Boczna ulica
Strona 1 z 16 • 1, 2, 3 ... 8 ... 16
AutorWiadomość
Boczna ulica
Jedna z wielu bocznych uliczek Londynu, mniej zatłoczona, cichsza, otoczona raczej budynkami i kamienicami mieszkalnymi, niż sklepikami i restauracjami. Wzdłuż chodnika piętrzy się rząd przepięknych latarni, rozświetlających nocą gęste mroki nieprzeniknionej londyńskiej mgły. Raz na jakiś czas przejedzie mugolski samochód, kiedy indziej drogę przebiegnie dziecko. Wysoka zabudowa uniemożliwia rozpoznanie jakichkolwiek orientacyjnych punktów miasta w oddali, nie da się dostrzec stąd Big Bena. Łatwo się zgubić, jeśli nie zda się dobrze miasta.
| zapewne po rozkosznej popijawie z Tristanem
Włóczenie się nocą po Londynie stanowiło jedną z ulubionych rozrywek Benjamina. Miasto wydawało się wtedy wyjątkowo przyjazne, ciepłe, rozpływające się miękkim karmelem pod jego stopami. Wsiąkało do krwiobiegu zapachem rozgrzanych murów i ciężkiej mgły znad Tamizy, osiadało toksyczną warstewką spalin na spierzchniętych ustach, by w końcu oślepić pulsującym światłem zepsutych latarni. Wright nigdy nie należał do osób zachwycających się dziełami człowieka, preferował dziką naturę, ale po butelce (dwóch? siedmiu?) Ognistej naprawdę chłonął ciężką atmosferę wielkomiejskości, obserwując rzeczywistość szeroko otwartymi oczami. Chropowate mury ciasnych uliczek zachwycały ostrą fakturą, tak odmienną od błyszczących balustrad metra czy wyczyszczonych schodów, prowadzących na zaplecza tanich restauracji. Wszystkie te architektoniczne, londyńskie drobnostki urastały w ciągu pijackiej nocy do małych dzieł sztuki. Gdyby posiadał wrażliwość Tristana, pewnie ułożyłby jakiś niesamowicie kiczowaty poemat; na szczęście pozostawał tylko prymitywnym sobą, spacerującym po opustoszałych ulicach w milczeniu. Papieros tlił się słabo w jego ustach, zmierzwione włosy opadały na czoło, szedł jednak pewnie, krokiem niemal marszowym, coraz bardziej zagłębiając się w labirynt londyńskich uliczek. Bez planu, bez poczucia czasu, po prostu ruszał przed siebie, wdychając drapiącą nikotynę do płuc i wypuszczając ją w kłębach szarego dymu. Ostatnie godziny rozpłynęły się dokładnie w litrach whisky, istniał więc wyłącznie w tym momencie, w tej jednej sekundzie, gdzieś pomiędzy jednym krokiem a drugim. Nic nie wybijało go z tego bezmyślnego niebytu, przynajmniej do czasu. Kiedy skręcił w kolejną boczną uliczkę, nie przywitała go typowa dla czwartej nad ranem cisza. Tuż za zniszczonym murkiem i wyjątkowo krzywymi schodami przeciwpożarowymi majaczyły jakieś cienie, niewyraźne nawet w wątłym świetle latarni. Gdyby nie wyjątkowo ludzkie głosy, Ben mógłby pomyśleć, że tuż przy ścianie po prostu falują jakieś wyjątkowo niechlujne potworki. Światłocienie zainteresowały go na tyle - albo zainteresowały Ognistą, jaka płynęła wesoło w jego żyłach - że przystanął nieopodal, wsłuchując się w wymianę zdań. Mężczyzn i...tak, to zdecydowanie był głos kobiecy. Wysoki, wręcz dziewczęcy, mocno kontrastujący z napastliwym tonem górujących nad dziewczyną postaci.
Dama w opałach. W głowie każdego prawdziwego dżentelmena od razu zapaliłaby się czerwona lampka, wyrzucająca do krwi dawkę adrenaliny, popychającej do bohaterskiego mordobicia w obronie czci dziewoi. U Benjamina, osobnika dość niechętnego takim heroicznym porywom serca, cały proces przebiegał raczej powoli i topornie. Dość długą chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji i wykalkulowanie opłacalności ewentualnej interwencji. Właściwie gdyby był całkiem trzeźwy, pewnie po prostu wzruszyłby ramionami i skierował swoje kroki w inny rejon miasta. Teraz jednak pod jego mięśniami buzowała whisky, a on sam był kompletnie samotny. Nagle podniesiony, chłodny ton dziewczęcia, wydał mu się szczególnie atrakcyjny. Urody nieszczęsnej kobiety nie potrafił ocenić, nawet kiedy zbliżył się już do niemiłego trójkąta na bardzo bliską odległość. Alkohol mącił jego wzrok, w uliczce było ciemno, a on koncentrował się raczej na sylwetkach nachalnych mężczyzn niż dziewczyny. Niezbyt krył się ze swoją obecnością, podchodząc w końcu do delikwentów na tyle blisko, że mógł zdecydowanie położyć ciężką dłoń na ramieniu jednego z nich, chudego wyrostka w dziwnie poplamionym swetrze.
- Panowie, nie przystoi tak nagabywać kobiety o tej porze - powiedział niemalże składnie, zionąc Ognistą na kilometr i zaciskając ręce na materiale ubrania chłoptasia. Przewyższał ich wzrostem, siłą zapewne też, do tego prezentował się zdecydowanie gorzej od potencjalnych agresorów: wielki, zarośnięty mężczyzna z błyszczącymi oczami i tatuażami, widocznymi spod podwiniętej koszuli. Niezbyt dobra alternatywa dla nachalnych nieznajomych, ale myślał raczej o tym, jak sprzeda tę opowieść Tristanowi i czy ratowanie potrzebującej księżniczki wpłynie w jakiś sposób na uwiarygodnienie jego męskości. - Pozwolicie, że panienka pójdzie ze mną. Nie chciałbym niszczyć panom takich uroczych zębów - dodał przyjacielsko, pijany, acz gotowy do ewentualnej konfrontacji. W taką noc jak ta opowieści jak z książek łatwiej stawały się bolesną rzeczywistością.
Włóczenie się nocą po Londynie stanowiło jedną z ulubionych rozrywek Benjamina. Miasto wydawało się wtedy wyjątkowo przyjazne, ciepłe, rozpływające się miękkim karmelem pod jego stopami. Wsiąkało do krwiobiegu zapachem rozgrzanych murów i ciężkiej mgły znad Tamizy, osiadało toksyczną warstewką spalin na spierzchniętych ustach, by w końcu oślepić pulsującym światłem zepsutych latarni. Wright nigdy nie należał do osób zachwycających się dziełami człowieka, preferował dziką naturę, ale po butelce (dwóch? siedmiu?) Ognistej naprawdę chłonął ciężką atmosferę wielkomiejskości, obserwując rzeczywistość szeroko otwartymi oczami. Chropowate mury ciasnych uliczek zachwycały ostrą fakturą, tak odmienną od błyszczących balustrad metra czy wyczyszczonych schodów, prowadzących na zaplecza tanich restauracji. Wszystkie te architektoniczne, londyńskie drobnostki urastały w ciągu pijackiej nocy do małych dzieł sztuki. Gdyby posiadał wrażliwość Tristana, pewnie ułożyłby jakiś niesamowicie kiczowaty poemat; na szczęście pozostawał tylko prymitywnym sobą, spacerującym po opustoszałych ulicach w milczeniu. Papieros tlił się słabo w jego ustach, zmierzwione włosy opadały na czoło, szedł jednak pewnie, krokiem niemal marszowym, coraz bardziej zagłębiając się w labirynt londyńskich uliczek. Bez planu, bez poczucia czasu, po prostu ruszał przed siebie, wdychając drapiącą nikotynę do płuc i wypuszczając ją w kłębach szarego dymu. Ostatnie godziny rozpłynęły się dokładnie w litrach whisky, istniał więc wyłącznie w tym momencie, w tej jednej sekundzie, gdzieś pomiędzy jednym krokiem a drugim. Nic nie wybijało go z tego bezmyślnego niebytu, przynajmniej do czasu. Kiedy skręcił w kolejną boczną uliczkę, nie przywitała go typowa dla czwartej nad ranem cisza. Tuż za zniszczonym murkiem i wyjątkowo krzywymi schodami przeciwpożarowymi majaczyły jakieś cienie, niewyraźne nawet w wątłym świetle latarni. Gdyby nie wyjątkowo ludzkie głosy, Ben mógłby pomyśleć, że tuż przy ścianie po prostu falują jakieś wyjątkowo niechlujne potworki. Światłocienie zainteresowały go na tyle - albo zainteresowały Ognistą, jaka płynęła wesoło w jego żyłach - że przystanął nieopodal, wsłuchując się w wymianę zdań. Mężczyzn i...tak, to zdecydowanie był głos kobiecy. Wysoki, wręcz dziewczęcy, mocno kontrastujący z napastliwym tonem górujących nad dziewczyną postaci.
Dama w opałach. W głowie każdego prawdziwego dżentelmena od razu zapaliłaby się czerwona lampka, wyrzucająca do krwi dawkę adrenaliny, popychającej do bohaterskiego mordobicia w obronie czci dziewoi. U Benjamina, osobnika dość niechętnego takim heroicznym porywom serca, cały proces przebiegał raczej powoli i topornie. Dość długą chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji i wykalkulowanie opłacalności ewentualnej interwencji. Właściwie gdyby był całkiem trzeźwy, pewnie po prostu wzruszyłby ramionami i skierował swoje kroki w inny rejon miasta. Teraz jednak pod jego mięśniami buzowała whisky, a on sam był kompletnie samotny. Nagle podniesiony, chłodny ton dziewczęcia, wydał mu się szczególnie atrakcyjny. Urody nieszczęsnej kobiety nie potrafił ocenić, nawet kiedy zbliżył się już do niemiłego trójkąta na bardzo bliską odległość. Alkohol mącił jego wzrok, w uliczce było ciemno, a on koncentrował się raczej na sylwetkach nachalnych mężczyzn niż dziewczyny. Niezbyt krył się ze swoją obecnością, podchodząc w końcu do delikwentów na tyle blisko, że mógł zdecydowanie położyć ciężką dłoń na ramieniu jednego z nich, chudego wyrostka w dziwnie poplamionym swetrze.
- Panowie, nie przystoi tak nagabywać kobiety o tej porze - powiedział niemalże składnie, zionąc Ognistą na kilometr i zaciskając ręce na materiale ubrania chłoptasia. Przewyższał ich wzrostem, siłą zapewne też, do tego prezentował się zdecydowanie gorzej od potencjalnych agresorów: wielki, zarośnięty mężczyzna z błyszczącymi oczami i tatuażami, widocznymi spod podwiniętej koszuli. Niezbyt dobra alternatywa dla nachalnych nieznajomych, ale myślał raczej o tym, jak sprzeda tę opowieść Tristanowi i czy ratowanie potrzebującej księżniczki wpłynie w jakiś sposób na uwiarygodnienie jego męskości. - Pozwolicie, że panienka pójdzie ze mną. Nie chciałbym niszczyć panom takich uroczych zębów - dodał przyjacielsko, pijany, acz gotowy do ewentualnej konfrontacji. W taką noc jak ta opowieści jak z książek łatwiej stawały się bolesną rzeczywistością.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeszedł dzisiaj prawdziwy test cierpliwości. Po serii sukcesów w transakcjach ktoś mu w końcu przypomniał, że nie zawsze wszystko musi iść po jego myśli. Pewien podstarzały jegomość upewnił go w przekonaniu, że najbardziej nieprzewidywalni są starsi ludzie. Młodsi zazwyczaj chcą sprzedać przedmiot po cenie jak najbardziej dla nich atrakcyjnej, próbują wyciągać od niego galeony, myśląc, że uda im się uszczknąć coś więcej. Myśli ludzi wiekowych (bo tak chyba spokojnie można nazwać starych czarodziejów i stare czarownice) płynęły po tak zaskakujących czasami torach, że nie potrafił ustalić konkretnego schematu. Byli w głównej mierze wypadkową swoich zwyczajów, zachowań, sytuacji z przeszłości – ogólnie życia, którego czasami doświadczali od ponad wieku. Wiele rzeczy może się zdarzyć przez taki kawał czasu.
Dzisiaj był Natalie. Uroczą, pełną wdzięku kokietką, niewysoką blondynką, inteligentną panną z dobrego, na co wskazuje ubiór, domu. Ulubienicą starszych pań przez swój miły charakter i panów w każdym wieku za powłóczyste spojrzenia. Natalie była skuteczna, ludzie jej ufali, transakcje z jej udziałem miały duży procent powodzenia. Większy miał tylko pięćdziesięcioletni Robert, którego wiedza, ze względu na wygląd, była bardziej wiarygodna.
Sądził, że miła blondyneczka będzie najlepszym wyborem przebrania dla wdowca po setce. Cóż, właściwie była, ale sprawa nie potoczyła się, jakby Orpheus sobie życzył. Umówili się na późną godzinę, bo na dwudziestą drugą, co starszy pan tłumaczył tym, że wcześniej nie może, bo będzie w jednym z londyńskich teatrów, następnego nie może, bo wyjeżdża („Chcę zobaczyć parę miejsc przed śmiercią”), a pragnął załatwić wszystko przed wyjazdem.
Co może pójść nie tak?
Cóż, jeśli dziadkowi zbierze się na rozmowę… wszystko. Orpheus wcale nie wyszedł po godzinie, jak przewidywał, a po ponad pięciu, w ciągu których ze szczegółami dowiedział się o przebiegu spektaklu, na którym starszy pan był, o jego przemyśleniach na temat fabuły, o umiejętnościach aktorów… potem o miejscach, które chce odwiedzić, dlaczego chce je odwiedzić, z czym mu się kojarzą, a od tego gładko poszło do rozmaitych opowieści z życia. Natalie z zainteresowaniem słuchała podstarzałego czarodzieja, kiwała głową w odpowiednich miejscach, zadawała pytania (choć po trzeciej godzinie przestała) i ogólnie zdawała się być bardzo przejęta opowieściami. Musiała. I to był błąd, bo kiedy mężczyzna wyczuł w niej dobrego słuchacza, historiom z życia nie było końca. Orpheus w dalszym ciągu zastanawia się, jak udało mu się skierować tory rozmowy na temat właściwy i że w ogóle wyszedł stamtąd przed wschodem słońca. Myślał, że szybko pójdzie, bo starszy pan będzie zmęczony po dniu i będzie chciał się wyspać przed podróżą… hm, nie chciał.
Na ulicach Londynu pojawił się dopiero koło godziny czwartej nad ranem. Po zasiedzeniu się w dusznym mieszkaniu poczuł potrzebę przestrzeni, dlatego stwierdził, że do kamienicy, w której mieszka, uda się pieszo. Natalie wyparowała z jego głowy bardzo szybko, nie pilnował uśmiechu na twarzy, przez co teraz, kiedy szedł przez kolejne uliczki, mogła wydawać się wyniosła, kiedy bez emocji, za to z niejakim wdziękiem, rozglądała się spokojnym wzrokiem po okolicy. W pobliżu zauważył co prawda dwóch mężczyzn, ale dopóki nie wchodzili mu w drogę, kompletnie ich ignorował.
Panowie jednak nie pozwolili się ignorować – nie minęło kilkanaście sekund, a jeden z nich zastąpił mu drogę. Coś powiedział, ale pogrążony we własnych myślach Orpheus nie dosłyszał.
– Spieszę się – poinformował ich tylko bez wyrazu w głosie, zamierzając ich najzwyczajniej w świecie wyminąć. Uniemożliwiło mu to mocne szarpnięcie za rękę – po chwili stał plecami do ściany. Zmarszczył lekko brwi, mierząc nieznajomych nieodgadnionym spojrzeniem. Gdyby był sobą, a nie Natalie, pewnie by się na to nie odważyli.
– My też się spieszymy – po raz pierwszy dobiegł do niego zachrypnięty głos jednego z napastników. – Ładny masz zegarek, mogę zobaczyć z b…?
– Nie jestem w nastroju – uciął krótko chłodnym tonem. – Radzę, żeby panowie się oddalili – dodał jeszcze, żałując, że jest niewysoką i bezbronnie wyglądającą Natalie, a nie prawie dwumetrowym sobą. Gdyby nie to, miałby spokój.
– Ale my jesteśmy – wtrącił niezrażony niczym drugi z mężczyzn. – Takie ślicznotki nie powinny chodzić same po ulicy…
– Nie powinny – przytaknął mu kolega.
– Grzeczne panienki tak nie robią. Chyba, że nie jesteś z tych grzecznych, co? – błysnął zębami w odrażającym uśmiechu.
– Ostrzegam – Orpheus pozwolił na ostrzejszą nutę w głosie Natalie, ale na nieznajomych nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, a tylko sprawiło, że wybuchnęli śmiechem.
– Oj dziewczyno, nawet nie wiesz… – ale Orpheus nie dowiedział się już, o czym nie wie. Z cienia za ich plecami wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna, znacznie większy od tych, którzy zaczepili Natalie. Orpheus już miał określić go mianem kolegi swoich nowych znajomych, ale dłuższe przyjrzenie się przybyszowi pozwoliło mu stwierdzić, że w jego stronę zmierza właśnie Benjamin Wright. Najwyraźniej postanawiając bronić czci i dobytku Natalie.
– Co do… - zaczął ten, na którym jako pierwszym wylądowały sporych rozmiarów dłonie Bena. Nie można było zaprzeczyć, że wygląd Jaimie’go robił wrażenie, całkiem złe wrażenie, jeśli wokoło panował półmrok. Wright nie musiał dużo mówić, dwaj nieznajomi dość rozsądnie ocenili swoje siły i postanowili się zmyć, zostawiając ich samych.
