Alejka nad brzegiem rzeki
Strona 31 z 31 • 1 ... 17 ... 29, 30, 31
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Alejka nad brzegiem rzeki
Wiecznie zamglony spacerniak nad brzegiem Tamizy to dość ponure, ale klimatyczne miejsce. Drogę rozświetlają wysokie, bogato zdobione latarnie, a szum wód zagłusza zgiełk miasta. Przy mostku unosi się przypięta do brzegu barka. Choć jest to samo serce miasta, wydaje się tu być nieco ciszej, niż w innych rejonach City of London. Przestrzeni nie ożywia żadna roślinność, alejka ułożona jest z nierównych, kocich łbów. Odpowiednie miejsce na samotne spacery i dekadenckie rozważania. Roztacza się stąd bardzo dobry widok na wieżę Big Bena majaczącą ponad innymi wysokimi budynkami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 27.08.18 15:11, w całości zmieniany 1 raz
Och, ale w przypadku zrzucenia winy na cygańskiego chłopca o momentami zbyt długim języku byliby absolutnie usprawiedliwieni! Ale czy w tym wybryku losu, który zakwitł przed nimi dzięki ziarnu zasianemu przez pana Doe nie odnaleźli choć odrobiny balsamu na przełamane wojną (i nie tylko) serca? Sprout nie lubił ryzykować; nigdy nie leżało to w jego naturze, powtarzał przecież często i chętnie, że nie należał do ludzi, na których ramiona los zarzucił płaszcz odwagi. A jednak, dzięki nawet niezbyt intensywnemu przekonywaniu i przejściu do dzieła w miejsce zwyczajowego czekania, aż przyszły absztyfikant mógłby się namyślić nad zasadnością podjęcia próby spotkania się z tajemniczą wybranką, uległ wreszcie pod naporem wizji, które tłumił we własnym sercu. Wojna stanowiła przecież idealną wymówkę, by nie zwracać wzroku ku pannom. By zaszyć się w szopie, żyć życiem prawie pustelniczym, przyczyniając się do rozwoju nauki tak szerokiej, jak tylko pozwalał ją widzieć umysł. Jedna kobieta, jego własna siostra, przysłoniła mu już wystarczająco widoki na nowe odkrycia i ekscytację płynącą magiczną siłą od stóp aż po czubki palców rąk. Chcąc nie chcąc zamartwiał się o nią i patrzył przez pryzmat niepoprawnej marzycielki na wszystkie białogłowy, których nie znał zbyt dobrze. Lekkie jak puch, łagodne niczym łanie. Jeżeli nie potrafił jednak zadbać o własny dobrostan, jak mógł w ogóle zapewnić takowy komuś innemu?
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że musiał być tym odpowiedzialnym. Może to natura męska przemawiała przez niego, zachłannie wstępującego w rolę opiekuna. Ale gdy panna Finnie zdecydowała się uczynić mu ten zaszczyt, nie mógł postąpić inaczej. Rozsiewała wokół siebie aurę, która wydawała się Castorowi dziwnie znajoma. Nie była przecież znowu o wiele od niego młodsza, przynajmniej tak nie wyglądała, więc poddał się Sprout prądowi myśli i wspomnień, próbując odnaleźć podobną twarzyczkę wśród setek, które do tej pory napotkał na swojej drodze. Ale cóż dorastanie robi z ludźmi. Chyba więcej zmian napotyka się wyłącznie w ludziach, którzy wojny posmakowali osobiście, ciało swe składając na jej ołtarzu. Wystarczyło przecież, by w trakcie nauki szkolnej była zamkniętą w sobie, małą Krukonką nastawioną na unikanie kłopotów i już mogła uciec spod czujnego spojrzenia szaro—błękitnych oczu. Uznał więc Castor, że tak właśnie musiało być, sprawy nie roztrząsał w myślach zbyt gorąco, zamiast tego decydując się przede wszystkim na dalsze miłe spędzanie czasu, choć i jemu z trudem przychodzi powstrzymanie dreszczy przed rozlaniem się na całe ciało.
— Może być panienka spokojna — zaczął tonem nieintencjonalnie niższym, spoglądając na nią z delikatnym rozczuleniem. Choć pokazywała pazurki, zadziornie demonstrowała własną niezależność na wzór kotki niemal uciekając przed jego afekcją, nie mógł powstrzymać tego delikatnego łaskotania pod sercem i w żołądku. Och, ile mógłby jej w tej chwili obiecać, na jakie wyżyny mógłby się wspiąć tylko dla jej rozrywki! Chwilo trwaj! — Należę do wyjątkowo słownych osób. Jeżeli los nam dopomoże, przekona się panienka o tym prędko.
I tak ciepły uśmiech rozjaśnił jego twarz ponownie, nie zliczy już chyba, który raz w ciągu tak krótkiego czasu. Pozwolił sobie na rozpoczęcie wspólnego marszu; nie za prędkiego, nie za wolnego, lecz z pewnością uważnego — połączenie kocich łbów z listopadową pogodą mogło owocować w śliskość, która potencjalnie zaszkodzić mogła delikatnym kostkom jego partnerki. Oferował więc nie tylko stabilność ramienia, ale też ewentualne wsparcie przed chichotem losu, nie wiedząc, że prawdopodobnie to on był tą częścią ich pary, która była zdecydowanie bardziej narażona na głupi wypadek.
— Opowiedziałabyś mi może o swym idealnym popołudniu? Nie śmiem prosić o uwzględnianie mnie w planach na takowy, ale chętnie usłyszałbym, co jest według ciebie bliskie perfekcji — chętnie usłyszałby cokolwiek, co wypadłoby ze zgrabnie skrojonych ust pokrytych szminką. Nawet gdyby powiedziała, że żadnych kwiatów nie lubi, od pyłków kręci jej się w nosie, a największą jej pasją jest transmutowanie partnerów z nieudanych randek w ropuchy. Wcześniej jednak zabrał się do odpowiedzi na dalsze pytania, bowiem uznał, iż niegrzecznie byłoby trzymać damę w niepewności; skoro tak chętnie podpytywała go o to i owo, nie miał serca ucinać pogawędki czy zatrzymywać ją w martwym punkcie. — Zielarstwo to jedna z moich pasji. Ostatnimi czasy przegrywa jednak z pracą, ale na tym chyba polega dorosłość — i choć wesołość wciąż tkwiła wymalowana na jego twarzy, westchnienie, które przyszło zaraz po wygłoszeniu tychże słów, było jakieś... Niekoniecznie smutne, aczkolwiek melancholijne. I łapał się Castor czasami w sidła melancholii, spoglądając wstecz, na mimo wszystko krótkie życie. Wciąż jeszcze trzymał się kurczowo progu dorosłości, a jednak czuł, że czas, podobny do ziarenek piasku, przemyka mu między palcami, zostawiając go wiecznie niepewnym słuszności podjętych wyborów. — Ale wracając do tematu, miłość do roślin to pierwsza rzecz, której się uczymy. Ja, moja siostra, kuzyni. Moja babcia zwykła mówić, że najwięcej o człowieku mówi sposób, w jaki obchodzi się z kwiatami.
Zaśmiał się krótko i dźwięcznie, raz jeszcze przysłaniając usta zaciśniętą pięścią. Jego wzrok jednak lawirował po płatkach kwiecia, które składało się na bukiet dzierżony dumnie przez jego... Partnerkę? Randkę? Lubą? Och, nie wiedział do końca, jak powinien się do niej zwracać... W myślach została już Finnie, choć Finley brzmiało odpowiednio dumnie, by poruszyć drżące z emocji serce. Mógł mieć tylko największą w świecie nadzieję, że własnego romantycznego skrępowania nie okazywał nader wyraźnie, tym samym nie wprowadzając panny Jones w niezbyt wygodne położenie.
— Po prawdzie od wakacji jestem tutaj pierwszy raz. Ale ostatnie kilka lat mijałem tę samą rzekę, przy której dziś spacerujemy, oddychałem tym samym powietrzem... Najpierw kurs alchemiczny w św. Mungu, a potem los chciał, bym terminował w sklepie jubilerskim na Pokątnej — może rozgadał się nieco, w swym naturalnym zamyśleniu nad ośmioma kwestiami jednocześnie, lecz nie mógł nic poradzić na to, że w towarzystwie tej młodej damy słowa same cisnęły mu się na język. Przekrzywił jednak głowę nieco w bok, skłaniając się ku jej stronie, by raz jeszcze obdarzyć ją czułym spojrzeniem. — Nasz swat wspominał, że jesteś ze Szkocji. Dlaczego więc Londyn?
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że musiał być tym odpowiedzialnym. Może to natura męska przemawiała przez niego, zachłannie wstępującego w rolę opiekuna. Ale gdy panna Finnie zdecydowała się uczynić mu ten zaszczyt, nie mógł postąpić inaczej. Rozsiewała wokół siebie aurę, która wydawała się Castorowi dziwnie znajoma. Nie była przecież znowu o wiele od niego młodsza, przynajmniej tak nie wyglądała, więc poddał się Sprout prądowi myśli i wspomnień, próbując odnaleźć podobną twarzyczkę wśród setek, które do tej pory napotkał na swojej drodze. Ale cóż dorastanie robi z ludźmi. Chyba więcej zmian napotyka się wyłącznie w ludziach, którzy wojny posmakowali osobiście, ciało swe składając na jej ołtarzu. Wystarczyło przecież, by w trakcie nauki szkolnej była zamkniętą w sobie, małą Krukonką nastawioną na unikanie kłopotów i już mogła uciec spod czujnego spojrzenia szaro—błękitnych oczu. Uznał więc Castor, że tak właśnie musiało być, sprawy nie roztrząsał w myślach zbyt gorąco, zamiast tego decydując się przede wszystkim na dalsze miłe spędzanie czasu, choć i jemu z trudem przychodzi powstrzymanie dreszczy przed rozlaniem się na całe ciało.
— Może być panienka spokojna — zaczął tonem nieintencjonalnie niższym, spoglądając na nią z delikatnym rozczuleniem. Choć pokazywała pazurki, zadziornie demonstrowała własną niezależność na wzór kotki niemal uciekając przed jego afekcją, nie mógł powstrzymać tego delikatnego łaskotania pod sercem i w żołądku. Och, ile mógłby jej w tej chwili obiecać, na jakie wyżyny mógłby się wspiąć tylko dla jej rozrywki! Chwilo trwaj! — Należę do wyjątkowo słownych osób. Jeżeli los nam dopomoże, przekona się panienka o tym prędko.
I tak ciepły uśmiech rozjaśnił jego twarz ponownie, nie zliczy już chyba, który raz w ciągu tak krótkiego czasu. Pozwolił sobie na rozpoczęcie wspólnego marszu; nie za prędkiego, nie za wolnego, lecz z pewnością uważnego — połączenie kocich łbów z listopadową pogodą mogło owocować w śliskość, która potencjalnie zaszkodzić mogła delikatnym kostkom jego partnerki. Oferował więc nie tylko stabilność ramienia, ale też ewentualne wsparcie przed chichotem losu, nie wiedząc, że prawdopodobnie to on był tą częścią ich pary, która była zdecydowanie bardziej narażona na głupi wypadek.
— Opowiedziałabyś mi może o swym idealnym popołudniu? Nie śmiem prosić o uwzględnianie mnie w planach na takowy, ale chętnie usłyszałbym, co jest według ciebie bliskie perfekcji — chętnie usłyszałby cokolwiek, co wypadłoby ze zgrabnie skrojonych ust pokrytych szminką. Nawet gdyby powiedziała, że żadnych kwiatów nie lubi, od pyłków kręci jej się w nosie, a największą jej pasją jest transmutowanie partnerów z nieudanych randek w ropuchy. Wcześniej jednak zabrał się do odpowiedzi na dalsze pytania, bowiem uznał, iż niegrzecznie byłoby trzymać damę w niepewności; skoro tak chętnie podpytywała go o to i owo, nie miał serca ucinać pogawędki czy zatrzymywać ją w martwym punkcie. — Zielarstwo to jedna z moich pasji. Ostatnimi czasy przegrywa jednak z pracą, ale na tym chyba polega dorosłość — i choć wesołość wciąż tkwiła wymalowana na jego twarzy, westchnienie, które przyszło zaraz po wygłoszeniu tychże słów, było jakieś... Niekoniecznie smutne, aczkolwiek melancholijne. I łapał się Castor czasami w sidła melancholii, spoglądając wstecz, na mimo wszystko krótkie życie. Wciąż jeszcze trzymał się kurczowo progu dorosłości, a jednak czuł, że czas, podobny do ziarenek piasku, przemyka mu między palcami, zostawiając go wiecznie niepewnym słuszności podjętych wyborów. — Ale wracając do tematu, miłość do roślin to pierwsza rzecz, której się uczymy. Ja, moja siostra, kuzyni. Moja babcia zwykła mówić, że najwięcej o człowieku mówi sposób, w jaki obchodzi się z kwiatami.
Zaśmiał się krótko i dźwięcznie, raz jeszcze przysłaniając usta zaciśniętą pięścią. Jego wzrok jednak lawirował po płatkach kwiecia, które składało się na bukiet dzierżony dumnie przez jego... Partnerkę? Randkę? Lubą? Och, nie wiedział do końca, jak powinien się do niej zwracać... W myślach została już Finnie, choć Finley brzmiało odpowiednio dumnie, by poruszyć drżące z emocji serce. Mógł mieć tylko największą w świecie nadzieję, że własnego romantycznego skrępowania nie okazywał nader wyraźnie, tym samym nie wprowadzając panny Jones w niezbyt wygodne położenie.
— Po prawdzie od wakacji jestem tutaj pierwszy raz. Ale ostatnie kilka lat mijałem tę samą rzekę, przy której dziś spacerujemy, oddychałem tym samym powietrzem... Najpierw kurs alchemiczny w św. Mungu, a potem los chciał, bym terminował w sklepie jubilerskim na Pokątnej — może rozgadał się nieco, w swym naturalnym zamyśleniu nad ośmioma kwestiami jednocześnie, lecz nie mógł nic poradzić na to, że w towarzystwie tej młodej damy słowa same cisnęły mu się na język. Przekrzywił jednak głowę nieco w bok, skłaniając się ku jej stronie, by raz jeszcze obdarzyć ją czułym spojrzeniem. — Nasz swat wspominał, że jesteś ze Szkocji. Dlaczego więc Londyn?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie ryzykowała, zwykle nie. Stąpała tak, jakby każdy bezszelestny krok stawiany był na cienkiej tafli lodu, która pęknie przy źle dobranym słowie, nieodpowiedniej mimice, błędnie wykonanemu gestowi. I lodowata toń przeszłości pochłonie drobne ciało, kłamstwa na wzór alg morskich oplotą szczupłe kostki oraz pociągną ją na samo dno, gdzie nikt nie dosłyszy jej krzyku. Lęk zdawał się towarzyszyć jej mroźnym oddechem na karku, burząc młodzieńczą chęć rzucenia się w emocjonalne zawirowania, w beztroskę dziewczęcych uniesień, w życie, które pyłem jest wobec tego co świat zwykł oferować. Jak długo miała się jeszcze bać, ile jeszcze przyjdzie jej stać tak nieznośnie w miejscu? Trwała wojna, nie była odległym widmem, zawołaniem, które można zignorować, gdzieś na skraju świadomości. Była, odbijała się w pustych twarzach, oknach, półkach i wreszcie, ten brak ryzyka, płynięcia z prądem wydarzeń wywoływała ciasnotę w powłoce jasnej skóry. Jak kość rzucona przez zadziornego cygańskiego chłopca, oferta została pochwycona. Była inna, ciekawsza, nieobiecująca absolutnie niczego i niczego sama Finnie nie oczekiwała. Chciała, tylko żeby było miło, by kącik ust unosił się delikatnie na samo wspomnienie, nim popioły rzeczywistości ogarną ją całą. Lecz miast zadowolenia, odczuwała rozedrganie. Niewielkie, łaskoczące na wysokości brzucha, gotowe przywołać najbardziej zawstydzające wspomnienia, jakże szumnie zakopała w odmętach swego umysłu. Czy to chichot losu jakiś, że zamiast przypadkowego czarodzieja, napotkać musiała akurat tego, któremu sprzed laty długie spojrzenia posyłała spod brązowej grzywki? Przestań, upomina się, bo to, co było, nie jest ważne. On nie pamięta, bardzo słusznie zresztą, albowiem czas swoje zazwyczaj robi, a i ona pamiętać nie chce, także wszystko jest w porządku. To nowy początek, chyba początek, bo nawet jeśli się nie spotkają ponownie, to przynajmniej ma pewność, iż jest w stanie spojrzeć w te szaro-niebieskie tęczówki z figlem zaklętym w popiele własnych, miast z zawstydzeniem w drżenie język obierającym, rozbijającym każdy wyraz na części. Czy to znak, że dojrzała? Ciemne brwi zmarszczyły się delikatnie, acz ulga jakaś pozbawiła spięcia mięśni. A skąd, była nadal roztkliwiającym się nad sobą dzieckiem, ale dziecko to przynajmniej się nie jąkało, co więcej! Odzywało się, jak niemal poprawna magiczna jednostka, także nie było źle. A przynajmniej do czasu, aż nie rozchyli karminowych warg, poddając się nieświadomie niższym tonom jego głosu.
