Boczna ulica
Strona 2 z 16 • 1, 2, 3 ... 9 ... 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczna ulica
Jedna z wielu bocznych uliczek Londynu, mniej zatłoczona, cichsza, otoczona raczej budynkami i kamienicami mieszkalnymi, niż sklepikami i restauracjami. Wzdłuż chodnika piętrzy się rząd przepięknych latarni, rozświetlających nocą gęste mroki nieprzeniknionej londyńskiej mgły. Raz na jakiś czas przejedzie mugolski samochód, kiedy indziej drogę przebiegnie dziecko. Wysoka zabudowa uniemożliwia rozpoznanie jakichkolwiek orientacyjnych punktów miasta w oddali, nie da się dostrzec stąd Big Bena. Łatwo się zgubić, jeśli nie zda się dobrze miasta.
Potrząsnął głową z pewnym rozdrażnieniem. Nie lubił, gdy zadawano mu pytania, na które odpowiedź nie była prosta i oczywista, ale wymagała wymijających słów, pokrętnych tłumaczeń, niekoniecznie trafiających bezpośrednio do odbiorcy, który oczekiwałby konkretów. Wtedy przedstawię cię jako moją kochankę i nikt nie będzie dopytywał. Mógł jej powiedzieć prosto z mostu, że opinia arystokratycznych darmozjadów niewiele go interesuje; jego własne życie było jego życiem i nikomu obcemu nic do tego, co robi w swoich czterech ścianach. Poza tym czemu miałby ukrywać fakt, że niektórzy z pewnością jeszcze przyklasnęliby jego zachowaniu? Wszak branie sobie kochanek i utrzymanek nie było w tym środowisku niczym niepochlebnym... oczywiście dla mężczyzn, bo kobietom to zwyczajnie nie uchodziło. Jakkolwiek taki dżentelmen mógł się bez problemu potem pokazać w towarzystwie, o tyle jego „dama do towarzystwa” nigdy nie zostałaby zaakceptowana, chyba że pierw wzięliby ślub. Ot, drobna niedogodność z faktu bycia kobietą. Czuł jednak, że taka odpowiedź niespecjalnie by ją zadowoliła, a może nawet sprawiła, że decyzja o przenosinach jeszcze bardziej odwlokłaby się w czasie. Raven nie wyglądała na desperatkę pragnącą złowić bogatego szlachcica, a zazwyczaj to właśnie takie kobiety decydowały się bez słowa skargi na posiadanie swoistego opiekuna.
- Wtedy będę jeszcze większym arystokratycznym pariasem niż obecnie – powiedział zamiast tego, wzruszając lekko ramionami, jakby kwestia tego małego problemu nie była w ogóle warta rozważania. Bo doprawdy, to nie jego opinia by mimo wszystko najbardziej ucierpiała i to nie on najwięcej ryzykował. Raven nie miała szlacheckiej krwi, ale mimo wszystko wciąż zajmowała jedno z górnych pięter w czystokrwistej hierarchii. Z pewnością nie miałaby szans potem na znalezienie męża, a jeśli nawet, to tylko poniżej swojego stanu i raczej jakiegoś desperata. - Tylko powiedz w końcu tak i przenieśmy te przeklęte rzeczy jeszcze dzisiaj – dodał nieco bardziej nerwowo, a jego spojrzenie stwardniało, jakby sam przed sobą się wstydził tej chwilowej słabości sprzed momentu, gdy pozwolił sobie na ten czuły gest muśnięcia jej szyi. Nie wypadało tego robić tak publicznie... a może właśnie wypadało? Może takie publiczne, odkryte gesty sprawiłyby, że Raven jeszcze bardziej by mu zaufała, pewna jego uczuć? Zaśmiał się w duchu sam z siebie. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek obdarzył kogoś jakimś większym uczuciem, oczywiście pomijając to synowskie, jakie kierował do Elizabeth. Jego matka wciąż była żywa w jego życiu, ale już dawno wyrósł z tego ochronnego płaszcza, jakim darzyła go w latach dzieciństwa.
- Musimy tylko ustalić pewną kwestię. Twoja różdżka. - Spojrzał na nią wyczekująco, jakby oczekiwał jakichś pytań albo że Raven faktycznie ją wyjmie, ale już po chwili podjął przerwany wątek. - W moim domu nie akceptuję żadnych zaklęć, chyba że w pracowni, gdzie badane są książki. Magia zostaje poza granicami mojej posiadłości. Nie chcę, byś miała pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Och, oczywiście gdyby nagle zaatakowało nas stado trolli albo wpadła kontrola z Ministerstwa Magii – skrzywił lekko na samą myśl, że ci barbarzyńcy mogliby dotykać jego książek i przesuwać swoimi brudnymi paluchami po grzbietach tomów, które z taką pieczołowitością zbierał – korzystanie z zaklęć jest jak najbardziej wskazane.
Nie cofnął ręki, chociaż przez chwilę miał taką ochotę. Pokazać jej, że jego propozycja jest chłodną kalkulacją, a nie nagłym przejawem gwałtowniejszych uczuć. Uznał jednak, że obecnie będzie lepszym rozwiązaniem dać jej tę namiastkę bezpieczeństwa i zaufania, jakiej oczekiwała. Później przyjdzie czas na urabianie jej wedle własnej woli. Zerknął na drzwi do pubu, które dzieliły ich od kominka połączonego z Siecią Fiuu i dopiero wtedy puścił jej dłoń, odwracając się w stronę wejścia. Szarpnął za klamkę i po chwili znalazł się we wnętrzu ciemnego pomieszczenia, wypełnionego dymem papierosowym i zapachem czarodziejów, którym najwyraźniej nieobce było bytowanie z magicznymi stworzeniami. Raźnym krokiem podążył w stronę kominka pewien, że Raven podąża tuż za nim.
Z/t x2 idziemy tutaj c:
- Wtedy będę jeszcze większym arystokratycznym pariasem niż obecnie – powiedział zamiast tego, wzruszając lekko ramionami, jakby kwestia tego małego problemu nie była w ogóle warta rozważania. Bo doprawdy, to nie jego opinia by mimo wszystko najbardziej ucierpiała i to nie on najwięcej ryzykował. Raven nie miała szlacheckiej krwi, ale mimo wszystko wciąż zajmowała jedno z górnych pięter w czystokrwistej hierarchii. Z pewnością nie miałaby szans potem na znalezienie męża, a jeśli nawet, to tylko poniżej swojego stanu i raczej jakiegoś desperata. - Tylko powiedz w końcu tak i przenieśmy te przeklęte rzeczy jeszcze dzisiaj – dodał nieco bardziej nerwowo, a jego spojrzenie stwardniało, jakby sam przed sobą się wstydził tej chwilowej słabości sprzed momentu, gdy pozwolił sobie na ten czuły gest muśnięcia jej szyi. Nie wypadało tego robić tak publicznie... a może właśnie wypadało? Może takie publiczne, odkryte gesty sprawiłyby, że Raven jeszcze bardziej by mu zaufała, pewna jego uczuć? Zaśmiał się w duchu sam z siebie. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek obdarzył kogoś jakimś większym uczuciem, oczywiście pomijając to synowskie, jakie kierował do Elizabeth. Jego matka wciąż była żywa w jego życiu, ale już dawno wyrósł z tego ochronnego płaszcza, jakim darzyła go w latach dzieciństwa.
- Musimy tylko ustalić pewną kwestię. Twoja różdżka. - Spojrzał na nią wyczekująco, jakby oczekiwał jakichś pytań albo że Raven faktycznie ją wyjmie, ale już po chwili podjął przerwany wątek. - W moim domu nie akceptuję żadnych zaklęć, chyba że w pracowni, gdzie badane są książki. Magia zostaje poza granicami mojej posiadłości. Nie chcę, byś miała pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Och, oczywiście gdyby nagle zaatakowało nas stado trolli albo wpadła kontrola z Ministerstwa Magii – skrzywił lekko na samą myśl, że ci barbarzyńcy mogliby dotykać jego książek i przesuwać swoimi brudnymi paluchami po grzbietach tomów, które z taką pieczołowitością zbierał – korzystanie z zaklęć jest jak najbardziej wskazane.
Nie cofnął ręki, chociaż przez chwilę miał taką ochotę. Pokazać jej, że jego propozycja jest chłodną kalkulacją, a nie nagłym przejawem gwałtowniejszych uczuć. Uznał jednak, że obecnie będzie lepszym rozwiązaniem dać jej tę namiastkę bezpieczeństwa i zaufania, jakiej oczekiwała. Później przyjdzie czas na urabianie jej wedle własnej woli. Zerknął na drzwi do pubu, które dzieliły ich od kominka połączonego z Siecią Fiuu i dopiero wtedy puścił jej dłoń, odwracając się w stronę wejścia. Szarpnął za klamkę i po chwili znalazł się we wnętrzu ciemnego pomieszczenia, wypełnionego dymem papierosowym i zapachem czarodziejów, którym najwyraźniej nieobce było bytowanie z magicznymi stworzeniami. Raźnym krokiem podążył w stronę kominka pewien, że Raven podąża tuż za nim.
