło tutaj o jej bezpieczeństwo, które względnie było mu obojętnie, jednakże poziom skomplikowania sprawy, w jaką zamierzała go uwikłać. Im głębiej trzeba było szperać, tym więcej czasu należało temu poświęcić, co nie napawało go zbyt dużym entuzjazmem. Nie lubił pomagać, brzydził się altruizmem, toteż marnowanie tygodni na rozwiązanie problemów drugiej osoby zupełnie nieodpłatnie było dla niego istną kulą u nogi. -Ciebie?- uniósł wyrazie brew nie kryjąc zainteresowania, a następnie oparł się wygodniej oczekując na historię, jaką przypuszczał, że planowała mu opowiedzieć. Kiedy jednak tak się nie stało pokręcił głową wzdychając, bo niewiadome irytowały go równie mocno, co mus współpracy. -W takim razie pozostaje mi oczekiwać w błogiej nieświadomości. Oby Twoje przeczucia okazały się mylne.- skwitował jej słowa zgodnie z prawdą, a następnie odwrócił wzrok przenosząc go na okoliczną, bujnie rosnącą roślinność. Nie była fanem zieleni, nie wywierały w nim zachwytu, jednak musiał na chwilę wyłączyć się, aby zebrać myśli.
Wygiął wargi w łuk, gdy zapragnęła zapewnienia, że nie zniknie zaraz po wyrównaniu rachunków – tego obiecać nie mógł, choć w zasadzie polubił jej towarzystwo, nie przeszkadzało mu. Nie zachowywała się jak reszta nadętych panienek z wyższych sfer, toteż przypadkowa kolejka wydawała się całkiem rozkosznym pomysłem na kolejne dni. -Czyżby to przyprawiało Cię o ból głowy i było powodem ów tajemniczości?- nie odpowiedziała odprowadzając go tylko półuśmiechem, na co on sam zareagował podobnie – znikając gdzieś pomiędzy wielkimi, zielonymi krzewami.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
|13-ty czerwca
Tego dnia zdołał się już porządnie napić w Dziurawym Kotle, a potem tylko „poprawiał” swój stan w wynajmowanym przez siebie od kilku dni pokoju. Znowu przeglądał korespondencje z lat, swój dziennik, notatki. Wspomnienia sprzed wielu lat odżywały i zatruwały mu umysł, ale były też te, które odpychały negatywne myśli. Wśród nich pojawiły się listy od panny Baudelaire, którą spotkał w Francji, gdzie przejeżdżał w 1948 r., zaczynając swoją długoletnią wyprawę, która skończyła się kilkanaście dni temu. Dziwnie było czytać to wszystko wiedząc, że przecież Solene mieszka w Londynie.
Czuł się dziwnie z tym, że przecież zapomniał o czarownicy w momencie, kiedy starał się ostatecznie pogodzić z tym, co wydarzyło się w 1945r. Jak mógł zapomnieć o kimś, z kim przecież przez osiem lat wymieniał się listami? Może nie robił tego często… ale też nie rzadko, właściwie dość regularnie. Szkoda by było, gdyby taka znajomość zwyczajnie się zmarnowała. Tym bardziej po tym, jak Solene w końcu się na niego otworzyła i też zaczęła o sobie opowiadać w listach, przynajmniej w tym ostatnim, który do niego dotarł.
Sam przecież wysłał jej przed kilkoma dniami list. Miał nadzieję, że otrzyma jakąkolwiek odpowiedź od panny Baudelaire. Czarownica jednak w ogóle mu nie odpisała. Nie wiedział czy była to wina jego sowy, ale ta przecież wróciła do niego cała, zdrowa i bez papierowego zawiniątka przy nóżce. Bato musiał więc dostarczyć wiadomość. Nie było żadnej innej opcji… chyba, że ktoś ją przechwycił? Ale na co komu byłoby przechwytywanie niewinnej korespondencji? Nie był nikim ważnym, właściwie obecnie był kimś wyjątkowo zapomnianym.
Długo myślał, jeszcze trochę popijał. W końcu nie wytrzymał. Zebrał się w sobie. Porządnie wyklepał się po twarzy. Nie chciał wyglądać na zupełnego alkoholika, którym się stał, a czego nie chciał przyznać przed samym sobą. Potem obmył twarz chłodną wodą. Chwycił kilka listów od panny Baudelaire, wcisnął je do wewnętrznej kieszeni swojego granatowego płaszcza, który miał zamiar założyć. Chciał wyglądać dość przystępnie. Nie mógł pokazać się byle jak osobie, którą poznał przecież tak dawno temu, a z którą wymienił tyle listów! Starał się więc ubrać jak najładniej, ale jego starania miały słaby efekt. W całym tym alkoholowym upojeniu zapomniał, że nie wystarczy założyć ładnych szarych spodni, skoro się ich nie wyprasuje. Ba, co z tego, że założy się też granatowy sweter, skoro i tak będzie spod niego wystawać wymięty błękitny materiał koszuli.