- Cóż za pewność - odpowiada więc, wesołość tańczy w kącikach ust, lecz wie, że podobna radość zaraz skończyć się może, jednak pewne rzeczy należało określić jasno, by żalu nie czuć żadnego, z niedopowiedzeniami się mierzyć - Do zdobycia bywają zwykle rzeczy materialne, jak jest jednak z obietnicami panie Sprout? Czy gotowy jest pan je złożyć? - pyta, acz to przecież śmieszne, wymagać czegokolwiek, tak przy pierwszym razie. Ale to nic, bo wbrew pozorom Finley nie jest okrutna, nie wymaga gór przenoszenia - Bo sprawiłbyś mi niesamowitą przyjemność, gdybyś mówił do mnie Finnie. Nie masz wrażenia, że kiedy zwracasz się do kogoś per pan, panienko, to tak, jakby ta osoba stała gdzieś obok, za szkłem jakimś, niby jest miło i to bardzo uprzejme, ale też niesamowicie odległe i samotne? Czy to dziwne o to prosić? - spod rzęs na niego patrzy, jakby trochę o sens się swej wypowiedzi obawiała, bo czy sama nie mówiła do niego po nazwisku? Ale to tylko gra, a na każdą grę przychodzi koniec. Mogła być panną Jones, ale nie była panienką, nawet jeśli jej dom był względnie dobry, chociaż odseparowany od reszty kraju. Och, wygłupiła się prawda? Jednak to nic, przecież wszelkie zażalenia to Thomas znosić będzie, a nie ona. Bo nawet jeśli dotąd sam Castor nie zdążył się zrazić, to zaraz do tego doprowadzi, tymi małymi rękoma, świergotem umykającym z gardła, pozbawionym wszelkich zaklęć spowalniających wszelki ruch. Ale krycie się nie miało sensu, dodatkowe udawanie przed kimś, przed kim już i tak się udaje - czy rzeczywiście? - kogoś innego, wymęczy ich całkowicie, a blondynka była tak bardzo zmęczona.
- Idealne popołudnie - zastanowiła się, wzrokiem nieba sięgając. Powinna powiedzieć, że spacer po plaży, nawet jeśli ziarna piasku drażnią podeszwy stóp. Albo w gwiazdy się wpatrywanie, odwiedzenie wesołego miasteczka i zmierzenie się ze wszystkimi atrakcjami, tańczenie do białego rana, póki siły wciąż w tkwią w pląsających członkach. Robiła to, uwielbiała to robić i pewnie nigdy nie przestanie, jednak jeśli to miało być coś perfekcyjnego, to istniała tylko jedna jedyna słuszna odpowiedź - To sen. W promieniach słońca, na miękkich poduszkach, albo twardej ziemi. Bez obowiązków, bez poczucia, że czas umyka między palcami niczym krople wody. Bez trosk i wrażenia, że zaraz trzeba biec, pędzić, byle dalej, byle dłużej. Szaleństwo - aż westchnęła urzeczona, bo naprawdę, naprawdę, chciała po prostu spać. I zapomnieć. W sennych marach odnaleźć ziemie utęsknione, dziecięcy śmiech oraz aromat wrzosów - Przepraszam, to nie brzmi sensownie, prawda? Ani ciekawie - potrząsa głową, a pojedyncze kosmyki różu pozbawione muskają buzie. Dobra, stało się, wyszła na głuptasa, gorzej oby nie było! - Albo przejaw rozsądku, a ten zawsze można czymś zagłuszyć - pozwoliła sobie wtrącić się w kwestię dorosłości, dziwnie wesoła, bo Castor nadal był Castorem. Kochającym rośliny, nieskończenie cierpliwym oraz łagodnym. Może czas nie był dla niego okrutny, a może i on nauczył się bardzo ładnie oszukiwać wszystkich, w tym siebie również - Twoja babcia brzmi, jak bardzo mądra kobieta. Och, moja wychodziła z założenia, iż podobna rzecz ma się ze zwierzętami. A dobro lubi wracać pokrętnymi ścieżkami, chociaż nie mam pojęcia, czy to faktycznie prawda, acz miło w coś takiego wierzyć - ożywiła się wyraźnie, śmiało rzucając bezpieczne okruchy przeszłości. To miła odmiana, cieszyć się, zamiast tęsknić, wspominać, lecz nie pogrążać się w smutku głębinie. I być rozluźnioną, ponieważ obok niej stąpał chłopiec sprzed lat, opiekun pokrzywdzonych, troskliwa dusza, a nie jakiś podejrzany typ, wobec którego powinna być ostrożna. Zawstydziła się, bo chociaż oskarżenie wewnątrz niej nie zdążyło się uformować, tak wciąż poczucie winy wywołało, bo blondyn ciężko przez lata pracował, walcząc o swoją przyszłość. A ty co robiłaś Fin?
- Och, to trochę odmienne kierunki, od alchemika po jubilera. Dalej tam zaglądasz, czy otworzyłeś coś swojego? - wyraźnie nie mieszkał tutaj, potwierdził to sam, ale to nic, zapytać przecież może. Tak, jak on ją. Thomas, pomyślała ze złością. Nie powinna, to nic złego, niewiele mówiło, a mimo to...ugh - Och, to nic szczególnego. Po prostu niewiele jest miejsc dla osób, z moimi umiejętnościami, a Londyn okazał się jednym z nich. Potem stał się domem i ciężko patrzeć nań inaczej, mimo wszystko... - pomimo wojny, cierpienia, najstraszliwszej nocy pozbawionej księżyca blasku. Gdzie biją, uciskają, gnębią oraz krzywdzą. To naprawdę miał być jej dom? Ta plątanina strachu i niekończących się okrucieństw? Nie, był środkiem do celu, miejscem dla zamknięcia powiek, niczym więcej. Dachem nad głową, niczym bliższym, ale on nie musiał o tym wiedzieć, ni zaznaczać, jak bardzo niebezpieczne jest podobne stwierdzenie.
- Cóż za pewność - odpowiada więc, wesołość tańczy w kącikach ust, lecz wie, że podobna radość zaraz skończyć się może, jednak pewne rzeczy należało określić jasno, by żalu nie czuć żadnego, z niedopowiedzeniami się mierzyć - Do zdobycia bywają zwykle rzeczy materialne, jak jest jednak z obietnicami panie Sprout? Czy gotowy jest pan je złożyć? - pyta, acz to przecież śmieszne, wymagać czegokolwiek, tak przy pierwszym razie. Ale to nic, bo wbrew pozorom Finley nie jest okrutna, nie wymaga gór przenoszenia - Bo sprawiłbyś mi niesamowitą przyjemność, gdybyś mówił do mnie Finnie. Nie masz wrażenia, że kiedy zwracasz się do kogoś per pan, panienko, to tak, jakby ta osoba stała gdzieś obok, za szkłem jakimś, niby jest miło i to bardzo uprzejme, ale też niesamowicie odległe i samotne? Czy to dziwne o to prosić? - spod rzęs na niego patrzy, jakby trochę o sens się swej wypowiedzi obawiała, bo czy sama nie mówiła do niego po nazwisku? Ale to tylko gra, a na każdą grę przychodzi koniec. Mogła być panną Jones, ale nie była panienką, nawet jeśli jej dom był względnie dobry, chociaż odseparowany od reszty kraju. Och, wygłupiła się prawda? Jednak to nic, przecież wszelkie zażalenia to Thomas znosić będzie, a nie ona. Bo nawet jeśli dotąd sam Castor nie zdążył się zrazić, to zaraz do tego doprowadzi, tymi małymi rękoma, świergotem umykającym z gardła, pozbawionym wszelkich zaklęć spowalniających wszelki ruch. Ale krycie się nie miało sensu, dodatkowe udawanie przed kimś, przed kim już i tak się udaje - czy rzeczywiście? - kogoś innego, wymęczy ich całkowicie, a blondynka była tak bardzo zmęczona.
- Idealne popołudnie - zastanowiła się, wzrokiem nieba sięgając. Powinna powiedzieć, że spacer po plaży, nawet jeśli ziarna piasku drażnią podeszwy stóp. Albo w gwiazdy się wpatrywanie, odwiedzenie wesołego miasteczka i zmierzenie się ze wszystkimi atrakcjami, tańczenie do białego rana, póki siły wciąż w tkwią w pląsających członkach. Robiła to, uwielbiała to robić i pewnie nigdy nie przestanie, jednak jeśli to miało być coś perfekcyjnego, to istniała tylko jedna jedyna słuszna odpowiedź - To sen. W promieniach słońca, na miękkich poduszkach, albo twardej ziemi. Bez obowiązków, bez poczucia, że czas umyka między palcami niczym krople wody. Bez trosk i wrażenia, że zaraz trzeba biec, pędzić, byle dalej, byle dłużej. Szaleństwo - aż westchnęła urzeczona, bo naprawdę, naprawdę, chciała po prostu spać. I zapomnieć. W sennych marach odnaleźć ziemie utęsknione, dziecięcy śmiech oraz aromat wrzosów - Przepraszam, to nie brzmi sensownie, prawda? Ani ciekawie - potrząsa głową, a pojedyncze kosmyki różu pozbawione muskają buzie. Dobra, stało się, wyszła na głuptasa, gorzej oby nie było! - Albo przejaw rozsądku, a ten zawsze można czymś zagłuszyć - pozwoliła sobie wtrącić się w kwestię dorosłości, dziwnie wesoła, bo Castor nadal był Castorem. Kochającym rośliny, nieskończenie cierpliwym oraz łagodnym. Może czas nie był dla niego okrutny, a może i on nauczył się bardzo ładnie oszukiwać wszystkich, w tym siebie również - Twoja babcia brzmi, jak bardzo mądra kobieta. Och, moja wychodziła z założenia, iż podobna rzecz ma się ze zwierzętami. A dobro lubi wracać pokrętnymi ścieżkami, chociaż nie mam pojęcia, czy to faktycznie prawda, acz miło w coś takiego wierzyć - ożywiła się wyraźnie, śmiało rzucając bezpieczne okruchy przeszłości. To miła odmiana, cieszyć się, zamiast tęsknić, wspominać, lecz nie pogrążać się w smutku głębinie. I być rozluźnioną, ponieważ obok niej stąpał chłopiec sprzed lat, opiekun pokrzywdzonych, troskliwa dusza, a nie jakiś podejrzany typ, wobec którego powinna być ostrożna. Zawstydziła się, bo chociaż oskarżenie wewnątrz niej nie zdążyło się uformować, tak wciąż poczucie winy wywołało, bo blondyn ciężko przez lata pracował, walcząc o swoją przyszłość. A ty co robiłaś Fin?
- Och, to trochę odmienne kierunki, od alchemika po jubilera. Dalej tam zaglądasz, czy otworzyłeś coś swojego? - wyraźnie nie mieszkał tutaj, potwierdził to sam, ale to nic, zapytać przecież może. Tak, jak on ją. Thomas, pomyślała ze złością. Nie powinna, to nic złego, niewiele mówiło, a mimo to...ugh - Och, to nic szczególnego. Po prostu niewiele jest miejsc dla osób, z moimi umiejętnościami, a Londyn okazał się jednym z nich. Potem stał się domem i ciężko patrzeć nań inaczej, mimo wszystko... - pomimo wojny, cierpienia, najstraszliwszej nocy pozbawionej księżyca blasku. Gdzie biją, uciskają, gnębią oraz krzywdzą. To naprawdę miał być jej dom? Ta plątanina strachu i niekończących się okrucieństw? Nie, był środkiem do celu, miejscem dla zamknięcia powiek, niczym więcej. Dachem nad głową, niczym bliższym, ale on nie musiał o tym wiedzieć, ni zaznaczać, jak bardzo niebezpieczne jest podobne stwierdzenie.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Miała zdecydowanie więcej do stracenia. Nie mógł, oczywiście, wiedzieć, co skrywa się za szarością spojrzenia, jakie szramy kryją się w duszy, bo nie znalazły miejsca na powierzchni alabastrowej skóry. O ogromie cierpienia, które nosiła w sobie, na sobie, a przecież nie mogła liczyć na wzmocnienie z żelaznych konstrukcji; pozostawiona sama sobie, podobna była papierowej łódeczce puszczonej na przestwór oceanu, gotowej zniknąć pod naporem większej fali, lecz dziwnie opierającej się zatopieniu. Wszystkie te myśli mogłyby pojawić się w głowie Sprouta, gdyby tylko wśród okruchów przeszłości rzucanych przez Jones ostrożnie znalazłby się jakikolwiek, który mógłby naprowadzić go na dobry trop. Uruchomić mechanizm, który chronił wspomnienia przed wysypaniem się ze szkatułki, szaleńczym pędem szklanych kulek po świeżo wypolerowanej podłodze. Ale nic takiego nie miało miejsca i mógł stwierdzić tylko tyle — Finley, Finnie miała zdecydowanie więcej do stracenia. Była młodą, niezamężną kobietą w mieście, które równie chętnie daruje szansę, co zjada własne dzieci. Mogła być butną ponad wszelką zasadność, mogła skakać na trzeszczącym lodzie, zwinnie przeskakiwać z odcinających się co rusz kawałków kry, ale ostatecznie, nawet jeżeli dzień ten zakończyłby się nie po ich myśli, to na nią spadnie większa część ciężaru niepowodzenia. Żyli w świecie skrajnie patriarchalnym, oddychali zepsutym powietrzem stolicy; gdzieś w głowie zaświtała myśl, że mógłby ją przecież uchronić. Od tego wszystkiego. Nie sprawiała wrażenia osoby, która chętnie brała udział w rozrywkach zapewnianych przez włodarzy miasta, włodarzy o poglądach tak samo klarownych, jak skrajnych. Ale nie śmiał przecież proponować rzeczy równie poważnych przy okazji pierwszego ledwie spotkania. Thomas łatwo przebąkiwał o konieczności odnalezienia drugiej połówki, nie ważne, czy właśnie biją, nie ważne, że nocne niebo wcale nie wygląda na nocne, bo wiązki wystrzeliwanych zaklęć tworzą łunę, od której nie można oderwać wzroku, w jakimś cierpiętniczo—ciekawskim pokazie.
Ale był pewny; był pewny słów, które składał ufnie w jej drobne dłonie. Był pewny, że raz złożona obietnica musi skończyć się jej wypełnieniem, bo przecież innej drogi nie znał. Dlatego też na jej słowa, wesołą pieśń wytykającą pewność, odpowiedział dokładnie tym samym rodzajem emocji. Iskierki radości zatańczyły więc w momentalnie bardziej błękitnych, niż szarych tęczówkach, a on sam skinął głową na znak, że gotowy był na dopełnienie losu oraz spełnienie obietnicy. Jakakolwiek by ona nie była.
Słysząc zaś słowa jasnowłosej, uśmiechnął się raz jeszcze, wolną dłoń na moment zatapiając w miękkich kosmykach, tak łakomie łapiących skąpe promienie listopadowego słońca, które wyszło im naprzeciw. Wydech zbiegł się przy okazji z westchnieniem ulgi, nadając jego twarzy jakiś przyjemniejszy, bo pozbawiony wcześniejszego napięcia wyraz.
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Finnie — słowa wypłynęły z niego w sposób tak naturalny, że przez ułamek sekundy, ledwie tyle, co przepadało na mrugnięcie okiem, wydawał się sam zaskoczony podobnym przebiegiem zdarzeń. Tym, z jaką łatwością przychodziły mu słowa, nawet ta ostrożna bliskość, której spróbowali trochę impulsywnie, a jednak zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Bo to po takich właśnie drobnostkach szło rozpoznać całą gamę cech, których obecność mogła być zagadką nawet dla obserwowanego. Co o nim sądziła? Że stanowił kolejnego chłopca gotowego rzucać słowa na wiatr, patrzącego, a nie widzącego, słyszącego, a nie słuchającego? Chciał zaprezentować się oczywiście ze strony jak najlepszej, jednakże nie sądził, by przesadne wybielanie charakteru mogło przynieść jakiekolwiek pozytywne skutki, jeżeli będą chcieli kontynuować tę znajomość. Ach, znów wybiegał w przyszłość, lecz dojrzałe przemyślenia jego towarzyszki ściągnęły go prędko i dosadnie z obłoków marzeń. Nie mógł mieć jej tego za złe.
— Nie sądzę, by proszenie o to było dziwne. Co więcej, niektórzy zdolni byliby uznać taką prośbę za dobrą monetę — może wśród niektórych znalazłoby się miejsce i dla mnie, kto wie? nie powiedział tego na głos, Merlinie broń, choć gdyby udało mu się zebrać w sobie więcej animuszu, zapewne tak właśnie by zrobił. Zamiast tego, wyplątał wreszcie palce spomiędzy kosmyków, zamiast tego wsuwając dłoń w jedną z kieszeni własnego płaszcza. — Nie chciałem urazić cię zbytnią bezpośredniością, Finnie. Ale masz rację i słusznie wytknęłaś mi chowanie się za wyćwiczonymi regułkami. Ale prosiłbym w zamian o to, byś i ty znalazła mi jakieś miano, które sprawi, że szkło jakieś nie będzie w stanie się między nami pojawić.
Och, musiał po prostu wykorzystać sytuację, by być nieco bardziej figlarnym. Finnie ze swymi jasnymi lokami muskającymi policzki, Finnie z karminowymi wargami, Finnie, z której słowa uciekały niemal same, która kroczyła niby po ziemi, a jakby latała centymetry nad kocimi łbami. Ideał przecież nigdy nie mógł sięgnąć bruku...
Słuchał więc jej; słuchał uważnie, poświęcał każdą uncję uwagi, poza tymi odmierzonymi dawkami, które po prostu musiał rezerwować dla zachowania dalszej pozycji pionowej i względnie mądrej miny. Bo to, co mówiła, kruszyło nieco obrazek delikatnej młodej damy, który zaprezentowała mu, gdy ledwo dotknęła jego ramienia dla zwrócenia na siebie uwagi. Ale nie było to złe — wręcz przeciwnie, dodawało jej uroku ludzkiego, podjudzało wrażenie dziwnie znajomej aury, którą emanowała. Nie dlatego, że mógłby ją skądś znać. Dlatego, że pomimo wszelkich różnic, które stawały między nimi, które widoczne były jak na dłoni, Castor odniósł wreszcie wrażenie, że wcale nie byli tacy różni. Ona, dziewczyna z talentami, szukająca szczęścia w Londynie, a nie dalekiej, rodzinnej chyba Szkocji. On, od alchemika do jubilera, tu Londyn, tu Dolina Godryka. Dusza porwana na pół między obowiązkiem a próbą odnalezienia siebie. Nie byli od siebie dalecy, oboje przecież byli przede wszystkim zmęczeni.