Z/t x2 idziemy tutaj c:
Jak chłopiec na posyłki, cholera jasna, żachnął się w myślach. Zmarszczył brwi, idąc ulicą zamaszystym krokiem - nie rozglądał się nawet po ludziach, których beznamiętne spojrzenia zaczynały powoli wzbudzać w nim irytację. Był zmęczony, po prostu, najzwyczajniej w świecie. Cały ten dzień spędził na kręceniu się po mieście tam i z powrotem. Zdążył chyba obejść większość okolicznych terenów, włączając w to przemiłą ulicę Śmiertelnego Nokturnu - dosłownie uwielbiał się tam pojawiać. Informator twierdził, że miał jakąś sensację. Miał, oczywiście. No bo ten mi powiedział, że tamten mu powiedział, że jego ciotki zięcia babci siostra... Czy on wygląda na podstarzałą sąsiadkę, która przez większość czasu tylko wygląda przez okno i szuka osiedlowych plotek? Był dziennikarzem, ile razy musiał powtarzać? Chyba z sąsiadkami trudno go pomylić. Chyba. Zawsze starał się swoich unikać, bo denerwowały go zadawane przez nie pytania. Panie Danielu, a co pan dzisiaj robił? Kiedy się pan ożeni? Nigdy, bo zbyt bardzo kochał być zagadywanym takimi tekstami. Żyć, nie umierać. Gdyby nie one, jego egzystencja nie miałaby najmniejszego sensu.
Teraz chciał po prostu odpocząć po pracy. Zastanawiał się, jakie zajęcie wybrać. Czytać? Skończyć obraz? Odezwać się do kogoś? Opcji było całkiem dużo.
Boczna ulica, którą aktualnie przemierzał, sprawiała wrażenie niezwykle ponurej, wypełnionej jakąś obojętną pustką. Dlaczego, sam nie wiedział, bo z pozoru prezentowała się nade wszystko przeciętnie. Zdążył już poznać Londyn na tyle dobrze, by odnajdywać się w różnych jego zakamarkach, ale nie oznaczało to, że od razu chętnie tam bywał.
Daniel przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się gdzieś indziej. Nagle wydawało mu się, że słyszy jakieś poruszenie, albo raczej, po dokładniejszym stwierdzeniu - czyjeś kroki. Odwrócił się gwałtownie, tak nagle, że aż jego samego zdziwiła ta reakcja.
Teraz chciał po prostu odpocząć po pracy. Zastanawiał się, jakie zajęcie wybrać. Czytać? Skończyć obraz? Odezwać się do kogoś? Opcji było całkiem dużo.
Boczna ulica, którą aktualnie przemierzał, sprawiała wrażenie niezwykle ponurej, wypełnionej jakąś obojętną pustką. Dlaczego, sam nie wiedział, bo z pozoru prezentowała się nade wszystko przeciętnie. Zdążył już poznać Londyn na tyle dobrze, by odnajdywać się w różnych jego zakamarkach, ale nie oznaczało to, że od razu chętnie tam bywał.
Daniel przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się gdzieś indziej. Nagle wydawało mu się, że słyszy jakieś poruszenie, albo raczej, po dokładniejszym stwierdzeniu - czyjeś kroki. Odwrócił się gwałtownie, tak nagle, że aż jego samego zdziwiła ta reakcja.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Daniela dojrzał w oddali, gdy wracał z dyżuru w Szpitalu Świętego Munga. Początkowo na jego twarzy pojawił się uśmiech, towarzyszący tego typu przypadkowym spotkaniom. Miał zamiar unieść rękę i krzyknąć głośne ,,cześć, Danielu", tym samym zwracając na siebie uwagę przyjaciela. Miał, no właśnie. Ale nie zrobił tego widząc nerwowość ruchów dziennikarza i jego podenerwowanie. Krueger był jedną z niewielu osób, które mieściły się w zaszczytnym gronie osób bliskich Alanowi. Poznali się przypadkiem, dawno temu i ich przyjaźń przetrwała do tej pory. Ale od jakiegoś czasu Bennett miał przeczucie, że jego przyjaciel pakuje się w coś nieciekawego, lub przechodzi na złą stronę mocy. Nie miał na to dowodów, miał jedynie przeczucie. Ale to mu wystarczyło.
Wystarczyło też na to, by odpuścić sobie wesołe wołanie dziennikarza. Zamiast tego Alan zrobił coś, czego normalnie by się nie dopuścił - ruszył za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości od niego, by nie zostać zauważonym. Jakież było jego zdziwienie (i jednocześnie zmartwienie), gdy dostrzegł, że Daniel znika w ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Nie był to dowód jego przypuszczeń, ale to wystarczyło, by jego obawy wzrosły. Uzdrowiciel zaszył się gdzieś, czekając na powrót dziennikarza. I gdy ten się zjawił, na nowo ruszył za nim. Wkrótce znaleźli się w jednej z bocznych uliczek tej bezpiecznej i mniej podejrzanej części Londynu. Dookoła nie było żywej duszy. Tak, to był dobry moment na ujawnienie się i zrobienie tego, co zamierzał zrobić na samym początku. Przyspieszył więc kroku, mając zamiar dogonić Krueger'a, złapać go za ramię, bądź zawołać, gdy znajdzie się blisko niego. To też zrobił. Gdy znalazł się już dość blisko, wyciągnął rękę w jego kierunku i otworzył usta, by zawołać jego imię. Ale nie dotknął go, a z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, bowiem Daniel odwrócił się gwałtownie i jakby z przestrachem. Teraz Alan zamarł z otwartymi ustami i wyciągniętą w jego stronę dłonią, wyraźnie zaskoczony tą reakcją. Pozostając chwilę pod wpływem zaskoczenia, patrzył na przyjaciela w milczeniu. Aż w końcu na jego usta wtargnął uśmiech a on sam poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Czego się tak boisz, Danielu? Dziennikarska dociekliwość chyba nie wpędziła Cię w żadne kłopoty? - odezwał się, opuszczając dłoń i patrząc na Daniela wyczekująco. Był ciekaw odpowiedzi. Udawanie, że nic się nie stało przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Sam był zdziwiony tym jakże bezproblemowo przychodziło mu grać nic nie podejrzewającego przyjaciela, który przypadkiem napotkał go w jednej z londyńskich dzielnic.
Wystarczyło też na to, by odpuścić sobie wesołe wołanie dziennikarza. Zamiast tego Alan zrobił coś, czego normalnie by się nie dopuścił - ruszył za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości od niego, by nie zostać zauważonym. Jakież było jego zdziwienie (i jednocześnie zmartwienie), gdy dostrzegł, że Daniel znika w ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Nie był to dowód jego przypuszczeń, ale to wystarczyło, by jego obawy wzrosły. Uzdrowiciel zaszył się gdzieś, czekając na powrót dziennikarza. I gdy ten się zjawił, na nowo ruszył za nim. Wkrótce znaleźli się w jednej z bocznych uliczek tej bezpiecznej i mniej podejrzanej części Londynu. Dookoła nie było żywej duszy. Tak, to był dobry moment na ujawnienie się i zrobienie tego, co zamierzał zrobić na samym początku. Przyspieszył więc kroku, mając zamiar dogonić Krueger'a, złapać go za ramię, bądź zawołać, gdy znajdzie się blisko niego. To też zrobił. Gdy znalazł się już dość blisko, wyciągnął rękę w jego kierunku i otworzył usta, by zawołać jego imię. Ale nie dotknął go, a z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, bowiem Daniel odwrócił się gwałtownie i jakby z przestrachem. Teraz Alan zamarł z otwartymi ustami i wyciągniętą w jego stronę dłonią, wyraźnie zaskoczony tą reakcją. Pozostając chwilę pod wpływem zaskoczenia, patrzył na przyjaciela w milczeniu. Aż w końcu na jego usta wtargnął uśmiech a on sam poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Czego się tak boisz, Danielu? Dziennikarska dociekliwość chyba nie wpędziła Cię w żadne kłopoty? - odezwał się, opuszczając dłoń i patrząc na Daniela wyczekująco. Był ciekaw odpowiedzi. Udawanie, że nic się nie stało przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Sam był zdziwiony tym jakże bezproblemowo przychodziło mu grać nic nie podejrzewającego przyjaciela, który przypadkiem napotkał go w jednej z londyńskich dzielnic.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Talent do pakowania się w różne dziwne sytuacje towarzyszył Danielowi już od samego dzieciństwa. Kiedyś stwierdził, że chyba urodził się z tą cechą, która dała mu umiejętność przyciągania wszystkich możliwych kłopotów w zasięgu paru kilometrów. Jak na ironię losu, jako dziennikarz, nie mógł korzystać z tego daru w należyty sposób - często musiał dorabiać sobie na wywiadach z gwiazdkami i gwiazdeczkami, na widok których automatycznie robiło mu się niedobrze. Dzisiaj puściły mu nerwy i przez większą część czasu chodził, ledwo powstrzymując się od wybuchu złości. Jedno niewłaściwe zetknięcie i... Mogło być nieciekawie. Na szczęście teraz zdążył się już uspokoić i wracał powoli do stanu określanego pięknym mianem względnej normalności. Najbardziej wkurzyła go sytuacja z Nokturnu - chodził tam tylko wtedy, gdy musiał, a jak już musiał... Chciał wynieść z tego konkretne wnioski, a nie marnować tylko czas. Zdawał sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale z drugiej strony nie przyszedł tutaj, by trząść się ze strachu. Musiał działać. Dziennikarz często narażał się na niebezpieczeństwa - było to wpisane w zawód. Co więcej, Nokturn go trochę fascynował, przypominał dawne czasy, kiedy z zafascynowaniem poznawał podstawy czarnej magii w Durmstrangu. Ta szkoła miała na niego duży wpływ i czuł, że jest zupełnie inna od słynnego w Wielkiej Brytanii Hogwartu. Pomijając już samą czarną magię, Daniel był bardziej wysportowany niż przeciętni czarodziejscy inteligenci, którzy nie robili zbytnio dużo poza siedzeniem w książkach.