Od typowego „szlacheckiego” kloszarda odróżniał go tylko zapach drewna, który pozostał na jego ubraniu przez to, że zbyt dużo czasu spędzał przy ognisku w Dziurawym Kotle oraz to, że zabrał ze sobą drogocenny prezent dla Solene. Prezent ten był dla Anthony’ego bardzo wartościowy. Była to gjulovica, którą bardzo lubił. Bimber własnej roboty z róż, wykonany przez pewnego Bułgara. Wyrób przeźroczysty, o barwie ni to beżowej, ni delikatnie różowawej… coś pomiędzy, w ozdobnej butelce. Mając więc wszystko to, czego potrzebował, a przede wszystkim jedną z kopert z adresem, ubrał płaszcz, opatulił się szalikiem, założył futrzastą czapkę i rękawiczki… no i przytulił butelkę drogocennego alkoholu.
Tak wyruszył na poszukiwania domu przy Lavender Hill 100. Poszukiwania były męczące, wyziębiające i zajęły mu sporo czasu, ponieważ przed drzwiami, jak się domyślał, domu panny Baudelaire zjawił się późnym wieczorem. Część wystającej spod czapki grzywki wyraźnie została pokryta białym puchem, tak samo jak wierzch czapki, jego ramiona, czubki jego butów oraz ta część ramion, która była idealnym miejscem spoczynku dla śniegu. Musiał jednak przysiąść, że mroźne powietrze pomogło mu w delikatnym wytrzeźwieniu. Był na tyle świadomy, żeby zacząć podziwiać okolicę i skromny, jak dla niego domek. Niepewnie, w dodatku trochę chwiejnym krokiem, wspiął się po kilku stopniach prowadzących do drzwi wejściowych domu, który widział po raz pierwszy w swoim życiu.
Dopiero teraz poczuł niepewność. A co jeżeli nie powinien się tutaj zjawiać? Przecież był pijany i nie myślał racjonalnie! „Raz się żyje!” – zdawało się, że krzyczał mu w głowie dziadek. „Zastanów się!” – krzyczała mu z drugiej strony matka. „Pijak z ciebie, a nie jakiś lord” – kwitował w wyobraźni to wszystko jakiś Serb. „Zimno mi, napiłbym się czegoś na rozgrzanie”, myślał Anthony. Ta ostatnia myśl zmotywowała go do tego, żeby w końcu chwycić za kołatkę i zapukać kilka razy. Trząsł się z zimna, na twarzy był czerwony. „Błagam Solene, mieszkaj tutaj i otwórz mi”, prosił zdrowy rozsądek.
Tego dnia zdołał się już porządnie napić w Dziurawym Kotle, a potem tylko „poprawiał” swój stan w wynajmowanym przez siebie od kilku dni pokoju. Znowu przeglądał korespondencje z lat, swój dziennik, notatki. Wspomnienia sprzed wielu lat odżywały i zatruwały mu umysł, ale były też te, które odpychały negatywne myśli. Wśród nich pojawiły się listy od panny Baudelaire, którą spotkał w Francji, gdzie przejeżdżał w 1948 r., zaczynając swoją długoletnią wyprawę, która skończyła się kilkanaście dni temu. Dziwnie było czytać to wszystko wiedząc, że przecież Solene mieszka w Londynie.
Czuł się dziwnie z tym, że przecież zapomniał o czarownicy w momencie, kiedy starał się ostatecznie pogodzić z tym, co wydarzyło się w 1945r. Jak mógł zapomnieć o kimś, z kim przecież przez osiem lat wymieniał się listami? Może nie robił tego często… ale też nie rzadko, właściwie dość regularnie. Szkoda by było, gdyby taka znajomość zwyczajnie się zmarnowała. Tym bardziej po tym, jak Solene w końcu się na niego otworzyła i też zaczęła o sobie opowiadać w listach, przynajmniej w tym ostatnim, który do niego dotarł.