— Brzmi bardzo sensownie. I przede wszystkim odpowiedzialnie, więc nie masz powodów do wstydu. Świat pędzi, biegnie, nie czeka na nikogo. A kto nie podejmie biegu razem z nim, zginie stratowany pod ciężarem wszystkich tych, którym się udało. Sen to czasami jedyna ucieczka, więc nie jesteś w swoim marzeniu odosobniona — zatrzymał się na moment, nieco niechętnie uwalniając ramię z objęcia, które ofiarowała mu Finley. Przez chwilę przypatrywał się jej nieco, zafascynowany tym, jak uroczo wesoła była. W pewnym momencie wyciągnął jedną z dłoni przed siebie, by ostrożnie, z należytym szacunkiem zagarnąć kosmyk jasnych włosów za ucho dziewczęcia. Pukiel ten musiał oderwać się od reszty fryzury, gdy próbowała rozgonić strachy przed zrobieniem z siebie głuptaska. Zupełnie niepotrzebnie. Przecież nigdy by o niej tak nie pomyślał. — Babcie już takie są — przyznał, nie próbując nawet kryć rozbawienia. Jego babcie niestety nie były już obecne na tym świecie, lecz wciąż wspominał je nader gorąco i czule. Ciekawe, co by powiedziały na wieść o dzisiejszym przypadku. Tego, że polubiłyby Finnie od razu, był niemal pewien. Dobrego człowieka poznawały prędko. — Najważniejsze to nie tracić nadziei.
Dodał, po czym cofnął dłoń, opuszkami palców ledwo tylko przesuwając po dziewczęcym policzku w sposób, który sugerować mógł tylko to, że nie zrobił tego zupełnie specjalnie. A mimo to zatrzymał swe spojrzenie w szarości tęczówek panny Jones, jakby w ich odcieniu skrywały się odpowiedzi na wszystkie pytania tego świata. Ponownie zaoferowane ramię gotowe było do przyjęcia drobnej ręki, a on sam do kontynuowania spaceru.
— Niekoniecznie dalekie — wtrącił się, może nieco za szybko, przez co niemal od razu skarcił się w myślach. Nie powinien przecież przyjmować patronizującego tonu, bo to nie o to chodziło w miłej rozmowie, by stawiać się na siłę w pozycji autorytetu. — Gdy alchemia spotyka się z jubilerstwem, wychodzą bowiem talizmany. Małe dzieła sztuki, gdy ktoś ma do nich wystarczająco dużo serca i zmysłu artystycznego. Nad tym drugim muszę jeszcze popracować.
I czy to czubki uszu znów zaróżowiły się w nagłym porywie zawstydzenia? Czy wspomnienie nie tak dawnej rozmowy z Norą i wyartykułowaniu konieczności zajęcia się sztuką bardziej poważnie ciążyły w tej chwili na humorze Sprouta?
— Teraz tworzę w Dolinie. Ale nie wiem, czy będę się tym zajmował już... na zawsze. Jest na świecie tyle ciekawych profesji, sama, wydaje mi się, jesteś zdolna to przyznać, czyż nie? Londyn to miejsce wielkich szans, więc przy odrobinie szczęścia i dużym wysiłku jestem pewien, że odnajdziesz tu znacznie więcej, niż tylko dom. Mimo wszystko. — jakaś niespodziewana melancholia przebijała spomiędzy spokojnych głosek płynącym tym samym, delikatnie niższym tonem castorowego głosu. Uniósł on nawet głowę nieco wyżej, zaglądając ciekawsko w szarość nieba i ciągnące się po niej obłoki.
Mimo wszystko. Cóż za trafne określenie.
Ale był pewny; był pewny słów, które składał ufnie w jej drobne dłonie. Był pewny, że raz złożona obietnica musi skończyć się jej wypełnieniem, bo przecież innej drogi nie znał. Dlatego też na jej słowa, wesołą pieśń wytykającą pewność, odpowiedział dokładnie tym samym rodzajem emocji. Iskierki radości zatańczyły więc w momentalnie bardziej błękitnych, niż szarych tęczówkach, a on sam skinął głową na znak, że gotowy był na dopełnienie losu oraz spełnienie obietnicy. Jakakolwiek by ona nie była.
Słysząc zaś słowa jasnowłosej, uśmiechnął się raz jeszcze, wolną dłoń na moment zatapiając w miękkich kosmykach, tak łakomie łapiących skąpe promienie listopadowego słońca, które wyszło im naprzeciw. Wydech zbiegł się przy okazji z westchnieniem ulgi, nadając jego twarzy jakiś przyjemniejszy, bo pozbawiony wcześniejszego napięcia wyraz.
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Finnie — słowa wypłynęły z niego w sposób tak naturalny, że przez ułamek sekundy, ledwie tyle, co przepadało na mrugnięcie okiem, wydawał się sam zaskoczony podobnym przebiegiem zdarzeń. Tym, z jaką łatwością przychodziły mu słowa, nawet ta ostrożna bliskość, której spróbowali trochę impulsywnie, a jednak zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Bo to po takich właśnie drobnostkach szło rozpoznać całą gamę cech, których obecność mogła być zagadką nawet dla obserwowanego. Co o nim sądziła? Że stanowił kolejnego chłopca gotowego rzucać słowa na wiatr, patrzącego, a nie widzącego, słyszącego, a nie słuchającego? Chciał zaprezentować się oczywiście ze strony jak najlepszej, jednakże nie sądził, by przesadne wybielanie charakteru mogło przynieść jakiekolwiek pozytywne skutki, jeżeli będą chcieli kontynuować tę znajomość. Ach, znów wybiegał w przyszłość, lecz dojrzałe przemyślenia jego towarzyszki ściągnęły go prędko i dosadnie z obłoków marzeń. Nie mógł mieć jej tego za złe.
— Nie sądzę, by proszenie o to było dziwne. Co więcej, niektórzy zdolni byliby uznać taką prośbę za dobrą monetę — może wśród niektórych znalazłoby się miejsce i dla mnie, kto wie? nie powiedział tego na głos, Merlinie broń, choć gdyby udało mu się zebrać w sobie więcej animuszu, zapewne tak właśnie by zrobił. Zamiast tego, wyplątał wreszcie palce spomiędzy kosmyków, zamiast tego wsuwając dłoń w jedną z kieszeni własnego płaszcza. — Nie chciałem urazić cię zbytnią bezpośredniością, Finnie. Ale masz rację i słusznie wytknęłaś mi chowanie się za wyćwiczonymi regułkami. Ale prosiłbym w zamian o to, byś i ty znalazła mi jakieś miano, które sprawi, że szkło jakieś nie będzie w stanie się między nami pojawić.
Och, musiał po prostu wykorzystać sytuację, by być nieco bardziej figlarnym. Finnie ze swymi jasnymi lokami muskającymi policzki, Finnie z karminowymi wargami, Finnie, z której słowa uciekały niemal same, która kroczyła niby po ziemi, a jakby latała centymetry nad kocimi łbami. Ideał przecież nigdy nie mógł sięgnąć bruku...
Słuchał więc jej; słuchał uważnie, poświęcał każdą uncję uwagi, poza tymi odmierzonymi dawkami, które po prostu musiał rezerwować dla zachowania dalszej pozycji pionowej i względnie mądrej miny. Bo to, co mówiła, kruszyło nieco obrazek delikatnej młodej damy, który zaprezentowała mu, gdy ledwo dotknęła jego ramienia dla zwrócenia na siebie uwagi. Ale nie było to złe — wręcz przeciwnie, dodawało jej uroku ludzkiego, podjudzało wrażenie dziwnie znajomej aury, którą emanowała. Nie dlatego, że mógłby ją skądś znać. Dlatego, że pomimo wszelkich różnic, które stawały między nimi, które widoczne były jak na dłoni, Castor odniósł wreszcie wrażenie, że wcale nie byli tacy różni. Ona, dziewczyna z talentami, szukająca szczęścia w Londynie, a nie dalekiej, rodzinnej chyba Szkocji. On, od alchemika do jubilera, tu Londyn, tu Dolina Godryka. Dusza porwana na pół między obowiązkiem a próbą odnalezienia siebie. Nie byli od siebie dalecy, oboje przecież byli przede wszystkim zmęczeni.
— Brzmi bardzo sensownie. I przede wszystkim odpowiedzialnie, więc nie masz powodów do wstydu. Świat pędzi, biegnie, nie czeka na nikogo. A kto nie podejmie biegu razem z nim, zginie stratowany pod ciężarem wszystkich tych, którym się udało. Sen to czasami jedyna ucieczka, więc nie jesteś w swoim marzeniu odosobniona — zatrzymał się na moment, nieco niechętnie uwalniając ramię z objęcia, które ofiarowała mu Finley. Przez chwilę przypatrywał się jej nieco, zafascynowany tym, jak uroczo wesoła była. W pewnym momencie wyciągnął jedną z dłoni przed siebie, by ostrożnie, z należytym szacunkiem zagarnąć kosmyk jasnych włosów za ucho dziewczęcia. Pukiel ten musiał oderwać się od reszty fryzury, gdy próbowała rozgonić strachy przed zrobieniem z siebie głuptaska. Zupełnie niepotrzebnie. Przecież nigdy by o niej tak nie pomyślał. — Babcie już takie są — przyznał, nie próbując nawet kryć rozbawienia. Jego babcie niestety nie były już obecne na tym świecie, lecz wciąż wspominał je nader gorąco i czule. Ciekawe, co by powiedziały na wieść o dzisiejszym przypadku. Tego, że polubiłyby Finnie od razu, był niemal pewien. Dobrego człowieka poznawały prędko. — Najważniejsze to nie tracić nadziei.
Dodał, po czym cofnął dłoń, opuszkami palców ledwo tylko przesuwając po dziewczęcym policzku w sposób, który sugerować mógł tylko to, że nie zrobił tego zupełnie specjalnie. A mimo to zatrzymał swe spojrzenie w szarości tęczówek panny Jones, jakby w ich odcieniu skrywały się odpowiedzi na wszystkie pytania tego świata. Ponownie zaoferowane ramię gotowe było do przyjęcia drobnej ręki, a on sam do kontynuowania spaceru.
— Niekoniecznie dalekie — wtrącił się, może nieco za szybko, przez co niemal od razu skarcił się w myślach. Nie powinien przecież przyjmować patronizującego tonu, bo to nie o to chodziło w miłej rozmowie, by stawiać się na siłę w pozycji autorytetu. — Gdy alchemia spotyka się z jubilerstwem, wychodzą bowiem talizmany. Małe dzieła sztuki, gdy ktoś ma do nich wystarczająco dużo serca i zmysłu artystycznego. Nad tym drugim muszę jeszcze popracować.
I czy to czubki uszu znów zaróżowiły się w nagłym porywie zawstydzenia? Czy wspomnienie nie tak dawnej rozmowy z Norą i wyartykułowaniu konieczności zajęcia się sztuką bardziej poważnie ciążyły w tej chwili na humorze Sprouta?
— Teraz tworzę w Dolinie. Ale nie wiem, czy będę się tym zajmował już... na zawsze. Jest na świecie tyle ciekawych profesji, sama, wydaje mi się, jesteś zdolna to przyznać, czyż nie? Londyn to miejsce wielkich szans, więc przy odrobinie szczęścia i dużym wysiłku jestem pewien, że odnajdziesz tu znacznie więcej, niż tylko dom. Mimo wszystko. — jakaś niespodziewana melancholia przebijała spomiędzy spokojnych głosek płynącym tym samym, delikatnie niższym tonem castorowego głosu. Uniósł on nawet głowę nieco wyżej, zaglądając ciekawsko w szarość nieba i ciągnące się po niej obłoki.
Mimo wszystko. Cóż za trafne określenie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
I padną na nią oczy, łase, głodne, oceniające każdy pełen lekkości ruch, każdy błysk emocji na buzi widniejący oraz słowa, jakie wymkną się spomiędzy karminu ust, decydujące o przebiegu spotkania dwóch przypadkowych dusz. Osąd otuli sobą wąskie ramiona, surowość zdatność wyznaczy i wtedy, może wtedy pojmie, czy nadaje się do czegokolwiek. Ale jak to? Ma chęć spytać, wrażliwe powieki unieść wysoko, odsłaniając pełnię popielatego spojrzenia zdziwieniem przesyconego. Była wciąż młodziutka, ku gwiazdom rozpaczliwie sięgała mimo braku skrzydeł, w ramiona kariery oraz trudu ćwiczeń wpadając. Nie była najlepsza, człowiekiem też dobrym nie była, choć troska mierzyła się raz po raz z niemą potrzebą wycofania się, nieingerowania w niczyi bałagan zwany życiem, niemniej się starała. Starała gryźć się w język, półksiężyce paznokci w jasną skórę wbijać, byle nie wykonać jakiegoś gestu podłego, ważyła każde zdanie, starając się nie zranić nikogo celowo. Lecz nagle to wszystko nie miało być brane pod uwagę, tylko dlatego, iż pozostawała samotna w swym związkowym statusie? Przecież ledwo w dorosłość co weszła, a wejście to warto wspomnieć było, takie z prawdziwym przytupem morzem łez okraszonym. Wszystko to na znaczeniu traciło, jeśli dzisiejszego południa, partner przez przyjaciela wyznaczony, okaże się draniem? Czy w takim wypadku ciężar winy tej i tak na nią padnie? To nie fair, mogłaby zaprotestować, ale czy powinna? Tak wyglądało społeczeństwo, taki los był kobiet, które osiągnąwszy konkretny wiek były spod rzęs obserwowane srogo. Tutaj nie obowiązywały zasady wysp, samego parku przyrody, gdzie to partner miał przysłużyć się opiekunom Czarnych Hebrydzkich. Mogła być tylko wdzięczna, iż w cyrku tego wszystkiego tak na poważnie nie brano, utrata artysty zawsze ciosem była. Tylko nie musiała się teraz martwić, spędziwszy tak tych kilka chwil wspólnie - ani o swoje odejście, ani o podłości bijące od postaci młodzieńca obok. Bo nie był gburem, ni głupcem, całkowicie obcym i absolutnie znanym, Castor ze swoimi miodowymi włosami oraz uśmiechem pląsającym po twarzy całej, był najmilszą oraz najbardziej wyrozumiałą istotą, z którą miała ostatnio do czynienia. Nie traktował jej tak, jakby srebro języka zadać ostateczny cios miało, na poważnie brał jej prośbę, choć ta głupiutka była, nie przewracał oczami, kiedy chociażby wargi rozchylała. I to było inne, przyjemniejsze znacznie i Finnie znowu się śmieje, knykciami usta zasłaniając. Bo przestała być panienką, została na nowo przypisana do bycia li jedynie sobą.
- Nie uraziłeś, to było bardzo grzeczne z twojej strony - zaprotestowała, czując śmieszny w piersi ucisk. Naprawdę zwracanie się po imieniu było dobrą monetą? Nie była pewna, to wydawało się oczywiste, mówić do siebie bez zbędnych uprzejmości - Ale czasem za taką grzecznością, ostrożnym postępowaniem ciężko jest zobaczyć prawdziwie drugą osobę - czy mówiła z sensem? Pewnie nie, na gwiazdy, zbłaźniła się okrutnie, acz wycofać się nie chciała za nic. Bo wydumane gesty, płochość wyrazów nie była tym, czego od siebie oczekiwali. Oczekiwali czegoś od siebie? Mruga, kręci głową ostrożnie, zaraz robiąc zamyśloną minę, która mimo wszystko na zbyt mądrą nie wyglądała - To nie będzie zbyt wymyślne Castorze. Ale skoro ja mam być Finnie, ty po prostu bądź Casem - Cassie zapragnęła w pierwszym odruchu powiedzieć, ale naraz przypomniały się jej miny przyjaciół, szydercze i strasznie podłe, którzy uznaliby, że to bardzo dziewczęcy przydomek, a kobiecie z kobietą na innej stopie niż towarzyskiej spotykać się nie wypada. Banda bęcwałów, a przecież ich tu nie ma, nie zrobili nic też wcale. Ucieka więc od nich myślami, zdradzając się z najsekretniejszym marzeniem, acz nie najistotniejszym w tym jej krótkim żywocie. Nie śmiał się z niej, nie uznał za dziwaczkę, a może po prostu dobrze udawał? Ale sen był ważny, kiedy strachy i stres krążą dookoła, odbierając siły nawet na zamknięcie powiek. Móc zanurzyć się w krainę błogości, bez poczucia, że zaraz coś strasznego stać się może, było rozkoszą samą w sobie.
- Ucieczka przed odpowiedzialnością nie jest sensowna, ani odpowiedzialna. Dlatego jest tak kusząca - zauważa i chyba chce dodać coś więcej, ale chłopak odsuwa się, ciężar spojrzenia oczu jasnych przenosi na jej buzię. I coś zamiera, ona? Czas? Cały świat, pozwalając poruszać się tylko czarodziejowi? Kiedy zgarnia za jej ucho miękki pukiel, a skóra muska przypadkiem ucho dziewczęcia, to ma wrażenie, że część ta płonie. Czerwień zawstydzenia nie wybija się na bladości policzków szczęśliwie, ponieważ serce nie ufa, w drżenie nie pozwoli się tak łatwo wprawić - T-tak, masz racje - odpowiada, wzrok na bok kierując, bo opuszki palców nie odrywają się prędko od jej lic, sunąc kolejnym zbiegiem okoliczności po kościach policzkowych. Wpatrywali się w siebie stanowczo zbyt długo, emocje od zagubienia po zaaferowanie odbijały się w szarości tęczówek, więzione przez oprawę pierścieni czarnych. Płuca wołają o oddechu ulgę, o powietrza dostęp i wdech następuje dopiero wtedy, kiedy młodzieniec raz jeszcze proponuje jej ramię, by mogli kontynuować swój spacer.