Orpheus nie marnował czasu i nie zerkając w stronę Bena otrzepał sukienkę oraz sweterek, jaki okrywał jego ramiona, poprawił też torebkę na ramieniu. Gdyby mężczyznom wpadło do głowy sięgnąć i po nią, pewnie by się zdziwili, jak wiele może się w niej zmieścić.
– Manifestacja męskości? – zapytał, kiedy doprowadził swój wygląd do porządku. – Bo w maniery nie uwierzę – dodał gwoli wyjaśnienia swojego toku myślenia. Zerknął na niego przelotnie, po czym bez słowa ruszył w stronę wyjścia z uliczki.
Baheire nie miał zamiaru dziękować koledze. Chyba oczywistym było (albo dopiero będzie, kiedy Wright zorientuje się, z kim ma do czynienia), że poradziłby sobie sam, a rabusie jeszcze przez długie lata boleśnie wspominaliby spotkanie z nim. I być może nawet trochę żałował, że tak się nie stało, z chęcią posłałby w ich kierunku parę brzydkich klątw. Miał parę takich, które chciałby wypróbować.
Dzisiaj był Natalie. Uroczą, pełną wdzięku kokietką, niewysoką blondynką, inteligentną panną z dobrego, na co wskazuje ubiór, domu. Ulubienicą starszych pań przez swój miły charakter i panów w każdym wieku za powłóczyste spojrzenia. Natalie była skuteczna, ludzie jej ufali, transakcje z jej udziałem miały duży procent powodzenia. Większy miał tylko pięćdziesięcioletni Robert, którego wiedza, ze względu na wygląd, była bardziej wiarygodna.
Sądził, że miła blondyneczka będzie najlepszym wyborem przebrania dla wdowca po setce. Cóż, właściwie była, ale sprawa nie potoczyła się, jakby Orpheus sobie życzył. Umówili się na późną godzinę, bo na dwudziestą drugą, co starszy pan tłumaczył tym, że wcześniej nie może, bo będzie w jednym z londyńskich teatrów, następnego nie może, bo wyjeżdża („Chcę zobaczyć parę miejsc przed śmiercią”), a pragnął załatwić wszystko przed wyjazdem.
Co może pójść nie tak?
Cóż, jeśli dziadkowi zbierze się na rozmowę… wszystko. Orpheus wcale nie wyszedł po godzinie, jak przewidywał, a po ponad pięciu, w ciągu których ze szczegółami dowiedział się o przebiegu spektaklu, na którym starszy pan był, o jego przemyśleniach na temat fabuły, o umiejętnościach aktorów… potem o miejscach, które chce odwiedzić, dlaczego chce je odwiedzić, z czym mu się kojarzą, a od tego gładko poszło do rozmaitych opowieści z życia. Natalie z zainteresowaniem słuchała podstarzałego czarodzieja, kiwała głową w odpowiednich miejscach, zadawała pytania (choć po trzeciej godzinie przestała) i ogólnie zdawała się być bardzo przejęta opowieściami. Musiała. I to był błąd, bo kiedy mężczyzna wyczuł w niej dobrego słuchacza, historiom z życia nie było końca. Orpheus w dalszym ciągu zastanawia się, jak udało mu się skierować tory rozmowy na temat właściwy i że w ogóle wyszedł stamtąd przed wschodem słońca. Myślał, że szybko pójdzie, bo starszy pan będzie zmęczony po dniu i będzie chciał się wyspać przed podróżą… hm, nie chciał.
Na ulicach Londynu pojawił się dopiero koło godziny czwartej nad ranem. Po zasiedzeniu się w dusznym mieszkaniu poczuł potrzebę przestrzeni, dlatego stwierdził, że do kamienicy, w której mieszka, uda się pieszo. Natalie wyparowała z jego głowy bardzo szybko, nie pilnował uśmiechu na twarzy, przez co teraz, kiedy szedł przez kolejne uliczki, mogła wydawać się wyniosła, kiedy bez emocji, za to z niejakim wdziękiem, rozglądała się spokojnym wzrokiem po okolicy. W pobliżu zauważył co prawda dwóch mężczyzn, ale dopóki nie wchodzili mu w drogę, kompletnie ich ignorował.
Panowie jednak nie pozwolili się ignorować – nie minęło kilkanaście sekund, a jeden z nich zastąpił mu drogę. Coś powiedział, ale pogrążony we własnych myślach Orpheus nie dosłyszał.
– Spieszę się – poinformował ich tylko bez wyrazu w głosie, zamierzając ich najzwyczajniej w świecie wyminąć. Uniemożliwiło mu to mocne szarpnięcie za rękę – po chwili stał plecami do ściany. Zmarszczył lekko brwi, mierząc nieznajomych nieodgadnionym spojrzeniem. Gdyby był sobą, a nie Natalie, pewnie by się na to nie odważyli.
– My też się spieszymy – po raz pierwszy dobiegł do niego zachrypnięty głos jednego z napastników. – Ładny masz zegarek, mogę zobaczyć z b…?
– Nie jestem w nastroju – uciął krótko chłodnym tonem. – Radzę, żeby panowie się oddalili – dodał jeszcze, żałując, że jest niewysoką i bezbronnie wyglądającą Natalie, a nie prawie dwumetrowym sobą. Gdyby nie to, miałby spokój.
– Ale my jesteśmy – wtrącił niezrażony niczym drugi z mężczyzn. – Takie ślicznotki nie powinny chodzić same po ulicy…
– Nie powinny – przytaknął mu kolega.
– Grzeczne panienki tak nie robią. Chyba, że nie jesteś z tych grzecznych, co? – błysnął zębami w odrażającym uśmiechu.
– Ostrzegam – Orpheus pozwolił na ostrzejszą nutę w głosie Natalie, ale na nieznajomych nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, a tylko sprawiło, że wybuchnęli śmiechem.
– Oj dziewczyno, nawet nie wiesz… – ale Orpheus nie dowiedział się już, o czym nie wie. Z cienia za ich plecami wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna, znacznie większy od tych, którzy zaczepili Natalie. Orpheus już miał określić go mianem kolegi swoich nowych znajomych, ale dłuższe przyjrzenie się przybyszowi pozwoliło mu stwierdzić, że w jego stronę zmierza właśnie Benjamin Wright. Najwyraźniej postanawiając bronić czci i dobytku Natalie.
– Co do… - zaczął ten, na którym jako pierwszym wylądowały sporych rozmiarów dłonie Bena. Nie można było zaprzeczyć, że wygląd Jaimie’go robił wrażenie, całkiem złe wrażenie, jeśli wokoło panował półmrok. Wright nie musiał dużo mówić, dwaj nieznajomi dość rozsądnie ocenili swoje siły i postanowili się zmyć, zostawiając ich samych.
Orpheus nie marnował czasu i nie zerkając w stronę Bena otrzepał sukienkę oraz sweterek, jaki okrywał jego ramiona, poprawił też torebkę na ramieniu. Gdyby mężczyznom wpadło do głowy sięgnąć i po nią, pewnie by się zdziwili, jak wiele może się w niej zmieścić.
– Manifestacja męskości? – zapytał, kiedy doprowadził swój wygląd do porządku. – Bo w maniery nie uwierzę – dodał gwoli wyjaśnienia swojego toku myślenia. Zerknął na niego przelotnie, po czym bez słowa ruszył w stronę wyjścia z uliczki.
Baheire nie miał zamiaru dziękować koledze. Chyba oczywistym było (albo dopiero będzie, kiedy Wright zorientuje się, z kim ma do czynienia), że poradziłby sobie sam, a rabusie jeszcze przez długie lata boleśnie wspominaliby spotkanie z nim. I być może nawet trochę żałował, że tak się nie stało, z chęcią posłałby w ich kierunku parę brzydkich klątw. Miał parę takich, które chciałby wypróbować.
Gość
Gość
Wrzący alkohol w żyłach zawsze okazywał się doskonałą pożywką dla zbyt wybujałej pewności siebie, której i w stanie trzeźwości Benjaminowi nie brakowało. Z tego powodu powinien raczej unikać sączenia Ognistej, prowokującej go do czynów niezbyt rozsądnych, a często po prostu sprzecznych z wyciosanym w marmurze kodeksie zachowań. Kodeksie, mającym na celu ustrzeżenie się przed straceniem życia oraz cennego, przemytniczego mienia. Powinien przecież bardziej uważać, rozglądać się dookoła z niepokojem i epatować aurą mrocznego drapieżcy, zamiast włóczyć się po brukowanych ulicach z nieprzytomnym uśmiechem. Czujność, jaką wyrobiła u Wrighta praca ze smokami, co prawda podskórnie ciągle wibrowała ostrzegawczo, przebijając się przez upojone zwoje mózgowe, ale durne odruchy pozostawały poza zakresem jej działalności. Dlatego też szlajał się po mieście, próbując nie tyle wytrzeźwieć, co po prostu wychodzić niektóre problemy, wyłażące po zmroku (i potężnej ilości whisky) niczym gnębiwtryski. Nie, żeby był stereotypowym przedstawicielem tej żałosnej części osobników, zamieniających się po alkoholu w płaczące rzewnie cioty. Wright w swoim dorosłym życiu nie zapłakał ani razu, jakby ktoś odciął dopływ płynu do kanalików łzowych - być może nawet wypalonych przez zbyt potężną dawkę Ognistej. Wewnętrzną frustrację rozładowywał więc w sposób jednocześnie bardzo testosteronowy i głupi: fizycznie. Soczystą bójką w podłej spelunie, ciężką pracą fizyczną w rezerwacie smoków, siłowaniem się na rękę z siwym przemytnikiem lub intensywnym towarzystwem urodziwych pań.
Teraz miał pod ręką - dosłownie - wyłącznie dwóch chuderlawych osiłków, nie stanowiących żadnego wyzwania, oraz niewinną blondynkę. Chyba blondynkę, w tym chybotliwym świetle ulicznej latarni nie potrafił rozpoznać koloru włosów ani rysów twarzy. Na razie jednak nie skupiał się na jej uroku a mężczyznach, uroczo dezerterujących z miejsca przyszłej zbrodni. Przez sekundę poczuł szalony żal. Naprawdę potrzebował wyładowania, nawet jeśli potencjalni przeciwnicy należeli do wagi piórkowej. Prychnął tylko z pogardą, powracając wzrokiem do poprawiającej się dziewoi dopiero w chwili, w której się odezwała. Ach tak, trzysekundowa pamięć złotej rybki powróciła, pozwalając mózgowi Benjamina na zorientowanie się, dlaczego postanowił pobawić się w bohatera. Skoro nie mógł obić kilku pryszczatych pysków a bałamucenie Catherine zostawił Tristanowi, to potrzebował na gwałt leczniczej dawki adrenaliny. Pomagającej także w leczeniu bolesnego sekretu. Tysiącem podbojów miłosnych u panien wszelkiego rodzaju łatał dziurę w tożsamości. Problem w tym, że ta rozszerzała się z każdym odrobinę samobójczym atakiem na preferencje. Benjamin nie rozumiał jeszcze tego autodestrukcyjnego mechanizmu, ślepo podążając za wyuczoną ścieżką reakcji, która nakazywała mu teraz zatrzymanie dziewczyny. Co uczynił z łatwością, łapiąc ją za ramię. Zawsze zadziwiała go różnica w ciele mężczyzn i kobiet; mężczyzn twardych, stawiających opór, i kobiet lekkich jak piórka, których kości można było połamać bez większego wysiłku. Ręka nieznajomej była szczupła, co radośnie wskazywało na raczej filigranową sylwetkę dziewczęcia, dalej ginącego w półcieniach.
- Dlaczego nie wierzysz w doskonałe wychowanie bohaterów, ratujących cię w środku nocy z opresji? - spytał niemalże retorycznie, zaskakująco wyraźnie jak na ilość wypitego alkoholu. Żadnego bełkotu, zataczania się i innych wesołych symptomów upicia. Tylko dłoń zaciśnięta na jej ramieniu, kierująca dziewczynę pod ścianę pobliskiego domu. Dla samej satysfakcji z absolutnej fizycznej władzy nad niewinną mugolaczką i dla radości wzrokowej. Latarnia, pod którą się znaleźli, oświetlała już blondynkę całkiem nieźle. Benjamin powinien się więc zorientować o przypadkowym spotkaniu ze znajomą, gdyby tylko odsunął się chociaż na metr. Tak się nie stało; był zbyt blisko filigranowej kobiety, przesuwając drugą dłoń w kierunku jej szyi, w końcu dotykając delikatnej, ciepłej skóry. - I zrobiłem to zupełnie bezinteresownie. Nic nie jesteś mi winna. Chyba, że dasz zaprosić się do mnie? - zasugerował niezwykle taktownie, ignorując fakt, że właściwie napastuje pechową ofiarę, ledwo wyrwaną z łap rabusiów a teraz skazaną na przytłaczające towarzystwo kolejnego obcego faceta, przyciskającego ją do brudnego muru. Oczywiście bez żadnych morderczych chęci. Benjamin w całej swojej bezkompromisowości często zachowywał się jak typowy gwałciciel, nieprzekraczający jednak cienkiej granicy przestępstwa. A przynajmniej tak mu się wydawało, kiedy palce jego dłoni powędrowały wzdłuż szyi aż do podbródka blondynki. Uniósł jej głowę do góry i kiedy pomarańczowe światło latarni w końcu zabłysnęło w wyjątkowo chłodnych oczach dziewczyny, pewne neurony w wrightowskim mózgu połączyły się w dziwnie znajomy obraz. Zmarszczył brwi, na chwilę wybity z uskuteczniania subtelnego podrywu nocną porą. - Czy my już nie mieliśmy ze sobą przyjemności? - zapytał prawie podejrzliwie, usilnie próbując przypomnieć sobie, skąd może kojarzyć tę ślicznotkę o wydatnych ustach i przeszywającym spojrzeniu. Nie puszczał jej jednak, przyglądając się jej z niezwykłą uwagą.
Teraz miał pod ręką - dosłownie - wyłącznie dwóch chuderlawych osiłków, nie stanowiących żadnego wyzwania, oraz niewinną blondynkę. Chyba blondynkę, w tym chybotliwym świetle ulicznej latarni nie potrafił rozpoznać koloru włosów ani rysów twarzy. Na razie jednak nie skupiał się na jej uroku a mężczyznach, uroczo dezerterujących z miejsca przyszłej zbrodni. Przez sekundę poczuł szalony żal. Naprawdę potrzebował wyładowania, nawet jeśli potencjalni przeciwnicy należeli do wagi piórkowej. Prychnął tylko z pogardą, powracając wzrokiem do poprawiającej się dziewoi dopiero w chwili, w której się odezwała. Ach tak, trzysekundowa pamięć złotej rybki powróciła, pozwalając mózgowi Benjamina na zorientowanie się, dlaczego postanowił pobawić się w bohatera. Skoro nie mógł obić kilku pryszczatych pysków a bałamucenie Catherine zostawił Tristanowi, to potrzebował na gwałt leczniczej dawki adrenaliny. Pomagającej także w leczeniu bolesnego sekretu. Tysiącem podbojów miłosnych u panien wszelkiego rodzaju łatał dziurę w tożsamości. Problem w tym, że ta rozszerzała się z każdym odrobinę samobójczym atakiem na preferencje. Benjamin nie rozumiał jeszcze tego autodestrukcyjnego mechanizmu, ślepo podążając za wyuczoną ścieżką reakcji, która nakazywała mu teraz zatrzymanie dziewczyny. Co uczynił z łatwością, łapiąc ją za ramię. Zawsze zadziwiała go różnica w ciele mężczyzn i kobiet; mężczyzn twardych, stawiających opór, i kobiet lekkich jak piórka, których kości można było połamać bez większego wysiłku. Ręka nieznajomej była szczupła, co radośnie wskazywało na raczej filigranową sylwetkę dziewczęcia, dalej ginącego w półcieniach.
- Dlaczego nie wierzysz w doskonałe wychowanie bohaterów, ratujących cię w środku nocy z opresji? - spytał niemalże retorycznie, zaskakująco wyraźnie jak na ilość wypitego alkoholu. Żadnego bełkotu, zataczania się i innych wesołych symptomów upicia. Tylko dłoń zaciśnięta na jej ramieniu, kierująca dziewczynę pod ścianę pobliskiego domu. Dla samej satysfakcji z absolutnej fizycznej władzy nad niewinną mugolaczką i dla radości wzrokowej. Latarnia, pod którą się znaleźli, oświetlała już blondynkę całkiem nieźle. Benjamin powinien się więc zorientować o przypadkowym spotkaniu ze znajomą, gdyby tylko odsunął się chociaż na metr. Tak się nie stało; był zbyt blisko filigranowej kobiety, przesuwając drugą dłoń w kierunku jej szyi, w końcu dotykając delikatnej, ciepłej skóry. - I zrobiłem to zupełnie bezinteresownie. Nic nie jesteś mi winna. Chyba, że dasz zaprosić się do mnie? - zasugerował niezwykle taktownie, ignorując fakt, że właściwie napastuje pechową ofiarę, ledwo wyrwaną z łap rabusiów a teraz skazaną na przytłaczające towarzystwo kolejnego obcego faceta, przyciskającego ją do brudnego muru. Oczywiście bez żadnych morderczych chęci. Benjamin w całej swojej bezkompromisowości często zachowywał się jak typowy gwałciciel, nieprzekraczający jednak cienkiej granicy przestępstwa. A przynajmniej tak mu się wydawało, kiedy palce jego dłoni powędrowały wzdłuż szyi aż do podbródka blondynki. Uniósł jej głowę do góry i kiedy pomarańczowe światło latarni w końcu zabłysnęło w wyjątkowo chłodnych oczach dziewczyny, pewne neurony w wrightowskim mózgu połączyły się w dziwnie znajomy obraz. Zmarszczył brwi, na chwilę wybity z uskuteczniania subtelnego podrywu nocną porą. - Czy my już nie mieliśmy ze sobą przyjemności? - zapytał prawie podejrzliwie, usilnie próbując przypomnieć sobie, skąd może kojarzyć tę ślicznotkę o wydatnych ustach i przeszywającym spojrzeniu. Nie puszczał jej jednak, przyglądając się jej z niezwykłą uwagą.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, spodziewał się, że Benjamin za nim pójdzie, ale chyba przecenił jego obecne zdolności intelektualne. Najwyraźniej Wright był bardziej pijany niż na to wyglądał, skoro nie tylko nie poznał znajomej twarzy, ale i sam postanowił postraszyć dopiero co „uratowaną” dziewczynę. Co prawda nie spodziewał się po nim większych manier (nigdy też żadnych od niego nie oczekiwał), ale nad niektórymi kwestiami należałoby się zastanowić.