Sam przecież wysłał jej przed kilkoma dniami list. Miał nadzieję, że otrzyma jakąkolwiek odpowiedź od panny Baudelaire. Czarownica jednak w ogóle mu nie odpisała. Nie wiedział czy była to wina jego sowy, ale ta przecież wróciła do niego cała, zdrowa i bez papierowego zawiniątka przy nóżce. Bato musiał więc dostarczyć wiadomość. Nie było żadnej innej opcji… chyba, że ktoś ją przechwycił? Ale na co komu byłoby przechwytywanie niewinnej korespondencji? Nie był nikim ważnym, właściwie obecnie był kimś wyjątkowo zapomnianym.
Długo myślał, jeszcze trochę popijał. W końcu nie wytrzymał. Zebrał się w sobie. Porządnie wyklepał się po twarzy. Nie chciał wyglądać na zupełnego alkoholika, którym się stał, a czego nie chciał przyznać przed samym sobą. Potem obmył twarz chłodną wodą. Chwycił kilka listów od panny Baudelaire, wcisnął je do wewnętrznej kieszeni swojego granatowego płaszcza, który miał zamiar założyć. Chciał wyglądać dość przystępnie. Nie mógł pokazać się byle jak osobie, którą poznał przecież tak dawno temu, a z którą wymienił tyle listów! Starał się więc ubrać jak najładniej, ale jego starania miały słaby efekt. W całym tym alkoholowym upojeniu zapomniał, że nie wystarczy założyć ładnych szarych spodni, skoro się ich nie wyprasuje. Ba, co z tego, że założy się też granatowy sweter, skoro i tak będzie spod niego wystawać wymięty błękitny materiał koszuli.
Od typowego „szlacheckiego” kloszarda odróżniał go tylko zapach drewna, który pozostał na jego ubraniu przez to, że zbyt dużo czasu spędzał przy ognisku w Dziurawym Kotle oraz to, że zabrał ze sobą drogocenny prezent dla Solene. Prezent ten był dla Anthony’ego bardzo wartościowy. Była to gjulovica, którą bardzo lubił. Bimber własnej roboty z róż, wykonany przez pewnego Bułgara. Wyrób przeźroczysty, o barwie ni to beżowej, ni delikatnie różowawej… coś pomiędzy, w ozdobnej butelce. Mając więc wszystko to, czego potrzebował, a przede wszystkim jedną z kopert z adresem, ubrał płaszcz, opatulił się szalikiem, założył futrzastą czapkę i rękawiczki… no i przytulił butelkę drogocennego alkoholu.
Tak wyruszył na poszukiwania domu przy Lavender Hill 100. Poszukiwania były męczące, wyziębiające i zajęły mu sporo czasu, ponieważ przed drzwiami, jak się domyślał, domu panny Baudelaire zjawił się późnym wieczorem. Część wystającej spod czapki grzywki wyraźnie została pokryta białym puchem, tak samo jak wierzch czapki, jego ramiona, czubki jego butów oraz ta część ramion, która była idealnym miejscem spoczynku dla śniegu. Musiał jednak przysiąść, że mroźne powietrze pomogło mu w delikatnym wytrzeźwieniu. Był na tyle świadomy, żeby zacząć podziwiać okolicę i skromny, jak dla niego domek. Niepewnie, w dodatku trochę chwiejnym krokiem, wspiął się po kilku stopniach prowadzących do drzwi wejściowych domu, który widział po raz pierwszy w swoim życiu.
Dopiero teraz poczuł niepewność. A co jeżeli nie powinien się tutaj zjawiać? Przecież był pijany i nie myślał racjonalnie! „Raz się żyje!” – zdawało się, że krzyczał mu w głowie dziadek. „Zastanów się!” – krzyczała mu z drugiej strony matka. „Pijak z ciebie, a nie jakiś lord” – kwitował w wyobraźni to wszystko jakiś Serb. „Zimno mi, napiłbym się czegoś na rozgrzanie”, myślał Anthony. Ta ostatnia myśl zmotywowała go do tego, żeby w końcu chwycić za kołatkę i zapukać kilka razy. Trząsł się z zimna, na twarzy był czerwony. „Błagam Solene, mieszkaj tutaj i otwórz mi”, prosił zdrowy rozsądek.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo późnej pory, wciąż znajdowała się w pracowni. Chociaż feralnego wieczoru końcem maja postanowiła, że musi odpocząć, a co za tym szło: nie zamierzała pracować, wyraźnie nie będąc do tego w nastroju, tak nie mogła całkowicie odrzucić od siebie swoich obowiązków. Projekty same przecież nie mogły się wykończyć, a pracownia wymagała gruntownego porządku i małego przemeblowania - w ten sposób zresztą usiłowała uporać się z męczącymi myślami, strachem i powracaniem do wieczoru nad Tamizą. Fakt, że złapano porywaczy wcale nie był ani pocieszający ani nie zapewniał jej spokoju ducha, wciąż dochodzącego do siebie i szukającego balansu, bo zamknięcie tej dwójki nie eliminowało przecież zagrożenia - handlarzy potomkiniami było o wiele więcej. Nie miała więc żadnej pewności, że żaden z nich nie wpadł na jej trop.