- Zielarz, alchemik, twórca talizmanów, jubiler. Posiadasz w sobie wiele talentów i mimo podobnych pasji, wciąż masz czas na bywanie na mieście? Podziwiam - przyznała szczerze, być może zazdroszcząc trochę. Bo co ona sama potrafiła? Tańczyć, ale ten taniec nie był tańcem na parkiecie stosowanym, ni na salach balowych. Z ogniem igrać, ale po co, skoro to dalszego zastosowania nie ma? Bez cyrku była nikim, kolejną zagubioną duszą i to Finnie przerażało bardzo. Powinna czymś się zająć, czegoś nauczyć, Arena przecież nie była jej po wieki pisaną, a miejsce, które uznawała za swe przeznaczenie, pozostawało jak na razie poza zasięgiem jej rąk. A potem czuje wstyd, spowodowany zazdrością, własną bezradnością i tym, że tak miłego chłopca zaczęła podejrzewać o jakiekolwiek wstrętne motywy.
- Wszystko się zmienia, nie można być pewnym jutra. Co dziś Londyn ofiarował, za dni kilka odebrać może. Dolina brzmi milej, cieplej, mam nadzieję, że tam większą inspirację czerpiesz - i jesteś bezpieczniejszy niż tutaj, gdzie przemoc za każdym rogiem się czai - Być może, mimo wszystko - powtórzyła z jakimś rozczuleniem, zaraz to prostując się, brawurę na przód wypychając - Ale opowiedz mi o tych swoich małych dziełach sztuki, potrafisz grawerować jakieś wzory? Jak wygląda ich działanie? - pyta autentycznie zaciekawiona, Nailah sama próbowała zajmować się podobnym fachem i kto wie? Może kociej królowej będzie mogła kilka rad podrzucić, jednocześnie obserwując, jak błękit z szarością wymieszany jaśnieje w blasku omawianej pasji.
| zt x2
- Nie uraziłeś, to było bardzo grzeczne z twojej strony - zaprotestowała, czując śmieszny w piersi ucisk. Naprawdę zwracanie się po imieniu było dobrą monetą? Nie była pewna, to wydawało się oczywiste, mówić do siebie bez zbędnych uprzejmości - Ale czasem za taką grzecznością, ostrożnym postępowaniem ciężko jest zobaczyć prawdziwie drugą osobę - czy mówiła z sensem? Pewnie nie, na gwiazdy, zbłaźniła się okrutnie, acz wycofać się nie chciała za nic. Bo wydumane gesty, płochość wyrazów nie była tym, czego od siebie oczekiwali. Oczekiwali czegoś od siebie? Mruga, kręci głową ostrożnie, zaraz robiąc zamyśloną minę, która mimo wszystko na zbyt mądrą nie wyglądała - To nie będzie zbyt wymyślne Castorze. Ale skoro ja mam być Finnie, ty po prostu bądź Casem - Cassie zapragnęła w pierwszym odruchu powiedzieć, ale naraz przypomniały się jej miny przyjaciół, szydercze i strasznie podłe, którzy uznaliby, że to bardzo dziewczęcy przydomek, a kobiecie z kobietą na innej stopie niż towarzyskiej spotykać się nie wypada. Banda bęcwałów, a przecież ich tu nie ma, nie zrobili nic też wcale. Ucieka więc od nich myślami, zdradzając się z najsekretniejszym marzeniem, acz nie najistotniejszym w tym jej krótkim żywocie. Nie śmiał się z niej, nie uznał za dziwaczkę, a może po prostu dobrze udawał? Ale sen był ważny, kiedy strachy i stres krążą dookoła, odbierając siły nawet na zamknięcie powiek. Móc zanurzyć się w krainę błogości, bez poczucia, że zaraz coś strasznego stać się może, było rozkoszą samą w sobie.
- Ucieczka przed odpowiedzialnością nie jest sensowna, ani odpowiedzialna. Dlatego jest tak kusząca - zauważa i chyba chce dodać coś więcej, ale chłopak odsuwa się, ciężar spojrzenia oczu jasnych przenosi na jej buzię. I coś zamiera, ona? Czas? Cały świat, pozwalając poruszać się tylko czarodziejowi? Kiedy zgarnia za jej ucho miękki pukiel, a skóra muska przypadkiem ucho dziewczęcia, to ma wrażenie, że część ta płonie. Czerwień zawstydzenia nie wybija się na bladości policzków szczęśliwie, ponieważ serce nie ufa, w drżenie nie pozwoli się tak łatwo wprawić - T-tak, masz racje - odpowiada, wzrok na bok kierując, bo opuszki palców nie odrywają się prędko od jej lic, sunąc kolejnym zbiegiem okoliczności po kościach policzkowych. Wpatrywali się w siebie stanowczo zbyt długo, emocje od zagubienia po zaaferowanie odbijały się w szarości tęczówek, więzione przez oprawę pierścieni czarnych. Płuca wołają o oddechu ulgę, o powietrza dostęp i wdech następuje dopiero wtedy, kiedy młodzieniec raz jeszcze proponuje jej ramię, by mogli kontynuować swój spacer.
- Zielarz, alchemik, twórca talizmanów, jubiler. Posiadasz w sobie wiele talentów i mimo podobnych pasji, wciąż masz czas na bywanie na mieście? Podziwiam - przyznała szczerze, być może zazdroszcząc trochę. Bo co ona sama potrafiła? Tańczyć, ale ten taniec nie był tańcem na parkiecie stosowanym, ni na salach balowych. Z ogniem igrać, ale po co, skoro to dalszego zastosowania nie ma? Bez cyrku była nikim, kolejną zagubioną duszą i to Finnie przerażało bardzo. Powinna czymś się zająć, czegoś nauczyć, Arena przecież nie była jej po wieki pisaną, a miejsce, które uznawała za swe przeznaczenie, pozostawało jak na razie poza zasięgiem jej rąk. A potem czuje wstyd, spowodowany zazdrością, własną bezradnością i tym, że tak miłego chłopca zaczęła podejrzewać o jakiekolwiek wstrętne motywy.
- Wszystko się zmienia, nie można być pewnym jutra. Co dziś Londyn ofiarował, za dni kilka odebrać może. Dolina brzmi milej, cieplej, mam nadzieję, że tam większą inspirację czerpiesz - i jesteś bezpieczniejszy niż tutaj, gdzie przemoc za każdym rogiem się czai - Być może, mimo wszystko - powtórzyła z jakimś rozczuleniem, zaraz to prostując się, brawurę na przód wypychając - Ale opowiedz mi o tych swoich małych dziełach sztuki, potrafisz grawerować jakieś wzory? Jak wygląda ich działanie? - pyta autentycznie zaciekawiona, Nailah sama próbowała zajmować się podobnym fachem i kto wie? Może kociej królowej będzie mogła kilka rad podrzucić, jednocześnie obserwując, jak błękit z szarością wymieszany jaśnieje w blasku omawianej pasji.
| zt x2
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
4 stycznia 1958
Nienawidził wykonywać swoich obowiązków - naprawdę tego nienawidził i chociaż wielokrotnie próbował znaleźć pozytywne strony swojej jakże legalnej pracy, to wady zdecydowanie je przyćmiewały! Jak tutaj cieszyć się z możliwości zaczerpnięcia świeżego powietrza, gdy musisz - niezależnie od pogody - biegać po całym Londynie? No przecież nie mógł pozwolić sobie na stworzenie spotu w okolicach swojego domu - nie był głupi, nie chciał jakoś głupio wpaść i spędzić kolejnych lat w zimnej i brudnej celi, okrywając hańbą nie tylko siebie, ale i rodziców. Nie mógł nic na to poradzić! Nie mógł też nic poradzić na humorki klientów, którzy nabierali ochoty o najróżniejszych porach, często późnych, nawet kiedy Connor marzy już tylko o ciepłym łóżku. Przecież ich nie zignoruje! Pieniądze nie leżą na ulicy, trzeba się poświęcić i wszystko rzucić. A już na pewno nie mógł nic zrobić z podłym charakterem mężczyzny, od którego ten towar brał, któremu pomagał zarabiać, a który nie odpuszczał mu nawet hajsu za grama diablego ziela. No co jest? Same minusy, same minusy! W tej robocie nie zgadzał się nawet hajs, bo pomimo narażania swojego zdrowia, opinii i przyszłości, zarabiał marne grosze, ledwo wystarczające na prowadzenie życia na poziomie. Całą niechęć do dilerki zawsze potęgował jego charakter i podejście do świata - nigdy nie lubił nikomu usługiwać, a w tym małym londyńskim półświatku jasne było, że jest tylko wytresowanym pudelkiem, wyraźnie podporządkowanym komuś lepszemu. Bardzo tego nie lubił, bardzo, jednak znowu - nie mógł się postawić, bo to jedyne źródło zarobku. Do roboty motywował go jedynie zbliżający się nieubłaganie termin płatności za mieszkanie oraz fakt, że skrytka bankowa chwilowo świeciła pustkami. Niestety! Choć ciągle starał się nad tą swoją nieszczęsną rozrzutnością pracować, to zdecydowanie z marnym skutkiem - nic nigdy nie odkładał, wszystko przewalał na towar, alkohol i inne atrakcje, które w jakiś sposób pomagały mu uciec od problemów życia codziennego, ostatnio jeszcze bardziej skomplikowanego, bo wojenna zawierucha zaczęła niszczyć życia nie tylko mugolaków, ale i zwykłych chłopców pokroju Connora, który to po prostu chciał sobie żyć.
Ale - kurwa - nie mógł! W jednej chwili ćwiczył sobie spokojnie w ciepłym mieszkaniu, a w drugiej był już na zewnątrz, ciągle pociągając nosem, bo tak bardzo było mu zimno! Odziany w grubą ciemną kurtkę, czapkę, spodnie i wysłużone buty, Connor przemykał między uliczkami, przechodząc z jednej do drugiej, nieprzerwanie zmniejszając dystans do wyznaczonego celu. W kieszeni trzymał trójkę (nie zamierzał fatygować się o tej porze z mniejszą ilością) wróżkowego proszku, który miał dostarczyć oczekującemu klientowi. I tak wyjątkowo się poświęcał! Pierwotnie zamierzał wszystko ładnie i dokładnie popakować dopiero o poranku - tuż przed dniem pełnym roboty, ale z powodu dodatkowego wezwania postanowił zrobić to tuż przed wyjściem! Może i nie był to jakoś specjalnie żmudny proces, ale po wyczerpujących ćwiczeniach nie zabierał się do tego zbyt chętnie. W głowie miał tylko odpoczynek, a teraz się z tym babrał! No ale jak mus to mus! Spod łóżka wyciągnął trochę brudne i zardzewiałe pudełko, zaraz zaś umieszczając je przy stoliku, przy którym usiadł. W środku znajdował się cały potrzebny zestaw do pracy! Składał się nie tylko z małej i niezawodnej wagi, ale także samary i sporych ilości różnorakich narkotyków, choć przeważał wróżkowy pył i diable ziele - rzadko się zdarzało, żeby jego klienci brali coś innego. Do takich osób trafiał, z takimi handlował - z prostymi i zaprawionymi ćpunami, którzy pragnęli wprawić się w dobry stan po taniości, tradycyjnymi sposobami. Większość stawiała na wróżkowy pył, ale znajdowali się także tacy, głównie młodsi i mniej doświadczeni, którzy zamiast walić w nos woleli się najarać. Tym razem miał do czynienia z pierwszym typem klienta, więc sięgnął po torebkę z jasnym pyłkiem, rozwiązał węzeł i za pomocą niewielkiej łyżeczki wysypał go trochę na wagę, choć jak się zaraz okazało - trochę za dużo, bo pewną ilość ponownie schował do torebeczki, którą dokładnie zawiązał i wcisnął do metalowego pudełeczka. Teraz pozostało schować narkotyki do specjalnie przygotowanej samary - zrobił więc to i po raz kolejny położył narkotyk na wadze, przyglądając się nieznacznej zmianie widniejącej na niej liczby. Zauważył, że posypał trochę górą, ale postanowił to zignorować - tak nieznaczne ilości nie robiły mu specjalnej różnicy, a klient będzie miał więcej ćpania, co powinno zmotywować go do powrotu po następne działki. Westchnął głośno, wpakował resztę zestawu do pudełeczka i schował je pod łóżko. Wyjrzał jeszcze przez okno, chyba niesłusznie, bo nagle stracił resztkę chęci do wyjścia na zewnątrz. No ale cóż - przynajmniej cieszył się, że kiedy rano się obudzi, to nie będzie musiał się tym zajmować, że zamiast tego najzwyczajniej w świecie ogarnie się i ruszy w drogę. Tak jak teraz! Oby tylko było trochę cieplej.
I bardziej przejrzyście, bo teraz widział naprawdę niewiele, co napawało go pewnym niepokojem. Bardziej z przyzwyczajenia niż strachu oglądał przechadzające się obok pojedyncze osoby, zupełnie jakby zaraz miał znaleźć wśród nich jakiegoś pojebanego agenta, którego zadaniem było złapać kolejnego nieostrożnego młodzieńca z narkotykami. Ale nie tym razem! Zauważył jedynie kilka osób, a znaczną ich część stanowili bezdomni, do których nawet się nie zbliżał - nie wiedział czego się po nich spodziewać, bo chociaż czuł się raczej pewnie i bezpiecznie, to nie uśmiechało mu się dostać czymś w plecy. Dlatego szedł szybko - byle odbębnić sprawę i wrócić do ćwiczeń, potem do ciepłej herbatki i - na co czekał najbardziej - upragnionego snu. Bardzo zdenerwował go fakt, że typ postanowił przeszkodzić mu o tej porze, akurat w takiej sytuacji, ale co miał zrobić? Dla stałych klientów, a właśnie taki złożył zamówienie, trzeba było się poświęcać - wszystko, żeby zgadzał się hajs. I póki co się zgadzał, bo ten ćpun jeszcze nigdy go nie zawiódł. A Connor nigdy nie zawiódł niego! Wkrótce znalazł się na umówionym miejscu, a wzrokiem szybko odnalazł siedzącego na krawężniku mężczyznę, ledwie widocznego spod zmechaconych polarów, które na siebie nałożył. Multon przez chwilę mu się przypatrywał, z pewnym współczuciem zauważając, że najwidoczniej jest mu zimno, bo trzęsie się i otula ramiona. Cel w końcu uniósł głowę, podnosząc się natychmiast i ruszając żwawo w stronę Connora. Multon w tym czasie sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej samarkę wypełnioną trzema gramami wróżkowego pyłu, oplątując ją szczelnie dłońmi w ten sposób, że nawet zbliżający się klient nie mógł jej zauważyć.
Słabe światło wreszcie oświetliło twarz mężczyzny, a Multon mógł przyjrzeć się mu bliżej. I był to przykry widok, bo choć wczoraj klient również nie prezentował się zbyt dobrze, to teraz wyglądał okropnie. Wcześniej jego twarz pokrywała sieć zmarszczek i bruzd, teraz zaś dołączyła do nich jedna wielka i wciąż świeża blizna, na której widok Connor zareagował krótkim uniesieniem brwi. Krótkim, bo przecież to nie jego sprawa, bo już dawno nauczył się, że nie powinno się wszędzie wciskać nosa. Miał krótkie zadanie, nic więcej nie powinno go interesować.
- Cześć. - rzucił Monty, wyciągając przy tym dłoń, którą Connor uścisnął. Uścisk trwał jednak dłużej niż przeciętny uścisk dłoni, który ludzie wymieniali na przywitanie. Dłoń Connora przestała oplatać wypełnioną trzema gramami samarkę, której miejsce zajęło nic innego jak różnorakie liczne monety, prawdopodobnie knuty, bo klienci zazwyczaj nie dysponowali większymi nominałami. - Jest tam też zaległy dług. Ten za Diabła... - dodał mężczyzna, dłonią mimowolnie wskazując na dłoń Connora.
Chłopak rozwarł dłoń, obejrzał dokładnie zebraną liczbę monet i kiwnął głową, następnie wpychając całą kwotę do kieszeni kurtki. Zapamiętał, żeby po powrocie wykreślić Monty'ego z zeszytu dłużników - nie chciał chaosu, a przy takiej liczbie klientów bardzo o takowy łatwo.
Sprawa załatwiona - można iść. Można? Connor już odwracał się na pięcie z zamiarem pozostawienia mężczyzny samemu sobie, gdy nagle w głowie zapaliła mu się jakaś lampka.
- Hej, Monty. - rzucił nagle do idącego już w sobie znanym kierunku mężczyzny. Wspomniany Monty odwrócił się gwałtownie, jakby zbity z tropu, i zbliżył do Connora, posyłając mu przy tym pytające spojrzenie.
Zapadła krótka cisza, w trakcie której Connor zdążył schować dłonie w kieszenie ciepłej kurtki.
- Co jest z Nedem? Wczoraj miał się odezwać, a na razie cisza. - rzucił w końcu, choć sam nie wiedział czemu interesował go los jakiegoś osiemnastolatka, któremu sprzedawał towar. Może to przez fakt, że zawsze widywał Monty'ego razem ze wspomnianym Nedem, a dzisiaj Monty przyszedł sam? Nie wiedzieć czemu wydało mu się to dziwne, jakby niemożliwe. Czemu jednak tak bardzo go to zainteresowało? To tylko kolejny klient - lojalny, bo lojalny, stały bo stały, ale tylko klient jakich wielu. A jednak jakoś szczególnie zapadł mu w pamięci! Co prawda zazwyczaj pamiętał twarze wszystkich klientów, często zapisując w pamięci także ich imiona i opowiedziane historie - większość z nich dobrze znał, a niektórych - jak Monty'ego i Neda - nawet lubił. Więc co z nim?
Monty uśmiechnął się słabo i przez chwilę wyglądał nie jak zniszczony latami ćpania człowiek, ale poczciwy starszy mężczyzna, któremu zwyczajnie nie powiodło się w życiu. Chyba nawet trochę tak było! Monty był bezdomny - żona uciekła z dziećmi po tym jak trafił do więzienia za pierwszą poważną kradzież, najwidoczniej chcąc chronić latorośle od podzielenia losu ojca. To był początek końca mężczyzny - wkrótce po wyjściu zrozumiał, że jest bezdomny, a potem uzależnił się od magicznego proszku, który po raz pierwszy kupił właśnie u Connora, gdy ten handlował jeszcze jedynie w dokach.