Wracając do samych niebezpieczeństw - całe szczęście, że nie należał do osób specjalnie wylewnych i ludzie nie mieli pojęcia na jego temat dużo. Dla wielu był nikim, nie widzieli więc potrzeby w specjalnym potraktowaniu go i zorganizowaniu jakiejś napaści. Mimo tego, zawsze był czujny. Nie spodziewał się jednak, że do tego stopnia. Może dziś jego zmysły były zbyt bardzo wyczulone, ale odwrócił się niemal w tej samej chwili, gdy zbliżał się do niego przyjaciel. Co do... Początkowo zdezorientowany, wpatrywał się w mężczyznę z pytaniem w oczach. Atmosfera była napięta, nie zdradzała absolutnie nic i Daniel nie wiedział, co powinien na jej temat sądzić. Na szczęście wszystko po chwili rozluźniło się, chociaż sam wciąż stał w miejscu, nie wykonując najmniejszego ruchu. Zbyt bardzo zastanawiał się nad całym zdarzeniem, by zwrócić na inne rzeczy uwagę.
- Naprawdę wyglądałem na takiego przerażonego? - zapytał, a jego wyraz twarzy niemal automatycznie się rozpogodził. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać - dodał luźno, bez wyraźnych pretensji w głosie.
Był człowiekiem z natury podejrzliwym, ale nie miał skłonności do aż takich przesad. Jakby nie patrzeć, z Alanem się przyjaźnili, więc nie uważał go za swojego wroga. Nawet poniekąd cieszył się z tego przypadkowego spotkania, bo nie miał dziś okazji na specjalne rozmowy - chyba, że w celu podniesienia sobie ciśnienia.
- Ale dobrze cię widzieć. - Domyślił się, że mógłby zabrzmieć zbyt oschle, jakby ta sytuacja wcale mu się nie podobała.
Westchnął:
- Nawet nic nie mów. Dziś dziennikarska dociekliwość doprowadziła mnie donikąd. Zero, zero absolutne. - Machnął ręką w geście zrezygnowania. - Tylko zdążyłem się przejść tam i z powrotem, dowiadując się kompletnie bezużytecznych rzeczy. Ale nieważne, bo teraz mam już trochę czasu dla siebie. Nie zawsze trafiają się sensacje. - Uśmiechnął się lekko na myśl o tym. - A co u ciebie? Jak w pracy?
Wracając do samych niebezpieczeństw - całe szczęście, że nie należał do osób specjalnie wylewnych i ludzie nie mieli pojęcia na jego temat dużo. Dla wielu był nikim, nie widzieli więc potrzeby w specjalnym potraktowaniu go i zorganizowaniu jakiejś napaści. Mimo tego, zawsze był czujny. Nie spodziewał się jednak, że do tego stopnia. Może dziś jego zmysły były zbyt bardzo wyczulone, ale odwrócił się niemal w tej samej chwili, gdy zbliżał się do niego przyjaciel. Co do... Początkowo zdezorientowany, wpatrywał się w mężczyznę z pytaniem w oczach. Atmosfera była napięta, nie zdradzała absolutnie nic i Daniel nie wiedział, co powinien na jej temat sądzić. Na szczęście wszystko po chwili rozluźniło się, chociaż sam wciąż stał w miejscu, nie wykonując najmniejszego ruchu. Zbyt bardzo zastanawiał się nad całym zdarzeniem, by zwrócić na inne rzeczy uwagę.
- Naprawdę wyglądałem na takiego przerażonego? - zapytał, a jego wyraz twarzy niemal automatycznie się rozpogodził. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać - dodał luźno, bez wyraźnych pretensji w głosie.
Był człowiekiem z natury podejrzliwym, ale nie miał skłonności do aż takich przesad. Jakby nie patrzeć, z Alanem się przyjaźnili, więc nie uważał go za swojego wroga. Nawet poniekąd cieszył się z tego przypadkowego spotkania, bo nie miał dziś okazji na specjalne rozmowy - chyba, że w celu podniesienia sobie ciśnienia.
- Ale dobrze cię widzieć. - Domyślił się, że mógłby zabrzmieć zbyt oschle, jakby ta sytuacja wcale mu się nie podobała.
Westchnął:
- Nawet nic nie mów. Dziś dziennikarska dociekliwość doprowadziła mnie donikąd. Zero, zero absolutne. - Machnął ręką w geście zrezygnowania. - Tylko zdążyłem się przejść tam i z powrotem, dowiadując się kompletnie bezużytecznych rzeczy. Ale nieważne, bo teraz mam już trochę czasu dla siebie. Nie zawsze trafiają się sensacje. - Uśmiechnął się lekko na myśl o tym. - A co u ciebie? Jak w pracy?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pod tym względem byli do siebie podobni. Alan również posiadał naturalną skłonność do przyciągania tarapatów. Trzeba było jednak przyznać, że nie była ona aż tak rozwinięta jak w przypadku Daniela, co można było spokojnie nazwać szczęściem w nieszczęściu. O ile bowiem ta "przypadłość" mogła się przydać dziennikarzowi, o tyle lekarz przyciągający kłopoty nie był niczym dobrym. Całe szczęście jak do tej pory Alanowi udawało się przeskakiwać te kłody, które los podsyłał mu pod nogi. Wbrew pozorom był z niego silny facet. Miał łagodną naturę, ale potrafił wziąć życie w garść. Tak samo jak zasadzić solidnego kopa temu, co próbowało mu w tym przeszkodzić.
Martwił się o przyjaciela. Miał przeczucie, że coś ciągnie Daniela w stronę, w którą nigdy nie powinien iść. A on wcale się nie opiera. Coś niewyjaśnionego, jakieś tajemnicze przeczucie, podpowiadało mu, że Kruegera zaczynają przyciągać rzeczy, które wiązały się ze złem i czarną magią. Nie miał na to dowodów, nie miał na to także żadnego solidnego wytłumaczenia, ale tak właśnie czuł. Nie chciał być podejrzliwy wobec przyjaciela, jednak by odpędzić podejrzenia, musiał rozwiać wszelkie wątpliwości. To właśnie to pchnęło go do śledzenia go w mieście. Zobaczył jak dziennikarz idzie do Nokturnu i zmartwił się jeszcze bardziej. A przecież to nie musiało nic oznaczać. Przecież Daniel mógł jedynie szukać materiału. Sam nie wiedział w co ma wierzyć, a w co nie. Musiał rozwiać te wątpliwości i przekonać samego siebie, że się myli. Chciał tego.
- Nie użyłbym tu słowa ,,przerażony", ale Twoja reakcja zdziwiła mnie na tyle, że mam obawy co do tego, czy nie władowałeś się w coś nieciekawego, Danielu. - powiedział poważnym tonem. Wpatrywał się w przyjaciela przenikliwie, tak jak robił to zawsze. Jeden z kącików jego ust powędrował w górę, po późniejszych słowach dziennikarza. - Ja także nie spodziewałem się, że Cię spotkam. Dojrzałem Cię z daleka, ale nim zdołałem Cię dogonić, skręciłeś w tą drogę. Wybacz mi, przyjacielu, że Cię wystraszyłem, ale mój głos jest zbyt cenny, by go tracić na wołanie zamyślonego dziennikarza. - zaśmiał się. Starał się rozluźnić atmosferę. Nawet jeżeli podejrzewał Daniela o różne rzeczy, ten dalej był dla niego cenny jako przyjaciel. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał po chwili, szczerząc się wesoło i klepiąc go po ramieniu. Spotkanie przyjaciela i ta luźna rozmowa sprawiały, że zapominał o tym kolejnym, ciężkim dniu, który powoli zbliżał się do końca. A jutro czekał go kolejny taki. Dzień jak co dzień.
- Może nie mam dla Ciebie żadnego interesującego materiału, ale mogę zaproponować przejście się do mnie lub do jakiejś knajpy, w której moglibyśmy się napić i pogadać. Dawno Cię nie widziałem, trzeba to nadrobić. - Uśmiechnął się, zabierając rękę z jego ramienia. Schował dłonie w kieszeniach płaszcza. - Dzień jak co dzień. Masa pacjentów, mały personel, co daje nam masę roboty i bieganiny. Ludzie jednak nie przestaną mnie zadziwiać tym, z jakimi głupotami potrafią przychodzić do szpitala i zawracać nam głowę. Ale pacjent to pacjent, każdym trzeba się zająć.- Westchnął. Spojrzał w górę, na powoli coraz ciemniejsze niebo. Przeniósł wzrok na Daniela. - To co, znajdziesz chwilkę na napicie się ze starym przyjacielem?
Martwił się o przyjaciela. Miał przeczucie, że coś ciągnie Daniela w stronę, w którą nigdy nie powinien iść. A on wcale się nie opiera. Coś niewyjaśnionego, jakieś tajemnicze przeczucie, podpowiadało mu, że Kruegera zaczynają przyciągać rzeczy, które wiązały się ze złem i czarną magią. Nie miał na to dowodów, nie miał na to także żadnego solidnego wytłumaczenia, ale tak właśnie czuł. Nie chciał być podejrzliwy wobec przyjaciela, jednak by odpędzić podejrzenia, musiał rozwiać wszelkie wątpliwości. To właśnie to pchnęło go do śledzenia go w mieście. Zobaczył jak dziennikarz idzie do Nokturnu i zmartwił się jeszcze bardziej. A przecież to nie musiało nic oznaczać. Przecież Daniel mógł jedynie szukać materiału. Sam nie wiedział w co ma wierzyć, a w co nie. Musiał rozwiać te wątpliwości i przekonać samego siebie, że się myli. Chciał tego.