Po dwóch godzinach przekładania ubrań, przesuwania pudeł i wieszaków, uznała, że musi zapalić a później napić się rozgrzewającej herbaty. Zarzuciwszy na siebie płaszcz, stanęła przy uchylonym oknie pracowni, z którego roztaczał się widok na ogród i kawałek chodnika prowadzącego do drzwi wejściowych. Wprawdzie z początku nie rozglądała się po okolicy, rozkoszując się winogronowym smakiem magicznego papierosa i oddając się obserwacji granatowego nieba, jednak po chwili kątem oka dostrzegła migającą sylwetkę sunącą wzdłuż chodnika. Z początku w mimowolnym odruchu cofnęła się do wnętrza pracowni, nie wiedząc kogo niosło licho i czego tu ktoś szukał o tej godzinie, jednak nie zamierzała na razie alarmować śpiącego wuja. Dopiero później, gdy do jej uszu doszło donośne pukanie do drzwi, chwytając różdżkę i gasząc papierosa w doniczce, skierowała się do wejścia. Nie była wcale przekonana do otwierzenia, ale potajemne wyglądnięcie przez szybę spowodowało, że uspokoiła się na moment.
Widok znajomego, a jakże dawno nie widzianego mężczyzny, wrył ją w ziemię. List sprzed kilku dni wprawdzie trafił w jej dłonie, jednak nie zamierzała odpisywać, tak, jak nie robiła tego wcześniej. Nie po tym, jak po ośmiu latach wymieniania korespondencji wreszcie się otworzyła, pod wpływem wypicia butelki wina i złego humoru, uznawszy najwidoczniej, że przelanie kotłujących się w głowie myśli na papier i wysłanie ich do na pozór obcego mężczyzny jest dobrym pomysłem. Cechowała się tym, że szybko ucinała kontakt, gdy ktoś wiedział o niej za dużo, a szczegóły z życia, zapisane drżącą dłonią na tamtym pergaminie, zdecydowanie do takich należały. W gruncie rzeczy wiedział o niej na ten moment więcej, niż jej rodzona siostra, czy ciotka, u której mieszkała i była jej powiernicą.
- Anthony? - Zaczęła cicho, typowym dla siebie miękkim i śpiewnym głosem, przyglądając mu się. Nie wyglądał tak jak wtedy, gdy się poznali; wyglądał zdecydowanie gorzej, czego z grzeczności nie zamierzała mu - jeszcze - powiedzieć. Zmartwiła się jednak jego stanem, bo chociaż zauważyła w pisanych przezeń listach, że coś jest nie w porządku, nie podejrzewała, że aż tak. - Wiesz, która jest godzina? Wujkowie już śpią, wściekną się. - Kontrolnie zerknęła wgłąb domu, chociaż nie sądziła, że cokolwiek usłyszą z piętra i zza zamkniętych drzwi, potem zaś skrzyżowała ręce na biuście i wnet posłała Macmillanowi pytająco-wyczekujące spojrzenie. Wiedziała o tym człowieku wiele, a zważając na ich nieco przyjacielską relację, uznała, że widocznie miał wystarczający powód do odwiedzin późnym wieczorem w takim stanie.
Po dwóch godzinach przekładania ubrań, przesuwania pudeł i wieszaków, uznała, że musi zapalić a później napić się rozgrzewającej herbaty. Zarzuciwszy na siebie płaszcz, stanęła przy uchylonym oknie pracowni, z którego roztaczał się widok na ogród i kawałek chodnika prowadzącego do drzwi wejściowych. Wprawdzie z początku nie rozglądała się po okolicy, rozkoszując się winogronowym smakiem magicznego papierosa i oddając się obserwacji granatowego nieba, jednak po chwili kątem oka dostrzegła migającą sylwetkę sunącą wzdłuż chodnika. Z początku w mimowolnym odruchu cofnęła się do wnętrza pracowni, nie wiedząc kogo niosło licho i czego tu ktoś szukał o tej godzinie, jednak nie zamierzała na razie alarmować śpiącego wuja. Dopiero później, gdy do jej uszu doszło donośne pukanie do drzwi, chwytając różdżkę i gasząc papierosa w doniczce, skierowała się do wejścia. Nie była wcale przekonana do otwierzenia, ale potajemne wyglądnięcie przez szybę spowodowało, że uspokoiła się na moment.