- Nedda już nie ma. Zrobiliśmy mu piękny pogrzeb. - odparł z wyraźnym smutkiem w głosie.
Co to znaczy, że Nedda już nie ma? Connor poczuł, że nogi wrastają mu w ziemię i chociaż bardzo chciał przerwać narastającą ciszę, to nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Nigdy nie przypuszczał, że usłyszy wieść o nagłej śmierci osiemnastoletniego Nedda... Tego Nedda, którego rodzice zginęli zaraz po tym jak ukończył szkołę, który przecież chciał się tylko bawić - zupełnie jak Connor. Nedd nie żył? Choć nie był z nim specjalnie blisko, ba - nawet nie nazywał go swoim kolegą, to coś w nim pękło.
Długo zajęło mu przetrawienie tej sytuacji, a gdy już to zrobił, wydusił tylko chłodne:
- O kurwa. Co się stało?
Liczył, że to nie przez przedawkowanie. Choć handlował już spory kawał czasu i zdążył przyzwyczaić się do tego, że klienci szybko umierają, to lubił wierzyć, że to nie jego towar doprowadził do ich ewentualnej śmierci. Wmawiał sobie, że nie robi nic złego, że to ich wybór... Skoro jednak nie robił nic złego, to dlaczego tak bardzo bał się, że młody Nedd przedawkował? A może skończył inaczej - może to nie narkotyki go zabiły? Może za wszystkim stała wojna. Może to jakiś bezdomny, a może czysty przypadek?
Posłał Monty'emu wyczekujące puste spojrzenie, bo chociaż w głowie krążyły mu różne obawy, to nie dawał tego po sobie poznać. Nedd był tylko klientem. Zwykłym klientem.
- W porcie się nad nim zlitowali i pozwolili trochę zarobić... był szczęśliwy, bo takiemu chłopakowi rzadko proponuje się robotę, a poza tym jeszcze płaci. Raz nic mu nie dali, a teraz dostał nawet górką... Chciał kupić nową zimową kurtkę, ale niepotrzebnie się tym chwalił... Ten wariat, Wade, go zabił. - wyjaśnił drżącym głosem.
Choć Connorowi ulżyło, że nie przyczynił się do śmierci Nedda, to wcale nie poczuł się lepiej. Zamordowany przez jakiegoś Wade'a? Najtragiczniejsza wydawała się próba sprawienia sobie przyjemności, którą - pewnie dla odmiany - nie był gram wróżkowego pyłu, a kurtka - najzwyklejsza w świecie kurtka jakich Connor miał wiele. Tak mało potrzebował do szczęścia.
Nagle zdał sobie sprawę z kolejnej chwili ciszy, więc posłał Monty'emu słaby uśmiech i zdecydował się zakończyć rozmowę.
- Szkoda go. Dobry chłopak, zawsze uśmiechnięty i w ogóle... - stwierdził, wspominając w głowie, że zawsze mówił "dzień dobry", zamiast "cześć". - Szkoda. Trzymaj się, Monty! Szczęśliwego nowego roku. - dopowiedział i oddalił się, starając się wyrzucić z głowy wyobrażenie podekscytowanego możliwością kupienia kurtki Nedda.
A jednak myślał o nim, gdy mijał kolejne uliczki, gdy znajdował się już na Pokątnej i kiedy otwierał drzwi prowadzę do mieszkania. Myślał też o nim, gdy sięgał po zeszyt, w którym zapisywał długi klientów, przez chwilę szukając Monty'ego i wykreślając znajdującą się przy nim dwójkę. Gdzieś pod imieniem Monty'ego rzuciło mu się kolejne imię - Nedd - i nagle zdał sobie sprawę, że tych pieniędzy już nie odzyska. Teoretycznie powinien obarczyć długiem Monty'ego, który przy nim wtedy się znajdował, ale pomijając fakt, że byłoby to niezwykle brutalne i naciągane, to nie pozwoliłoby mu na to jego sumienie. Dług i tak był mały - postanowił go po prostu zignorować.
Dlatego przekreślił imię Nedda, zaraz potem zamykając zeszyt i umieszczając go ponownie na półce.
|| z/t
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
06/04/1958
Od zawsze dbałem, aby moją twarz można było sprząc z imieniem, a imię — z chwalebnym czynem. Cieszyłem się nienaganną reputacją, więc prezencją starałem się nie pozostawiać wątpliwości, jak wysoko sięgają moje macki wśród brytyjskiej socjety. Szczebel po szczeblu wspinałem się coraz wyżej, zapoznając się nie tylko z wpływowymi znajomymi mego ojca. Budowałem sieć własnych kontaktów, do której spokojnie wliczałem wielu prominentnych lordów, a od niedawna — również bohaterów wojny; nawet samych Śmierciożerców. Moja reputacja była niejako zespojona z jedną z nich — madame Mericourt, która w uznaniu zasług zyskała funkcję wyjątkowo reprezentatywną, stając się namiestniczką Londynu — a ja, należąc do grona jej przybocznych, bliskich przyjaciół, rzutowałem na jej wizerunek. Żałuję, że nie pomyślałem o tym, gdy na środku londyńskiej ulicy wyklinałem po wsze czasy imię Albrechta Crabbe — swego ojca, który dziś wyjątkowo mi podpadł.
Zdążyłem się przyzwyczaić, że ojciec liczył się z moim zdaniem. W kwestii prowadzenia filharmonii miałem od niego nawet więcej do powiedzenia; uważnie słuchał moich rad, sugestii, spełniał zachcianki wobec zaproszeń gwiazd estrady do wypełnienia luk repertuaru, a nawet projektów finansowych, które w teorii miały za zadanie powiększyć dochody i umocnić nasze udziały. W praktyce dość często były to moje kaprysy, które wiązały się z intrygami, dzięki którym osiągnąłbym dodatkowe cele. Pieniądze? Były gdzieś z boku, wiedziałem, w jaki sposób nakręcać interes, aby opłacał się rodzinie. Sława? Lubiłem, jak spojrzenia łechtały moje ego, ale wydoroślałem i pojąłem, że jest tylko efektem ubocznym czynów niosących prawdziwe korzyści. Co postrzegałem za korzyść, to wspomnianą sieć kontaktów i przysług, które mogłem zaciągnąć lub odebrać; niestety w tym dziś ojciec pokrzyżował mi plany.
Otóż złożyłem komuś obietnicę; propozycję współpracy z filharmonią, o czym nie zdołałem ojcu napomknąć. Udało mi się rozkochać w sobie urodziwą (choć zamężną) kobietę, która dopiero raczkowała w świecie muzyki, nie słynąc z doskonałych występów, do których przyzwyczaiła tłumy nasza scena. Zależało mi na rozpracowaniu jej męża, który maczał palce w biznesie kradzionych dzieł sztuki, stanowiąc dla mnie swoistą konkurencję. Mój ojciec nie wiedział, jakim zajęciem się param i jak wykorzystuję swoje wpływy, więc przekonanie go do tego ruchu graniczyło z cudem; na nic zdały się kłamstwa, czy perswazja — tym razem po prostu postawił na swoim. Na tyle pokrzyżowało mi to szyki, że wspomniana diva śmiertelnie się na mnie obraziła, usiłując zerwać wszelkie stosunki. Plan zemsty rodził się w mej głowie, lecz ustąpił zawiści ukierunkowanej w kogoś innego; gniewowi, który wypełniał mnie na samą myśl, że ojciec akurat teraz tak zagrał mi na nerwach. Choć stronię od okazywania prawdziwych emocji, tym razem o moim roztargnieniu usłyszał niejeden przechodzień, który stanął mi na drodze.
Jeden z nich zatrzymał się, zamiast mnie ominąć, co wyraźnie mi się nie spodobało. Zacisnąłem palce owinięte wokół różdżki, gotów wymierzyć w niego najpaskudniejszą ze znanych mi klątw, jeśli tylko krzywo się na mnie spojrzy.
Od zawsze dbałem, aby moją twarz można było sprząc z imieniem, a imię — z chwalebnym czynem. Cieszyłem się nienaganną reputacją, więc prezencją starałem się nie pozostawiać wątpliwości, jak wysoko sięgają moje macki wśród brytyjskiej socjety. Szczebel po szczeblu wspinałem się coraz wyżej, zapoznając się nie tylko z wpływowymi znajomymi mego ojca. Budowałem sieć własnych kontaktów, do której spokojnie wliczałem wielu prominentnych lordów, a od niedawna — również bohaterów wojny; nawet samych Śmierciożerców. Moja reputacja była niejako zespojona z jedną z nich — madame Mericourt, która w uznaniu zasług zyskała funkcję wyjątkowo reprezentatywną, stając się namiestniczką Londynu — a ja, należąc do grona jej przybocznych, bliskich przyjaciół, rzutowałem na jej wizerunek. Żałuję, że nie pomyślałem o tym, gdy na środku londyńskiej ulicy wyklinałem po wsze czasy imię Albrechta Crabbe — swego ojca, który dziś wyjątkowo mi podpadł.
Zdążyłem się przyzwyczaić, że ojciec liczył się z moim zdaniem. W kwestii prowadzenia filharmonii miałem od niego nawet więcej do powiedzenia; uważnie słuchał moich rad, sugestii, spełniał zachcianki wobec zaproszeń gwiazd estrady do wypełnienia luk repertuaru, a nawet projektów finansowych, które w teorii miały za zadanie powiększyć dochody i umocnić nasze udziały. W praktyce dość często były to moje kaprysy, które wiązały się z intrygami, dzięki którym osiągnąłbym dodatkowe cele. Pieniądze? Były gdzieś z boku, wiedziałem, w jaki sposób nakręcać interes, aby opłacał się rodzinie. Sława? Lubiłem, jak spojrzenia łechtały moje ego, ale wydoroślałem i pojąłem, że jest tylko efektem ubocznym czynów niosących prawdziwe korzyści. Co postrzegałem za korzyść, to wspomnianą sieć kontaktów i przysług, które mogłem zaciągnąć lub odebrać; niestety w tym dziś ojciec pokrzyżował mi plany.
Otóż złożyłem komuś obietnicę; propozycję współpracy z filharmonią, o czym nie zdołałem ojcu napomknąć. Udało mi się rozkochać w sobie urodziwą (choć zamężną) kobietę, która dopiero raczkowała w świecie muzyki, nie słynąc z doskonałych występów, do których przyzwyczaiła tłumy nasza scena. Zależało mi na rozpracowaniu jej męża, który maczał palce w biznesie kradzionych dzieł sztuki, stanowiąc dla mnie swoistą konkurencję. Mój ojciec nie wiedział, jakim zajęciem się param i jak wykorzystuję swoje wpływy, więc przekonanie go do tego ruchu graniczyło z cudem; na nic zdały się kłamstwa, czy perswazja — tym razem po prostu postawił na swoim. Na tyle pokrzyżowało mi to szyki, że wspomniana diva śmiertelnie się na mnie obraziła, usiłując zerwać wszelkie stosunki. Plan zemsty rodził się w mej głowie, lecz ustąpił zawiści ukierunkowanej w kogoś innego; gniewowi, który wypełniał mnie na samą myśl, że ojciec akurat teraz tak zagrał mi na nerwach. Choć stronię od okazywania prawdziwych emocji, tym razem o moim roztargnieniu usłyszał niejeden przechodzień, który stanął mi na drodze.
Jeden z nich zatrzymał się, zamiast mnie ominąć, co wyraźnie mi się nie spodobało. Zacisnąłem palce owinięte wokół różdżki, gotów wymierzyć w niego najpaskudniejszą ze znanych mi klątw, jeśli tylko krzywo się na mnie spojrzy.
Maximillian Crabbe
Zawód : rachmistrz w filharmonii
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 5 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnie dni obfitowały w różne, ciekawe sytuacje, z których Cassidy był jak najbardziej zadowolony. Nie lubił nudy, więc fakt, że codziennie miał co robić bardzo mu odpowiadał. Na dniach miał zamiar przygotować wszystko pod portret młodej Lady Parkinson, a potem jeszcze będzie musiał przyiąść nad nowym programem swoich poszukiwań, który chciał znów przedstawić dyrektorowi muzeum. Miał również nadzieję, że Madame Mericourt napomknie dyrektorowi kilka dobrych słów, tak jak obiecała, i w końcu będzie mógł ruszyć na poszukiwania zaginionych artefaktów.
Dzisiejszego wieczora jednak miał zamiar się trochę rozerwać i odpocząć jednocześnie. Najpierw jednak musiał skończyć to co miał dzisiaj do roboty, a było tego sporo. Od rana latał z sali do sali, nadzorując przygotowania do dwóch nowych wystaw, które miały być udostępnione dla zwiedzających pod koniec miesiąca. Oczywiście wcale go nie zdziwiło, że organizację i nadzorowanie tego przedsięwzięcia dyrektor zlecił jemu. Miał jednak wrażenie, że ten czarodziej robił wszystko żeby tylko wybić mu z głowy poszukiwania. Na jego nieszczęście, wszelkie jego próby wyperswadowania mu tego, nic nie dawały. Lucien postanowił to sobie już dawno temu i nie miał najmniejszego zamiaru odpuścić.
W efekcie końcowym muzeum opuścił grubo po 18. Nie zamierzał jednak iść do domu. Pogoda wyjątkowo dopisywała, więc popalając spokojne papierosa ruszył przed siebie, rozkoszując się tym przemiłym wieczorem. Miał nadzieję trafić po drodze do jakiegoś przybytku serwującego alkohol, kto wie może jakieś kasyno się trafi. Nigdy nic nie wiadomo, a on był dobrej myśli. Ogólnie naprawdę bardzo rzadko miewał pesymistyczne myśli, czym w aktualnych czasach wyraźnie się wyróżniał na tle swoich kolegów po fachu.
Nogi poprowadziły go w kierunku rzeki, gdzie planował chwilę pospacerować, a potem udać się do baru znajdującego się nieopodal. W pewnym momencie spostrzegł młodego mężczyznę, nie miał zielonego pojęcia dlaczego, le jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Z reguły Cassidy miał pamięć do twarzy, dlatego tym bardziej się zdziwił dochodząc do wniosku, że nie potrafi jej przyporządkować do żadnego, konkretnego nazwiska. Nie umknęło mu jednak, że młodzieniec zdecydowanie jest czymś bardzo zburzony, co mogli odczuć również mijający go czarodzieje.
W sumie sam do końca nie wiedział co nim kierowało, kiedy rzucił niedopałek papierosa na ziemie, by po chwili przygnieść go podeszwą buta, a następnie spokojnie ruszyć w kierunku czarodzieja. Zatrzymał się przed nim i przyjrzał mu się dokładnie.
- Odnoszę wrażenie, że coś pana trapi. Może będę w stanie pomóc? – zagadną spokojnie, nawet uśmiechając się łagodnie – W taki piękny wieczór szkoda czasu na negatywne emocje. – dodał kiwając lekko głową.
Dzisiejszego wieczora jednak miał zamiar się trochę rozerwać i odpocząć jednocześnie. Najpierw jednak musiał skończyć to co miał dzisiaj do roboty, a było tego sporo. Od rana latał z sali do sali, nadzorując przygotowania do dwóch nowych wystaw, które miały być udostępnione dla zwiedzających pod koniec miesiąca. Oczywiście wcale go nie zdziwiło, że organizację i nadzorowanie tego przedsięwzięcia dyrektor zlecił jemu. Miał jednak wrażenie, że ten czarodziej robił wszystko żeby tylko wybić mu z głowy poszukiwania. Na jego nieszczęście, wszelkie jego próby wyperswadowania mu tego, nic nie dawały. Lucien postanowił to sobie już dawno temu i nie miał najmniejszego zamiaru odpuścić.
W efekcie końcowym muzeum opuścił grubo po 18. Nie zamierzał jednak iść do domu. Pogoda wyjątkowo dopisywała, więc popalając spokojne papierosa ruszył przed siebie, rozkoszując się tym przemiłym wieczorem. Miał nadzieję trafić po drodze do jakiegoś przybytku serwującego alkohol, kto wie może jakieś kasyno się trafi. Nigdy nic nie wiadomo, a on był dobrej myśli. Ogólnie naprawdę bardzo rzadko miewał pesymistyczne myśli, czym w aktualnych czasach wyraźnie się wyróżniał na tle swoich kolegów po fachu.
Nogi poprowadziły go w kierunku rzeki, gdzie planował chwilę pospacerować, a potem udać się do baru znajdującego się nieopodal. W pewnym momencie spostrzegł młodego mężczyznę, nie miał zielonego pojęcia dlaczego, le jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Z reguły Cassidy miał pamięć do twarzy, dlatego tym bardziej się zdziwił dochodząc do wniosku, że nie potrafi jej przyporządkować do żadnego, konkretnego nazwiska. Nie umknęło mu jednak, że młodzieniec zdecydowanie jest czymś bardzo zburzony, co mogli odczuć również mijający go czarodzieje.
W sumie sam do końca nie wiedział co nim kierowało, kiedy rzucił niedopałek papierosa na ziemie, by po chwili przygnieść go podeszwą buta, a następnie spokojnie ruszyć w kierunku czarodzieja. Zatrzymał się przed nim i przyjrzał mu się dokładnie.
- Odnoszę wrażenie, że coś pana trapi. Może będę w stanie pomóc? – zagadną spokojnie, nawet uśmiechając się łagodnie – W taki piękny wieczór szkoda czasu na negatywne emocje. – dodał kiwając lekko głową.
You are perfection.
There is no canvas on which I can perpetuate you.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|09.08.1958
Ucieczka poza główne centrum świętowania, wydała się bardzo dobrym pomysłem. Festiwal Lata wciągał w swoje ramiona, zabierał oddech, zachęcał do wirowania w tańcu, sprawił, że umysł nie zwracał uwagi na obowiązki i zasady. Te dwa tygodnie miały służyć zapomnieniu. Nie chciała, aż tak się zatracać, ale miała na celu odpoczynek. Nie wiedziała co nastąpi wraz z zakończeniem zawieszenia broni. Jednak nie łudziła się, że wszystko pozostanie jak teraz. To była cisza przed burzą i chciała ją wykorzystać.