Gdy poczuł mocny uścisk na ramieniu, właściwie nawet nie drgnął. Bezwolnie dał się postawić pod ścianą, nie powiedziawszy nawet słowa, ale coś zmieniło się w wyraźnie twarzy Natalie. Nie była to już głęboka neutralność, wskazująca na obojętność dziewczęcia na wydarzenia mające miejsce wokoło niej. Jej czoło przecięła lekka, ledwie widoczna, ale zawsze, kreska, a twarz nabrała zdystansowanego wyrazu, graniczącego z chłodem. Oczy były bardziej wymowne – Natalie zwyczajnie zmroziła go spojrzeniem. Ostrzegawczo, miało to dać Benowi znak, że narusza pewne granice aż za bardzo i nieważne było czy go poznaje, czy w dalszym ciągu nie.
– Jesteś beznadziejnym bohaterem – odezwała się w końcu bezbarwnym tonem głosu, myląco innym od (nieznacznej) mimiki twarzy. Ciało miała całkowicie rozluźnione, jakby pomimo tej mało przyjemniej sytuacji w ogóle nie odczuwała strachu. Cóż, Orpheus doskonale wiedział, że Benjamin nie jest w stanie nic zrobić Natalie, nieważne, jak straszny się wydaje… no i z ich dwójki to on, Orpheus, był tym, który jest w stanie błyskawicznie dobyć różdżki i posłać w jego stronę zaklęcie oszałamiające. Mocne uderzenie o ścianę z całą pewnością natychmiast otrzeźwiłoby mężczyznę. Co prawda jego humor stanąłby pod znakiem zapytania, ale nie można mieć wszystkiego.
Chyba, że dasz się zaprosić do mnie?
Baheire przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, jedynie przyglądając się twarzy Wrighta i najwyraźniej nad czymś się zastanawiając. Dość intensywnie i całkiem długo, ale w końcu…
Bach! Już dłużej nie był sobą, osobowość Natalie wypłynęła na powierzchnię, co automatycznie odmieniło całe oblicze dziewczyny. Teraz nie wyglądała na niedostępną – spojrzała figlarnie na Benjamina, przestępując z nogi na nogi i przygryzając lekko dolną wargę. To mogło wydać się podejrzane, ale czy Ben miał na tyle przytomny umysł, żeby to zauważyć?
– Och, to zależy od tego, jakie rozrywki możesz zaproponować – zamruczała, patrząc na niego całkiem wyzywająco. Kobieta wyzwolona lub, jak kto woli, upadła, na próżno szukać w niej wstydu, za to śmiałości nie można było jej odmówić. Oparła się wygodnie plecami o chłodną ścianę, dotyk Jaimie’ego na szyi przyjmując z lekkim uśmiechem, jakby sprawiał jej przyjemność. – Mieliśmy okazję porozmawiać – przyznała całkowicie uczciwie. – Możemy dzisiaj dokończyć naszą rozmowę. U ciebie. Co ty na to? – zapytała niższym, perfekcyjnie wymodulowanym głosem, choć z dosłyszalną nutą zniecierpliwienia. Chwyciła tę dłoń Wrighta, która przytrzymywała jej podbródek, lekko odgięła jego palec wskazujący i… wsadziła go sobie do buzi, powoli oblizując całą jego długość.
W Natalie nie było już ani krzty Orpheusa. Traktował on swoje ciało w kategorii naczynia, zupełnie pustego, dopóki nie napełniło je któreś z przebrań. Takie podejście pozwalało Natalie być Natalie w pełni, bez nawet cienia prawowitego właściciela ciała. Względem swoich przebrań zawsze stał z boku, pomimo, że to w dalszym ciągu był przecież on – nigdy nie czuł tego, co widniało na twarzach kobiet i mężczyzn, którymi w danym momencie był, on to jedynie odgrywał. Właściwie nigdy nie podzielał targających nimi emocji i w tym momencie nie było inaczej – nie miał ochoty na seks z Wrightem, w żadnej ze swoich form, ale w tym momencie był szczerze zaciekawiony jak daleko się posunie i czy naprawdę pójdą do jego mieszkania. I czy Ben skojarzy twarz Natalie.
Gdy poczuł mocny uścisk na ramieniu, właściwie nawet nie drgnął. Bezwolnie dał się postawić pod ścianą, nie powiedziawszy nawet słowa, ale coś zmieniło się w wyraźnie twarzy Natalie. Nie była to już głęboka neutralność, wskazująca na obojętność dziewczęcia na wydarzenia mające miejsce wokoło niej. Jej czoło przecięła lekka, ledwie widoczna, ale zawsze, kreska, a twarz nabrała zdystansowanego wyrazu, graniczącego z chłodem. Oczy były bardziej wymowne – Natalie zwyczajnie zmroziła go spojrzeniem. Ostrzegawczo, miało to dać Benowi znak, że narusza pewne granice aż za bardzo i nieważne było czy go poznaje, czy w dalszym ciągu nie.
– Jesteś beznadziejnym bohaterem – odezwała się w końcu bezbarwnym tonem głosu, myląco innym od (nieznacznej) mimiki twarzy. Ciało miała całkowicie rozluźnione, jakby pomimo tej mało przyjemniej sytuacji w ogóle nie odczuwała strachu. Cóż, Orpheus doskonale wiedział, że Benjamin nie jest w stanie nic zrobić Natalie, nieważne, jak straszny się wydaje… no i z ich dwójki to on, Orpheus, był tym, który jest w stanie błyskawicznie dobyć różdżki i posłać w jego stronę zaklęcie oszałamiające. Mocne uderzenie o ścianę z całą pewnością natychmiast otrzeźwiłoby mężczyznę. Co prawda jego humor stanąłby pod znakiem zapytania, ale nie można mieć wszystkiego.
Chyba, że dasz się zaprosić do mnie?
Baheire przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, jedynie przyglądając się twarzy Wrighta i najwyraźniej nad czymś się zastanawiając. Dość intensywnie i całkiem długo, ale w końcu…
Bach! Już dłużej nie był sobą, osobowość Natalie wypłynęła na powierzchnię, co automatycznie odmieniło całe oblicze dziewczyny. Teraz nie wyglądała na niedostępną – spojrzała figlarnie na Benjamina, przestępując z nogi na nogi i przygryzając lekko dolną wargę. To mogło wydać się podejrzane, ale czy Ben miał na tyle przytomny umysł, żeby to zauważyć?
– Och, to zależy od tego, jakie rozrywki możesz zaproponować – zamruczała, patrząc na niego całkiem wyzywająco. Kobieta wyzwolona lub, jak kto woli, upadła, na próżno szukać w niej wstydu, za to śmiałości nie można było jej odmówić. Oparła się wygodnie plecami o chłodną ścianę, dotyk Jaimie’ego na szyi przyjmując z lekkim uśmiechem, jakby sprawiał jej przyjemność. – Mieliśmy okazję porozmawiać – przyznała całkowicie uczciwie. – Możemy dzisiaj dokończyć naszą rozmowę. U ciebie. Co ty na to? – zapytała niższym, perfekcyjnie wymodulowanym głosem, choć z dosłyszalną nutą zniecierpliwienia. Chwyciła tę dłoń Wrighta, która przytrzymywała jej podbródek, lekko odgięła jego palec wskazujący i… wsadziła go sobie do buzi, powoli oblizując całą jego długość.
W Natalie nie było już ani krzty Orpheusa. Traktował on swoje ciało w kategorii naczynia, zupełnie pustego, dopóki nie napełniło je któreś z przebrań. Takie podejście pozwalało Natalie być Natalie w pełni, bez nawet cienia prawowitego właściciela ciała. Względem swoich przebrań zawsze stał z boku, pomimo, że to w dalszym ciągu był przecież on – nigdy nie czuł tego, co widniało na twarzach kobiet i mężczyzn, którymi w danym momencie był, on to jedynie odgrywał. Właściwie nigdy nie podzielał targających nimi emocji i w tym momencie nie było inaczej – nie miał ochoty na seks z Wrightem, w żadnej ze swoich form, ale w tym momencie był szczerze zaciekawiony jak daleko się posunie i czy naprawdę pójdą do jego mieszkania. I czy Ben skojarzy twarz Natalie.
Gość
Gość
Gdyby polegać tylko na pierwszym wrażeniu, Benjamin prezentował się jak książkowy przykład osobnika spod ciemnej gwiazdy. Bardzo wysoki, bardzo barczysty, bardzo zarośnięty. Do tego w pomiętych ubraniach (szata wyjątkowo zdobiła człowieka) i w odurzająco słodkim aromacie wysokoprocentowego alkoholu. Typowy przedstawiciel tego niebezpiecznego gatunku mężczyzn, lubujących się w całonocnych libacjach i napędzanej testosteronem agresji, której ofiarami równie często stawały się męskie szczęki jak i ciała niewinnych kobiet. Napastowanie grzecznych blondynek w środku nocy wydawało się więc naturalną czynnością dla takiego zakapiora , nawet jeśli przed chwilą ratował ową blondynkę z opresji. Lekkie pomieszanie ról, jakie Jaimie odgrywał bez najmniejszego problemu, dając się ponieść emocjom, chwili, alkoholowi, namiętnej potrzebie i jakimś diabelskim podszeptom. Oczywiście w swojej głowie ciągle nie przekraczał granicy dżentelmeństwa: wybawiciel posiadał przecież jakieś prawa do uratowanej przez siebie dziewoi. W bajkach zawsze dzielny rycerz żenił się później z piękną królewną. Coś za coś; krew przelana w walce ze smokiem wiązała się bezpośrednio z późniejszym, niekiedy równie krwawym, darem księżniczki. Taką filozofię wyznawał upojony umysł Wrighta, i zgodnie z nią także postępował. Wybiórczo, bo nie miał zamiaru prosić filigranowej kobiety o rękę. Ba, nie zamierzał jej o nic prosić, uznając za oczywistym przekazanie mu pewnych...tantiemów za odstraszającą zbirów działalność artystyczną.
W swojej świadomości brzmiało to niezwykle melodyjnie, ale zaprzestał romantycznej paplaniny stylizowanej Rosierem jeszcze zanim w ogóle udało mu się skomentować niezbyt sympatyczne podsumowanie uratowanej ślicznotki. Nie uważał się za beznadziejnego bohatera - właściwie w tej chwili wydawał się sobie najlepszym bohaterem na świecie - za to za beznadziejnego człowieka już tak, lecz szczęśliwie alkoholowe drobinki szaleństwa popłynęły raczej w stronę rozbuchanych potrzeb erotycznych a nie użalania się nad sobą. Wyjątek potwierdzający ostatnio obowiązującą regułę: pewnie dlatego Ben autentycznie rozkoszował się późnonocną chwilą, wdychając kwiatowy zapach dziewczyny. I wspaniałomyślnie ignorując jej pierwszy komentarz. Tak naprawdę po prostu nie mógł zebrać myśli, z jednej strony rozpraszany ciepłym, delikatnym ciałem blondynki, z drugiej - nieco deprymowany ostrym, lodowatym spojrzeniem niebieskich oczu. Dysonans poznawczy stanowił nie lada wyzwanie dla mózgu, słabo walczącego z nagłym odpływem krwi do innych, istotniejszych rejonów.
Pewnie dlatego nagła zmiana, jaka nastąpiła na ślicznej buzi dziewczęcia, nie wzbudziła w nim żadnych podejrzeń. Ot, zmienne kobiety; pewnie dopiero teraz zorientowała się, że ma do czynienia z najprzystojniejszym mężczyzną świata. Mógł jej to wybaczyć, zwłaszcza, kiedy przygryzała pełne usta i przymykała oczy w ten sposób, który zawsze doprowadzał go do szaleństwa. Musiał być idealnie pijany, zauważając takie szczegóły, przy jednoczesnej całkowitej ślepocie: ciągle nie potrafił powiązać buzi blondynki z kimś, kogo już spotkał. - Rozrywki najwyższej jakości. - wychrypiał w końcu, nie odrywając znaczącego spojrzenia od jej oczu a dłoni - od jej delikatnej skóry, ciepłej, miękkiej, podatnej. Na razie przesuwał palcami po ciele blondynki wręcz pieszczotliwie, chociaż potrzebował tak naprawdę mocniejszych doznań...które w kilka sekund później zostały mu zaserwowane. Najpierw słowem (jednak się znali?) później najlubieżniejszym gestem.
Źrenice ciemnych oczu Benjamina rozszerzyły się jak po najlepszym narkotyku; z pewnością było to widoczne w chybotliwym świetle latarni. Gdyby był dziewczęciem, pewnie omdlałby z wrażenia albo zarumienił się po pensjonarsku...na szczęście pozostawał stuprocentowym mężczyzną, kompletnie gubiąc wszelkie wątpliwości. Zgrzeszyłby, gdyby zawahanie trwało chociaż ułamek sekundy - miał przecież przed sobą mruczącą, wyuzdaną ślicznotkę, oblizującą jego palec w ten najbardziej działający na wyobraźnię sposób. Tristan mógł zachwycać się swoją półwilą albo i słodką kelnereczką, ale to Benowi naprawdę poszczęściło się tej nocy.
- Powinienem pamiętać twoje imię? - spytał po naprawdę długim, płonącym z pożądania spojrzeniu, chociaż kwestia ewentualnej zażyłości wydawała się mu teraz szczególnie błaha. Gdyby dziewczę było obrażone tym nierozpoznaniem, pewnie dałoby mu w twarz, a nie...prezentowało swój zachwycający charakterek. Bezpośredni, zuchwały; bezpośrednie kobiety naprawdę go zachwycały. Teraz też cały pulsował ostrą fascynacją, nie wysuwając palca z jej ust: przejechał nim po jej języku i wyjątkowo ostrych zębach, nawet nie próbując opanować rosnącego podniecenia. Przed natychmiastowym zaciągnięciem blondynki do jakiejś bramy powstrzymała go tylko jej propozycja. Przytulne (może w innej rzeczywistości) mieszkanie dawało większe pole do manewru, dlatego kiwnął tylko głową, obrysowując w końcu palcem kształt jej ust i odsuwając się od niej na przyzwoity metr. Tylko na sekundę; potem znów złapał ją za ramię i dość bezpardonowo skierował w stronę głównej ulicy, ledwie hamując chęć wsunięcia dłoni za materiał jej spódnicy. To musiało chwilę poczekać - na szczęście nie mieszkał daleko.
zt -> mieszkanie Benjamina
W swojej świadomości brzmiało to niezwykle melodyjnie, ale zaprzestał romantycznej paplaniny stylizowanej Rosierem jeszcze zanim w ogóle udało mu się skomentować niezbyt sympatyczne podsumowanie uratowanej ślicznotki. Nie uważał się za beznadziejnego bohatera - właściwie w tej chwili wydawał się sobie najlepszym bohaterem na świecie - za to za beznadziejnego człowieka już tak, lecz szczęśliwie alkoholowe drobinki szaleństwa popłynęły raczej w stronę rozbuchanych potrzeb erotycznych a nie użalania się nad sobą. Wyjątek potwierdzający ostatnio obowiązującą regułę: pewnie dlatego Ben autentycznie rozkoszował się późnonocną chwilą, wdychając kwiatowy zapach dziewczyny. I wspaniałomyślnie ignorując jej pierwszy komentarz. Tak naprawdę po prostu nie mógł zebrać myśli, z jednej strony rozpraszany ciepłym, delikatnym ciałem blondynki, z drugiej - nieco deprymowany ostrym, lodowatym spojrzeniem niebieskich oczu. Dysonans poznawczy stanowił nie lada wyzwanie dla mózgu, słabo walczącego z nagłym odpływem krwi do innych, istotniejszych rejonów.
Pewnie dlatego nagła zmiana, jaka nastąpiła na ślicznej buzi dziewczęcia, nie wzbudziła w nim żadnych podejrzeń. Ot, zmienne kobiety; pewnie dopiero teraz zorientowała się, że ma do czynienia z najprzystojniejszym mężczyzną świata. Mógł jej to wybaczyć, zwłaszcza, kiedy przygryzała pełne usta i przymykała oczy w ten sposób, który zawsze doprowadzał go do szaleństwa. Musiał być idealnie pijany, zauważając takie szczegóły, przy jednoczesnej całkowitej ślepocie: ciągle nie potrafił powiązać buzi blondynki z kimś, kogo już spotkał. - Rozrywki najwyższej jakości. - wychrypiał w końcu, nie odrywając znaczącego spojrzenia od jej oczu a dłoni - od jej delikatnej skóry, ciepłej, miękkiej, podatnej. Na razie przesuwał palcami po ciele blondynki wręcz pieszczotliwie, chociaż potrzebował tak naprawdę mocniejszych doznań...które w kilka sekund później zostały mu zaserwowane. Najpierw słowem (jednak się znali?) później najlubieżniejszym gestem.