- Nie użyłbym tu słowa ,,przerażony", ale Twoja reakcja zdziwiła mnie na tyle, że mam obawy co do tego, czy nie władowałeś się w coś nieciekawego, Danielu. - powiedział poważnym tonem. Wpatrywał się w przyjaciela przenikliwie, tak jak robił to zawsze. Jeden z kącików jego ust powędrował w górę, po późniejszych słowach dziennikarza. - Ja także nie spodziewałem się, że Cię spotkam. Dojrzałem Cię z daleka, ale nim zdołałem Cię dogonić, skręciłeś w tą drogę. Wybacz mi, przyjacielu, że Cię wystraszyłem, ale mój głos jest zbyt cenny, by go tracić na wołanie zamyślonego dziennikarza. - zaśmiał się. Starał się rozluźnić atmosferę. Nawet jeżeli podejrzewał Daniela o różne rzeczy, ten dalej był dla niego cenny jako przyjaciel. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał po chwili, szczerząc się wesoło i klepiąc go po ramieniu. Spotkanie przyjaciela i ta luźna rozmowa sprawiały, że zapominał o tym kolejnym, ciężkim dniu, który powoli zbliżał się do końca. A jutro czekał go kolejny taki. Dzień jak co dzień.
- Może nie mam dla Ciebie żadnego interesującego materiału, ale mogę zaproponować przejście się do mnie lub do jakiejś knajpy, w której moglibyśmy się napić i pogadać. Dawno Cię nie widziałem, trzeba to nadrobić. - Uśmiechnął się, zabierając rękę z jego ramienia. Schował dłonie w kieszeniach płaszcza. - Dzień jak co dzień. Masa pacjentów, mały personel, co daje nam masę roboty i bieganiny. Ludzie jednak nie przestaną mnie zadziwiać tym, z jakimi głupotami potrafią przychodzić do szpitala i zawracać nam głowę. Ale pacjent to pacjent, każdym trzeba się zająć.- Westchnął. Spojrzał w górę, na powoli coraz ciemniejsze niebo. Przeniósł wzrok na Daniela. - To co, znajdziesz chwilkę na napicie się ze starym przyjacielem?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ludzie są jak żelazo. Kropla niepewności od razu drąży w nich zepsucie, sprawia, że nieuchronnie rozkładają się od środka.
Ojciec zawsze go uczył, że musi być silny i niezachwiany w swoich poglądach. W przeciwnym wypadku nie osiągnie nic, okrywając przy okazji całą rodzinę hańbą. Nie bez powodu Kruegerowie uczęszczali do Durmstrangu; szkoła miała ich uczynić silnymi, odpornymi, umiejącymi sobie radzić w życiu. Daniel jednak zawsze balansował między granicami, na cienkim progu normalności, stykającym się z samą przepaścią szaleństwa. Nie był do końca zdrowy - to było pewne. Należał do ludzi niezwykle niestabilnych, którzy nie potrafili do końca zrozumieć nawet samych siebie. Jego całe życie, praca, wyznawane poglądy, były tylko z pozoru normalne.
Oczywiście, że miał okazję zapoznać się z czarną magią. W końcu uczęszczał do Durmstrangu, a tego nie dało się wymazać z historii. W jego życiu można było wyodrębnić epizod, kiedy naprawdę był nią zafascynowany. Wygrała sztuka, ale sympatia do czarnomagicznych aspektów zdołała zakorzenić się w jego sercu.
- Zaufaj mi, że w coś nieciekawego to chciałbym się władować. Dobra sprawa zawsze jest sprawą wymagającą poświęceń. - Z początku resztką sił powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Nie wiedział, skąd wzięło się u niego owe uczucie - gdyby uległ pokusie, z pewnością wyszedłby na jakiegoś szaleńca. Co to za wrażenie? Alan brzmiał, jakby się o niego martwił? Naprawdę?
Bennett był dobrym człowiekiem. Aż za dobrym - musiał przed sobą przyznać. Oby kiedyś nie musiał tego żałować, bo życie nie miało w zwyczaju oszczędzać ludzi. Lubiło kopać, a on za przeproszeniem najwidoczniej chętnie nadstawiał się pod jego nogi. Ale co się wymądrzał, sam w końcu cierpiał przez nadgorliwą szczerość. Miał kolokwialnie mówiąc niewyparzoną gębę, ale wtedy, gdy obecność jego odzywek była nad wyraz zbędna. Dlatego musiał zostawić za sobą przeszłość i rozpocząć całkiem nowe życie. Alana zdążył polubić i się z nim zaprzyjaźnić, co oczywiście bardzo sobie cenił. Ale oprócz tego cenił sobie również własną prywatność. Pełno było w nim niedomówień - przecież nie będzie mu się streszczać ze swojego jakże cudownego życia, prawda?
Taksował przez chwilę przyjaciela, którego przenikliwy wzrok natrafił na opór chłodnych, niebieskich tęczówek - od razu z chwilą, kiedy ich spojrzenia zdołały się nawzajem zetknąć. W jego oczach widoczna była cała esencja tego, jakim naprawdę był człowiekiem. Jeśli ktoś zdołał lepiej poznać Daniela, mógł zauważyć, że zawsze odgradza swoją osobę pewnego rodzaju murem, nieprzepuszczalnym dla żadnych elementów rzeczywistości. Dla ludzi, uczuć, dla czegokolwiek. Wolał obserwować, zamiast decydować się za na zaangażowanie. Był introwertykiem, wszystko gromadził w swoim wnętrzu.
- Ale wiesz - powiedział - podobno kawalerowi wszędzie jest źle. Dalej już kończyć nie będę, wniosek jest jeden - nie popełniaj mojego błędu. Bo widzisz, teraz powinienem chodzić i narzekać, jak to niczego nie mogę znaleźć.
Spoważniał nieco, gdy ten go klepnął, bo niespecjalnie przepadał za takimi gestami czułości i sam rzadko ich używał. Tak, można było nazwać Daniela sztywniakiem - jeśli ktoś miał już go dotykać, powinna być to kobieta. I najlepiej, by jej ręka za niedługo powędrowała nieco niżej - miał w zwyczaju szybko się niecierpliwić.
Odgonił nadmiar myśli. Czasem zdumiewało go, jak szybko potrafi zmienić w głowie temat i to na dodatek całkowicie się w nim zagłębić.
- Pomijając fakt, jak cenny jest twój głos, bo określaniem takich wartości się nie zajmuję, dobrze zrobiłeś. Czasem, jak się zamyślę, lepiej przemówić do mnie bezpośrednio - Rozważył, czy w takim przypadku nie powinna się zapalić u niego czerwona lampka. Wewnętrzny głos szeptał mu, by uważał, ale nie czuł się specjalnie zagrożony - to w końcu był jego PRZYJACIEL. Miał iść za nim? Śledzić go? Chwila chwila, tylko szedł ulicą, komu by się chciało łazić przez te wszystkie dzielnice? Bez sensu. Przyznał w myślach, że na dodatek i tak zawsze lepiej przypalić głupa, niż dzielić się przedwcześnie wyciągniętymi wnioskami. Jednego mógł być pewny - Alan na pewno nie mógł stanowić dla niego zagrożenia, pod względem wyrządzenia mu jakiejś krzywdy. No, nutka niepewności zawsze pozostawała, ale znali się na tyle długo, że nie widziałby go w roli jakiegoś morderczego oprawcy. W końcu pracował jako uzdrowiciel.
- I całe szczęście - przyznał już znacznie bardziej rozpogodzony. - Muszę odpocząć od tej pracy. Na tę chwilę nie chce mi się nawet o niej myśleć. Szedłem teraz, rozważając o zasłużonym wypoczynku, dlatego dobrze się składa. Wszystko nadrobimy, choć u mnie, prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło.
Fakt, perspektywa rozmowy z przyjacielem była teraz możliwie najlepszym wyjściem. Przynajmniej mógł się rozluźnić, a po książkę czy nieskończony malunek mógł sięgnąć w każdej wolnej chwili. Brakowało mu ostatnio kontaktu z ludźmi, jeśli chodziło o ten poza pracą.
- Naprawdę? - zapytał, nie kryjąc przy tym lekkiego zdziwienia. - Ja tam kieruję się do pomocy medycznej, jeśli naprawdę nie mam innego wyjścia. Groź im zastrzykami, powinni się ulotnić - dodał pół żartem pół serio.
Skinął głową.
- Ja? Miałbym odmówić? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, co zawsze sprawiało wrażenie, jakby miał ich stanowczo za dużo. Niedługo potem jednak spoważniał. - Jedno piwo. Jedno i nie więcej, bo niestety nie mam specjalnego służącego czy służącej - choć przyznam, że wolałbym służącą - która jutro wypełniłaby za mnie wszystkie obowiązki. A szkoda.
Możesz odpisać i dać z/t, to ja zacznę w jakiejś innej lokacji. Pisane w podróży, nic na to nie poradzę, że MUSIAŁAM się rozpisać.
Ojciec zawsze go uczył, że musi być silny i niezachwiany w swoich poglądach. W przeciwnym wypadku nie osiągnie nic, okrywając przy okazji całą rodzinę hańbą. Nie bez powodu Kruegerowie uczęszczali do Durmstrangu; szkoła miała ich uczynić silnymi, odpornymi, umiejącymi sobie radzić w życiu. Daniel jednak zawsze balansował między granicami, na cienkim progu normalności, stykającym się z samą przepaścią szaleństwa. Nie był do końca zdrowy - to było pewne. Należał do ludzi niezwykle niestabilnych, którzy nie potrafili do końca zrozumieć nawet samych siebie. Jego całe życie, praca, wyznawane poglądy, były tylko z pozoru normalne.
Oczywiście, że miał okazję zapoznać się z czarną magią. W końcu uczęszczał do Durmstrangu, a tego nie dało się wymazać z historii. W jego życiu można było wyodrębnić epizod, kiedy naprawdę był nią zafascynowany. Wygrała sztuka, ale sympatia do czarnomagicznych aspektów zdołała zakorzenić się w jego sercu.