Ubrana w batystową, w kolorze kwitnących chabrów, suknię wkroczyła na alejkę. Włosy zebrane w luźny warkocz i spięte jedynie kokardą ukazywały prawdziwy wiek lady Burke. Nadal młoda, ledwie co stała się kobietą, która przejmowała coraz więcej obowiązków. Nadal ucząca się życia, nadal poznająca jego smaki od słodyczy zakazanego owocu, bo gorzki posmak lęku co będzie dalej.
Delikatne hafty ze srebrnej i błękitnej nici układały się wijące się wzory, mieniąc się przy każdym ruchu lady Burke, a kapelusz przysłaniał twarz, który zaraz zdjęła jak tylko znalazła miejsce na jednej z ławeczek. Usiadła i oparła się plecami przymykając oczy. Cieszyła się chwilą spokoju i ciszy. Mnogość dźwięków, zapachów i barw zmęczył ją trochę więc musiała złapać oddech.
W dłoniach ściskała książkę, z której wystawały luźne kartki zapisane drobnym i eleganckim pismem Primrose. Uśmiechnęła się w myślach do wspomnień, kiedy w Hogwarcie wyglądała podobnie. W trakcie przerwy uciekała na błonia, aby choć na chwilę schronić się przed szumem szkolnego korytarza.
Alejka, choć w centrum Londynu należała do tych, które zawsze nosiły w sobie pewien spokój. Ciężko tu było o sztukmistrzów czy inne atrakcje jakie oferował festiwal, ale właśnie tego teraz potrzebowała.
Otworzyła książkę i zanurzyła się w lekturze ciesząc się odosobnieniem. Pochłaniała ją lektura na temat historii pisma oraz legend celtyckich. Nie brakowało tam odniesień do run, które od zawsze były wpisane w ich kulturę. Samo święto mocno odwoływało się do starożytnych rytuałów i bogów, a ci ostatnio zdawali się być bardziej namacalni niż zwykle. Zresztą same wydarzenia w Durham jej to naoczniły, nie mogła zaprzeczać, że dziwna, prawdawna siła nie istnieje. Wiedziała, że jest, ale dopiero teraz otrzymała jej przedsmak. Uznała, że nim znów zajmie się grotą musi poszerzyć swoją wiedzę na temat historii magii, legend związanych z celtami. Czuła, że to dobra ścieżka, aby rozpocząć badania.
Czas płynął spokojnie, w cichym szumie wody zanurzyła się w literach. Po chwili do niej dotarło, że słyszy kroki. Miarowe, spokojne, to sprawiło, że uniosła spojrzenie w górę i dostrzegła Igora, którego miała okazję spotkać w Suffolk. Ostatnio miało to miejsce jak przybyła porozmawiać z Drew Macnairem oferując mu swego rodzaju współpracę.
-Uciekasz z Festiwalu czy do niego zmierzasz? - Zagadnęła czarodzieja kiedy prawie ją minął zanurzony we własnych myślach.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ponury brzeg Tamizy wyjątkowo jaśniał w blasku górującego w zenicie słońca; rzeczna woda kołysała się w dynamicznym biegu nurtu, raz po raz uderzając o drewniane belki podtrzymujące tutejszy spacerniak. Broń Trogain dogorywało w ostatkach nadanego spokoju: wszelkie trunki zostały już bowiem wypite, dobrodziejstwa żniw uczczone wystawną kolacją jedną i drugą, grzechy zaś ― skosztowane w maniakalnym wręcz uporze. Kłamliwym byłoby twierdzić, że wydłużająca się celebracją zabawa znużyła go doszczętnie, niemniej stosownym, dla rozciągniętych w błogości Erosa i Psyche, było uciekać ostatnimi dniami w eter obowiązków mniejszego i większego kalibru. Dostatek przyjemnie przypominał o przywileju urodzenia, jego nadmiar czynił zeń jednakże spowszedniały rytuał. Coś na wzór naturalnej obiekcji powstrzymywało go więc od zachłyśnięcia się letnią rozrywką; coś na miarę zdrowego rozsądku podpowiadało, by długie dnie spędzać raczej w kapitalistycznej pogoni za pracą, zaledwie wieczory poświęcając ciekawszym zajęciom. Ach, jakże to było frapujące, by zaledwie minionej nocy zasiadać przy stole prominenckiej młodzieży, dumnie unoszącej podbródki ku sklepieniu sufitu; ach, jakże to było intrygujące, musieć znosić przy tym samym blacie widmo dawnej kochanki, z jednoczesną zapalczywością uczestnicząc w miałkiej gadce o szwarcu, mydle i powidle. Nie znosząc cierpkiej atmosfery tego przedstawienia, w konsekwencji każdego spijanego kieliszka wódki odnajdywał przestrzeń do prowokujących, choć wypowiadanych niby elokwentnie, opowieści o historycznych już czasach. Durmstrang był już tak odległy, zupełnie niepasujący do angielskiej, dżdżystej chandry, wciąż jednak w nim obecny, przypominający o sobie echem dość satysfakcjonującej reminiscencji. Wraz z nią dostrzegał zresztą porzucone na brytyjskich ziemiach ja, wraz z nią widział połacie norweskiego uroku, nijak podobnego do widywanych tutaj, zionących ponurością lasów. Do reszty więc ulegał cywilizacyjnej degradacji, krzywiąc się na widok obleczonego betonem miasta; do reszty więc zalegał w salonowej dyskrecji, w bezgłosym takcie chroniąc ichniejszych i własnych tajemnic. Uznawał akty wygrywanego w konsekwencji teatru za kiepskie wypociny nienazwanego dramaturga, zaś aktorów tej wąskiej sceny za bandę pławiących się rozpieszczeniem, cynicznych głupców. Niech tylko zegar wygra odpowiedni takt, a oni wszyscy sczezną po kolei w odpowiedzi na monotonny dźwięk nadchodzącej katastrofy. Tik-tak, tik-tak, apokalipsa już wkrótce majaczyć miała pod nosem kapryśnej arystokracji, a w jej otoczeniu nie było ani miejsca, ani chwili na odgrywanie wyznaczonych przez scenariusz pochodzenia ról. Stygmat urodzenia bywał nad wyraz drażniący, zwłaszcza gdy najcenniejszą wartością, zamiast krwi, jawić się poczęła zaradność. Tej brakowało większości dygających w fałszywym konwenansie ważniakom, ale ona, ona była chyba trochę inna. Bardziej ludzka, w mniejszym stopniu spętana łańcuchem przesadnej kurtuazji, wreszcie ― podobnie do niego wtórująca wielkiej idei nauki, kojąco przecież udzielającej odpowiedzi na cały ogrom kwestii możliwych do poddania w wątpliwość. Nie znał jej dobrze, zaledwie tyle, ile oferowało świadomości kilka, wymienionych w banalnej konwersacji, spostrzeżeń. Ale i one zdawały się mówić już całkiem sporo.
― Uciekam ― odparł krótko, z inicjującym powitalnie uśmiechem, gdy prostym pytaniem wyciągnęła go niespodziewanie z naturalnego zamyślenia. Nigdzie mu się nie spieszyło, więc ostentacyjnie zajął miejsce na tej samej ławce. Ciekawskie spojrzenie dotarło do spisanych w skondensowanej kolumnie zdań; jak zwykle z nosem w książce, gotów byłby pochwalić, ale odpuścił sobie podobną uwagę. Na rzecz innej, oczywiście, wypowiedzianej w uprzejmym toku rozpoczętej rozmowy. ― Ty też nie świętujesz? ― uznał bardziej retorycznie, niźli w formule rzeczywistego zapytania; już zaraz kontynuował zresztą w połowicznie żartobliwym tonie. ― Jak doszło do tego, że nikt nie zabawia damy? Czyżby żaden kawaler nie okazał się ciekawszym od... ― tu przerwał na moment i pozbawionym skrępowania ruchem dłoni odsłaniał okładkę trzymanej przez kobietę książki. ― historii pisma i celtyckich legend?
― Uciekam ― odparł krótko, z inicjującym powitalnie uśmiechem, gdy prostym pytaniem wyciągnęła go niespodziewanie z naturalnego zamyślenia. Nigdzie mu się nie spieszyło, więc ostentacyjnie zajął miejsce na tej samej ławce. Ciekawskie spojrzenie dotarło do spisanych w skondensowanej kolumnie zdań; jak zwykle z nosem w książce, gotów byłby pochwalić, ale odpuścił sobie podobną uwagę. Na rzecz innej, oczywiście, wypowiedzianej w uprzejmym toku rozpoczętej rozmowy. ― Ty też nie świętujesz? ― uznał bardziej retorycznie, niźli w formule rzeczywistego zapytania; już zaraz kontynuował zresztą w połowicznie żartobliwym tonie. ― Jak doszło do tego, że nikt nie zabawia damy? Czyżby żaden kawaler nie okazał się ciekawszym od... ― tu przerwał na moment i pozbawionym skrępowania ruchem dłoni odsłaniał okładkę trzymanej przez kobietę książki. ― historii pisma i celtyckich legend?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dostrzegła jak myśli, których się uchwycił właśnie ulatywały, a spojrzenie tym samym przestało być zamglone niczym wzgórza Durham wczesnym porankiem. Uśmiechnęła się przepraszająco, choć nie było w niej ani krzty poczucia winy. Przymknęła książkę na kolanach kiedy usiadł tuż obok. Przyglądała się przez chwilę w milczeniu kiedy z ust płynęły kolejne pytania. Przechyliła nieznacznie głowę, a tym samym zbierała swoje myśli chcąc udzielić odpowiedzi.
-Dama to nie kot, aby ją zabawiać. - Skomentowała swobodnie i z cieniem rozbawienia w głosie. Ucieczka od tłumów, podyktowana była też chęcią ukrycia się przed wścibskim spojrzeniem licznych plotkar. Spodziewała się, że przy śniadaniu matka podzieli się z nią najnowszymi informacjami, a o tym kto z kim był widziany będą jeszcze mówić długo po festiwalu. Życie prywatne innych mogło fascynować kiedy własne będące pozbawione kolorów jawiło się nieciekawe. Nie potrafiła tego powiedzieć o sobie, uważając, że wiele się dzieje każdego dnia, że nie ma czasu na interesowanie się kolejami losów innych osób. Inaczej sprawa miała się z przyjaciółmi, lecz nie wchodziła brutalną siłą wścibskiego nosa, acz subtelnie dawała znać, że gdyby chcieli, jest gotowa wysłuchać ich trosk. Sekrety i tajemnice zaś były wraz z nią bezpieczne. Tak samo jak wierzyła, że jej własne, powierzone ich pieczy, nigdy nie zostaną rozdane niczym świeże bułeczki na targowisku codziennej próżności. -Ciekawa lektura. - Odparła zerkając teraz jak unosi okładkę książki. -Miałeś sposobność poznania jej treści? - Zagadnęła, po czym kontynuowała. -Szukając odpowiedzi na skomplikowaną zagadkę sięgam po wszelkie źródła wiedzy. - Biblioteka w Durham posiadała w swoim zbiorze wiele pozycji, które teraz dokładnie studiowała, robiąc notatki i liczne zapiski, miała nadzieję, że zbliża się do rozwiązania. Sama jednak sucha wiedza to za mało, potrzebowała też praktyki i doświadczenia, a tych dwóch jej brakowało. Miała świadomość, że będzie koniecznym skorzystanie z pomocy kogoś bardziej obytego w tematyce run. W głowie kołatało się jedno nazwisko, ale na razie nie chciała zakłócać jego spokoju swoimi prośbami. Nie teraz, kiedy jeszcze za mało wiedziała. -Tutaj zaś panuje odpowiednia atmosfera i jednocześnie, jeżeli jednak zatęsknię za atrakcjami festiwalu mam je na wyciągnięcie ręki. - Odgarnęła kosmyk ciemnych włosów, który zaraz schowała za uchem. -Jak to się stało, że nie jesteś w otoczeniu licznych panien? - Dodała zaraz, w podobnym tonie jakim on sam rozpoczął rozmowę. Młody czarodziej, z nazwiskiem, które było na ustach wielu, powinien być rozchwytywane przez liczne grono wielbicielek. Przypomniała sobie słowa kuzyna, który kiedyś powiedział, że Londyn byłby wspaniałym miastem gdyby nie liczne matki z ich córkami. Na wspomnienie tych słów uśmiechnęła się pod nosem.
-Dama to nie kot, aby ją zabawiać. - Skomentowała swobodnie i z cieniem rozbawienia w głosie. Ucieczka od tłumów, podyktowana była też chęcią ukrycia się przed wścibskim spojrzeniem licznych plotkar. Spodziewała się, że przy śniadaniu matka podzieli się z nią najnowszymi informacjami, a o tym kto z kim był widziany będą jeszcze mówić długo po festiwalu. Życie prywatne innych mogło fascynować kiedy własne będące pozbawione kolorów jawiło się nieciekawe. Nie potrafiła tego powiedzieć o sobie, uważając, że wiele się dzieje każdego dnia, że nie ma czasu na interesowanie się kolejami losów innych osób. Inaczej sprawa miała się z przyjaciółmi, lecz nie wchodziła brutalną siłą wścibskiego nosa, acz subtelnie dawała znać, że gdyby chcieli, jest gotowa wysłuchać ich trosk. Sekrety i tajemnice zaś były wraz z nią bezpieczne. Tak samo jak wierzyła, że jej własne, powierzone ich pieczy, nigdy nie zostaną rozdane niczym świeże bułeczki na targowisku codziennej próżności. -Ciekawa lektura. - Odparła zerkając teraz jak unosi okładkę książki. -Miałeś sposobność poznania jej treści? - Zagadnęła, po czym kontynuowała. -Szukając odpowiedzi na skomplikowaną zagadkę sięgam po wszelkie źródła wiedzy. - Biblioteka w Durham posiadała w swoim zbiorze wiele pozycji, które teraz dokładnie studiowała, robiąc notatki i liczne zapiski, miała nadzieję, że zbliża się do rozwiązania. Sama jednak sucha wiedza to za mało, potrzebowała też praktyki i doświadczenia, a tych dwóch jej brakowało. Miała świadomość, że będzie koniecznym skorzystanie z pomocy kogoś bardziej obytego w tematyce run. W głowie kołatało się jedno nazwisko, ale na razie nie chciała zakłócać jego spokoju swoimi prośbami. Nie teraz, kiedy jeszcze za mało wiedziała. -Tutaj zaś panuje odpowiednia atmosfera i jednocześnie, jeżeli jednak zatęsknię za atrakcjami festiwalu mam je na wyciągnięcie ręki. - Odgarnęła kosmyk ciemnych włosów, który zaraz schowała za uchem. -Jak to się stało, że nie jesteś w otoczeniu licznych panien? - Dodała zaraz, w podobnym tonie jakim on sam rozpoczął rozmowę. Młody czarodziej, z nazwiskiem, które było na ustach wielu, powinien być rozchwytywane przez liczne grono wielbicielek. Przypomniała sobie słowa kuzyna, który kiedyś powiedział, że Londyn byłby wspaniałym miastem gdyby nie liczne matki z ich córkami. Na wspomnienie tych słów uśmiechnęła się pod nosem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Brón Trogain ochoczo mamiły zmysły powszednią beztroską, muzyka figlarnie przygrywała w eterze, a umysły traciły na swojej wnikliwości, ulegając zabawnym dymkom rozproszonych w powietrzu kadzideł, albo fikuśnych trunków podtykanych pod nos na każdym kroku. Jakże niewinnym bezwstydem było czerpać z tych dogodności, czerpać całymi wręcz garściami, bez zająknięcia w zdroworozsądkowym zwątpieniu. Drugorzędnymi, albo wręcz zupełnie nieistotnymi, w tym widowisku stawały się dlań obce, angielskie tradycje, począwszy od łapczywego zanurzania palców w krwi rytualnie zabitego reema, skończywszy na romantycznym moczeniu nogawek spodni w biegu za dryfującymi wiankami panien na wydaniu. W jego tożsamości spoczywały inne zwyczaje: zaloty na prowincjonalnych terenach bułgarskiej ojczyzny nosiły się podobnymi symbolami kwiecistych bukietów, plecionych ciasno warkoczy i wciskaniem na głowę stożkowatego kałpaka, ale to wszystko nosiło już w sobie znamiona przestarzałych nieco wyobrażeń. Zapyziałych, wiejskich tradycji, niepodobnych do tętniącego cywilizacją i rozpędem miasta, nieskromnie nazywającego się przecież europejskim ośrodkiem imponującego Zachodu. Naturalnym więc było wyprzeć ze świadomości pierwiastki znane ze słowiańskiego lądu; naturalnym więc było wyciągać z festiwalowej zabawy to, co młodego człowieka nęcić mogło z największą mocą. Nie metaforyczne deklaracje, nie uszlachetnione obrzędy, lecz samo sedno hulaszczego niedbalstwa. Na zmianę z przywdziewanymi ustawicznie, konwencjonalnymi maskami cudzej żałoby, w brzmieniu których wykwitnąć miały dobrze mu znane formułki żalu. Przed południem, w eleganckiej pelerynie utkanej z czerni, składał blade kondolencje w grymasie zobojętnienia; wraz z ciszą po pogrzebowej pieśni na twarz wnikał wreszcie uśmiech, a powietrze przestawało pachnieć trupem i rozpaczą. Śmierć zastępowało życie, przynajmniej przez tych kilka leciwych dni; temperament rozgorzeć mógł na powrót jasnym płomieniem, przypominającym ogień wieńczący paleniska rozsiane po polanach.