Źrenice ciemnych oczu Benjamina rozszerzyły się jak po najlepszym narkotyku; z pewnością było to widoczne w chybotliwym świetle latarni. Gdyby był dziewczęciem, pewnie omdlałby z wrażenia albo zarumienił się po pensjonarsku...na szczęście pozostawał stuprocentowym mężczyzną, kompletnie gubiąc wszelkie wątpliwości. Zgrzeszyłby, gdyby zawahanie trwało chociaż ułamek sekundy - miał przecież przed sobą mruczącą, wyuzdaną ślicznotkę, oblizującą jego palec w ten najbardziej działający na wyobraźnię sposób. Tristan mógł zachwycać się swoją półwilą albo i słodką kelnereczką, ale to Benowi naprawdę poszczęściło się tej nocy.
- Powinienem pamiętać twoje imię? - spytał po naprawdę długim, płonącym z pożądania spojrzeniu, chociaż kwestia ewentualnej zażyłości wydawała się mu teraz szczególnie błaha. Gdyby dziewczę było obrażone tym nierozpoznaniem, pewnie dałoby mu w twarz, a nie...prezentowało swój zachwycający charakterek. Bezpośredni, zuchwały; bezpośrednie kobiety naprawdę go zachwycały. Teraz też cały pulsował ostrą fascynacją, nie wysuwając palca z jej ust: przejechał nim po jej języku i wyjątkowo ostrych zębach, nawet nie próbując opanować rosnącego podniecenia. Przed natychmiastowym zaciągnięciem blondynki do jakiejś bramy powstrzymała go tylko jej propozycja. Przytulne (może w innej rzeczywistości) mieszkanie dawało większe pole do manewru, dlatego kiwnął tylko głową, obrysowując w końcu palcem kształt jej ust i odsuwając się od niej na przyzwoity metr. Tylko na sekundę; potem znów złapał ją za ramię i dość bezpardonowo skierował w stronę głównej ulicy, ledwie hamując chęć wsunięcia dłoni za materiał jej spódnicy. To musiało chwilę poczekać - na szczęście nie mieszkał daleko.
zt -> mieszkanie Benjamina
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/krótko, ale to dopiero początek
Choć od czasu, kiedy opuściła dom ojca, minęły prawie dwa lata, nawet teraz nie potrafiła uwolnić się od lęku przed nim. Często nawiedzał ją w koszmarach, a kiedy słyszała gdzieś jego nazwisko lub czytała o nim w gazecie, niemal sztywniała, a stare blizny po zaklęciach, które starannie ukrywała, wydawały się zaczynać mrowić. Choć teoretycznie zostawił ją w spokoju, obawiając się, że mogłaby zdradzić komuś niewygodne i kompromitujące fakty z jego życia, zdawała sobie sprawę, że ten spokój to jedynie cisza przed burzą. Ojciec z pewnością znajdzie sposób, żeby znowu pojawić się w jej życiu i mieć na nie realny wpływ, i zrobi wszystko, by Raven nie mogła mu zaszkodzić. Gdyby jego czarnomagiczne praktyki wyszły na jaw, skończyłoby się to pewnie nie tylko utratą stanowiska i pozycji w ministerstwie, ale nawet Azkabanem. A nawet, gdyby wyszedł na jaw tylko sam fakt, że Raven wcale nie była czystej krwi, to i tak byłby skończony towarzysko i o dobrym wydaniu córki za mąż mógłby zapomnieć. Właściwie poza Raven i ojcem nikt nie wiedział, że jej matką w rzeczywistości była porwana przed laty mugolka, którą jej ojciec zmusił do urodzenia mu dziecka, kiedy jego małżonka nie potrafiła zajść w ciążę. Sama Raven dowiedziała się prawdy dopiero w wieku piętnastu lat, kiedy ojciec, straciwszy panowanie nad sobą zaczął jej to wypominać, a później było już za późno na odkręcenie tego. A to właśnie ten moment zdeterminował wiele późniejszych decyzji dziewczyny, bo wtedy nagle zaczęła dostrzegać, jaki naprawdę jest ojciec, choć wcześniej pozwalała sobie wmawiać, że wszystko, co robi, to dla jej dobra. Może gdyby nie poznała prawdy, nadal byłaby całkowicie zależna od ojca i nie myślałaby o tym, żeby próbować się od niego uwolnić?
Tak czy inaczej, bała się i desperacko pragnęła kogoś, przy kim czułaby się bezpieczna i nie musiała już wiecznie drżeć w strachu przed swoim ojcem. Jakiś czas temu pojawiła się przed nią możliwość, której kurczowo się uczepiła, stopniowo ulegając naiwnej nadziei na lepszą przyszłość, i nie chcąc zauważać pewnych aspektów kładących się cieniem na tej relacji. Wtedy znowu zostałaby sama ze swoimi lękami, a tego przecież tak bardzo nie chciała.
Zmierzając w stronę Pokątnej, przechodziła jakąś boczną ulicą. Choć odkąd dowiedziała się, że jej matka była mugolką, nie pałała już wpojoną jej przez ojca niechęcią do mugolskiego świata, ale nadal trochę się go obawiała i wolała poruszać się mniej uczęszczanymi drogami, i większość czasu spędzała w świecie magii. Świat mugoli jednak czasami ją kusił, zwłaszcza że nie zapominała o pragnieniu poznania tożsamości matki i dowiedzenia się czegoś o jej życiu, które brutalnie przerwał jej ojciec.
Nie spodziewała się, że kogoś tu spotka, ale i tak jak zwykle była ostrożna. Szła szybkim krokiem, a długie, niemal czarne włosy lśniły na jej ramionach, kontrastując z niezwykłą bladością i niebieskimi oczami. Od czasu do czasu rozglądała się. W końcu sporadycznie pojawiali się tutaj mugole, a nie chciałaby wpaść pod jeden z ich tak zwanych „samochodów”. Dobrze, że niedługo dotrze do Dziurawego Kotła, i stamtąd przejdzie prosto na Pokątną.
Choć od czasu, kiedy opuściła dom ojca, minęły prawie dwa lata, nawet teraz nie potrafiła uwolnić się od lęku przed nim. Często nawiedzał ją w koszmarach, a kiedy słyszała gdzieś jego nazwisko lub czytała o nim w gazecie, niemal sztywniała, a stare blizny po zaklęciach, które starannie ukrywała, wydawały się zaczynać mrowić. Choć teoretycznie zostawił ją w spokoju, obawiając się, że mogłaby zdradzić komuś niewygodne i kompromitujące fakty z jego życia, zdawała sobie sprawę, że ten spokój to jedynie cisza przed burzą. Ojciec z pewnością znajdzie sposób, żeby znowu pojawić się w jej życiu i mieć na nie realny wpływ, i zrobi wszystko, by Raven nie mogła mu zaszkodzić. Gdyby jego czarnomagiczne praktyki wyszły na jaw, skończyłoby się to pewnie nie tylko utratą stanowiska i pozycji w ministerstwie, ale nawet Azkabanem. A nawet, gdyby wyszedł na jaw tylko sam fakt, że Raven wcale nie była czystej krwi, to i tak byłby skończony towarzysko i o dobrym wydaniu córki za mąż mógłby zapomnieć. Właściwie poza Raven i ojcem nikt nie wiedział, że jej matką w rzeczywistości była porwana przed laty mugolka, którą jej ojciec zmusił do urodzenia mu dziecka, kiedy jego małżonka nie potrafiła zajść w ciążę. Sama Raven dowiedziała się prawdy dopiero w wieku piętnastu lat, kiedy ojciec, straciwszy panowanie nad sobą zaczął jej to wypominać, a później było już za późno na odkręcenie tego. A to właśnie ten moment zdeterminował wiele późniejszych decyzji dziewczyny, bo wtedy nagle zaczęła dostrzegać, jaki naprawdę jest ojciec, choć wcześniej pozwalała sobie wmawiać, że wszystko, co robi, to dla jej dobra. Może gdyby nie poznała prawdy, nadal byłaby całkowicie zależna od ojca i nie myślałaby o tym, żeby próbować się od niego uwolnić?
Tak czy inaczej, bała się i desperacko pragnęła kogoś, przy kim czułaby się bezpieczna i nie musiała już wiecznie drżeć w strachu przed swoim ojcem. Jakiś czas temu pojawiła się przed nią możliwość, której kurczowo się uczepiła, stopniowo ulegając naiwnej nadziei na lepszą przyszłość, i nie chcąc zauważać pewnych aspektów kładących się cieniem na tej relacji. Wtedy znowu zostałaby sama ze swoimi lękami, a tego przecież tak bardzo nie chciała.
Zmierzając w stronę Pokątnej, przechodziła jakąś boczną ulicą. Choć odkąd dowiedziała się, że jej matka była mugolką, nie pałała już wpojoną jej przez ojca niechęcią do mugolskiego świata, ale nadal trochę się go obawiała i wolała poruszać się mniej uczęszczanymi drogami, i większość czasu spędzała w świecie magii. Świat mugoli jednak czasami ją kusił, zwłaszcza że nie zapominała o pragnieniu poznania tożsamości matki i dowiedzenia się czegoś o jej życiu, które brutalnie przerwał jej ojciec.
Nie spodziewała się, że kogoś tu spotka, ale i tak jak zwykle była ostrożna. Szła szybkim krokiem, a długie, niemal czarne włosy lśniły na jej ramionach, kontrastując z niezwykłą bladością i niebieskimi oczami. Od czasu do czasu rozglądała się. W końcu sporadycznie pojawiali się tutaj mugole, a nie chciałaby wpaść pod jeden z ich tak zwanych „samochodów”. Dobrze, że niedługo dotrze do Dziurawego Kotła, i stamtąd przejdzie prosto na Pokątną.
To nie był dobry dzień, od samego początku zapowiadający się parszywie. Doskonale ułożone plany przejęcia kolejnego sklepu spełzły na niczym i Colin ledwo zapanował nad złością, gdy spotkał się z finalną odmową swojego niedoszłego wspólnika. Prawdopodobnie jedynie fakt, że nie miał różdżki, uchronił tego głupca przed poważnymi konsekwencjami klątw, które miotał na niego w myślach. Potrzebował świeżego powietrza, ochłody, chwili spokoju, by znów złapać nerwy na wodzy, zanim w swoim podłym nastroju wróci do domu.
Londyn był ogromny i prawdopodobieństwo, że w swoim naznaczonym złością spacerze natknie się na kogoś znajomego, było równie małe, jak jego sympatia do pechowego sprzedawcy. Letnie słońce wynurzające się znad ceglanych kamienic nie poprawiało mu humoru, rażąc w oczy i zmuszając go do ich mrużenia, jakby był jakimś ślepcem, szukającym po omacku właściwej drogi. Parsknął w myślach śmiechem. Dobre porównanie; dla niego istniało wiele właściwych dróg i każdą z nich mógł wybierać wedle własnego uznania. Być miłym dżentelmenem, gotowym nieść pomoc zagubionym klientom, czy może bezwzględnym przedsiębiorcą, za nic mającym małe rodzinne interesy księgarskie, które powoli wyniszczał, wykupując je i przemieniając na swoją modłę. Każda droga była równie satysfakcjonująca, jeśli tylko był w odpowiednim nastroju, by nią podążać.
A teraz podążał prosto na Pokątną, by jak najszybciej skorzystać z kominka w Dziurawym Kotle i przenieść się do domu. Żałował, że nie zabrał ze sobą nikogo, ale po ostatniej wpadce z asystentem – co prawda już byłym – nie darzył zaufaniem żadnego z nich. No, poza jedną osobą, ale jej dał dzisiaj inne zadanie. Uśmiechnął się, a przez jego ciało przebiegł dreszcz tego wspaniałego oczekiwania na coś przyjemnego, co miało się wydarzyć w przyszłości – jak wtedy, gdy podczas świąt wypatrywał prezentów pod choinką i choć miał pewność, że się tam znajdą, nadal nie wiedział, jakie skarby będzie kryło pudełko.
Przyśpieszył kroku, mając świadomość, że za kilkanaście minut będzie już w swoim domu, w salonie, oparty wygodnie na fotelu, przeglądając Proroka z dzisiejszego ranka. W domu, w którym spędzał ostatnie lata separując się od innych, a jego jedyną rozrywką były wizyty w pracy, które ostatnio i tak musiał ograniczyć. Podstarzałe panny polujące na trzydziestopięcioletniego szlachcica nie były szczytem jego zainteresowań, zwłaszcza że w tej kwestii był, cóż... nieszczególnie zainteresowany szlachciankami. Arystokracja kojarzyła mu się z rodziną ojca, tą znienawidzoną bandą hipokrytów i nie miał ochoty wiązać się z kimś, kto choćby stanem urodzenia przypominałby mu o Fawley'ach. Oczywiście to, że nie planował ślubu z arystokratką nie oznaczało, że miał sobie całkowicie darować jakiekolwiek związki. I oczywiście to, że nienawidził Fawley'ów całym sercem, nie oznaczało, że nie mógł czerpać ze znajomości z ich przedstawicielami pewnych korzyści. Nawet jeśli ci przedstawiciele byli spokrewnieni z nimi jedynie ze strony matki... i właśnie przemierzali londyńską uliczkę?
Przystanął, ale nawet z tej odległości mógł rozpoznać jej krok. Miarowo stawiane kroki, lekko przygarbione ramiona, jakby całe życie spędziła w strachu i zawsze oczekiwała na otrzymanie uderzenia, którego nie mogła uniknąć, ale mogła się przynajmniej do niego przygotować. Podążała w tym samym kierunku, wyprzedzając go o kilkanaście metrów, więc dogonił ją bez większego problemu, chociaż jego stukające o bruk buty obudziłyby nawet umarłego.
- Raven – szepnął miękko, przeciągając w ten charakterystyczny dla siebie sposób samogłoski w jej imieniu, jakby jakąś niewysłowioną przyjemność sprawiało mu samo go wypowiadanie i chciał je przeciągnąć jak najdłużej. Ujął ją pod ramię, nie zwalniając kroku i kierując się w stronę, w którą oboje zmierzali, więc z daleka mogli wyglądać jak wtulona w siebie para. Palce jego dłoni mocno zacisnęły się na jej nadgarstku, a tęczówki nieznacznie się zwęziły, gdy odwrócił głowę w jej stronę i spojrzał na nią z góry. Taka młoda i taka głupia, nie potrafi wykonać jednego prostego polecenia, ba! wręcz prośby, bo o ile pamiętał, zadał sobie nawet trud powiedzenia „czy mogłabyś”, a nie „zrób” - różnica subtelna, ale wyraźna, doskonale wskazująca teren, po jakim powinna się poruszać dziewczyna. Cóż, najwidoczniej następnym razem będzie musiał być w swoich oczekiwaniach bardziej stanowczy.
- Cóż za niespodzianka widzieć cię tutaj... tak daleko od naszego domu – kontynuował powoli, sącząc ostrożnie każde słowo przez usta. Nachylił się nad nią, wdychając zapach jej włosów, których pojedyncze kosmyki unosiły się niefrasobliwie na wietrze, poddając się mu z łatwością, z jaką ich właścicielka nie chciała się poddać jemu.
Londyn był ogromny i prawdopodobieństwo, że w swoim naznaczonym złością spacerze natknie się na kogoś znajomego, było równie małe, jak jego sympatia do pechowego sprzedawcy. Letnie słońce wynurzające się znad ceglanych kamienic nie poprawiało mu humoru, rażąc w oczy i zmuszając go do ich mrużenia, jakby był jakimś ślepcem, szukającym po omacku właściwej drogi. Parsknął w myślach śmiechem. Dobre porównanie; dla niego istniało wiele właściwych dróg i każdą z nich mógł wybierać wedle własnego uznania. Być miłym dżentelmenem, gotowym nieść pomoc zagubionym klientom, czy może bezwzględnym przedsiębiorcą, za nic mającym małe rodzinne interesy księgarskie, które powoli wyniszczał, wykupując je i przemieniając na swoją modłę. Każda droga była równie satysfakcjonująca, jeśli tylko był w odpowiednim nastroju, by nią podążać.
A teraz podążał prosto na Pokątną, by jak najszybciej skorzystać z kominka w Dziurawym Kotle i przenieść się do domu. Żałował, że nie zabrał ze sobą nikogo, ale po ostatniej wpadce z asystentem – co prawda już byłym – nie darzył zaufaniem żadnego z nich. No, poza jedną osobą, ale jej dał dzisiaj inne zadanie. Uśmiechnął się, a przez jego ciało przebiegł dreszcz tego wspaniałego oczekiwania na coś przyjemnego, co miało się wydarzyć w przyszłości – jak wtedy, gdy podczas świąt wypatrywał prezentów pod choinką i choć miał pewność, że się tam znajdą, nadal nie wiedział, jakie skarby będzie kryło pudełko.
Przyśpieszył kroku, mając świadomość, że za kilkanaście minut będzie już w swoim domu, w salonie, oparty wygodnie na fotelu, przeglądając Proroka z dzisiejszego ranka. W domu, w którym spędzał ostatnie lata separując się od innych, a jego jedyną rozrywką były wizyty w pracy, które ostatnio i tak musiał ograniczyć. Podstarzałe panny polujące na trzydziestopięcioletniego szlachcica nie były szczytem jego zainteresowań, zwłaszcza że w tej kwestii był, cóż... nieszczególnie zainteresowany szlachciankami. Arystokracja kojarzyła mu się z rodziną ojca, tą znienawidzoną bandą hipokrytów i nie miał ochoty wiązać się z kimś, kto choćby stanem urodzenia przypominałby mu o Fawley'ach. Oczywiście to, że nie planował ślubu z arystokratką nie oznaczało, że miał sobie całkowicie darować jakiekolwiek związki. I oczywiście to, że nienawidził Fawley'ów całym sercem, nie oznaczało, że nie mógł czerpać ze znajomości z ich przedstawicielami pewnych korzyści. Nawet jeśli ci przedstawiciele byli spokrewnieni z nimi jedynie ze strony matki... i właśnie przemierzali londyńską uliczkę?