- Zaufaj mi, że w coś nieciekawego to chciałbym się władować. Dobra sprawa zawsze jest sprawą wymagającą poświęceń. - Z początku resztką sił powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Nie wiedział, skąd wzięło się u niego owe uczucie - gdyby uległ pokusie, z pewnością wyszedłby na jakiegoś szaleńca. Co to za wrażenie? Alan brzmiał, jakby się o niego martwił? Naprawdę?
Bennett był dobrym człowiekiem. Aż za dobrym - musiał przed sobą przyznać. Oby kiedyś nie musiał tego żałować, bo życie nie miało w zwyczaju oszczędzać ludzi. Lubiło kopać, a on za przeproszeniem najwidoczniej chętnie nadstawiał się pod jego nogi. Ale co się wymądrzał, sam w końcu cierpiał przez nadgorliwą szczerość. Miał kolokwialnie mówiąc niewyparzoną gębę, ale wtedy, gdy obecność jego odzywek była nad wyraz zbędna. Dlatego musiał zostawić za sobą przeszłość i rozpocząć całkiem nowe życie. Alana zdążył polubić i się z nim zaprzyjaźnić, co oczywiście bardzo sobie cenił. Ale oprócz tego cenił sobie również własną prywatność. Pełno było w nim niedomówień - przecież nie będzie mu się streszczać ze swojego jakże cudownego życia, prawda?
Taksował przez chwilę przyjaciela, którego przenikliwy wzrok natrafił na opór chłodnych, niebieskich tęczówek - od razu z chwilą, kiedy ich spojrzenia zdołały się nawzajem zetknąć. W jego oczach widoczna była cała esencja tego, jakim naprawdę był człowiekiem. Jeśli ktoś zdołał lepiej poznać Daniela, mógł zauważyć, że zawsze odgradza swoją osobę pewnego rodzaju murem, nieprzepuszczalnym dla żadnych elementów rzeczywistości. Dla ludzi, uczuć, dla czegokolwiek. Wolał obserwować, zamiast decydować się za na zaangażowanie. Był introwertykiem, wszystko gromadził w swoim wnętrzu.
- Ale wiesz - powiedział - podobno kawalerowi wszędzie jest źle. Dalej już kończyć nie będę, wniosek jest jeden - nie popełniaj mojego błędu. Bo widzisz, teraz powinienem chodzić i narzekać, jak to niczego nie mogę znaleźć.
Spoważniał nieco, gdy ten go klepnął, bo niespecjalnie przepadał za takimi gestami czułości i sam rzadko ich używał. Tak, można było nazwać Daniela sztywniakiem - jeśli ktoś miał już go dotykać, powinna być to kobieta. I najlepiej, by jej ręka za niedługo powędrowała nieco niżej - miał w zwyczaju szybko się niecierpliwić.
Odgonił nadmiar myśli. Czasem zdumiewało go, jak szybko potrafi zmienić w głowie temat i to na dodatek całkowicie się w nim zagłębić.
- Pomijając fakt, jak cenny jest twój głos, bo określaniem takich wartości się nie zajmuję, dobrze zrobiłeś. Czasem, jak się zamyślę, lepiej przemówić do mnie bezpośrednio - Rozważył, czy w takim przypadku nie powinna się zapalić u niego czerwona lampka. Wewnętrzny głos szeptał mu, by uważał, ale nie czuł się specjalnie zagrożony - to w końcu był jego PRZYJACIEL. Miał iść za nim? Śledzić go? Chwila chwila, tylko szedł ulicą, komu by się chciało łazić przez te wszystkie dzielnice? Bez sensu. Przyznał w myślach, że na dodatek i tak zawsze lepiej przypalić głupa, niż dzielić się przedwcześnie wyciągniętymi wnioskami. Jednego mógł być pewny - Alan na pewno nie mógł stanowić dla niego zagrożenia, pod względem wyrządzenia mu jakiejś krzywdy. No, nutka niepewności zawsze pozostawała, ale znali się na tyle długo, że nie widziałby go w roli jakiegoś morderczego oprawcy. W końcu pracował jako uzdrowiciel.
- I całe szczęście - przyznał już znacznie bardziej rozpogodzony. - Muszę odpocząć od tej pracy. Na tę chwilę nie chce mi się nawet o niej myśleć. Szedłem teraz, rozważając o zasłużonym wypoczynku, dlatego dobrze się składa. Wszystko nadrobimy, choć u mnie, prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło.
Fakt, perspektywa rozmowy z przyjacielem była teraz możliwie najlepszym wyjściem. Przynajmniej mógł się rozluźnić, a po książkę czy nieskończony malunek mógł sięgnąć w każdej wolnej chwili. Brakowało mu ostatnio kontaktu z ludźmi, jeśli chodziło o ten poza pracą.
- Naprawdę? - zapytał, nie kryjąc przy tym lekkiego zdziwienia. - Ja tam kieruję się do pomocy medycznej, jeśli naprawdę nie mam innego wyjścia. Groź im zastrzykami, powinni się ulotnić - dodał pół żartem pół serio.
Skinął głową.
- Ja? Miałbym odmówić? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, co zawsze sprawiało wrażenie, jakby miał ich stanowczo za dużo. Niedługo potem jednak spoważniał. - Jedno piwo. Jedno i nie więcej, bo niestety nie mam specjalnego służącego czy służącej - choć przyznam, że wolałbym służącą - która jutro wypełniłaby za mnie wszystkie obowiązki. A szkoda.
Możesz odpisać i dać z/t, to ja zacznę w jakiejś innej lokacji. Pisane w podróży, nic na to nie poradzę, że MUSIAŁAM się rozpisać.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- No tak. Zapomniałem, że wy dziennikarze już tak macie i lubicie się ładować w kłopoty. - stwierdził, wydając z siebie głośne westchnięcie. Pokręcił głową z rezygnacją. Nic bowiem nie mógł poradzić na to podejście Daniela, ale jako lekarz nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nie zrozumie narażania swojego życia lub zdrowia, nie ważne dla jakiej sprawy. No dobrze, może były jakieś wyjątki takie jak narażenie się dla dobra bliskiej osoby, ale to było już coś zupełnie innego. Tak, martwił się o Daniela. Martwił się o niego zawsze, gdy długo go nie widział i nie dostawał od niego żadnych wieści. Bowiem mimo tego, że miał w stosunku do niego pewne podejrzenia, nadal był jego przyjacielem. Alan rzeczywiście był dobrym człowiekiem. Rzeczywiście być może nawet zbyt dobrym. Niestety tacy często kończyli dość nieciekawie. Może i jego miało to wcale nie ominąć? Może za tydzień, miesiąc, rok lub dwa Krueger będzie pisał o tym jak to lekarz znany jako Alan Bennett został znaleziony martwy w ciemnym zaułku Londynu? Cóż, nikt nie mógł być pewien swojego jutra. Tak to już był skonstruowany ten świat.
Alan uważał, że znał Daniela dobrze. Na tyle dobrze, by przyzwyczaić się do spojrzenia jego chłodnych, jasnych oczu; do muru, który wokół siebie wytaczał; do tego, że nie lubił "czułości". Nie przeszkadzało mu to. Uważał to za część Kruegera, którą znał od początku, która nie pojawiła się znikąd i z niewiadomych przyczyn. Akceptował go takiego. Choć lubił ignorować fakt, że jego przyjaciel nie lubił takich gestów jak poklepywanie po ramieniu. Często robił to w celu po prostu podokuczania mu. Ot takie przyjacielskie drażnienie dziennikarza.
- Ja wiem, ale nie załamuj się. Jestem młodszy, ale i tak masz większe szanse ode mnie na znalezienie sobie żony. Przynajmniej miałbyś dla niej czas, nie to co ja. Która by chciała mężczyznę, który całe dnie spędza w szpitalu? - odparł, uśmiechając się do przyjaciela. Widział siebie raczej jako starego kawalera. Nie miał czasu na poznanie kobiety, a co dopiero na lepsze zapoznanie się z nią i zajmowanie, gdy zajdzie taka potrzeba. Lekarze często byli samotni. I on był tego świadom w momencie, gdy postanowił, że zostanie uzdrowicielem. Jego życie miłosne było puste i smutne. Albo raczej w ogóle go nie było.
- Wiem, to też jedna z przyczyn dlaczego tak zrobiłem. - przyznał. Wzruszył ramionami, ucinając w ten sposób temat. Czy to było ważne dlaczego nie krzyknął, by go zawołać? Prawda, nieco naginał teraz fakty, ale przecież nie przyzna się Kruegerowi, że go śledził, prawda? Nie chciał, by Daniel wiedział, że Alan go o coś podejrzewa. Miał bowiem nadzieję na odpędzenie tych podejrzeń. Jednego jednak oboje mogli być pewni - ze strony Alana dziennikarz nie miał się czego obawiać. Był on bowiem typem niezwykle łagodnym i aż nazbyt dobrym. Nie miał w zwyczaju krzywdzić kogokolwiek... Choć bywały wyjątki, ale tylko w momencie, gdy miał ku temu jakiś ważny powód. Na przykład samoobrona lub obrona kogoś innego.
- Zdecydowanie odpoczynek jest ważną rzeczą. Pamiętaj, by się nie przepracowywać. Nie chcę byś był kolejnym z pacjentów, którzy lądują u mnie ze zmęczenia. Choć lepsze zmęczenie od jakichś poważnych uszkodzeń bądź chorób. - przyznał, uśmiechając się do Kruegera. Choć właściwie nie powinien się wypowiadać, bo sam często spędzał dnie i noce w pracy, nie wracając do domu nawet przez tydzień bądź więcej. Sam często się przepracowywał tak, że na koniec nie miał sił nawet podnieść ręki. Ale tak to już było u lekarzy.