― Nie? Koty to przecież czysty wdzięk i elegancja, symbol luksusu, dumy i powściągliwości ― zaczął w geście lekkiej polemiki, omiótłszy ją wzrokiem pozbawionym przesadnej wnikliwości. Ona nie rysowała się dlań analogicznym kolorem, ona widniała jakimś odmiennym, bardziej chyba wyzwolonym kształtem, stąd uzupełnił wypowiedź o jeszcze jedną uwagę:
― Ale, rzeczywiście, jest też coś, co damy od nich odróżnia ― niezależność ― przyznał, z równą towarzyszce swobodą, choć w treści tej kryło się wiele gorzkich nut. Bo przecież takie jak ona ― krępujące w żyłach niezbrukaną szlamem od pokoleń krew, o nazwisku składającym się w stek głosek widniejących korzyścią ― służyć miały wyłącznie za rozpłodowe krowy, za wartościowy kawałek mięsa, który w odpowiednim momencie należało sprzedać za odpowiednią cenę. Mogła się z nim nie zgadzać, na własnym przykładzie dywagując z nim o wysuniętej na przekór tezie, ale nie każda dama cieszyć się mogła analogicznymi przywilejami. Większość z nich najpewniej uznawała zresztą własną bezbronność za wygodne względy, jakąś wyzbytą ambicji wizję osobniczej supremacji. Niepoznany nigdy kunszt wolności wypaczał nieco kubki smakowe, ale to nosiło też w sobie pewne zalety; choroba nazywana tęsknotą nie trzymała się ich świadomości, usadowiwszy umysły w hermetycznym, zarazem zadowalającym, zamknięciu.
― Nie znam jej... ― Akademicki bełkot w angielszczyźnie nadal pozostawał dlań trudnym do rozszyfrowania, zwłaszcza w podobnych do omawianej publikacjach, ale nie zwykł w takich sytuacjach rozkładać bezwiednie ramion. Obiecał wszakże służyć nauce, tam, w dzikim gąszczu dalekiej Północy, gdy podstarzały dziadyga zgodził się służyć mu za mentora. Teraz najpewniej, albo już przed długimi miesiącami, dogorywał na leciwej pryczy, całkiem sam i pośrodku niczego, ale zastygła w eterze wiara wciąż w nim dychała. Bo on pierwszy dostrzegł w nim potencjał. ― Jakiej zagadki? ― dopytał z przenikliwością w głosie, choć domyślał się, że ta wiedza nie jest raczej dla niego przeznaczona. ― Tych właściwych podobno nie trzeba zabawiać... ― odparł z uśmiechem, niewinnie błąkającym się w ramach rysów męskiej twarzy. ― A ja chyba wierzę w maksymę jakości, nie ilości ― dodał po chwili, jakby w zawiłym komplemencie, ale ze szczerą wiarą, że akurat ona odpowiednio zinterpretuje ten kłamliwy postulat.
― Nie? Koty to przecież czysty wdzięk i elegancja, symbol luksusu, dumy i powściągliwości ― zaczął w geście lekkiej polemiki, omiótłszy ją wzrokiem pozbawionym przesadnej wnikliwości. Ona nie rysowała się dlań analogicznym kolorem, ona widniała jakimś odmiennym, bardziej chyba wyzwolonym kształtem, stąd uzupełnił wypowiedź o jeszcze jedną uwagę:
― Ale, rzeczywiście, jest też coś, co damy od nich odróżnia ― niezależność ― przyznał, z równą towarzyszce swobodą, choć w treści tej kryło się wiele gorzkich nut. Bo przecież takie jak ona ― krępujące w żyłach niezbrukaną szlamem od pokoleń krew, o nazwisku składającym się w stek głosek widniejących korzyścią ― służyć miały wyłącznie za rozpłodowe krowy, za wartościowy kawałek mięsa, który w odpowiednim momencie należało sprzedać za odpowiednią cenę. Mogła się z nim nie zgadzać, na własnym przykładzie dywagując z nim o wysuniętej na przekór tezie, ale nie każda dama cieszyć się mogła analogicznymi przywilejami. Większość z nich najpewniej uznawała zresztą własną bezbronność za wygodne względy, jakąś wyzbytą ambicji wizję osobniczej supremacji. Niepoznany nigdy kunszt wolności wypaczał nieco kubki smakowe, ale to nosiło też w sobie pewne zalety; choroba nazywana tęsknotą nie trzymała się ich świadomości, usadowiwszy umysły w hermetycznym, zarazem zadowalającym, zamknięciu.
― Nie znam jej... ― Akademicki bełkot w angielszczyźnie nadal pozostawał dlań trudnym do rozszyfrowania, zwłaszcza w podobnych do omawianej publikacjach, ale nie zwykł w takich sytuacjach rozkładać bezwiednie ramion. Obiecał wszakże służyć nauce, tam, w dzikim gąszczu dalekiej Północy, gdy podstarzały dziadyga zgodził się służyć mu za mentora. Teraz najpewniej, albo już przed długimi miesiącami, dogorywał na leciwej pryczy, całkiem sam i pośrodku niczego, ale zastygła w eterze wiara wciąż w nim dychała. Bo on pierwszy dostrzegł w nim potencjał. ― Jakiej zagadki? ― dopytał z przenikliwością w głosie, choć domyślał się, że ta wiedza nie jest raczej dla niego przeznaczona. ― Tych właściwych podobno nie trzeba zabawiać... ― odparł z uśmiechem, niewinnie błąkającym się w ramach rysów męskiej twarzy. ― A ja chyba wierzę w maksymę jakości, nie ilości ― dodał po chwili, jakby w zawiłym komplemencie, ale ze szczerą wiarą, że akurat ona odpowiednio zinterpretuje ten kłamliwy postulat.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obrzędy i świętowanie sprawiały, że sznury obowiązujących zwyczajów i zasad społecznych puszczały luzując obawy. Śmielej sobie poczynając wszyscy ochoczo zanurzali się w panującej atmosferze utkanej z kadzideł i trunków. Obserwowała z bezpiecznej odległości rzeczoną swobodę, samej sobie już nie ufając w pełni, gdy uległa atmosferze nocy. Gdy w rytm trzaskającego ognia, w posmaku wina, w odurzającym zapachu mieszaniny kadzideł zdecydowała się na krok, którego w innej sytuacji by nie podjęła. Nie potrafiła jeszcze określić czy żałuje; lęki oraz zachwyt mieszały się ze sobą więc jasna i klarowna odpowiedź nie była możliwa do udzielenia, co tylko ją bardziej irytowało.
Ucieczka w lekturę pozwalała oderwać się na chwilę od wspomnień, zanurzyć się w innym świecie, w którym równie trudno było o odpowiedzi, ale znacznie łatwiej było do nich dotrzeć.
-Podobnie jak paw. - Odpowiedziała od razu słysząc porównanie. -Podziwiane i budzące zachwyt swoim niesamowitym ubarwieniem piór. Damy, podobnie jak pawie, bywają podziwiane i zamykane w pięknych ogrodach. - Nie odmówiła polemiki i zderzenia się argumentów. Jakiś czas temu zorientowała się, że tak prowadzona rozmowa zaczyna jej sprawiać przyjemność, czego nie mogła powiedzieć jeszcze rok temu. Ubolewając nad tym, że wszyscy wolą bawić się gierki słowne niż zwyczajnie porozmawia gubiła się w zawiłych słowach porównań i lekkich uszczypliwości nie potrafiąc samej stanąć w szranki. Nadal nie będąc całkowicie pewną odważniej podejmowała się rozmów o takowym właśnie zabarwieniu, zaczynają coraz lepiej rozumieć zasady gry, a tym samym o wiele lepiej się czuć kiedy do niej dojdzie. Cieszyła się dużą niezależnością i swobodą jaką dała jej rodzina, za którą już płaciła wysoką cenę. Miała wybór i go dokonała.
Spomiędzy stronic książki wyciągnęła kartkę, na której były rozrysowane wzory. Ich kształt świadczył o tym, że nie naucza się ich obecnie w szkole. Już z samego wyglądu mówiły o swoim starym pochodzeniu. Na kartce wokół symbolu kaligraficznym pismem znajdowały się notatki, które świadczyły o tym, że lady Burke poświęca temu zagadnieniu już dłuższy czas. -Tajemnicze napisy, które nie są jednoznaczne, wygrawerowane z pieczołowitością i uwagą, skrywające skarb. - Wyjaśniła wskazując na przerysowana runę z kamiennej ściany w grocie mieszczącej się w Durham. Kto wie, być może czarodziej zwróci na coś uwagę co jej samej umknęło. -Szukasz jakości na targowisku zwanym próżnością. - Spojrzała na niego uważnie, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. -Odważnie.
Zdawało się, że każdy z nich mówił, że chcą czegoś innego, ale ostatecznie ich żonami stają się kobiety, które ich rzekomo nie interesują. Słowa nie często szły w parze z czynami w tym konkretnym przypadku. Nie zmieniło to faktu, że komplement przyjęła z wdzięcznością, delikatnie skinąwszy głową w podzięce.
Ucieczka w lekturę pozwalała oderwać się na chwilę od wspomnień, zanurzyć się w innym świecie, w którym równie trudno było o odpowiedzi, ale znacznie łatwiej było do nich dotrzeć.
-Podobnie jak paw. - Odpowiedziała od razu słysząc porównanie. -Podziwiane i budzące zachwyt swoim niesamowitym ubarwieniem piór. Damy, podobnie jak pawie, bywają podziwiane i zamykane w pięknych ogrodach. - Nie odmówiła polemiki i zderzenia się argumentów. Jakiś czas temu zorientowała się, że tak prowadzona rozmowa zaczyna jej sprawiać przyjemność, czego nie mogła powiedzieć jeszcze rok temu. Ubolewając nad tym, że wszyscy wolą bawić się gierki słowne niż zwyczajnie porozmawia gubiła się w zawiłych słowach porównań i lekkich uszczypliwości nie potrafiąc samej stanąć w szranki. Nadal nie będąc całkowicie pewną odważniej podejmowała się rozmów o takowym właśnie zabarwieniu, zaczynają coraz lepiej rozumieć zasady gry, a tym samym o wiele lepiej się czuć kiedy do niej dojdzie. Cieszyła się dużą niezależnością i swobodą jaką dała jej rodzina, za którą już płaciła wysoką cenę. Miała wybór i go dokonała.
Spomiędzy stronic książki wyciągnęła kartkę, na której były rozrysowane wzory. Ich kształt świadczył o tym, że nie naucza się ich obecnie w szkole. Już z samego wyglądu mówiły o swoim starym pochodzeniu. Na kartce wokół symbolu kaligraficznym pismem znajdowały się notatki, które świadczyły o tym, że lady Burke poświęca temu zagadnieniu już dłuższy czas. -Tajemnicze napisy, które nie są jednoznaczne, wygrawerowane z pieczołowitością i uwagą, skrywające skarb. - Wyjaśniła wskazując na przerysowana runę z kamiennej ściany w grocie mieszczącej się w Durham. Kto wie, być może czarodziej zwróci na coś uwagę co jej samej umknęło. -Szukasz jakości na targowisku zwanym próżnością. - Spojrzała na niego uważnie, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. -Odważnie.
Zdawało się, że każdy z nich mówił, że chcą czegoś innego, ale ostatecznie ich żonami stają się kobiety, które ich rzekomo nie interesują. Słowa nie często szły w parze z czynami w tym konkretnym przypadku. Nie zmieniło to faktu, że komplement przyjęła z wdzięcznością, delikatnie skinąwszy głową w podzięce.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zwieńczenie beztroski z wolna pukało już do wrót świadomości, całkiem jednak dyskretnie pozwalając muzycznym szumom i kadzidlanym przyjemnostkom wygasnąć w eterze codzienności. Obowiązek i odpowiedzialność nieść się miały najintensywniejszym jednak brzmieniem dni kolejnych, jakby z dala od tego, co było tu i teraz, może nawet na przeciwnym biegunie siłujących się ze sobą widm; radość zmieciona miała zostać nienormalnym widmem nadchodzącej, zupełnie przecież niespodziewanej, katastrofy, a wraz z nią Brytania zbiorczo zaszlochać miała jękiem powszechnego cierpienia, ginąc w niegasnącym ogniu przestrogi. Bogowie najwyraźniej pogniewali się za bezeceństwa ich czynów, bogowie najwyraźniej zapragnęli ukarać ich wszystkich jarzmem nieblednących przewin; enigmatyczny wynik ciążącej na ramionach próby miał być stosowną odpowiedzią ― dobijającym jakby potwierdzeniem, że człowieczeństwo do reszty pochłonęła już pycha? I bez tej symulacji analogiczne wnioski przebijały się pomiędzy zespołami leciwych wierszy ― próżność bogato zdobionych sukni rozlewała się po kojącej zieleni traw polany, błyskające perłową ignorancją uśmiechy niemo kwitowały dowolnie rozumianą niższość, a deklarowana cnota, jakże ironicznie, ulatywała zazwyczaj w ramionach nieobyczajnej frywolności, zastygając jako teoria pomiędzy ustami zasznurowanymi w ciasnocie dyskrecji. Tymże właśnie była cała socjeta, zgromadzona jednością w śpiewnym, bezwstydnie entuzjastycznym, rytuale Brón Trogain. Rytuale, który zwieńczyć miała zatrważająca katastrofa z dnia trzynastego. A może od dawna zapisano ją już w gwiazdach? Podobne zagadnienia nie przemykały jeszcze przez ich myśli, ale już wkrótce, za parę zaledwie dni, dręczyć ich miały każdego wieczora, niechlubnym przypomnieniem niosąc za sobą zjawy upadłej Anglii. Albo niechybnie upadającej.
― To, zdaje się, największy zaszczyt waszego losu, lady Burke ― stwierdził z przekąsem, samemu nie do końca wierząc w deklarowaną siłę tego wyróżnienia. Zaszczyt albo frustrująca przypadłość, mógłby wprawdzie dodać, ale dlań powszechne problemy arystokratek rysowały się zgoła śmieszną barwą. Ostatecznie przecież pewne społeczne układy pozostawały odwiecznie żywe, nawet jeśli prędzej nosiły się już znamionami przestarzałych ustaleń. Szufrażyzm nie tętnił jednak w jego krwi, jako mężczyzna przywykł już do swojej roli potencjalnego pana i władcy, na którą on sam w gruncie rzeczy musiał sobie zapracować. Je oglądano z chęcią, ale sprzedawano wcale nie za najniższe ceny. Z gwarancją dostatku i świętego spokoju opuszczały mury rodzinnego pałacu tylko po to, by wstąpić pomiędzy ściany następnego, urodzić dziecko, oddać na wychowanie niani jednej i drugiej, natenczas leżąc i pachnąc w miękkości atłasu. To właśnie była ich największa udręka?
― A może to wcale nie jest runa? ― uznał po chwili namysłu, rzuciwszy okiem na przerysowany na pergaminie symbol. ― Kultura Celtów obfitowała we wpływy wielu innych wierzeń, niewykluczone więc, że to litera z jakiegoś indoeuropejskiego języka ― dodał zaraz, badawczo oceniając ślad atramentu. Nie przypominał mu dobrze znanej grażdanki, nie kojarzył się też z nordyckim pismem symbolicznym ani alfabetem łacińskim. Ale... staroperski? Wszystko mogło być możliwe.
― Te poszukiwania nie są zbytnio przejmujące. Nietrudno zresztą wykryć bylejakość ― skwitował ogólnie, z pozorowanym nieco uśmiechem, bo za dobrze zdążył już poznać tutejszą skłonność do próżności. Gorzki to był wniosek, rozchodzący się nieprzyjemnie po kościach, ale na rozczarowanie nowym lądem prędko można było odnaleźć receptę ― na równi ugrząźć w tym zepsuciu, obce bicie zatrutego serca przyjmując w końcu za własne. Pewnie tylko dlatego nie spoglądał na nich wszystkich z krytyczną dozą lekceważenia, miast tego kłaniając się uprzejmie na powitanie, tak jak nakazywały obyczaj i oczekiwania.
― To, zdaje się, największy zaszczyt waszego losu, lady Burke ― stwierdził z przekąsem, samemu nie do końca wierząc w deklarowaną siłę tego wyróżnienia. Zaszczyt albo frustrująca przypadłość, mógłby wprawdzie dodać, ale dlań powszechne problemy arystokratek rysowały się zgoła śmieszną barwą. Ostatecznie przecież pewne społeczne układy pozostawały odwiecznie żywe, nawet jeśli prędzej nosiły się już znamionami przestarzałych ustaleń. Szufrażyzm nie tętnił jednak w jego krwi, jako mężczyzna przywykł już do swojej roli potencjalnego pana i władcy, na którą on sam w gruncie rzeczy musiał sobie zapracować. Je oglądano z chęcią, ale sprzedawano wcale nie za najniższe ceny. Z gwarancją dostatku i świętego spokoju opuszczały mury rodzinnego pałacu tylko po to, by wstąpić pomiędzy ściany następnego, urodzić dziecko, oddać na wychowanie niani jednej i drugiej, natenczas leżąc i pachnąc w miękkości atłasu. To właśnie była ich największa udręka?
― A może to wcale nie jest runa? ― uznał po chwili namysłu, rzuciwszy okiem na przerysowany na pergaminie symbol. ― Kultura Celtów obfitowała we wpływy wielu innych wierzeń, niewykluczone więc, że to litera z jakiegoś indoeuropejskiego języka ― dodał zaraz, badawczo oceniając ślad atramentu. Nie przypominał mu dobrze znanej grażdanki, nie kojarzył się też z nordyckim pismem symbolicznym ani alfabetem łacińskim. Ale... staroperski? Wszystko mogło być możliwe.
― Te poszukiwania nie są zbytnio przejmujące. Nietrudno zresztą wykryć bylejakość ― skwitował ogólnie, z pozorowanym nieco uśmiechem, bo za dobrze zdążył już poznać tutejszą skłonność do próżności. Gorzki to był wniosek, rozchodzący się nieprzyjemnie po kościach, ale na rozczarowanie nowym lądem prędko można było odnaleźć receptę ― na równi ugrząźć w tym zepsuciu, obce bicie zatrutego serca przyjmując w końcu za własne. Pewnie tylko dlatego nie spoglądał na nich wszystkich z krytyczną dozą lekceważenia, miast tego kłaniając się uprzejmie na powitanie, tak jak nakazywały obyczaj i oczekiwania.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiecznym teatrem było ich życie, ułożone z konkretnych aktów, w jakich mieli konkretną rolę do odegrania. Niezależnie od płci, choć dostrzeżenie tego przyszło jej z czasem. Nauka wciąż trwała, zdobywanie doświadczeń miało kształtować jej dalsze postępowania, tym samym kreując życie, które nie zawsze układało się w idealną mozaikę jaką była karmiona od dzieciństwa.