Przystanął, ale nawet z tej odległości mógł rozpoznać jej krok. Miarowo stawiane kroki, lekko przygarbione ramiona, jakby całe życie spędziła w strachu i zawsze oczekiwała na otrzymanie uderzenia, którego nie mogła uniknąć, ale mogła się przynajmniej do niego przygotować. Podążała w tym samym kierunku, wyprzedzając go o kilkanaście metrów, więc dogonił ją bez większego problemu, chociaż jego stukające o bruk buty obudziłyby nawet umarłego.
- Raven – szepnął miękko, przeciągając w ten charakterystyczny dla siebie sposób samogłoski w jej imieniu, jakby jakąś niewysłowioną przyjemność sprawiało mu samo go wypowiadanie i chciał je przeciągnąć jak najdłużej. Ujął ją pod ramię, nie zwalniając kroku i kierując się w stronę, w którą oboje zmierzali, więc z daleka mogli wyglądać jak wtulona w siebie para. Palce jego dłoni mocno zacisnęły się na jej nadgarstku, a tęczówki nieznacznie się zwęziły, gdy odwrócił głowę w jej stronę i spojrzał na nią z góry. Taka młoda i taka głupia, nie potrafi wykonać jednego prostego polecenia, ba! wręcz prośby, bo o ile pamiętał, zadał sobie nawet trud powiedzenia „czy mogłabyś”, a nie „zrób” - różnica subtelna, ale wyraźna, doskonale wskazująca teren, po jakim powinna się poruszać dziewczyna. Cóż, najwidoczniej następnym razem będzie musiał być w swoich oczekiwaniach bardziej stanowczy.
- Cóż za niespodzianka widzieć cię tutaj... tak daleko od naszego domu – kontynuował powoli, sącząc ostrożnie każde słowo przez usta. Nachylił się nad nią, wdychając zapach jej włosów, których pojedyncze kosmyki unosiły się niefrasobliwie na wietrze, poddając się mu z łatwością, z jaką ich właścicielka nie chciała się poddać jemu.
Poza wiecznym strachem przed ojcem, w dorosłym życiu w zasadzie nie miała zbyt wielu poważniejszych stresów. Żyła raczej zwyczajnie, na pewno skromniej, niż w okazałej posiadłości ojca, który mimo nieszlachetnej krwi był człowiekiem wpływowym i dobrze sytuowanym, ale też nie miała na co narzekać. Po skończeniu Hogwartu, choć ze swoimi wynikami i pozycją mogłaby ubiegać się o staż w ministerstwie, nie zrobiła tego, wiedząc, że wtedy mogłaby znowu znaleźć się pod wpływami ojca. Zamiast tego, musiała porzucić myśli o dobrym zajęciu, przynajmniej póki ojciec ma taką pozycję, i zaczęła pracować w Esach i Floresach na Pokątnej, by po pewnym czasie uwikłać się w znajomość z ich właścicielem. Przystojnym, intrygującym i sporo starszym od niej, ale to niezbyt jej przeszkadzało, zresztą w magicznym świecie mało kto patrzył na tego typu kwestie; to raczej pochodzenie i status krwi były najważniejsze. Przynajmniej tak zawsze wmawiał jej ojciec, zaślepiony chorą ambicją wybicia się. Colin wydawał jej się jednak zupełnie inny niż jej ojciec, i prawdopodobnie nawet nie miał zbyt dobrych stosunków z rodziną, podobnie jak i ona, dlatego jej fascynacja z biegiem czasu pogłębiała się. Ze zwykłego sprzedawcy stała się wręcz kimś w rodzaju asystentki Colina, który powierzał jej także inne zajęcia, i raczej już nie pracowała w sklepie. Pokładane w niej zaufanie schlebiało samotnej dziewczynie, zwłaszcza że ojciec wiecznie wymagał od niej bardzo dużo, a praktycznie nigdy nie był zadowolony, nawet jeśli naprawdę się starała. A w dzieciństwie zawsze się starała, rozpaczliwie chcąc zadowolić rodzica i zyskać jego aprobatę, nawet jeśli ten czasami potrafił być naprawdę bezwzględny. Dopiero później, po tamtym dniu, jej podejście zaczęło się zmieniać, już nigdy później nie patrzyła na ojca tak, jak w dzieciństwie.
Jeśli chodzi o jej pochodzenie, tak naprawdę nie była spokrewniona z Fawleyami, ale oficjalna wersja głosiła, że była córką przedstawicielki tego rodu. Nigdy nie powiedziała Colinowi, że tak naprawdę jej matka była mugolką. W końcu on był czystej krwi, i wieść o jej nieczystym pochodzeniu mogłaby zniszczyć ich wzajemne stosunki. Może kiedyś mu powie. W bliżej nieokreślonej przyszłości. Póki co znał taką wersję, jak wszyscy, choć pewnie domyślał się, że stosunki między nią i jej ojcem dalekie były od idealnych.
Nie spodziewała się, że akurat go tutaj spotka. Dlatego zdziwiła się bardzo, kiedy nagle usłyszała szybkie kroki, a obok niej pojawiła się wysoka postać. Wypowiedział jej imię i ujął ją pod ramię, przez co wyglądali, jakby naprawdę byli parą, mimo że Colin póki co nie decydował się oficjalnie poprosić ją o rękę.
- Witaj, Colinie – powiedziała cicho, zerkając nieznacznie w jego stronę. Oboje zmierzali w stronę Dziurawego Kotła; najwyraźniej mężczyzna także tam zmierzał. I miała dziwne wrażenie, że nie był dzisiaj w najlepszym humorze.
- Jak tam interesy? Wszystko poszło dobrze? – zapytała, choć przeczuwała, że odpowiedź będzie przecząca. Niemniej jednak chciała rozpocząć jakoś konwersację, okazać zainteresowanie jego życiem. W końcu wiedziała, że praca jest dla niego bardzo ważna. Sama zresztą też starała się spełniać powierzone jej obowiązki, bo do tego była przyzwyczajona jeszcze przez ojca i mimo ogromnej niechęci do niego, pewnych nawyków nie potrafiła się wyzbyć. Piętno jego wychowania prawdopodobnie już na zawsze miało pozostawić ślad na jej psychice.
- Wracasz już do domu, czy masz jeszcze jakieś sprawy na Pokątnej? – zapytała po chwili, przywołując na bladą twarz nieznaczny uśmiech, zupełnie jakby chciała go nieco udobruchać.
Sama miała zamiar odwiedzić parę sklepów, może kupić sobie tę ładną, nową szatę, którą ostatnio widziała. Ale skoro pojawił się Colin, pewnie nie będzie mieć cierpliwości, żeby gdziekolwiek z nią chodzić, więc pewnie będzie musiała odłożyć zakupy na jakiś inny dzień. Cóż, mówi się trudno.
Jeśli chodzi o jej pochodzenie, tak naprawdę nie była spokrewniona z Fawleyami, ale oficjalna wersja głosiła, że była córką przedstawicielki tego rodu. Nigdy nie powiedziała Colinowi, że tak naprawdę jej matka była mugolką. W końcu on był czystej krwi, i wieść o jej nieczystym pochodzeniu mogłaby zniszczyć ich wzajemne stosunki. Może kiedyś mu powie. W bliżej nieokreślonej przyszłości. Póki co znał taką wersję, jak wszyscy, choć pewnie domyślał się, że stosunki między nią i jej ojcem dalekie były od idealnych.
Nie spodziewała się, że akurat go tutaj spotka. Dlatego zdziwiła się bardzo, kiedy nagle usłyszała szybkie kroki, a obok niej pojawiła się wysoka postać. Wypowiedział jej imię i ujął ją pod ramię, przez co wyglądali, jakby naprawdę byli parą, mimo że Colin póki co nie decydował się oficjalnie poprosić ją o rękę.
- Witaj, Colinie – powiedziała cicho, zerkając nieznacznie w jego stronę. Oboje zmierzali w stronę Dziurawego Kotła; najwyraźniej mężczyzna także tam zmierzał. I miała dziwne wrażenie, że nie był dzisiaj w najlepszym humorze.
- Jak tam interesy? Wszystko poszło dobrze? – zapytała, choć przeczuwała, że odpowiedź będzie przecząca. Niemniej jednak chciała rozpocząć jakoś konwersację, okazać zainteresowanie jego życiem. W końcu wiedziała, że praca jest dla niego bardzo ważna. Sama zresztą też starała się spełniać powierzone jej obowiązki, bo do tego była przyzwyczajona jeszcze przez ojca i mimo ogromnej niechęci do niego, pewnych nawyków nie potrafiła się wyzbyć. Piętno jego wychowania prawdopodobnie już na zawsze miało pozostawić ślad na jej psychice.
- Wracasz już do domu, czy masz jeszcze jakieś sprawy na Pokątnej? – zapytała po chwili, przywołując na bladą twarz nieznaczny uśmiech, zupełnie jakby chciała go nieco udobruchać.
Sama miała zamiar odwiedzić parę sklepów, może kupić sobie tę ładną, nową szatę, którą ostatnio widziała. Ale skoro pojawił się Colin, pewnie nie będzie mieć cierpliwości, żeby gdziekolwiek z nią chodzić, więc pewnie będzie musiała odłożyć zakupy na jakiś inny dzień. Cóż, mówi się trudno.
Irytacja na nią wzrastała z każdym jej wypowiedzianym słowem. Młoda, głupia i w dodatku naiwna, czy naprawdę sądziła, że rozmową odwlecze nieuniknione? Czy prosta prośba „czy mogłabyś zostać w domu i zająć się tymi książkami z ostatniej wyprawy, czekając aż wrócę” rzucona w pośpiechu, zanim wyszedł na spotkanie, była zbyt mało oczywista? Najwyraźniej Raven uważała, że tak i zamiast czekać na jego powrót – nie planował przecież długiej nieobecności – zachciało jej się nagłych spacerów po Londynie. W dodatku tym mugolskim, do którego ją chyba strasznie ciągnęło. Sam nie miał nic do mugoli, ale ta maleńka szlachecka zadra wciąż w nim tkwiła i niezależnie od tego, jak wielką sympatią darzyłby niemagicznych, coś w jego podświadomości kazało mu zachowywać wobec nich zdecydowany dystans.
- Czy wyglądam, jakby wszystko poszło dobrze? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a w jego głosie brzęczała nieskrywana irytacja. Opanował się jednak, nie miał zamiaru urządzać scen na ulicy. Nie po to stworzył sobie w Szkocji spokojne zacisze domu, by wszelkie brudy prać poza nim, w londyńskiej alejce, w której w każdej chwili mogły się pojawić osoby trzecie. Rzucił dziewczynie zmęczone spojrzenie, po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy zastanawiając się, co w niej takiego widzi. Nigdy nikomu nie pozwolił się tak do siebie zbliżyć, jednocześnie trzymając go na dystans. Ich związek był tak specyficzny, że samego Colina zastanawiało, jakim cudem to wszystko się jeszcze trzyma. Ale na Merlina, nie zamierzał z tego rezygnować. To była prawdziwa walka sił: czy będzie potrafił dalej odkrywać swoją rolę niezdobytego kawalera, czy upadnie pod presją szlacheckiego społeczeństwa, domagającego się od niego choćby propozycji jakiegoś małżeństwa ze szlachcianką. Zresztą, taka znajomość przynosiła spore profity.
Zatrzymał się gwałtownie, stając metr od niej i puszczając jej rękę. Wzrok skupiony przez chwilę na jej twarz przesunął się w dół, ciekawski i oceniający zarazem, taksujący jej sylwetkę z jakąś perwersyjną mieszaniną zainteresowania i zniesmaczenia. Może już pora przestać chodzić wokół niej jak kot polujący na swoją zdobycz i sięgnąć po to, co mu się słusznie należało? To byłoby prawie jak świętokradztwo – on, potomek Fawley'ów, o którym rodzina wolałaby zapomnieć, rozrywający ciało i duszę ich córki zrodzonej z kobiety z tego samego rodu. Wciągnął głęboko powietrze, wyobrażając sobie ten przerażający moment jego prywatnego triumfu. I jej pustą nieświadomość, gdy zastanawiałaby się dlaczego właśnie ona. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach, wykrzywiając wargi i nadając twarzy prawie szczęśliwy wyraz. Prawie, bo uśmiech nie obejmował oczu, wpatrujących się na powrót w jej tęczówki.
Znów się do niej przysunął, przedłużając ciszę, jaka między nimi panowała, zagłuszaną jedynie odgłosami typowego europejskiego miasta. Klaksony, pokrzykiwania, stukot tysięcy butów poruszających się po londyńskich ulicach. Dzielące ich centymetry wypełnione były jednak ciszą, tą trudną do wytrzymania, która prędzej czy później sprowokuje kogoś do jej przerwania chociażby jednym słowem. Wszystko było wtedy lepsze od tej ciszy, nawet rzucone w twarz przekleństwo. Spojrzał na włosy spływające jej po ramionach, które skrywały kark przed jego wzrokiem. Niewiele się zastanawiając sięgnął do nich dłonią, odgarniając je na bok i lekko pociągnął. Delikatnym, wręcz pieszczotliwym gestem nakazał jej odchylenie głowy do tyłu, ale zadarty dziewczęco podbródek tylko go rozbawił. Nie było w niej nic z dostojeństwa szlachcianek, ale już samo to było kuszące i warte jego czasu. Nowość, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czynienia.
Dłoń zaciśnięta na jej włosach wzmocniła uścisk, gdy jego wyobraźnia podsunęła mu obraz obnażonej dziewczęcej szyi, podatnej na każdy dotyk, każde zranienie. Czy wyczułby pod palcami pulsując szaleńczo krew? A gdyby przycisnął w tym szczególnym miejscu, ot tak, od niechcenia odcinając dopływ powietrza, czy zaczęłaby się panicznie w niego wpatrywać i wyrywać, z góry skazana na porażkę? Oddychał ciężko, pozwalając tej niebezpiecznej wizji trwać jeszcze kilka sekund, oddziałując na niego prawie jak zakazany afrodyzjak, zanim zwolnił uścisk.
- Wracamy do domu – powiedział w końcu. Nie dotknął jej jednak ponownie, mimo że stał zaledwie kilka centymetrów od niej. Odwrócił się, ruszając w stronę Dziurawego Kotła i nie musiał się nawet odwracać, by wiedzieć, że ruszyła za nim. Już niedługo nie będzie jej musiał nawet wydawać poleceń, nauczy ją spełniać jego wolę bez konieczności strzępienia sobie języka. Jedno spojrzenie, jeden gest, skinienie głową powinny jej całkowicie wystarczyć. - Wyjaśnisz mi, dlaczego znalazłaś się tutaj, zamiast spełnić to, o co prosiłem – dodał kilka sekund później, narzucając od razu szybkie tempo. Nie obchodziło, czy nadążała, czy musiała za nim biec truchtem, ale nie zamierzał się odwracać, by to sprawdzić. Jeszcze mogłaby pomyśleć, że się o nią troszczy i że zwolni, gdyby faktycznie musiała biec.
- Czy wyglądam, jakby wszystko poszło dobrze? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a w jego głosie brzęczała nieskrywana irytacja. Opanował się jednak, nie miał zamiaru urządzać scen na ulicy. Nie po to stworzył sobie w Szkocji spokojne zacisze domu, by wszelkie brudy prać poza nim, w londyńskiej alejce, w której w każdej chwili mogły się pojawić osoby trzecie. Rzucił dziewczynie zmęczone spojrzenie, po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy zastanawiając się, co w niej takiego widzi. Nigdy nikomu nie pozwolił się tak do siebie zbliżyć, jednocześnie trzymając go na dystans. Ich związek był tak specyficzny, że samego Colina zastanawiało, jakim cudem to wszystko się jeszcze trzyma. Ale na Merlina, nie zamierzał z tego rezygnować. To była prawdziwa walka sił: czy będzie potrafił dalej odkrywać swoją rolę niezdobytego kawalera, czy upadnie pod presją szlacheckiego społeczeństwa, domagającego się od niego choćby propozycji jakiegoś małżeństwa ze szlachcianką. Zresztą, taka znajomość przynosiła spore profity.
Zatrzymał się gwałtownie, stając metr od niej i puszczając jej rękę. Wzrok skupiony przez chwilę na jej twarz przesunął się w dół, ciekawski i oceniający zarazem, taksujący jej sylwetkę z jakąś perwersyjną mieszaniną zainteresowania i zniesmaczenia. Może już pora przestać chodzić wokół niej jak kot polujący na swoją zdobycz i sięgnąć po to, co mu się słusznie należało? To byłoby prawie jak świętokradztwo – on, potomek Fawley'ów, o którym rodzina wolałaby zapomnieć, rozrywający ciało i duszę ich córki zrodzonej z kobiety z tego samego rodu. Wciągnął głęboko powietrze, wyobrażając sobie ten przerażający moment jego prywatnego triumfu. I jej pustą nieświadomość, gdy zastanawiałaby się dlaczego właśnie ona. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach, wykrzywiając wargi i nadając twarzy prawie szczęśliwy wyraz. Prawie, bo uśmiech nie obejmował oczu, wpatrujących się na powrót w jej tęczówki.
Znów się do niej przysunął, przedłużając ciszę, jaka między nimi panowała, zagłuszaną jedynie odgłosami typowego europejskiego miasta. Klaksony, pokrzykiwania, stukot tysięcy butów poruszających się po londyńskich ulicach. Dzielące ich centymetry wypełnione były jednak ciszą, tą trudną do wytrzymania, która prędzej czy później sprowokuje kogoś do jej przerwania chociażby jednym słowem. Wszystko było wtedy lepsze od tej ciszy, nawet rzucone w twarz przekleństwo. Spojrzał na włosy spływające jej po ramionach, które skrywały kark przed jego wzrokiem. Niewiele się zastanawiając sięgnął do nich dłonią, odgarniając je na bok i lekko pociągnął. Delikatnym, wręcz pieszczotliwym gestem nakazał jej odchylenie głowy do tyłu, ale zadarty dziewczęco podbródek tylko go rozbawił. Nie było w niej nic z dostojeństwa szlachcianek, ale już samo to było kuszące i warte jego czasu. Nowość, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czynienia.