Widok znajomego, a jakże dawno nie widzianego mężczyzny, wrył ją w ziemię. List sprzed kilku dni wprawdzie trafił w jej dłonie, jednak nie zamierzała odpisywać, tak, jak nie robiła tego wcześniej. Nie po tym, jak po ośmiu latach wymieniania korespondencji wreszcie się otworzyła, pod wpływem wypicia butelki wina i złego humoru, uznawszy najwidoczniej, że przelanie kotłujących się w głowie myśli na papier i wysłanie ich do na pozór obcego mężczyzny jest dobrym pomysłem. Cechowała się tym, że szybko ucinała kontakt, gdy ktoś wiedział o niej za dużo, a szczegóły z życia, zapisane drżącą dłonią na tamtym pergaminie, zdecydowanie do takich należały. W gruncie rzeczy wiedział o niej na ten moment więcej, niż jej rodzona siostra, czy ciotka, u której mieszkała i była jej powiernicą.
- Anthony? - Zaczęła cicho, typowym dla siebie miękkim i śpiewnym głosem, przyglądając mu się. Nie wyglądał tak jak wtedy, gdy się poznali; wyglądał zdecydowanie gorzej, czego z grzeczności nie zamierzała mu - jeszcze - powiedzieć. Zmartwiła się jednak jego stanem, bo chociaż zauważyła w pisanych przezeń listach, że coś jest nie w porządku, nie podejrzewała, że aż tak. - Wiesz, która jest godzina? Wujkowie już śpią, wściekną się. - Kontrolnie zerknęła wgłąb domu, chociaż nie sądziła, że cokolwiek usłyszą z piętra i zza zamkniętych drzwi, potem zaś skrzyżowała ręce na biuście i wnet posłała Macmillanowi pytająco-wyczekujące spojrzenie. Wiedziała o tym człowieku wiele, a zważając na ich nieco przyjacielską relację, uznała, że widocznie miał wystarczający powód do odwiedzin późnym wieczorem w takim stanie.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W niepewności czekał przed drzwiami. Każda sekunda zdawała się dla niego minutą. Miał wrażenie, że przestaje czuć swoje palce dłoni i stóp. Jednocześnie czuł wyjątkowo przyjemne ciepło w żołądku, jak gdyby Ognista kontrolowała jego ciepłotę. Z ust i nosa, przy wydechu, buchała mu para wodna. Miał wrażenie, że wszystko dzieje się jak w spowolnionym tempie. Przedmioty, które nie miały prawa poruszania się zdawały się delikatnie krzywić. Miał w sobie jednak tyle samokontroli, żeby ściskać drogi mu bimber, który był przecie drogocennym podarunkiem. Pilnował jednak, żeby go nie zbić ani nie ścisnąć za mocno, nawet jeżeli trząsł się z zimna. „Otwórz, proszę”, błagał w myślach, wyczekująco spoglądając od czasu do czasu na drzwi.
Nie myślał w ogóle o tym, jak dziwnie wyglądała ta sytuacja. On, kawaler z „trzydziestką” na karku, ze szlachetnego rodu, odwiedzający domek na przedmieściu Londynu, w którym – jak miał nadzieję – mieszkała młoda panna, Francuzka, zaledwie kilka lat od niego młodsza. To wyglądało naprawdę niezręcznie. A on, co gorsza, w ogóle nie przejmował się tym, że ktoś mógłby go zobaczyć w takim stanie, w dodatku w takiej sytuacji, poinformować matkę, kogoś z Macmillanów lub samego nestora rodu, co tylko doprowadziłoby do końca jego przygody jako godnego przedstawiciela rodu. Skończyłby jak wyrzutek i niechciany krewniak. Chociaż… jego reputacja i tak już była mocno nadszarpnięta wszystkimi pechowymi wydarzeniami, które go „dopadły” w młodości. W ogóle nie przejmował się tym wszystkim, czym powinien się przejmować. Jak typowy Macmillan? Chwytaj dzień. Chwytaj chwilę. Żyj póki możesz.