Kroki, gesty, spojrzenia, wypowiadane słowa z odpowiednim brzmieniem głosek - niczym aktor na deskach teatru, aby spektakl był idealny. Zapominano jednak, że do tego potrzebni byli też inni. Nawet scena jedna aktora wymagała wsparcia z zaplecza - rodziny, przyjaciół i wrogów. Nigdy nie byli w tym wszystkim sami, ale sami ponosili konsekwencje wypowiadanych fraz i tego jak odbierze je publiczność.
Obowiązki wobec socjety każdy miał inne, zależnie w jakim stanie pozostawał. Ta zaś ostrzejsza była w swych osądach dla samotnych, gdzie tym w związku pozwalała zdecydowanie na więcej, ale nawet ta wolność miała swoje granice.
Każdy akt niósł ze sobą inną opowieść, kolejny rozdział historii. Kurtyna ostatecznie opadała w chwili śmierci.
-Gdy całe twoje życie sprowadza się do jednej chwili, do tego właśnie momentu. Do tego nas wychowywano. Tym jesteśmy i nie mamy innej wartości. - Odpowiedziała bez krzty emocji w głosie. Mogła się ze wszystkim pogodzić i uznać, że mężczyzna ma swoją rolę do odegrania - pana i władcy, a jej być wyłącznie matką leżącą w atłasach kiedy sztab nianiek zajmuje się kolejnym dziedzicem. Tylko, że każde z nich miało swoje marzenia i pragnienia, każde chciało czegoś więcej, choć większość nie potrafiła zebrać się na odwagę i wyrazić tego głośno. Dostosować się było łatwiej. Prościej i spokojniej. Nie mogła winić innych, że pragną wygodnego i bezpiecznego życia. Krew zaczynała się gotować, gdy na głos zaprzeczali, że nigdy nie pojawiła się myśl, że można inaczej.
-Brałam pod uwagę to, że zapiski na ścianach są połączeniem wielu kultur, sprytnie i pieczołowicie ze sobą splątanych, aby stworzyć silne zabezpieczenie, niezwykle trudne do przełamania. Wymagające wielu dniu studiowania oraz wiedzy więcej niż jednej osoby. - Spojrzenie szaro zielonych tęczówek przeniosła na kawałek pergaminu, który ostatnio studiowała wraz z innymi wzorami, z którymi miała styczność. -Skłaniam się ku teorii, że tak właśnie było. Większość zebranych danych na to wskazuje.
To zaś oznaczało kolejne dni rozszyfrowywania znaków, układania ich w logiczną całość. Zadanie, które zajmie większość jej dni. Nie miała z tego powodu być nieszczęśliwa, wręcz przeciwnie. -Czasami poszukiwania prawdziwego diamentu są zbyt kosztowne. I to nie dla samego poszukiwacza. - Przechyliła nieznacznie głowę ku ramieniu spoglądając na Igora z czającym się uśmiechem w lekko uniesionych ku górze kącikach ust. -Czego zaś szuka młody mężczyzna, z odpowiednim nazwiskiem? Odpowiedź jest zależna od tego, kogo się zapytać. Matka z córką na wydaniu, odpowie zapewne, że żony, która umili mu codzienny byt. Większość młodych dam odpowie to samo, inne, że rozrywki. Czy jednak ta bylejakość, nie sprawi, że młody mężczyzna wypełni narzucony mu obowiązek i będzie mógł realizować się dalej z dala od głodnych oczu potencjalnych teściowych i żon?
Kroki, gesty, spojrzenia, wypowiadane słowa z odpowiednim brzmieniem głosek - niczym aktor na deskach teatru, aby spektakl był idealny. Zapominano jednak, że do tego potrzebni byli też inni. Nawet scena jedna aktora wymagała wsparcia z zaplecza - rodziny, przyjaciół i wrogów. Nigdy nie byli w tym wszystkim sami, ale sami ponosili konsekwencje wypowiadanych fraz i tego jak odbierze je publiczność.
Obowiązki wobec socjety każdy miał inne, zależnie w jakim stanie pozostawał. Ta zaś ostrzejsza była w swych osądach dla samotnych, gdzie tym w związku pozwalała zdecydowanie na więcej, ale nawet ta wolność miała swoje granice.
Każdy akt niósł ze sobą inną opowieść, kolejny rozdział historii. Kurtyna ostatecznie opadała w chwili śmierci.
-Gdy całe twoje życie sprowadza się do jednej chwili, do tego właśnie momentu. Do tego nas wychowywano. Tym jesteśmy i nie mamy innej wartości. - Odpowiedziała bez krzty emocji w głosie. Mogła się ze wszystkim pogodzić i uznać, że mężczyzna ma swoją rolę do odegrania - pana i władcy, a jej być wyłącznie matką leżącą w atłasach kiedy sztab nianiek zajmuje się kolejnym dziedzicem. Tylko, że każde z nich miało swoje marzenia i pragnienia, każde chciało czegoś więcej, choć większość nie potrafiła zebrać się na odwagę i wyrazić tego głośno. Dostosować się było łatwiej. Prościej i spokojniej. Nie mogła winić innych, że pragną wygodnego i bezpiecznego życia. Krew zaczynała się gotować, gdy na głos zaprzeczali, że nigdy nie pojawiła się myśl, że można inaczej.
-Brałam pod uwagę to, że zapiski na ścianach są połączeniem wielu kultur, sprytnie i pieczołowicie ze sobą splątanych, aby stworzyć silne zabezpieczenie, niezwykle trudne do przełamania. Wymagające wielu dniu studiowania oraz wiedzy więcej niż jednej osoby. - Spojrzenie szaro zielonych tęczówek przeniosła na kawałek pergaminu, który ostatnio studiowała wraz z innymi wzorami, z którymi miała styczność. -Skłaniam się ku teorii, że tak właśnie było. Większość zebranych danych na to wskazuje.
To zaś oznaczało kolejne dni rozszyfrowywania znaków, układania ich w logiczną całość. Zadanie, które zajmie większość jej dni. Nie miała z tego powodu być nieszczęśliwa, wręcz przeciwnie. -Czasami poszukiwania prawdziwego diamentu są zbyt kosztowne. I to nie dla samego poszukiwacza. - Przechyliła nieznacznie głowę ku ramieniu spoglądając na Igora z czającym się uśmiechem w lekko uniesionych ku górze kącikach ust. -Czego zaś szuka młody mężczyzna, z odpowiednim nazwiskiem? Odpowiedź jest zależna od tego, kogo się zapytać. Matka z córką na wydaniu, odpowie zapewne, że żony, która umili mu codzienny byt. Większość młodych dam odpowie to samo, inne, że rozrywki. Czy jednak ta bylejakość, nie sprawi, że młody mężczyzna wypełni narzucony mu obowiązek i będzie mógł realizować się dalej z dala od głodnych oczu potencjalnych teściowych i żon?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jednorodny dramat, złożony z aktów trzech albo i więcej, składał się na żywot przeciętnej damy zrodzonej w arystokrackim przepychu, choć on wolał sądzić inaczej. On wszakże ― wyłącznie z leniwej wygody, niczego więcej ― decydował się szacować ich powinności w ramach prostych kalkulacji, obowiązki sprowadzając do zamążpójścia i wydawania kolejnych potomków na świat, gdzieś pomiędzy czarowaniem towarzystwa na wielkich zbiegowiskach, cierpieniem w ciasnych gorsetach ciężkich sukni, a pragnieniom bezwstydnego wymknięcia się spomiędzy oczu czujnej przyzwoitki. Na tych ziemiach, angielskich i dżdżystych, bycie kobietą, zwłaszcza nienagannego pochodzenia, przytłaczająco sprowadzało się więc do leżącej u podstaw biologii utylitarności; nikt nie zamierzał uczynić z ich tęgich, niekiedy bardziej od tych męskich twórczych, umysłów pożytku godnego chlubnie reprezentować losy tego kraju.
I w tym właśnie, być może, tkwiła ułomność patriarchalnych układów, zanadto skupionych na wyciskaniu potencjału ze zbrukanych intelektów mężczyzn, kiedy to światłem narodu będącego na klęczkach ― narodu od wielu miesięcy pogrążonego w żałobie śmiercionośnej wojny ― w istocie mogły być kobiety. I choć on sam, prosty chłopiec z bułgarskiej prowincji, jeszcze pół wieku temu sięgającej korzeniami rolniczych fundamentów, wychowany został w równie prostym systemie ról i płciowych przywilejów, obraz silnej i nieustępliwej ― zaradniejszej chyba niekiedy od żałosnego ojca ― matki podszeptywał mu cicho o ideale zgoła odmiennego wizerunku kobiety. Kobiety wojującej, kobiety upartej, kobiety samowystarczalnej i kobiety sensualnej; dokładnie takiej, która w swej gospodarności, zaangażowaniu, może też i sprytnej manipulacji, zdoła okręcić sobie wokół palca absolutnie każdego. Primrose, być może, nie wykazywała się otwartością tego rodzaju; być może też nie należała do grona pozorowanych lady, które skrupulatnie gotowe były łamać zasady sztywnej etykiety; miała jednak coś, czego wielu na tym malutkim, podłym świecie, nigdy nie posiadało i posiadać nie miało.
Niebanalny intelekt.
― Tego nie powiedziałem... ― uznał z przeciągłym westchnieniem, bo jej ocena była chyba nadto surowa, przesadnie kąśliwa, zbytnio pesymistyczna, nawet jeśli nijak atakowała go ad personam; już zaraz zechciał poprawić się nieco i tak wyrzekł dalej: ― Myślałem raczej o tym, by z wdzięcznością przyjąć ramy tego obowiązku, a potem z pokorą go wypełnić ― choćby i po to tylko, by zadowolić pozostałych, by usatysfakcjonować tych, którzy na to czekają. A wtedy, wtedy właśnie ― tu przerwał na moment, przelotnie rzuciwszy na nią okiem, potem zaś na płynącą swoim wolnym nurtem rzekę ― może okazać się, że oczy socjety pozostają już szeroko zamknięte. ― Zamknięte na to, czego oglądać nie chcą, już nie dodawał, choć ta krótka konstatacja miała być chyba jakimś miałkim pokrzepieniem dla jej ponurej uwagi. Pokrzepieniem, drogą którego mogła widzieć siebie w przyszłości nie tylko jako żonę i matkę, ale i naukowca, badacza artefaktów, specjalistkę od run czy alchemii.
Bo aż za dobrze rozumiał, jak bardzo uwierające bywało blokowanie torów osobniczej ambicji; ta jego również przypominała już prędzej marzenie, aniżeli możliwą do spełnienia aspirację, a przecież mężczyznom, podobno, można było więcej. Norny zaśmiewały się na tę myśl głośno i kpiąco, bo los, w rzeczy samej, bywał irytująco przewrotny.
― To fascynujące ― przyznał na jej uwagę, po raz ostatni zerkając na ślady jej prywatnych zapisków; nauka alfabetów i języków jako jedyna przychodziła mu od zawsze bez większych przeszkód, tak też odwiecznie odnajdywał w niej dziedzictwo niezwykle pasjonujących faktów o kulturach i ludziach ją tworzących. ― Życzę ci powodzenia ― w rozszyfrowaniu tej zagadki ― dopowiedział jeszcze, jak zwykło się czynić w stosunku do prawdziwych pasjonatów, którzy bez zmieszania zwykli nie wyściubiać nosów zza grubych woluminów. Ona chyba należała do takich osób, czyż nie? ― Życzysz sobie poznać moje zdanie w tej sprawie? ― odparł retorycznie, uśmiechając się leciwie i nie czekając na realne potwierdzenie czy zaprzeczenie; zerknął na nią przez moment, ciesząc się goryczą spalanego papierosa, po to tylko, by wkrótce wyjąć go spomiędzy warg i kontynuować napoczęty wywód:
― Każdy mężczyzna będzie przechwalał się tabunem kochanek i zawodowych sukcesów, bez wzruszenia i przejęcia spoglądając na rodzinę, do której wraca wieczorami. Ale tak naprawdę... ― ostentacyjny wdech i wydech chwilowo splotły ich w ciszy ― Tak naprawdę, każdy jeden z nich chciałby usłyszeć od żony o miłości, od córki albo syna ― słowo aprobaty, od teściowej ― coś, co nie będzie krytyką. Jesteśmy trochę jak dzieci... I chyba dlatego naiwnie szukamy wartościowego kamienia ― bo jeśli nawet okaże się nieszlachetny, warto przynajmniej spróbować go oszlifować ― skwitował, wyrzuciwszy niedopałek na brzeg teraz spokojniejszej rzeki.
Czy to nie działa w obydwie strony, lady Burke?
I w tym właśnie, być może, tkwiła ułomność patriarchalnych układów, zanadto skupionych na wyciskaniu potencjału ze zbrukanych intelektów mężczyzn, kiedy to światłem narodu będącego na klęczkach ― narodu od wielu miesięcy pogrążonego w żałobie śmiercionośnej wojny ― w istocie mogły być kobiety. I choć on sam, prosty chłopiec z bułgarskiej prowincji, jeszcze pół wieku temu sięgającej korzeniami rolniczych fundamentów, wychowany został w równie prostym systemie ról i płciowych przywilejów, obraz silnej i nieustępliwej ― zaradniejszej chyba niekiedy od żałosnego ojca ― matki podszeptywał mu cicho o ideale zgoła odmiennego wizerunku kobiety. Kobiety wojującej, kobiety upartej, kobiety samowystarczalnej i kobiety sensualnej; dokładnie takiej, która w swej gospodarności, zaangażowaniu, może też i sprytnej manipulacji, zdoła okręcić sobie wokół palca absolutnie każdego. Primrose, być może, nie wykazywała się otwartością tego rodzaju; być może też nie należała do grona pozorowanych lady, które skrupulatnie gotowe były łamać zasady sztywnej etykiety; miała jednak coś, czego wielu na tym malutkim, podłym świecie, nigdy nie posiadało i posiadać nie miało.
Niebanalny intelekt.
― Tego nie powiedziałem... ― uznał z przeciągłym westchnieniem, bo jej ocena była chyba nadto surowa, przesadnie kąśliwa, zbytnio pesymistyczna, nawet jeśli nijak atakowała go ad personam; już zaraz zechciał poprawić się nieco i tak wyrzekł dalej: ― Myślałem raczej o tym, by z wdzięcznością przyjąć ramy tego obowiązku, a potem z pokorą go wypełnić ― choćby i po to tylko, by zadowolić pozostałych, by usatysfakcjonować tych, którzy na to czekają. A wtedy, wtedy właśnie ― tu przerwał na moment, przelotnie rzuciwszy na nią okiem, potem zaś na płynącą swoim wolnym nurtem rzekę ― może okazać się, że oczy socjety pozostają już szeroko zamknięte. ― Zamknięte na to, czego oglądać nie chcą, już nie dodawał, choć ta krótka konstatacja miała być chyba jakimś miałkim pokrzepieniem dla jej ponurej uwagi. Pokrzepieniem, drogą którego mogła widzieć siebie w przyszłości nie tylko jako żonę i matkę, ale i naukowca, badacza artefaktów, specjalistkę od run czy alchemii.
Bo aż za dobrze rozumiał, jak bardzo uwierające bywało blokowanie torów osobniczej ambicji; ta jego również przypominała już prędzej marzenie, aniżeli możliwą do spełnienia aspirację, a przecież mężczyznom, podobno, można było więcej. Norny zaśmiewały się na tę myśl głośno i kpiąco, bo los, w rzeczy samej, bywał irytująco przewrotny.
― To fascynujące ― przyznał na jej uwagę, po raz ostatni zerkając na ślady jej prywatnych zapisków; nauka alfabetów i języków jako jedyna przychodziła mu od zawsze bez większych przeszkód, tak też odwiecznie odnajdywał w niej dziedzictwo niezwykle pasjonujących faktów o kulturach i ludziach ją tworzących. ― Życzę ci powodzenia ― w rozszyfrowaniu tej zagadki ― dopowiedział jeszcze, jak zwykło się czynić w stosunku do prawdziwych pasjonatów, którzy bez zmieszania zwykli nie wyściubiać nosów zza grubych woluminów. Ona chyba należała do takich osób, czyż nie? ― Życzysz sobie poznać moje zdanie w tej sprawie? ― odparł retorycznie, uśmiechając się leciwie i nie czekając na realne potwierdzenie czy zaprzeczenie; zerknął na nią przez moment, ciesząc się goryczą spalanego papierosa, po to tylko, by wkrótce wyjąć go spomiędzy warg i kontynuować napoczęty wywód:
― Każdy mężczyzna będzie przechwalał się tabunem kochanek i zawodowych sukcesów, bez wzruszenia i przejęcia spoglądając na rodzinę, do której wraca wieczorami. Ale tak naprawdę... ― ostentacyjny wdech i wydech chwilowo splotły ich w ciszy ― Tak naprawdę, każdy jeden z nich chciałby usłyszeć od żony o miłości, od córki albo syna ― słowo aprobaty, od teściowej ― coś, co nie będzie krytyką. Jesteśmy trochę jak dzieci... I chyba dlatego naiwnie szukamy wartościowego kamienia ― bo jeśli nawet okaże się nieszlachetny, warto przynajmniej spróbować go oszlifować ― skwitował, wyrzuciwszy niedopałek na brzeg teraz spokojniejszej rzeki.
Czy to nie działa w obydwie strony, lady Burke?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 31 z 31 • 1 ... 17 ... 29, 30, 31
Alejka nad brzegiem rzeki
Szybka odpowiedź