Dłoń zaciśnięta na jej włosach wzmocniła uścisk, gdy jego wyobraźnia podsunęła mu obraz obnażonej dziewczęcej szyi, podatnej na każdy dotyk, każde zranienie. Czy wyczułby pod palcami pulsując szaleńczo krew? A gdyby przycisnął w tym szczególnym miejscu, ot tak, od niechcenia odcinając dopływ powietrza, czy zaczęłaby się panicznie w niego wpatrywać i wyrywać, z góry skazana na porażkę? Oddychał ciężko, pozwalając tej niebezpiecznej wizji trwać jeszcze kilka sekund, oddziałując na niego prawie jak zakazany afrodyzjak, zanim zwolnił uścisk.
- Wracamy do domu – powiedział w końcu. Nie dotknął jej jednak ponownie, mimo że stał zaledwie kilka centymetrów od niej. Odwrócił się, ruszając w stronę Dziurawego Kotła i nie musiał się nawet odwracać, by wiedzieć, że ruszyła za nim. Już niedługo nie będzie jej musiał nawet wydawać poleceń, nauczy ją spełniać jego wolę bez konieczności strzępienia sobie języka. Jedno spojrzenie, jeden gest, skinienie głową powinny jej całkowicie wystarczyć. - Wyjaśnisz mi, dlaczego znalazłaś się tutaj, zamiast spełnić to, o co prosiłem – dodał kilka sekund później, narzucając od razu szybkie tempo. Nie obchodziło, czy nadążała, czy musiała za nim biec truchtem, ale nie zamierzał się odwracać, by to sprawdzić. Jeszcze mogłaby pomyśleć, że się o nią troszczy i że zwolni, gdyby faktycznie musiała biec.
Była pewna, że zdąży wrócić przed jego powrotem, myślała, że jego spotkanie potrwa dłużej, może nawet by potrwało, gdyby poszło tak, jak mężczyzna oczekiwał. Ale skąd Raven miała przewidzieć, jak będzie? W końcu sortowanie książek nie mogło trwać jakoś strasznie długo; zajmowała się tym już nie raz i posiadała już pewne wyczucie. Ale od pewnego czasu, odkąd nie pracowała w sklepie na Pokątnej, rzadziej miała okazję się tam pojawiać, i może nawet trochę za tym zatęskniła.
Colin nie wiedział, dlaczego ciągnęło ją do świata mugoli. Pewnie brał to tylko za zwykłą fanaberię młodej czarodziejki czystej krwi, chcącej posmakować zupełnie innego świata, gdzie magia była uważana za fikcję, a mugole nauczyli się funkcjonować bez niej. Prawdziwa przyczyna kryła się jednak dużo głębiej, dawała dziewczynie możliwość zasmakowania świata, z którego wywodziła się jej matka, biedna, młoda dziewczyna omamiona przez jej ojca, zmuszona do zderzenia się z realiami, których nie pojmowała, i urodzenia mu magicznego dziecka w uwłaczających warunkach, w piwnicy okazałej rezydencji. Nie znała imienia matki, więc póki co poszukiwania były w zasadzie niemożliwe, ale mimo to pewne sprawy nie potrafiły dać jej spokoju. I w zasadzie odkąd znała prawdę, ciągle miotała się, rozdarta między wpojonymi jej zasadami, które wciąż silnie w niej tkwiły a własnymi poglądami.
W jego głosie wyczuła rozdrażnienie.
- Nie – powiedziała. – Co takiego się stało?
Nie znała zbyt dokładnych szczegółów dzisiejszego spotkania w interesach, które odbył, ale obudziła się w niej pewna ciekawość. Czasami wciąż miała w sobie coś z dziecka, a z daleka od ojca, czyli na przykład podczas nauki w Hogwarcie, lub już po jego ukończeniu, jej ciekawość świata mogła się bardziej ujawnić.
Nagle przystanął i utkwił w niej spojrzenie. Zadarła głowę lekko do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy. Przy nim wydawała się jeszcze drobniejsza, niż w rzeczywistości. Niziutka, drobna i blada, w swej kruchości przypominała porcelanową lalkę. Czuła, jak lustrował wzrokiem jej ciało, miała wrażenie, że w tym spojrzeniu czaił się pewnego rodzaju głód. Zmrużyła nieznacznie oczy. Może tylko jej się wydawało? Zresztą, może powinna się cieszyć, że nie była już dla niego tylko zwykłą pracownicą, a myślał o niej poważniej? Właśnie o niej, młodej, skrzywionej dziewczynie o wcale nie tak nienagannym statusie krwi, która dopiero poznawała smaki życia, i w wielu sprawach była niczym dziecko błądzące we mgle. Ojciec przygotowywał ją do życia bardzo wybiórczo, wpajając jej to, co sam uznał za stosowne. I tak miała szczęście, że w ogóle pozwolił jej ukończyć Hogwart.
Przysunął się bliżej niej, sięgając dłonią do jej włosów, które odgarnął na bok, odsłaniając jej bladą szyję. Zadarła leciutko podbródek, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, nieświadoma jego myśli. Nie była przyzwyczajona do czułych gestów, bo w domu nikt jej ich nie okazywał, ale mimo to przeszedł ją całkiem przyjemny dreszcz, przez moment, kiedy tak stali tak blisko siebie na chodniku, nie zwracając uwagi na otoczenie, skupieni tylko na sobie.
Po chwili jednak ta krótka chwila dobiegła końca. Mężczyzna puścił jej włosy i odsunął się, po czym nagle ruszył znowu przed siebie. Niewiele myśląc, natychmiast podążyła za nim. Szedł bardzo szybko, więc musiała niemal biec, by dotrzymać mu kroku. Była niska, a więc stawiała mniejsze kroki, ale była dosyć zwinna, więc nie miała większych problemów z dogonieniem go na tyle, by wyraźnie słyszeć jego słowa. Wydawał się niezadowolony, że opuściła dom, choć zrzuciła to na karb jego ogólnego rozdrażnienia po nieudanym dniu. W końcu każdemu mógł zdarzyć się jakiś gorszy dzień.
- Chciałam załatwić parę drobnych spraw na Pokątnej – wyjaśniła tylko. – Byłam pewna, że twoje spotkanie będzie trwać dłużej.
Wciąż szedł bardzo szybko. Kluczyli między nielicznymi mugolami. Raven słabo znała mugolski Londyn, ale rozpoznawała ten obszar, bo był blisko przejścia do magicznej dzielnicy. Miała nadzieję, że jak wrócą do domu, to Colin trochę się udobrucha i porozmawiają na spokojnie.
Colin nie wiedział, dlaczego ciągnęło ją do świata mugoli. Pewnie brał to tylko za zwykłą fanaberię młodej czarodziejki czystej krwi, chcącej posmakować zupełnie innego świata, gdzie magia była uważana za fikcję, a mugole nauczyli się funkcjonować bez niej. Prawdziwa przyczyna kryła się jednak dużo głębiej, dawała dziewczynie możliwość zasmakowania świata, z którego wywodziła się jej matka, biedna, młoda dziewczyna omamiona przez jej ojca, zmuszona do zderzenia się z realiami, których nie pojmowała, i urodzenia mu magicznego dziecka w uwłaczających warunkach, w piwnicy okazałej rezydencji. Nie znała imienia matki, więc póki co poszukiwania były w zasadzie niemożliwe, ale mimo to pewne sprawy nie potrafiły dać jej spokoju. I w zasadzie odkąd znała prawdę, ciągle miotała się, rozdarta między wpojonymi jej zasadami, które wciąż silnie w niej tkwiły a własnymi poglądami.
W jego głosie wyczuła rozdrażnienie.
- Nie – powiedziała. – Co takiego się stało?
Nie znała zbyt dokładnych szczegółów dzisiejszego spotkania w interesach, które odbył, ale obudziła się w niej pewna ciekawość. Czasami wciąż miała w sobie coś z dziecka, a z daleka od ojca, czyli na przykład podczas nauki w Hogwarcie, lub już po jego ukończeniu, jej ciekawość świata mogła się bardziej ujawnić.
Nagle przystanął i utkwił w niej spojrzenie. Zadarła głowę lekko do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy. Przy nim wydawała się jeszcze drobniejsza, niż w rzeczywistości. Niziutka, drobna i blada, w swej kruchości przypominała porcelanową lalkę. Czuła, jak lustrował wzrokiem jej ciało, miała wrażenie, że w tym spojrzeniu czaił się pewnego rodzaju głód. Zmrużyła nieznacznie oczy. Może tylko jej się wydawało? Zresztą, może powinna się cieszyć, że nie była już dla niego tylko zwykłą pracownicą, a myślał o niej poważniej? Właśnie o niej, młodej, skrzywionej dziewczynie o wcale nie tak nienagannym statusie krwi, która dopiero poznawała smaki życia, i w wielu sprawach była niczym dziecko błądzące we mgle. Ojciec przygotowywał ją do życia bardzo wybiórczo, wpajając jej to, co sam uznał za stosowne. I tak miała szczęście, że w ogóle pozwolił jej ukończyć Hogwart.
Przysunął się bliżej niej, sięgając dłonią do jej włosów, które odgarnął na bok, odsłaniając jej bladą szyję. Zadarła leciutko podbródek, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, nieświadoma jego myśli. Nie była przyzwyczajona do czułych gestów, bo w domu nikt jej ich nie okazywał, ale mimo to przeszedł ją całkiem przyjemny dreszcz, przez moment, kiedy tak stali tak blisko siebie na chodniku, nie zwracając uwagi na otoczenie, skupieni tylko na sobie.
Po chwili jednak ta krótka chwila dobiegła końca. Mężczyzna puścił jej włosy i odsunął się, po czym nagle ruszył znowu przed siebie. Niewiele myśląc, natychmiast podążyła za nim. Szedł bardzo szybko, więc musiała niemal biec, by dotrzymać mu kroku. Była niska, a więc stawiała mniejsze kroki, ale była dosyć zwinna, więc nie miała większych problemów z dogonieniem go na tyle, by wyraźnie słyszeć jego słowa. Wydawał się niezadowolony, że opuściła dom, choć zrzuciła to na karb jego ogólnego rozdrażnienia po nieudanym dniu. W końcu każdemu mógł zdarzyć się jakiś gorszy dzień.
- Chciałam załatwić parę drobnych spraw na Pokątnej – wyjaśniła tylko. – Byłam pewna, że twoje spotkanie będzie trwać dłużej.
Wciąż szedł bardzo szybko. Kluczyli między nielicznymi mugolami. Raven słabo znała mugolski Londyn, ale rozpoznawała ten obszar, bo był blisko przejścia do magicznej dzielnicy. Miała nadzieję, że jak wrócą do domu, to Colin trochę się udobrucha i porozmawiają na spokojnie.
Był pewien, że w innych warunkach ta kilkuminutowa podróż do Dziurawego Kotła byłaby nawet na swój sposób przyjemna. Nie obawiał się pokazania z Raven w towarzystwie, bo była już doskonale znana jako jego asystentka i ich widok razem nie wzbudziłby w nikim żadnych podejrzeń – chyba że w jakichś starszych matronach, które wszędzie widziały spiski i doszukiwały się drugiego dna. Cóż, w tym wypadku miałyby akurat całkowitą rację, z tym, że dno było nawet potrójne. Nie odezwał się ani słowem przez całą drogę, zbyt pogrążony we własnych myślach, by zaprzątać sobie je trudem formowania dla Raven jakiejkolwiek odpowiedzi. To była zresztą jego mała kara dla niej, tych kilka minut niepewności, gdy musiała się może zastanawiać, co takiego zrobiła źle. Dopiero przed wejściem do pubu zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Znów nie mógł sobie odmówić tej drobnej przyjemności – ale przecież mu się należało po tym, jaki festiwal krnąbrności mu zafundowała – i ponownie przyjrzał się jej sylwetce, krzyżując przed sobą ramiona.
Krótki, ale szybki spacer wywiał mu z myśli wszystkie te niebezpieczne pragnienia, z jakimi musiał się mierzyć przez ostatnie tygodnie, gdy na nią spojrzał, choćby przelotnie zahaczając wzrokiem o krzątającą się po domu dziewczynę. Patrząc teraz na jej szyję nie zastanawiał się już nad tym, jak łatwo byłoby odszukać ten szczególny punkt odpowiadający za dopływ powietrza, a jego myśli zastąpiło wyobrażenie, jak łatwo byłoby wodzić po tej samej szyi ustami, zaciągając się zapachem dziewczęcego oczekiwania. Opanowała go nawet śmieszna chęć, by zrobić to właśnie teraz, na oczach tych prostackich mugoli, śpieszących obok Dziurawego Kotła w nieświadomości, jak niewiele dzieli ich od magicznego świata. Wystarczyłaby jednak tylko jedna ciekawska para oczu czarodzieja, jedna sowa do Proroka, a miałby na głowie ogromną obyczajową aferę. Och, oczywiście, małżeństwa szlachciców z nieszlachciankami czystej krwi były uznawane przez arystokrację, ale on i tak miał na pieńku z Fawley'ami, by podsyłać im na tacy kolejny powód do wytykania go palcami. Z drugiej strony świadomość utarcia im nosa w tak błahy sposób była mimo wszystko warta zastanowienia.
- Nadal dla mnie pracujesz i nadal oczekuję pełnego zaangażowania w pracę – powiedział cicho, starannie dopierając słowa, by jakimś nieodpowiednim, nieostrożnym wyrażeniem nie przerwać tego spokoju, który chwilowo uzyskał dzięki orzeźwiającemu spacerowi. - Jeśli prosiłem – położył nacisk na ostatnie słowo – byś została w domu – kolejny akcent – i przygotowała książki, to chciałbym wierzyć, że dokładnie to zrobisz. A jeśli brakuje ci wędrówek po mugolskim Londynie, to mogę ci tu kupić mieszanie. Może czasem twój drogi ojciec nawet by cię w nim odwiedził – dodał z pewną irytacją zmieszaną z czystą złośliwością, jakby zakamuflowana groźba w jego słowach była jedynie swobodnym droczeniem się z niepokorną dziewczyną. Och, gdyby wiedziała, ile gróźb pod jej adresem spełniłby z samej tylko przekory dla jej niewinności i niebycia! Czasami różnica wieku między nimi sprawiała, że czuł się chorobliwie nieodpowiednim dodatkiem do jej młodego towarzystwa; częściej jednak z upojeniem godnym lwa rozszarpującego pierwszy kawał jeszcze ciepłego, parującego mięsa myślał o tym, jak wielką przewagę daje mu te czternaście lat. Jej niedoświadczenie życiowe w porównaniu z jego doświadczeniem były jak dwa różne bieguny, ale to on miał szczęście być w tym wypadku tym silniejszym, który przyciągał odpychając.
Rozejrzał się dookoła, ale nikt z przechodniów nie zwracał na nich uwagi, a drzwi do pubu wciąż pozostawały zamknięte, jakby zebrani w środku czarodzieje podświadomie czuli, by nie wychodzić teraz na zewnątrz. Powinien wykorzystać okazję i wzbudzić w niej poczucie winy, że go zawiodła, nie wykonując prostego polecenia? Że nadwyrężyła jego zaufanie, jak całkiem niedawno zrobił to jeden z asystentów? W tej chwili nie miał większy skrupułów, aby to zrobić i wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń, którą związał ze swoją w mocnym uścisku. Irytacja w jego głosie ustąpiła miejsca miękkości, a jaką kilka chwil temu wypowiadał jej imię.
- Londyn nie jest dla ciebie bezpieczny – odezwał się, wpatrując się uporczywie w jej oczy i nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia nawet przez sekundę. To była kolejna rzecz, która dawała mu przewagę na ewentualnym przeciwnikiem albo ofiarą, zawsze potrafił wytrzymać każde spojrzenie, przepełnione strachem, bólem, niepewnością i desperacją. Nie uginał się nawet przed tymi, które były jednym wielkim błaganiem. - Powinnaś przeprowadzić się do mnie na stałe. Mam duże mieszkanie, dostaniesz własną sypialnię, łazienkę... właściwie to dostaniesz te pomieszczenia, w których przesiadujesz obecnie – uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy naprawdę szczerze, chociaż z lekkim niezadowoleniem z samego siebie, że nie może jej zaproponować więcej, niż otrzymała do tej pory. Mógł co prawda polecić odnowienie nieużywanych pokoi, ale po co? Nie planował, by z nich korzystała dłużej, niż to konieczne. A obecna sypialnia miała jedną ogromną zaletę: tylko małe pomieszczenie służące za garderobę dzieliło ją od jego sypialni. Iście szlachecki styl, dwie sypialnie dla dwojga małżonków, spotykających się tylko po to, by dopełnić swoich obowiązków i począć dziecko. A potem? Potem na zewnątrz można udawać szczęśliwe małżeństwo, w domu krążąc wokół siebie jak dzikie zwierzęta w klatkach, żyjące oddzielnie, przedzielone sztuczną przeszkodą dającą złudne poczucie bezpieczeństwa.
Krótki, ale szybki spacer wywiał mu z myśli wszystkie te niebezpieczne pragnienia, z jakimi musiał się mierzyć przez ostatnie tygodnie, gdy na nią spojrzał, choćby przelotnie zahaczając wzrokiem o krzątającą się po domu dziewczynę. Patrząc teraz na jej szyję nie zastanawiał się już nad tym, jak łatwo byłoby odszukać ten szczególny punkt odpowiadający za dopływ powietrza, a jego myśli zastąpiło wyobrażenie, jak łatwo byłoby wodzić po tej samej szyi ustami, zaciągając się zapachem dziewczęcego oczekiwania. Opanowała go nawet śmieszna chęć, by zrobić to właśnie teraz, na oczach tych prostackich mugoli, śpieszących obok Dziurawego Kotła w nieświadomości, jak niewiele dzieli ich od magicznego świata. Wystarczyłaby jednak tylko jedna ciekawska para oczu czarodzieja, jedna sowa do Proroka, a miałby na głowie ogromną obyczajową aferę. Och, oczywiście, małżeństwa szlachciców z nieszlachciankami czystej krwi były uznawane przez arystokrację, ale on i tak miał na pieńku z Fawley'ami, by podsyłać im na tacy kolejny powód do wytykania go palcami. Z drugiej strony świadomość utarcia im nosa w tak błahy sposób była mimo wszystko warta zastanowienia.