Nie chciał przecież zrobić niczego złego. Chciał jedynie zobaczyć czarownicę, której dawno nie widział, a która jako jedna z nielicznych osób niepochodzących z jego rodziny, była dla niego ostoją równowagi przez te ostatnie osiem nieszczęśliwie szczęśliwych lat. Czekał i marznął. Cała twarz go szczypała, nikt mu nie otwierał, a on na tyle na ile spokojnie mógł czekać to czekał. Co teraz? Przecież zamarznie. Może powinien się teleportować? Może powinien zacząć skakać? Biegać? A może powinien jeszcze trochę poczekać? Może źle trafił? Czuł jak zbierają się w nim wszystkie negatywne emocje. Rozczarowanie samym sobą, to że prawdopodobnie zbłądził. Miał ochotę krzyczeć z rozpaczy i smutku, który zaczął go ogarniać, ale jednocześnie coś, pomimo złego stanu, podpowiadało mu, żeby tego nie robił.
Wtedy drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich ona, blondwłosa, prawie niezmieniona przez upływ czasu Solene. Czarująca wiedźma, której dawno nie widział. Uśmiechnął się gorzko. Chociaż o to błagał, w głębi siebie wątpił, żeby w ogóle otworzyła drzwi. Czyli jednak dobrze trafił, miał dobry adres na kopercie. Zaczął się ni to cicho śmiać, ni to płakać, jakby był jednocześnie zadowolony i zrozpaczony ze swojego „osiągnięcia”. Nie kontrolował swoich emocji.
– Panno Baudelaire – stwierdził w odpowiedzi na wypowiedziane przez nią słowa. Wyraźnie skaleczył w wymowie jej nazwisko, co było spowodowane tym, że nie zdążył nauczyć się podstaw wymowy francuskich imion. Zignorował jej informację, chociaż doskonale ją zrozumiał. Nie, nie wiedział, która była akurat godzina. Wyraźnie stracił rachubę czasu. Nie, nie wiedział, że jej wujostwo śpi. Nie chodziło tutaj o nich, a o nią. Poza tym był na tyle bezczelny, żeby się tym nie przejąć, szczególnie w stanie w jakim obecnie się znajdował. Wiedział jedno, co chciał jej teraz powiedzieć. – Wysłałem tobie list, ale sowa wróciła bez niczego.
Gdyby był trzeźwiejszy zapewne zwyczajnie przeprosiłby Solene albo w ogóle by się nie pojawił o tak późnej porze, a dopiero następnego dnia, w okolicach popołudnia. Wyglądałby przy tym zdecydowanie lepiej, bardziej postarałby się o swój ogólny zewnętrzny wygląd. Wydawałby się bardziej szczęśliwy. Szczerze szczęśliwy. Teraz jednak biła od niego dziwnie ponura aura. Mógł uśmiechać się na milion sposobów, ale nie potrafił kłamać.
Przyglądał się dawno niewidzianej twarzy czarownicy. Nie zmieniła się prawie w ogóle, ale musiał przyznać przed samym sobą, że nie zapamiętał dokładnie jej twarzy. Być może przez to, że poznał ją kompletnie pijany, a teraz historia się powtarzała. Pozostawała jednak tajemniczo interesująca i piękna.
– Znowu zacząłem czytać i pić… – przyznał się w końcu. Było to bardzo ciche i nieśmiałe wyznanie. Podczas dzielenia się nim nie potrafił patrzeć wprost w oczy czarownicy. Bowiem wypowiedzenie tych słów przy kontakcie wzrokowym było trudniejsze od pisania o tym, a i tak pokonywał swoją nieśmiałość, chociaż po pijaku, przychodząc tutaj. – Pomyślałem, że… – przerwał natychmiast. Wyciągnął do niej dłoń z ozdobną butelką, której zawartością była bułgarska gjulovica. Miał cichą nadzieję, że prezent będzie lepszą zachętą do wpuszczenia go do domu niż jego marne tłumaczenia.
Nie myślał w ogóle o tym, jak dziwnie wyglądała ta sytuacja. On, kawaler z „trzydziestką” na karku, ze szlachetnego rodu, odwiedzający domek na przedmieściu Londynu, w którym – jak miał nadzieję – mieszkała młoda panna, Francuzka, zaledwie kilka lat od niego młodsza. To wyglądało naprawdę niezręcznie. A on, co gorsza, w ogóle nie przejmował się tym, że ktoś mógłby go zobaczyć w takim stanie, w dodatku w takiej sytuacji, poinformować matkę, kogoś z Macmillanów lub samego nestora rodu, co tylko doprowadziłoby do końca jego przygody jako godnego przedstawiciela rodu. Skończyłby jak wyrzutek i niechciany krewniak. Chociaż… jego reputacja i tak już była mocno nadszarpnięta wszystkimi pechowymi wydarzeniami, które go „dopadły” w młodości. W ogóle nie przejmował się tym wszystkim, czym powinien się przejmować. Jak typowy Macmillan? Chwytaj dzień. Chwytaj chwilę. Żyj póki możesz.