- Najgorsi są arystokraci. Potrafią przychodzić do szpitala z błahostkami. W dodatku, jak się można domyślić, często także ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. - Westchnął, przypominając sobie dlaczego tak bardzo nie lubił wielu czarodziei o szlachetnej krwi. Te wykłócanie się o pierdoły, te traktowanie lekarzy jak sługusów. Nie, stanowczo tego nie lubił. - Ostatnio trafiła mi się czarownica, która przyszła do szpitala z powodu zielonych włosów. Nigdy nie zrozumiem szlachetnokrwistych. - dodał, wzruszając ramionami. Westchnął i zmierzwił swoje włosy z bezradnością. Szlachcic czy mugol - pacjent to pacjent i każdym musiał sie zająć. Szybko jednak rozpogodził się, gdy Daniel zgodził się na piwo. On również wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Oczywiście, oczywiście. Tylko jedno piwo. - odparł ze śmiertelną powagą, cudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Dobrze wiedział jak kończyło się zazwyczaj ich ,,jedno piwko". - Ja także nie mam nikogo takiego. A przydałoby się. - dodał, śmiejąc się. I ruszyli z miejsca, opuszczając tą londyńską uliczkę, która wraz z upływem czasu stawała się coraz ciemniejsza.
zt x 2
Alan uważał, że znał Daniela dobrze. Na tyle dobrze, by przyzwyczaić się do spojrzenia jego chłodnych, jasnych oczu; do muru, który wokół siebie wytaczał; do tego, że nie lubił "czułości". Nie przeszkadzało mu to. Uważał to za część Kruegera, którą znał od początku, która nie pojawiła się znikąd i z niewiadomych przyczyn. Akceptował go takiego. Choć lubił ignorować fakt, że jego przyjaciel nie lubił takich gestów jak poklepywanie po ramieniu. Często robił to w celu po prostu podokuczania mu. Ot takie przyjacielskie drażnienie dziennikarza.
- Ja wiem, ale nie załamuj się. Jestem młodszy, ale i tak masz większe szanse ode mnie na znalezienie sobie żony. Przynajmniej miałbyś dla niej czas, nie to co ja. Która by chciała mężczyznę, który całe dnie spędza w szpitalu? - odparł, uśmiechając się do przyjaciela. Widział siebie raczej jako starego kawalera. Nie miał czasu na poznanie kobiety, a co dopiero na lepsze zapoznanie się z nią i zajmowanie, gdy zajdzie taka potrzeba. Lekarze często byli samotni. I on był tego świadom w momencie, gdy postanowił, że zostanie uzdrowicielem. Jego życie miłosne było puste i smutne. Albo raczej w ogóle go nie było.
- Wiem, to też jedna z przyczyn dlaczego tak zrobiłem. - przyznał. Wzruszył ramionami, ucinając w ten sposób temat. Czy to było ważne dlaczego nie krzyknął, by go zawołać? Prawda, nieco naginał teraz fakty, ale przecież nie przyzna się Kruegerowi, że go śledził, prawda? Nie chciał, by Daniel wiedział, że Alan go o coś podejrzewa. Miał bowiem nadzieję na odpędzenie tych podejrzeń. Jednego jednak oboje mogli być pewni - ze strony Alana dziennikarz nie miał się czego obawiać. Był on bowiem typem niezwykle łagodnym i aż nazbyt dobrym. Nie miał w zwyczaju krzywdzić kogokolwiek... Choć bywały wyjątki, ale tylko w momencie, gdy miał ku temu jakiś ważny powód. Na przykład samoobrona lub obrona kogoś innego.
- Zdecydowanie odpoczynek jest ważną rzeczą. Pamiętaj, by się nie przepracowywać. Nie chcę byś był kolejnym z pacjentów, którzy lądują u mnie ze zmęczenia. Choć lepsze zmęczenie od jakichś poważnych uszkodzeń bądź chorób. - przyznał, uśmiechając się do Kruegera. Choć właściwie nie powinien się wypowiadać, bo sam często spędzał dnie i noce w pracy, nie wracając do domu nawet przez tydzień bądź więcej. Sam często się przepracowywał tak, że na koniec nie miał sił nawet podnieść ręki. Ale tak to już było u lekarzy.
- Najgorsi są arystokraci. Potrafią przychodzić do szpitala z błahostkami. W dodatku, jak się można domyślić, często także ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. - Westchnął, przypominając sobie dlaczego tak bardzo nie lubił wielu czarodziei o szlachetnej krwi. Te wykłócanie się o pierdoły, te traktowanie lekarzy jak sługusów. Nie, stanowczo tego nie lubił. - Ostatnio trafiła mi się czarownica, która przyszła do szpitala z powodu zielonych włosów. Nigdy nie zrozumiem szlachetnokrwistych. - dodał, wzruszając ramionami. Westchnął i zmierzwił swoje włosy z bezradnością. Szlachcic czy mugol - pacjent to pacjent i każdym musiał sie zająć. Szybko jednak rozpogodził się, gdy Daniel zgodził się na piwo. On również wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Oczywiście, oczywiście. Tylko jedno piwo. - odparł ze śmiertelną powagą, cudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Dobrze wiedział jak kończyło się zazwyczaj ich ,,jedno piwko". - Ja także nie mam nikogo takiego. A przydałoby się. - dodał, śmiejąc się. I ruszyli z miejsca, opuszczając tą londyńską uliczkę, która wraz z upływem czasu stawała się coraz ciemniejsza.
zt x 2
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 8 sierpnia
Biegła. Łapała oddech na przemian ze sprawdzaniem, czy nikt za nią nie podąża. Mijała mugoli starając się ich nie dotknąć, trzymała cały czas rękę na swojej małej torebce, w której bezpiecznie leżała jej różdżka. Przystopowała na kilka kroków i znów przyspieszyła, kiedy usłyszała trąbienie samochodu za sobą. Tak długo biegła, że jej oddech stracił na rytmiczności i zaczął świszczeć nieprzyjemnie. Była przerażona. Tak, jak wtedy, kiedy w nocy ojciec zostawiał ją na łóżku po kolejnej sesji wdzierania się siłą do jej mózgu i zabierania tych najpiękniejszych wspomnień. Nie zorientowała się nawet, kiedy w czasie tego biegu zaczęła płakać... dałaby sobie rękę uciąć, że to po prostu wiatr wywołał naturalne, fizjologiczne łzawienie.
Nie wiedziała, gdzie biegła, oddała całą kontrolę swoim nogom, które postanowiły wpuścić ją między największy tłum ludzi. Nie znała ich, nie kojarzyła twarzy. Jedyne, co teraz miała w głowie, to strach - co, jeśli któryś z przechodniów współpracował z jej ojcem, a Cassiopeia była tylko elementem, który miał na chwilę zatrzymać ją na tym opuszczonym placu, na którym jeszcze kiedyś się bawiły? Co, jeśli to nie pusta chęć odpoczynku ją tam zwabiła, a tylko zgrabnie podsunięta jakimś zaklęciem myśl?
To absurdalne, pomyślała.
Musiała odnaleźć drogę do domu, do Charlusa i to najszybciej, jak tylko mogła.
Pobiegła jeszcze kawałek, aż w końcu znalazła się na mniej uczęszczanej uliczce, między wysokimi budynkami mieszkalnymi, gdzie w niektórych oknach paliło się jasne światło. Był wieczór, słońce ostatnimi promieniami próbowało oświetlić ludzkie twarze, skrzywione od natłoku pracy lub uśmiechnięte z powodu letniego upału.
Truchtem pokonała kilkanaście metrów, skręciła i - łup! - wpadła na czyjąś pierś i wylądowała na ziemi, nawet nie siląc się, by zachować równowagę. Wyczerpała swój organizm tym biegiem tak bardzo, że od tego upadku zakręciło jej się w głowie.
Jęknęła cicho.
Biegła. Łapała oddech na przemian ze sprawdzaniem, czy nikt za nią nie podąża. Mijała mugoli starając się ich nie dotknąć, trzymała cały czas rękę na swojej małej torebce, w której bezpiecznie leżała jej różdżka. Przystopowała na kilka kroków i znów przyspieszyła, kiedy usłyszała trąbienie samochodu za sobą. Tak długo biegła, że jej oddech stracił na rytmiczności i zaczął świszczeć nieprzyjemnie. Była przerażona. Tak, jak wtedy, kiedy w nocy ojciec zostawiał ją na łóżku po kolejnej sesji wdzierania się siłą do jej mózgu i zabierania tych najpiękniejszych wspomnień. Nie zorientowała się nawet, kiedy w czasie tego biegu zaczęła płakać... dałaby sobie rękę uciąć, że to po prostu wiatr wywołał naturalne, fizjologiczne łzawienie.
Nie wiedziała, gdzie biegła, oddała całą kontrolę swoim nogom, które postanowiły wpuścić ją między największy tłum ludzi. Nie znała ich, nie kojarzyła twarzy. Jedyne, co teraz miała w głowie, to strach - co, jeśli któryś z przechodniów współpracował z jej ojcem, a Cassiopeia była tylko elementem, który miał na chwilę zatrzymać ją na tym opuszczonym placu, na którym jeszcze kiedyś się bawiły? Co, jeśli to nie pusta chęć odpoczynku ją tam zwabiła, a tylko zgrabnie podsunięta jakimś zaklęciem myśl?
To absurdalne, pomyślała.
Musiała odnaleźć drogę do domu, do Charlusa i to najszybciej, jak tylko mogła.
Pobiegła jeszcze kawałek, aż w końcu znalazła się na mniej uczęszczanej uliczce, między wysokimi budynkami mieszkalnymi, gdzie w niektórych oknach paliło się jasne światło. Był wieczór, słońce ostatnimi promieniami próbowało oświetlić ludzkie twarze, skrzywione od natłoku pracy lub uśmiechnięte z powodu letniego upału.