- Nadal dla mnie pracujesz i nadal oczekuję pełnego zaangażowania w pracę – powiedział cicho, starannie dopierając słowa, by jakimś nieodpowiednim, nieostrożnym wyrażeniem nie przerwać tego spokoju, który chwilowo uzyskał dzięki orzeźwiającemu spacerowi. - Jeśli prosiłem – położył nacisk na ostatnie słowo – byś została w domu – kolejny akcent – i przygotowała książki, to chciałbym wierzyć, że dokładnie to zrobisz. A jeśli brakuje ci wędrówek po mugolskim Londynie, to mogę ci tu kupić mieszanie. Może czasem twój drogi ojciec nawet by cię w nim odwiedził – dodał z pewną irytacją zmieszaną z czystą złośliwością, jakby zakamuflowana groźba w jego słowach była jedynie swobodnym droczeniem się z niepokorną dziewczyną. Och, gdyby wiedziała, ile gróźb pod jej adresem spełniłby z samej tylko przekory dla jej niewinności i niebycia! Czasami różnica wieku między nimi sprawiała, że czuł się chorobliwie nieodpowiednim dodatkiem do jej młodego towarzystwa; częściej jednak z upojeniem godnym lwa rozszarpującego pierwszy kawał jeszcze ciepłego, parującego mięsa myślał o tym, jak wielką przewagę daje mu te czternaście lat. Jej niedoświadczenie życiowe w porównaniu z jego doświadczeniem były jak dwa różne bieguny, ale to on miał szczęście być w tym wypadku tym silniejszym, który przyciągał odpychając.
Rozejrzał się dookoła, ale nikt z przechodniów nie zwracał na nich uwagi, a drzwi do pubu wciąż pozostawały zamknięte, jakby zebrani w środku czarodzieje podświadomie czuli, by nie wychodzić teraz na zewnątrz. Powinien wykorzystać okazję i wzbudzić w niej poczucie winy, że go zawiodła, nie wykonując prostego polecenia? Że nadwyrężyła jego zaufanie, jak całkiem niedawno zrobił to jeden z asystentów? W tej chwili nie miał większy skrupułów, aby to zrobić i wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń, którą związał ze swoją w mocnym uścisku. Irytacja w jego głosie ustąpiła miejsca miękkości, a jaką kilka chwil temu wypowiadał jej imię.
- Londyn nie jest dla ciebie bezpieczny – odezwał się, wpatrując się uporczywie w jej oczy i nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia nawet przez sekundę. To była kolejna rzecz, która dawała mu przewagę na ewentualnym przeciwnikiem albo ofiarą, zawsze potrafił wytrzymać każde spojrzenie, przepełnione strachem, bólem, niepewnością i desperacją. Nie uginał się nawet przed tymi, które były jednym wielkim błaganiem. - Powinnaś przeprowadzić się do mnie na stałe. Mam duże mieszkanie, dostaniesz własną sypialnię, łazienkę... właściwie to dostaniesz te pomieszczenia, w których przesiadujesz obecnie – uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy naprawdę szczerze, chociaż z lekkim niezadowoleniem z samego siebie, że nie może jej zaproponować więcej, niż otrzymała do tej pory. Mógł co prawda polecić odnowienie nieużywanych pokoi, ale po co? Nie planował, by z nich korzystała dłużej, niż to konieczne. A obecna sypialnia miała jedną ogromną zaletę: tylko małe pomieszczenie służące za garderobę dzieliło ją od jego sypialni. Iście szlachecki styl, dwie sypialnie dla dwojga małżonków, spotykających się tylko po to, by dopełnić swoich obowiązków i począć dziecko. A potem? Potem na zewnątrz można udawać szczęśliwe małżeństwo, w domu krążąc wokół siebie jak dzikie zwierzęta w klatkach, żyjące oddzielnie, przedzielone sztuczną przeszkodą dającą złudne poczucie bezpieczeństwa.
Raven, jako że od urodzenia obracała się w świecie magii, zdawała sobie sprawę z tych wszystkich podziałów i schematów, tym bardziej, że ojciec i „matka”, póki jeszcze żyła, przykładali dużą wagę do tego, by wpoić jej stosowne wzorce i poglądy. Bo przecież miała być dla ojca przepustką do jeszcze większego szacunku w liczącym się towarzystwie. Miała na to szanse, ponieważ oficjalnie była czystej, choć nie szlachetnej krwi, jej „matka” była z dobrego rodu, no i, choć sama tak o sobie raczej nie myślała, była młoda i ładna. Ojciec, gdy ją karał, też zresztą nigdy nie uszkadzał jej w widocznych miejscach, jak twarz czy szyja, i szybko zmusił ją do opanowania zaklęć maskujących. Zwykle preferował zaklęcia nie zostawiające trwałych śladów, ale kiedy go mocniej poniosło, na przykład tego dnia, kiedy wygarnął jej prawdę o pochodzeniu, w furii nie dbał o to aż tak mocno. Teraz, kiedy odeszła z domu ojca, nie myślała aż tak bardzo o podziałach; chciała po prostu być szczęśliwa. Dla niej czystość krwi odgrywała dalszą rolę, choć ktoś taki jak Colin pewnie bardziej się tym przejmował.
Milczał, więc ona też ostatecznie umilkła, zaciskając usta z leciutką irytacją i podążając za nim. I rzeczywiście, towarzyszyła jej swego rodzaju niepewność, bo nie była pewna, czy złościł się, bo nie wyszły mu pewne służbowe sprawy, czy może i jej niedopełnienie obowiązków też miało na to wpływ. Przygryzała lekko wargę, próbując go rozgryźć.
Wciąż nie była świadoma myśli krążących w jego głowie. Po prostu szła, koncentrując się na tym, by nie zderzyć się z nikim ani nie zgubić mężczyzny w tłumie. Ten po chwili zdecydował się znowu odezwać, a w jego głosie brzmiał wyrzut.
- Oczywiście. Rozumiem – powiedziała po chwili z lekkim wahaniem. Zależało jej na tej pracy, choćby przez wzgląd na dobre relacje z Colinem, chciała widzieć na jego twarzy zadowolenie i satysfakcję, kiedy zrobiła coś dobrze, bo sama była wtedy zadowolona. Kolejny nawyk wyrobiony przez ojca. No i fakt, jak łatwo było wpędzić ją w poczucie winy. Wystarczył odpowiedni ton, by odruchowo skuliła się w sobie i pożałowała swej samowolki, a subtelne nawiązanie do ojca sprawiło, że po jej plecach przebiegł dreszcz, a i tak blada twarz na krótki moment zbladła jeszcze bardziej. Colin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo szalony był William Baudelaire, wiedział tylko, że mają kiepskie stosunki, ale Raven aż sztywniała na samą wzmiankę o nim. A biorąc pod uwagę, jak łatwo i bezkarnie uprowadził przed laty młodą mugolkę, która została jej matką, tą prawdziwą, nie tą udającą przed ludźmi, że ją urodziła, zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia, kiedy już znudzi mu się to zwodzenie jej złudnym poczuciem bezpieczeństwa, może przyjść i po nią, postanawiając skończyć z jej niezależnością i zmusić do ustatkowania się. Colin miał być szansą, by temu zapobiec, dlatego spuściła wzrok i przeprosiła go, nie wiedząc, że zagrał jej uczuciami i strachem z premedytacją.
- Jestem pewna, że obejdzie się bez tego – powiedziała szybko.
Czasami sama zdawała sobie sprawę z tego, jak duża była między nimi różnica wieku i doświadczenia. Była dla niego pewnie nieopierzoną, nieznającą życia smarkulą, ale jej imponowała jego dojrzałość i doświadczenie. Ciągnęło ją do przeciwieństwa, do kogoś, kto lepiej zna życie, w pewnym sensie nawet ją pociągał, intrygował, nawet jeśli wiedziała, że to on jest górą, jako ten starszy, doświadczony i tak dalej. Już nawet z samej racji tego, że ich relacje zaczęły się od stosunków na linii szef-pracownica, które też sporo determinowały.
Po chwili znowu chwycił jej rękę. Stali już obok Dziurawego Kotła, którego mugole w ogóle nie zauważali, mijając go całkowicie obojętnie. Patrząc w jego oczy i czując uścisk jego gorącej dłoni, wsłuchiwała się w jego słowa, niemal naprawdę w nie wierząc, w to, że naprawdę martwił się o jej bezpieczeństwo i nie chciał, by zbyt często zapuszczała się samopas do mugolskiego Londynu.
- Jestem ostrożna, zawsze na siebie uważam – powiedziała, uśmiechając się nieznacznie, by go zapewnić, że docenia jego dobre intencje.
Jeśli zaś chodziło o przeprowadzkę, ostatnimi czasy praktycznie już mieszkała u Colina. Ale wciąż nie przeniosła do niego wszystkich rzeczy, nieco odwlekając w czasie moment ostatecznej przeprowadzki. W swoim londyńskim mieszkaniu bywała jednak coraz rzadziej, i było kwestią czasu, aż w końcu ulegnie jego namowom i stanie się pełnoprawną mieszkanką jego domu.
- Już prawie u ciebie mieszkam – zauważyła więc. – Musiałabym tylko przenieść resztę rzeczy. Ale... czy na pewno tego chcesz? – ściszyła leciutko głos, znowu zadzierając głowę leciutko do góry i patrząc mu w oczy. Nie chciała mu się w żaden sposób narzucać, zwłaszcza że w jego środowisku mieszkanie razem przed zaręczynami czy ślubem pewnie wzbudziłoby pewne kontrowersje. Choć dla niej byłoby to łatwiejsze o tyle, że nie musiałaby ciągle kluczyć między swoim małym mieszkankiem na Pokątnej a tym jego, no i u niego pewnie byłaby bezpieczniejsza, jeśli chodzi o ojca i jakichś jego znajomych, a biorąc pod uwagę jego aspiracje i poglądy, z pewnością miał naprawdę niepokojące znajomości. Zdecydowanie wolała uniknąć tego typu sytuacji.
Milczał, więc ona też ostatecznie umilkła, zaciskając usta z leciutką irytacją i podążając za nim. I rzeczywiście, towarzyszyła jej swego rodzaju niepewność, bo nie była pewna, czy złościł się, bo nie wyszły mu pewne służbowe sprawy, czy może i jej niedopełnienie obowiązków też miało na to wpływ. Przygryzała lekko wargę, próbując go rozgryźć.
Wciąż nie była świadoma myśli krążących w jego głowie. Po prostu szła, koncentrując się na tym, by nie zderzyć się z nikim ani nie zgubić mężczyzny w tłumie. Ten po chwili zdecydował się znowu odezwać, a w jego głosie brzmiał wyrzut.
- Oczywiście. Rozumiem – powiedziała po chwili z lekkim wahaniem. Zależało jej na tej pracy, choćby przez wzgląd na dobre relacje z Colinem, chciała widzieć na jego twarzy zadowolenie i satysfakcję, kiedy zrobiła coś dobrze, bo sama była wtedy zadowolona. Kolejny nawyk wyrobiony przez ojca. No i fakt, jak łatwo było wpędzić ją w poczucie winy. Wystarczył odpowiedni ton, by odruchowo skuliła się w sobie i pożałowała swej samowolki, a subtelne nawiązanie do ojca sprawiło, że po jej plecach przebiegł dreszcz, a i tak blada twarz na krótki moment zbladła jeszcze bardziej. Colin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo szalony był William Baudelaire, wiedział tylko, że mają kiepskie stosunki, ale Raven aż sztywniała na samą wzmiankę o nim. A biorąc pod uwagę, jak łatwo i bezkarnie uprowadził przed laty młodą mugolkę, która została jej matką, tą prawdziwą, nie tą udającą przed ludźmi, że ją urodziła, zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia, kiedy już znudzi mu się to zwodzenie jej złudnym poczuciem bezpieczeństwa, może przyjść i po nią, postanawiając skończyć z jej niezależnością i zmusić do ustatkowania się. Colin miał być szansą, by temu zapobiec, dlatego spuściła wzrok i przeprosiła go, nie wiedząc, że zagrał jej uczuciami i strachem z premedytacją.
- Jestem pewna, że obejdzie się bez tego – powiedziała szybko.
Czasami sama zdawała sobie sprawę z tego, jak duża była między nimi różnica wieku i doświadczenia. Była dla niego pewnie nieopierzoną, nieznającą życia smarkulą, ale jej imponowała jego dojrzałość i doświadczenie. Ciągnęło ją do przeciwieństwa, do kogoś, kto lepiej zna życie, w pewnym sensie nawet ją pociągał, intrygował, nawet jeśli wiedziała, że to on jest górą, jako ten starszy, doświadczony i tak dalej. Już nawet z samej racji tego, że ich relacje zaczęły się od stosunków na linii szef-pracownica, które też sporo determinowały.
Po chwili znowu chwycił jej rękę. Stali już obok Dziurawego Kotła, którego mugole w ogóle nie zauważali, mijając go całkowicie obojętnie. Patrząc w jego oczy i czując uścisk jego gorącej dłoni, wsłuchiwała się w jego słowa, niemal naprawdę w nie wierząc, w to, że naprawdę martwił się o jej bezpieczeństwo i nie chciał, by zbyt często zapuszczała się samopas do mugolskiego Londynu.
- Jestem ostrożna, zawsze na siebie uważam – powiedziała, uśmiechając się nieznacznie, by go zapewnić, że docenia jego dobre intencje.
Jeśli zaś chodziło o przeprowadzkę, ostatnimi czasy praktycznie już mieszkała u Colina. Ale wciąż nie przeniosła do niego wszystkich rzeczy, nieco odwlekając w czasie moment ostatecznej przeprowadzki. W swoim londyńskim mieszkaniu bywała jednak coraz rzadziej, i było kwestią czasu, aż w końcu ulegnie jego namowom i stanie się pełnoprawną mieszkanką jego domu.
- Już prawie u ciebie mieszkam – zauważyła więc. – Musiałabym tylko przenieść resztę rzeczy. Ale... czy na pewno tego chcesz? – ściszyła leciutko głos, znowu zadzierając głowę leciutko do góry i patrząc mu w oczy. Nie chciała mu się w żaden sposób narzucać, zwłaszcza że w jego środowisku mieszkanie razem przed zaręczynami czy ślubem pewnie wzbudziłoby pewne kontrowersje. Choć dla niej byłoby to łatwiejsze o tyle, że nie musiałaby ciągle kluczyć między swoim małym mieszkankiem na Pokątnej a tym jego, no i u niego pewnie byłaby bezpieczniejsza, jeśli chodzi o ojca i jakichś jego znajomych, a biorąc pod uwagę jego aspiracje i poglądy, z pewnością miał naprawdę niepokojące znajomości. Zdecydowanie wolała uniknąć tego typu sytuacji.
Zwolnił nieco uścisk, pozwalając kciukowi przesunąć się po jej nadgarstku w jakimś zamyślonym, nie do końca jasnym geście. Jakby Colin musiał zrobić cokolwiek, ruszyć się, dotknąć jej, by pokazać to, co chciał powiedzieć, a co żadną siłą i żadnym sposobem nie chciało mu przejść przez usta. Był zadowolony z siebie, że tak łatwo udało mu się ją zwieść, że jeden krótki tekst o bezpieczeństwie, z jakiego korzystały przez wieki miliony mężczyzn na całym świecie, okaże się wystarczający, aby uwierzyła w jego dobre intencje. Wiedział, jak zagrać – bezpieczna struna, jak ją nazywał zawsze działała. Kobiety pragnęły czegoś, kogoś, co je ochroni, schowa w swojej ramiona i przytuli, odganiając całe zło świata. Sprawić, by kobieta widziała właśnie w nim taką bezpieczną przystań, było pierwszym krokiem do całkowitego uzależnienia jej od siebie. Żyłaby wtedy w przekonaniu, że tylko on jest w stanie poradzić na wszystkie jej problemy.. a skoro to właśnie on jest tym problemem, to tak naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Błędne koło; pułapka, w którą zwabiane były nawet te niewiasty pragnące uchodzić za oczytane, i mądre, i doskonale znające mężczyzn. Bzdura. Każda była taka sama.
- Więc dlaczego ich nie przeniesiesz? - warknął, dając się ponieść chwilowym emocjom, które go opanowały. Kwestia ich wspólnego mieszkania zawsze powodowała w nim ogromną irytację. To durne londyńskie mieszkanko dziewczyny było dla Colina sprawą życia i śmierci, a przynajmniej męskiego honoru. Sprawić, by kobieta sama się do niego przeprowadziła, było drugim krokiem do jej pełnego uzależnienia od siebie. Zapewnić jej dach na głową. Wyżywienie, miejsce do spania, może drobnych rozrywek. Pośrednio to robił, zatrudniając ją i płacąc jak normalnej pracownicy, ale to nadal go nie satysfakcjonowało.
Te wszystkie dni i noce, po których wracała do swojego mieszkania, jak zadra przypominały mu każdorazowo o klęsce, jaką ponosił. Wciąż nie mógł jej przekonać, by przeniosła się do niego na stałe, a stosował praktycznie wszystkie możliwe argumenty. Ten o pracy, o łączącej ich relacji o tym, że jej potrzebuje i że tęskni, gdy tylko zniknie na chwilę. Wszystko, by ją przekupić. Machnął nawet ręką na dewotki wśród arystokracji, które z pewnością podniosłyby larum, ale którym on w obrzydłym uśmiechem mógłby wytknąć wtedy twarz grzeszki ich mężów, braci i synów, które skrupulatnie zbierał przez ostatnie lata. Z rozkoszą wyobrażał sobie ich martwe oczy przesycone nienawiścią do niego i bezsilnością, że to on mimo swojego pochodzenia i braku szacunku dla arystokracji, jest mimo wszystko górą.