Nie chciał przecież zrobić niczego złego. Chciał jedynie zobaczyć czarownicę, której dawno nie widział, a która jako jedna z nielicznych osób niepochodzących z jego rodziny, była dla niego ostoją równowagi przez te ostatnie osiem nieszczęśliwie szczęśliwych lat. Czekał i marznął. Cała twarz go szczypała, nikt mu nie otwierał, a on na tyle na ile spokojnie mógł czekać to czekał. Co teraz? Przecież zamarznie. Może powinien się teleportować? Może powinien zacząć skakać? Biegać? A może powinien jeszcze trochę poczekać? Może źle trafił? Czuł jak zbierają się w nim wszystkie negatywne emocje. Rozczarowanie samym sobą, to że prawdopodobnie zbłądził. Miał ochotę krzyczeć z rozpaczy i smutku, który zaczął go ogarniać, ale jednocześnie coś, pomimo złego stanu, podpowiadało mu, żeby tego nie robił.
Wtedy drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich ona, blondwłosa, prawie niezmieniona przez upływ czasu Solene. Czarująca wiedźma, której dawno nie widział. Uśmiechnął się gorzko. Chociaż o to błagał, w głębi siebie wątpił, żeby w ogóle otworzyła drzwi. Czyli jednak dobrze trafił, miał dobry adres na kopercie. Zaczął się ni to cicho śmiać, ni to płakać, jakby był jednocześnie zadowolony i zrozpaczony ze swojego „osiągnięcia”. Nie kontrolował swoich emocji.
– Panno Baudelaire – stwierdził w odpowiedzi na wypowiedziane przez nią słowa. Wyraźnie skaleczył w wymowie jej nazwisko, co było spowodowane tym, że nie zdążył nauczyć się podstaw wymowy francuskich imion. Zignorował jej informację, chociaż doskonale ją zrozumiał. Nie, nie wiedział, która była akurat godzina. Wyraźnie stracił rachubę czasu. Nie, nie wiedział, że jej wujostwo śpi. Nie chodziło tutaj o nich, a o nią. Poza tym był na tyle bezczelny, żeby się tym nie przejąć, szczególnie w stanie w jakim obecnie się znajdował. Wiedział jedno, co chciał jej teraz powiedzieć. – Wysłałem tobie list, ale sowa wróciła bez niczego.
Gdyby był trzeźwiejszy zapewne zwyczajnie przeprosiłby Solene albo w ogóle by się nie pojawił o tak późnej porze, a dopiero następnego dnia, w okolicach popołudnia. Wyglądałby przy tym zdecydowanie lepiej, bardziej postarałby się o swój ogólny zewnętrzny wygląd. Wydawałby się bardziej szczęśliwy. Szczerze szczęśliwy. Teraz jednak biła od niego dziwnie ponura aura. Mógł uśmiechać się na milion sposobów, ale nie potrafił kłamać.
Przyglądał się dawno niewidzianej twarzy czarownicy. Nie zmieniła się prawie w ogóle, ale musiał przyznać przed samym sobą, że nie zapamiętał dokładnie jej twarzy. Być może przez to, że poznał ją kompletnie pijany, a teraz historia się powtarzała. Pozostawała jednak tajemniczo interesująca i piękna.
– Znowu zacząłem czytać i pić… – przyznał się w końcu. Było to bardzo ciche i nieśmiałe wyznanie. Podczas dzielenia się nim nie potrafił patrzeć wprost w oczy czarownicy. Bowiem wypowiedzenie tych słów przy kontakcie wzrokowym było trudniejsze od pisania o tym, a i tak pokonywał swoją nieśmiałość, chociaż po pijaku, przychodząc tutaj. – Pomyślałem, że… – przerwał natychmiast. Wyciągnął do niej dłoń z ozdobną butelką, której zawartością była bułgarska gjulovica. Miał cichą nadzieję, że prezent będzie lepszą zachętą do wpuszczenia go do domu niż jego marne tłumaczenia.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na co dzień daleka od ludzkich uczuć i odruchów Francuzka, dopiero teraz przyłapała się na tym, że zaczęła mu współczuć. Wyglądał tak źle i nieporadnie, że chęć pomocy, powiązana ze specyficzną przyjaźnią pomiędzy nimi, wzięła górę nad wyznawanymi zasadami i zamiarem unikania jego osoby. Nie mogła się na niego złościć, nie teraz, domyślając się, że alkohol zaburzył jego zdolności do racjonalnego myślenia, choć nie miała pojęcia ile go w siebie wlał. Nie zamierzała jednak o to pytać, a zamiast tego: nie chciała dopuścić, by sięgnął po kolejny kieliszek dzisiejszego wieczoru. Nie wiedziała jak mogą zakończyć się pijackie eskapady po przedmieściach Londynu z szalejącymi anomaliami i okrutnym mrozem, który zaczynała powoli odczuwać, ale nie zamierzała mieć nikogo na sumieniu. Świat nie należał do bezpiecznych i bycie ostrożnym dotyczyło również męskiej części społeczności, nawet jeśli niektórym jednostkom trzeba było trochę w tym pomóc.