Truchtem pokonała kilkanaście metrów, skręciła i - łup! - wpadła na czyjąś pierś i wylądowała na ziemi, nawet nie siląc się, by zachować równowagę. Wyczerpała swój organizm tym biegiem tak bardzo, że od tego upadku zakręciło jej się w głowie.
Jęknęła cicho.
Gość
Gość
8 sierpnia
Wciąż musiał chodzić piechotą. Motor cały czas nie na chodzie, a z teleportacji jakoś nie nawykł często korzystać. Nawykł nawet do tych przed-wieczornych spacerów, czasem obserwując mijanych mugoli, próbując wypatrzyć...coś więcej?
Ciemna kurtka sprawiała, że większość osób mijała go pośpiesznie, jakby znikał w tłumie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio. Jeśli chciał kogoś zaczepić, po prostu to robił i nie zastanawiał się nad pobudkami swojego zachowania.
czasami jednak zdarzały się dni, kiedy niepokorny los - wielokrotnie o nim wspominał - postanowił pacnąć Samuela w głowę, by ten obrócił się w końcu i spojrzał na coś konkretnego. Wieczór, jak ten należał własnie do tych szczególnych, których Skamander - nie potrafił przewidzieć, ani tym bardziej wypatrzyć cel, który go ku niemu pchnął.
Jakież było jego zdziwienie, gdy o jego klatkę piersiową, z impetem uderzyła drobna, kobieca istota, która odbiła się od jego ciała, i upadła na kamienny bruk, zanim ten zdołał chwycić ją za ramię, ratując przed upadkiem.
Poczuł silne kopnięcie w myślach, kiedy w dziewczynie rozpoznał Dorkę. jej spłoszone, wystraszone i..zapłakane spojrzenie, całkowicie wybiło go zrozumienia sytuacji. Klęknął, nachylając się gwałtowanie, łapiąc aurorke w pasie, by podnieść do góry i postawić na własnych nogach.
- Słonko, co się dzieje? Spokojnie, powiedz tylko kogo bić - zdołał w końcu odezwać się, jedną dłonią sięgając do zaczerwienionych policzków, drugą wciąż obejmując w talii, by przypadkiem nie powtórzyła upadku. Uważnie, z rosnącą troską, wpatrywał się w Dorkowe oczęta, by nie umknęła mu żadna zmiana. Wzrok miała rozbiegany, nienaturalnie powiększone źrenice, świszczący oddech i drżące dłonie świadczyły..albo o większym wysiłku, albo o przejmującym ją strachu. W myślach próbował zlokalizować niebezpieczeństwo, którego jednak nie dostrzegał. Jeszcze.
Wciąż musiał chodzić piechotą. Motor cały czas nie na chodzie, a z teleportacji jakoś nie nawykł często korzystać. Nawykł nawet do tych przed-wieczornych spacerów, czasem obserwując mijanych mugoli, próbując wypatrzyć...coś więcej?
Ciemna kurtka sprawiała, że większość osób mijała go pośpiesznie, jakby znikał w tłumie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio. Jeśli chciał kogoś zaczepić, po prostu to robił i nie zastanawiał się nad pobudkami swojego zachowania.
czasami jednak zdarzały się dni, kiedy niepokorny los - wielokrotnie o nim wspominał - postanowił pacnąć Samuela w głowę, by ten obrócił się w końcu i spojrzał na coś konkretnego. Wieczór, jak ten należał własnie do tych szczególnych, których Skamander - nie potrafił przewidzieć, ani tym bardziej wypatrzyć cel, który go ku niemu pchnął.
Jakież było jego zdziwienie, gdy o jego klatkę piersiową, z impetem uderzyła drobna, kobieca istota, która odbiła się od jego ciała, i upadła na kamienny bruk, zanim ten zdołał chwycić ją za ramię, ratując przed upadkiem.
Poczuł silne kopnięcie w myślach, kiedy w dziewczynie rozpoznał Dorkę. jej spłoszone, wystraszone i..zapłakane spojrzenie, całkowicie wybiło go zrozumienia sytuacji. Klęknął, nachylając się gwałtowanie, łapiąc aurorke w pasie, by podnieść do góry i postawić na własnych nogach.
- Słonko, co się dzieje? Spokojnie, powiedz tylko kogo bić - zdołał w końcu odezwać się, jedną dłonią sięgając do zaczerwienionych policzków, drugą wciąż obejmując w talii, by przypadkiem nie powtórzyła upadku. Uważnie, z rosnącą troską, wpatrywał się w Dorkowe oczęta, by nie umknęła mu żadna zmiana. Wzrok miała rozbiegany, nienaturalnie powiększone źrenice, świszczący oddech i drżące dłonie świadczyły..albo o większym wysiłku, albo o przejmującym ją strachu. W myślach próbował zlokalizować niebezpieczeństwo, którego jednak nie dostrzegał. Jeszcze.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Moment podnoszenia jej ciała z ziemi wywołał kolejny zawrót głowy, więc szybko chwyciła dłońmi pierwszą rzecz, jaka się pod nie napatoczyła - w tym wypadku były to przedramiona mężczyzny, którego głos przed chwilą usłyszała. Otworzyła oczy i na krótką spojrzała przed siebie, na twarz swojego wybawiciela. Szybko rozejrzała się po ścianach budynków, które ich otaczały i znów jej wzrok padł na jego twarz.
- Samuel...? - szepnęła z niedowierzaniem. - Na Merlina, to naprawdę ty?! Jak dobrze cię widzieć!
Niewiele potrzebowała, by oplątać ramionami jego szyję i przytulić się do niego mocno. Miała naprawdę ogromne szczęście, że to akurat na niego trafiła w tym zaułku; że nie był osiłkiem chcącym zapewnić sobie rozrywkę na wieczór w postaci zabrania się za wyczerpaną Doreę... albo że nie był jakimś tajnym agentem ojca, który faktycznie znalazł jej trop i postanowił wykorzystać jej aktualny stan fizyczny do dokończenia dzieła swojego pracodawcy.
Tak, to prawda, jej wyobraźnia pracowała uparcie na jej niekorzyść, podsyłając co parę chwil najczarniejsze obrazy i wizje, najgorsze scenariusze nadchodzących chwil. Czuła kłujące igły myśli, które podsycały jej strach i niepewność. Na szczęście obecność Samuela podziałała na nią wyjątkowo kojąco. Serce nieco zwolniło, uspokajając się i zmuszając również jej oddech do poddania się zwalniającemu metrum tej szalonej melodii.
Odsunęła się od niego przytykając wierzch drżącej dłoni do nosa. Kaszlnęła raz czy dwa, a kiedy cofnęła dłoń, zobaczyła na skórze kilka czerwonych kropel.
- Wybacz... uciekałam... uciekałam przed... - przełknęła ślinę i pociągnęła nosem. - Możemy znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce na rozmowę? Wszystko ci opowiem, przysięgam... ale nie tutaj. Masz może chusteczkę...?
Przyczyn, przez które z nosa poleciała jej krew, mogło być wiele. Od nadmiernego stresu i strachu aż do wyczerpania zaklęciami. W gruncie rzeczy po raz ostatni używała ich jakieś trzy lata temu.
- Samuel...? - szepnęła z niedowierzaniem. - Na Merlina, to naprawdę ty?! Jak dobrze cię widzieć!
Niewiele potrzebowała, by oplątać ramionami jego szyję i przytulić się do niego mocno. Miała naprawdę ogromne szczęście, że to akurat na niego trafiła w tym zaułku; że nie był osiłkiem chcącym zapewnić sobie rozrywkę na wieczór w postaci zabrania się za wyczerpaną Doreę... albo że nie był jakimś tajnym agentem ojca, który faktycznie znalazł jej trop i postanowił wykorzystać jej aktualny stan fizyczny do dokończenia dzieła swojego pracodawcy.
Tak, to prawda, jej wyobraźnia pracowała uparcie na jej niekorzyść, podsyłając co parę chwil najczarniejsze obrazy i wizje, najgorsze scenariusze nadchodzących chwil. Czuła kłujące igły myśli, które podsycały jej strach i niepewność. Na szczęście obecność Samuela podziałała na nią wyjątkowo kojąco. Serce nieco zwolniło, uspokajając się i zmuszając również jej oddech do poddania się zwalniającemu metrum tej szalonej melodii.
Odsunęła się od niego przytykając wierzch drżącej dłoni do nosa. Kaszlnęła raz czy dwa, a kiedy cofnęła dłoń, zobaczyła na skórze kilka czerwonych kropel.
- Wybacz... uciekałam... uciekałam przed... - przełknęła ślinę i pociągnęła nosem. - Możemy znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce na rozmowę? Wszystko ci opowiem, przysięgam... ale nie tutaj. Masz może chusteczkę...?
Przyczyn, przez które z nosa poleciała jej krew, mogło być wiele. Od nadmiernego stresu i strachu aż do wyczerpania zaklęciami. W gruncie rzeczy po raz ostatni używała ich jakieś trzy lata temu.
Gość
Gość
Gdyby nie wiedział, albo bardziej - nie widział tak długi czas Dorei - mógłby stawiać, że może uczestniczyła w aurorskiej misji. jednak pni Potter - z dnia na dzień (niemal) zniknęła i nie można było ustalić co się działo. Gdzie się podziewała? Co się z nią działo?
Spotkanie - tak ostentacyjnie niespodziewane - nie powinno dziwić Samuela, bo ostatnimi czasy, tak często trafiały go takie "niespodziewalności", że stawały się..przewidywalne. Prawie. Bo wyraz, który malował się na twarzy Samuela, wcale nie był aż tak naturalny.