- Jesteśmy w Londynie, czemu nie pójdziemy do ciebie i nie zaczniemy pakować twoich rzeczy? - dodał o wiele łagodniejszym tonem. Nienawidził jej mieszkania, bo przypominało mu o jego porażce, ale tym razem mógłby się przemóc, czemu nie. Wiedział jednak, że propozycja nie mogła zostać spełniona; oboje mieli za dużo pracy i obowiązków, by pozwolić sobie na taką przerwę, a pakowanie na pewno nie potrwałoby krótko. Już znał ten kobiecy sentymentalizm, który kazał im zatrzymywać całe stosy staroci i pamiątek potrzebnych tylko po to, by biedni faceci mieli co dźwigać. - Albo wyślijmy po nie kogoś, a my wrócimy do domu – przysunął się bliżej i pod pretekstem poprawienia jej włosów, nachylił się nieco nad jej uchem. - Po dzisiejszym parszywym poranku nic nie poprawi humoru bardziej, niż świadomość, że będę mógł w końcu budzić się rano i wiedzieć, że jesteś obok. Nawet jeśli dzieliłyby nas dwie pary drzwi – szepnął, cofając dłoń z jej włosów i pieszczotliwym gestem przesuwając palcami po jej szyi. Już nie szukał pulsującej żyłki i wolny był od wyobrażeń o tym, jak gwałtownie stara się zaczerpnąć powietrza. Gdyby nie publiczna ulica z niebezpiecznie bliskim Dziurawym Kotłem, przygarnąłby ją do siebie natychmiast i wdarł się w jej usta z brutalnością pocałunku, jakim jeszcze nigdy jej nie obdarzył.
Opanował się jednak, chociaż głośne wciągnięcie powietrza nie mogło ujść jej uwadze. Dziwił się sobie, że mimo mijających miesięcy wciąż się do niej nie zbliżył, chociaż narastające pragnienie, aby to zrobić, czasami zżerało go od środka. Kiedy całując go na dobranoc, nieopacznie a może właśnie z pełną premedytacją, wtulała się w niego i dotykała dłonią torsu w taki sposób, że tylko lata samokontroli i dyscypliny pozwoliły mu zachować zimną krew. Przynajmniej dopóki nie trafił do swojego łóżka, spędzając kolejną bezsenną noc i wpatrując się w ciemnościach w drzwi, które prowadziły prosto do Raven. Dziwił się sobie, ale jednocześnie doskonale znał powód swojego zachowania. Mówiono, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Przekonał się już, że nie chodziło o zemstę jako taką, ale o płynącą z niej przyjemność. Tak samo było też w tym przypadku, na przyjemność warto było poczekać – nie chciał gorącej, parzącej, nieokiełznanej namiętności, której mógłby się poddać jak jakiś nieopierzony nastolatek. Jeśli miał się poddać przyjemności, musiało się to dziać na jego warunkach i pod jego kontrolą. Zimna, elegancko udekorowana przystawka z rozkoszy, którą będzie mógł sobie serwować kawałek po kawałeczku.
- Więc dlaczego ich nie przeniesiesz? - warknął, dając się ponieść chwilowym emocjom, które go opanowały. Kwestia ich wspólnego mieszkania zawsze powodowała w nim ogromną irytację. To durne londyńskie mieszkanko dziewczyny było dla Colina sprawą życia i śmierci, a przynajmniej męskiego honoru. Sprawić, by kobieta sama się do niego przeprowadziła, było drugim krokiem do jej pełnego uzależnienia od siebie. Zapewnić jej dach na głową. Wyżywienie, miejsce do spania, może drobnych rozrywek. Pośrednio to robił, zatrudniając ją i płacąc jak normalnej pracownicy, ale to nadal go nie satysfakcjonowało.
Te wszystkie dni i noce, po których wracała do swojego mieszkania, jak zadra przypominały mu każdorazowo o klęsce, jaką ponosił. Wciąż nie mógł jej przekonać, by przeniosła się do niego na stałe, a stosował praktycznie wszystkie możliwe argumenty. Ten o pracy, o łączącej ich relacji o tym, że jej potrzebuje i że tęskni, gdy tylko zniknie na chwilę. Wszystko, by ją przekupić. Machnął nawet ręką na dewotki wśród arystokracji, które z pewnością podniosłyby larum, ale którym on w obrzydłym uśmiechem mógłby wytknąć wtedy twarz grzeszki ich mężów, braci i synów, które skrupulatnie zbierał przez ostatnie lata. Z rozkoszą wyobrażał sobie ich martwe oczy przesycone nienawiścią do niego i bezsilnością, że to on mimo swojego pochodzenia i braku szacunku dla arystokracji, jest mimo wszystko górą.
- Jesteśmy w Londynie, czemu nie pójdziemy do ciebie i nie zaczniemy pakować twoich rzeczy? - dodał o wiele łagodniejszym tonem. Nienawidził jej mieszkania, bo przypominało mu o jego porażce, ale tym razem mógłby się przemóc, czemu nie. Wiedział jednak, że propozycja nie mogła zostać spełniona; oboje mieli za dużo pracy i obowiązków, by pozwolić sobie na taką przerwę, a pakowanie na pewno nie potrwałoby krótko. Już znał ten kobiecy sentymentalizm, który kazał im zatrzymywać całe stosy staroci i pamiątek potrzebnych tylko po to, by biedni faceci mieli co dźwigać. - Albo wyślijmy po nie kogoś, a my wrócimy do domu – przysunął się bliżej i pod pretekstem poprawienia jej włosów, nachylił się nieco nad jej uchem. - Po dzisiejszym parszywym poranku nic nie poprawi humoru bardziej, niż świadomość, że będę mógł w końcu budzić się rano i wiedzieć, że jesteś obok. Nawet jeśli dzieliłyby nas dwie pary drzwi – szepnął, cofając dłoń z jej włosów i pieszczotliwym gestem przesuwając palcami po jej szyi. Już nie szukał pulsującej żyłki i wolny był od wyobrażeń o tym, jak gwałtownie stara się zaczerpnąć powietrza. Gdyby nie publiczna ulica z niebezpiecznie bliskim Dziurawym Kotłem, przygarnąłby ją do siebie natychmiast i wdarł się w jej usta z brutalnością pocałunku, jakim jeszcze nigdy jej nie obdarzył.
Opanował się jednak, chociaż głośne wciągnięcie powietrza nie mogło ujść jej uwadze. Dziwił się sobie, że mimo mijających miesięcy wciąż się do niej nie zbliżył, chociaż narastające pragnienie, aby to zrobić, czasami zżerało go od środka. Kiedy całując go na dobranoc, nieopacznie a może właśnie z pełną premedytacją, wtulała się w niego i dotykała dłonią torsu w taki sposób, że tylko lata samokontroli i dyscypliny pozwoliły mu zachować zimną krew. Przynajmniej dopóki nie trafił do swojego łóżka, spędzając kolejną bezsenną noc i wpatrując się w ciemnościach w drzwi, które prowadziły prosto do Raven. Dziwił się sobie, ale jednocześnie doskonale znał powód swojego zachowania. Mówiono, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Przekonał się już, że nie chodziło o zemstę jako taką, ale o płynącą z niej przyjemność. Tak samo było też w tym przypadku, na przyjemność warto było poczekać – nie chciał gorącej, parzącej, nieokiełznanej namiętności, której mógłby się poddać jak jakiś nieopierzony nastolatek. Jeśli miał się poddać przyjemności, musiało się to dziać na jego warunkach i pod jego kontrolą. Zimna, elegancko udekorowana przystawka z rozkoszy, którą będzie mógł sobie serwować kawałek po kawałeczku.
Podszedł ją, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Świadomie lub nie, zagrał właśnie tym argumentem, który był dla niej najważniejszy – bezpieczeństwo. Życie w poczuciu, że uwolniła się od szalonego ojca, że już nic więcej nie będzie mógł jej zrobić. Że nie stanie nad nią z wyciągniętą różdżką, patrząc, jak dziewczyna wije się na ziemi pod wpływem jego klątwy, ukarana za jakąś błahostkę. Z biegiem lat jej ojciec stawał się coraz bardziej skory do wybuchów i sięgania po różdżkę, a Raven nawet teraz często jeszcze budziła się zlana zimnym potem, przeżywając po raz kolejny swoje lęki. Tak nie powinno być, córka nie powinna musieć bać się własnego ojca, ale cóż poradzić, że sytuacja w posiadłości Baudelaire’ów daleka była od normalnej? Nikt jednak o tym nie wiedział; ojciec doskonale radził sobie z grą pozorów, udawaniem przykładnego pracownika ministerstwa i członka magicznej społeczności. Nawet, gdyby Raven coś komuś powiedziała, pewnie nawet by jej nie uwierzono. Ta świadomość była dosyć gorzka.
Colin w pewnym sensie faktycznie miał szansę stać się dla Raven właśnie tym, czego pragnęła – kimś bliskim, swego rodzaju bezpieczną przystanią. Może dlatego ich relacje tak szybko się rozwinęły jak na jej powolne i ostrożne tempo zacieśniania znajomości, zwłaszcza że w gruncie rzeczy to z nim spędzała w ostatnich miesiącach najwięcej czasu, nie tylko w pracy, ale i w jego domu. Więc w jakiś sposób się do niego przywiązała, i gdy już się do niego przekonała, nie była już tak wyczulona na podejrzane sygnały, bo nie doszukiwała się za wszelką cenę ich oznak.
Kiedy spytał, dlaczego jeszcze nie przeniosła wszystkich swoich rzeczy, przygryzła wargę. Choć przypuszczała, że przy obecnym rozwoju ich relacji wkrótce rzeczywiście się do niego przeprowadzi, póki co zawsze jakoś zbywała jego sugestie, żeby już to zrobiła, zawsze znajdowała sobie jakiś pretekst, by to odwlec, może dlatego, że z natury była osobą raczej zdystansowaną, która nawiązywała bliskie relacje powoli, a może po prostu stresowała się, jak to będzie, mieszkać z kimś... I to kimś takim jak Colin, kto w tak specyficzny sposób na nią działał. Czy będzie potrafiła to przed nim ukryć, jeśli razem zamieszkają już tak naprawdę, nie tylko połowicznie? Pewnie trudniej byłoby jej unikać drobnych gestów, ukradkowych spojrzeń i rumieńców, gdy tylko znajdował się tuż obok. Dawno przestał być dla niej wyłącznie szefem, choć nawet sama przed sobą nie zawsze chciała przyznać to wprost, wciąż nie umiejąc pojąć, że to mogłoby być prawdziwe, i że on także się nią interesował.
- Chyba rzeczywiście powinnam niedługo to zrobić – powiedziała, po czym lekko pytająco uniosła jedną brew. – Ale co, jeśli ktoś z twojego towarzystwa się dowie, że twoja pracownica, w dodatku o nieszlachetnej krwi, zamieszkała w twoim domu?
Doceniała jego starania, cieszyła się, że wybrał właśnie ją, że była dla niego na tyle ważna, że chciał ją mieć blisko siebie. Biedna, samotna i skrzywiona dziewczyna, która przez swoje rozpaczliwe pragnienie bliskości tak łatwo dawała się podejść.
Zdziwiła się nieco, że chciał, żeby zrobiła to już dzisiaj.
- Naprawdę, dzisiaj? – zapytała, dziwiąc się jeszcze bardziej. To było tak szybko, tak nagle... Ale z drugiej strony, może miał i rację, że takie długie odwlekanie nie miało sensu, że w końcu postanowił przerwać jej niezdecydowanie i namówić do podjęcia decyzji.
Po chwili wahania, słysząc jego kolejne słowa wypowiedziane szeptem wprost do jej ucha, czując palce delikatnie gładzące jasną skórę jej szyi, skinęła lekko głową. Tego typu gesty były czymś, co doświadczyła po raz pierwszy dopiero ze strony Colina.
- Dobrze. Skoro jesteś tego pewny – powiedziała po chwili, patrząc na niego uważnie. - I tak prędzej czy później musiałabym podjąć ostateczną decyzję.
W gruncie rzeczy sama czasami czuła się źle w swoim mieszkanku, zwłaszcza ostatnio, kiedy bywała w nim tak rzadko, i utraciło już tą początkową atmosferę pierwszego własnego kąta nieskalanego obecnością ojca. Zupełnie sama nie czuła się bezpieczna przed jego wpływami, i gdy budziła się z koszmarów, nie mogła jej uspokoić kojąca obecność bliskiej osoby choćby i za ścianą. Bo była tam sama.
Znowu na niego spojrzała, wciąż intensywnie rozmyślając nad tym wszystkim. Kto by pomyślał, że właśnie dzisiaj temat jej przeprowadzki znowu powróci? Tym razem sama wyciągnęła do niego rękę, chwytając jego dużą, ciepłą dłoń swoją drobną, chłodniejszą, żeby poczuł, że i jej na nim zależy i nie chciałaby zepsuć ich tak dobrze zapowiadających się relacji. Wtedy mogłaby nie tylko stracić pracę, ale i tę kiełkującą, choć wciąż jeszcze ukrywaną przed otoczeniem bliskość i zażyłość, która się między nimi wytworzyła.
Colin w pewnym sensie faktycznie miał szansę stać się dla Raven właśnie tym, czego pragnęła – kimś bliskim, swego rodzaju bezpieczną przystanią. Może dlatego ich relacje tak szybko się rozwinęły jak na jej powolne i ostrożne tempo zacieśniania znajomości, zwłaszcza że w gruncie rzeczy to z nim spędzała w ostatnich miesiącach najwięcej czasu, nie tylko w pracy, ale i w jego domu. Więc w jakiś sposób się do niego przywiązała, i gdy już się do niego przekonała, nie była już tak wyczulona na podejrzane sygnały, bo nie doszukiwała się za wszelką cenę ich oznak.
Kiedy spytał, dlaczego jeszcze nie przeniosła wszystkich swoich rzeczy, przygryzła wargę. Choć przypuszczała, że przy obecnym rozwoju ich relacji wkrótce rzeczywiście się do niego przeprowadzi, póki co zawsze jakoś zbywała jego sugestie, żeby już to zrobiła, zawsze znajdowała sobie jakiś pretekst, by to odwlec, może dlatego, że z natury była osobą raczej zdystansowaną, która nawiązywała bliskie relacje powoli, a może po prostu stresowała się, jak to będzie, mieszkać z kimś... I to kimś takim jak Colin, kto w tak specyficzny sposób na nią działał. Czy będzie potrafiła to przed nim ukryć, jeśli razem zamieszkają już tak naprawdę, nie tylko połowicznie? Pewnie trudniej byłoby jej unikać drobnych gestów, ukradkowych spojrzeń i rumieńców, gdy tylko znajdował się tuż obok. Dawno przestał być dla niej wyłącznie szefem, choć nawet sama przed sobą nie zawsze chciała przyznać to wprost, wciąż nie umiejąc pojąć, że to mogłoby być prawdziwe, i że on także się nią interesował.
- Chyba rzeczywiście powinnam niedługo to zrobić – powiedziała, po czym lekko pytająco uniosła jedną brew. – Ale co, jeśli ktoś z twojego towarzystwa się dowie, że twoja pracownica, w dodatku o nieszlachetnej krwi, zamieszkała w twoim domu?
Doceniała jego starania, cieszyła się, że wybrał właśnie ją, że była dla niego na tyle ważna, że chciał ją mieć blisko siebie. Biedna, samotna i skrzywiona dziewczyna, która przez swoje rozpaczliwe pragnienie bliskości tak łatwo dawała się podejść.
Zdziwiła się nieco, że chciał, żeby zrobiła to już dzisiaj.
- Naprawdę, dzisiaj? – zapytała, dziwiąc się jeszcze bardziej. To było tak szybko, tak nagle... Ale z drugiej strony, może miał i rację, że takie długie odwlekanie nie miało sensu, że w końcu postanowił przerwać jej niezdecydowanie i namówić do podjęcia decyzji.
Po chwili wahania, słysząc jego kolejne słowa wypowiedziane szeptem wprost do jej ucha, czując palce delikatnie gładzące jasną skórę jej szyi, skinęła lekko głową. Tego typu gesty były czymś, co doświadczyła po raz pierwszy dopiero ze strony Colina.
- Dobrze. Skoro jesteś tego pewny – powiedziała po chwili, patrząc na niego uważnie. - I tak prędzej czy później musiałabym podjąć ostateczną decyzję.
W gruncie rzeczy sama czasami czuła się źle w swoim mieszkanku, zwłaszcza ostatnio, kiedy bywała w nim tak rzadko, i utraciło już tą początkową atmosferę pierwszego własnego kąta nieskalanego obecnością ojca. Zupełnie sama nie czuła się bezpieczna przed jego wpływami, i gdy budziła się z koszmarów, nie mogła jej uspokoić kojąca obecność bliskiej osoby choćby i za ścianą. Bo była tam sama.
Znowu na niego spojrzała, wciąż intensywnie rozmyślając nad tym wszystkim. Kto by pomyślał, że właśnie dzisiaj temat jej przeprowadzki znowu powróci? Tym razem sama wyciągnęła do niego rękę, chwytając jego dużą, ciepłą dłoń swoją drobną, chłodniejszą, żeby poczuł, że i jej na nim zależy i nie chciałaby zepsuć ich tak dobrze zapowiadających się relacji. Wtedy mogłaby nie tylko stracić pracę, ale i tę kiełkującą, choć wciąż jeszcze ukrywaną przed otoczeniem bliskość i zażyłość, która się między nimi wytworzyła.
Strona 1 z 16 • 1, 2, 3 ... 8 ... 16
Boczna ulica
Szybka odpowiedź