Gdy Anthony w końcu się odezwał, uniosła pierw jedną brew, później drugą w geście konsternacji i westchnęła na koniec, powstrzymując się od przewrócenia oczami.
- Przyjdziesz sprawdzić, czy nic mi nie jest? - Dokończyła zań, przesuwając spojrzenie z zaczerwienionej z zimna i alkoholu twarzy na buteleczkę, trzymaną w drżącej dłoni. Musiała przyznać, że ozdobne opakowanie mieniące się w świetle lampy z wewnątrz domu, zwróciło jej uwagę, chociaż ta teraz w pełni skupiała się na Macmillanie. - To bardzo zły pomysł. - Nie chciała go widzieć, ani teraz ani na trzeźwo w każdym innym momencie dnia, czując się niezręcznie ze świadomością, że prędzej czy później dojdą do konieczności wyjaśniania sobie nagłego braku odpowiedzi na słane listy. Jego aktualny stan, godzina i ostatnie okoliczności tylko potęgowały to uczucie, ale rozum mówił co innego. Musiała podjąć jakiekolwiek kroki zapobiegające ewentualnej tragedii, co w przypadku obcych wychodziło jej zdecydowanie lepiej, niźli w przypadku samej siebie.
- Chodź do pracowni, nikt nie może cię usłyszeć. - Uznała w końcu, po dłuższym milczeniu i rozważaniu wszystkich za i przeciw. Po wskazaniu Anthony'emu drogi, sama ruszyła do kuchni po dwie gorące herbaty, by po chwili pojawić się z nimi w pomieszczeniu. Odłożyła napoje na stolik, przypatrując się pobojowisku.
- Jestem w trakcie porządków. - Poinformowała, uznając tę informację za kluczową. - Napij się herbaty. Dobrze ci zrobi. - Z zaplecza przyniosła koc, który podała mężczyźnie i wreszcie usiadła na kozetce.
zt oboje -> tutaj
Gdy Anthony w końcu się odezwał, uniosła pierw jedną brew, później drugą w geście konsternacji i westchnęła na koniec, powstrzymując się od przewrócenia oczami.
- Przyjdziesz sprawdzić, czy nic mi nie jest? - Dokończyła zań, przesuwając spojrzenie z zaczerwienionej z zimna i alkoholu twarzy na buteleczkę, trzymaną w drżącej dłoni. Musiała przyznać, że ozdobne opakowanie mieniące się w świetle lampy z wewnątrz domu, zwróciło jej uwagę, chociaż ta teraz w pełni skupiała się na Macmillanie. - To bardzo zły pomysł. - Nie chciała go widzieć, ani teraz ani na trzeźwo w każdym innym momencie dnia, czując się niezręcznie ze świadomością, że prędzej czy później dojdą do konieczności wyjaśniania sobie nagłego braku odpowiedzi na słane listy. Jego aktualny stan, godzina i ostatnie okoliczności tylko potęgowały to uczucie, ale rozum mówił co innego. Musiała podjąć jakiekolwiek kroki zapobiegające ewentualnej tragedii, co w przypadku obcych wychodziło jej zdecydowanie lepiej, niźli w przypadku samej siebie.
- Chodź do pracowni, nikt nie może cię usłyszeć. - Uznała w końcu, po dłuższym milczeniu i rozważaniu wszystkich za i przeciw. Po wskazaniu Anthony'emu drogi, sama ruszyła do kuchni po dwie gorące herbaty, by po chwili pojawić się z nimi w pomieszczeniu. Odłożyła napoje na stolik, przypatrując się pobojowisku.
- Jestem w trakcie porządków. - Poinformowała, uznając tę informację za kluczową. - Napij się herbaty. Dobrze ci zrobi. - Z zaplecza przyniosła koc, który podała mężczyźnie i wreszcie usiadła na kozetce.
zt oboje -> tutaj
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Dom i ogród
Szybka odpowiedź