- Słonko...co Ty nie powiesz! Jasne, że ja, ale...do wszystkich atakujących bahanek...jakim cudem tu jesteś? To znaczy...Dorcia, gdzieś Ty się podziewała? - trzymał ją teraz za ramiona, na tyle mocno, by nie upadła, ale na tyle delikatnie, by nie pozostawić żadnych śladów na jej skórze. Był zwyczajnie zdezorientowany, ale nie wypaliło to czujności. Co chwilę zerkał na boki, łypiąc podejrzliwie na mijających ich ludzi.
Mimowolnie uśmiechnął się, gdy dłonie aurorki zacisnęły się na jego karku. Przycisnął ją lekko do siebie i uniósł do góry, tak, jak to robią rzeczywiście przyjaciele, po długiej nieobecności. A Dorea miała zaległości w tej kwestii. I to ponad 3-letnie. W końcu postawił ją na własne nogi.
- Uciekałaś, przed..? - powtórzył za nią jak echo i spiął się, jakby za chwilę miało coś na nich wyskoczyć. Zatrzymał ciemne źrenice na jej oczach - spokojniejsze miejsce - odwrócił głowę, spoglądając na zastałe kamienice - chodźmy do mnie - odpowiedział pewnie, wyciągając przy okazji materiałową chustę, którą najpierw, najdelikatniej jak potrafił, otwarł cieknącą czerwień, by w końcu podać dziewczynie już nie tak biały materiał.
- Może najpierw odwiedzimy medyka? - nachylił się, by unieść jej brodę wyżej. czy coś jej dolegało? Była ranna?
czuł w palcach narastające napięcie, to szczególne, gdy nachodziła go chęć..do bicia. Cokolwiek atakowało Dorkę, nie miało prawa więcej jej tknąć. nawet..jeśli byłaby to jej siostra.
Spotkanie - tak ostentacyjnie niespodziewane - nie powinno dziwić Samuela, bo ostatnimi czasy, tak często trafiały go takie "niespodziewalności", że stawały się..przewidywalne. Prawie. Bo wyraz, który malował się na twarzy Samuela, wcale nie był aż tak naturalny.
- Słonko...co Ty nie powiesz! Jasne, że ja, ale...do wszystkich atakujących bahanek...jakim cudem tu jesteś? To znaczy...Dorcia, gdzieś Ty się podziewała? - trzymał ją teraz za ramiona, na tyle mocno, by nie upadła, ale na tyle delikatnie, by nie pozostawić żadnych śladów na jej skórze. Był zwyczajnie zdezorientowany, ale nie wypaliło to czujności. Co chwilę zerkał na boki, łypiąc podejrzliwie na mijających ich ludzi.
Mimowolnie uśmiechnął się, gdy dłonie aurorki zacisnęły się na jego karku. Przycisnął ją lekko do siebie i uniósł do góry, tak, jak to robią rzeczywiście przyjaciele, po długiej nieobecności. A Dorea miała zaległości w tej kwestii. I to ponad 3-letnie. W końcu postawił ją na własne nogi.
- Uciekałaś, przed..? - powtórzył za nią jak echo i spiął się, jakby za chwilę miało coś na nich wyskoczyć. Zatrzymał ciemne źrenice na jej oczach - spokojniejsze miejsce - odwrócił głowę, spoglądając na zastałe kamienice - chodźmy do mnie - odpowiedział pewnie, wyciągając przy okazji materiałową chustę, którą najpierw, najdelikatniej jak potrafił, otwarł cieknącą czerwień, by w końcu podać dziewczynie już nie tak biały materiał.
- Może najpierw odwiedzimy medyka? - nachylił się, by unieść jej brodę wyżej. czy coś jej dolegało? Była ranna?
czuł w palcach narastające napięcie, to szczególne, gdy nachodziła go chęć..do bicia. Cokolwiek atakowało Dorkę, nie miało prawa więcej jej tknąć. nawet..jeśli byłaby to jej siostra.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Oczywiście, że okoliczności, w których się spotkali, nie były najbardziej przychylne, ale przecież żadne z nich nie było w stanie przewidzieć tego, co się stanie. Dora nie przewidywała, że spotka na starym placu zabaw swoją siostrę, nie przewidywała, że prawie umrze ze strachu i będzie uciekała przez pół Londynu.
Uśmiechnęła się do niego z ulga, czując jak jej płuca znów napełniają się powietrzem tak, jak powinny robić to za każdym razem - miarowo.
- Długo by opowiadać - powiedziała tylko. - Jestem ci to wszystko nawet skora wytłumaczyć, o ile znajdziemy miejsce, w którym nie roi się od mugoli - wyszeptała na koniec, patrząc w stronę oddalonej głównej ulicy, która wciąż pełna była niemagicznych ludzi.
Drgnęła lekko, kiedy poczuła na nosie dotyk materiału. Nie czuła, żeby krew ciekła jej grubym strumieniem po twarzy, a więc to znaczyło, że jej organizm, biorąc pod uwagę jej aktualny stan zdrowia, całkiem nieźle poradził sobie z wyczerpaniem związanym z biegiem.
Pokiwała głową.
- Tak... tak, to dobry pomysł - odparła. - Chodźmy do ciebie. Muszę usiąść i spróbować to sobie ułożyć... - zaczesała krótkie, czarne włosy do tyłu, rozglądając się. - Wybacz, że spotykamy się w takich okolicznościach, Sam... inaczej to sobie wyobrażałam.
Zmusiła swoje usta, by ułożyły się w kształt przepraszającego uśmiechu. Nie marzyła w tej chwili o niczym więcej, jak tylko o filiżance gorącej herbaty i ciepłym kocu. Oczywiście, że najchętniej wróciłaby od razu do Charliego, ale w tym stanie teleportacja najpewniej skończyłaby się rozszczepieniem, a tego wolała raczej uniknąć.
Razem udali się do jego domu.
| zt x2
Uśmiechnęła się do niego z ulga, czując jak jej płuca znów napełniają się powietrzem tak, jak powinny robić to za każdym razem - miarowo.
- Długo by opowiadać - powiedziała tylko. - Jestem ci to wszystko nawet skora wytłumaczyć, o ile znajdziemy miejsce, w którym nie roi się od mugoli - wyszeptała na koniec, patrząc w stronę oddalonej głównej ulicy, która wciąż pełna była niemagicznych ludzi.
Drgnęła lekko, kiedy poczuła na nosie dotyk materiału. Nie czuła, żeby krew ciekła jej grubym strumieniem po twarzy, a więc to znaczyło, że jej organizm, biorąc pod uwagę jej aktualny stan zdrowia, całkiem nieźle poradził sobie z wyczerpaniem związanym z biegiem.
Pokiwała głową.
- Tak... tak, to dobry pomysł - odparła. - Chodźmy do ciebie. Muszę usiąść i spróbować to sobie ułożyć... - zaczesała krótkie, czarne włosy do tyłu, rozglądając się. - Wybacz, że spotykamy się w takich okolicznościach, Sam... inaczej to sobie wyobrażałam.
Zmusiła swoje usta, by ułożyły się w kształt przepraszającego uśmiechu. Nie marzyła w tej chwili o niczym więcej, jak tylko o filiżance gorącej herbaty i ciepłym kocu. Oczywiście, że najchętniej wróciłaby od razu do Charliego, ale w tym stanie teleportacja najpewniej skończyłaby się rozszczepieniem, a tego wolała raczej uniknąć.
Razem udali się do jego domu.
| zt x2
Gość
Gość
Lubię ciszę. Lubię spokojne, stęchnięte miejsca, które nie zalewa niezliczona ilość przechodniów, a goszcząca dookoła cisza zarówno koi jak i wyostrza moje zmysły. Nie przeszkadza mi, dostosowuje się do woli, wprowadza bardzo ceniony przeze mnie spokój. Nawet nie wiesz, jak bardzo sobie to cenię. Hałaśliwa Pokątna o wiele bardziej mnie męczy niż stary, mroczny i możliwie przygnębiający Nokturn. Niektórzy to widzą, odruchowo napełniając swoje serca strachem, ja - nie, dla mnie jest naturalnym środowiskiem, w którym poruszam się swobodnie i bez najmniejszych obaw. Być może z powodu tego, nieco dziwnego sentymentu (czy miałem kiedyś do nich skłonności?), wolałem wędrować po mniej znanych ulicach, przemierzając sieć londyńskich labiryntów, choć nadal zdając sobie sprawę, w jakim miejscu konkretnie się znajduję. Nie spieszyło mi się nigdzie, lecz nie miałem zamiaru zatrzymywać się na zbyt długo. Są w końcu ważniejsze rzeczy, a widok zapyziałych uliczek raczej nie mieścił się w kanonach powszechnego piękna. Chętnie otaczałem się starymi murami, ale raczej ze względu na klimat i swobodę niż zwyczajny zachwyt ich wyglądem. Tego dnia byłem znowu w drodze; zawsze śmiałem się, że większość mojego życia to bieganina, a całą resztę spędzam przy eliksirach i wrzącym nieustannie kociołku. Mimo tego spacerować nie lubiłem. Strata czasu.
Stawiane przeze mnie kroki wydawały się być jedynym dźwiękiem, który odbijał się w uszach przy każdym zetknięciu podeszew butów z twardym, wyłożonym kostką brukową podłożem. Nieco wilgotnym, cóż, pewnie niedawno uraczyły go krople deszczu. Kiedy dokładnie, nie pamiętałem i szczerze mówiąc jakoś niezbyt mnie to obchodziło. Kto by się przejmował pogodą? W odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, miałem podświadomą ochotę wzruszyć ramionami. Obserwowany przeze mnie widok był rozmazany, majaczył w półmroku, co jakiś czas zwalczanym przez światła okolicznych latarni. Gdzieniegdzie przejechał wetknięty w opakowanie na kółkach mugol. Zadziwiające, że musieli pchać się aż tutaj, jakby atakowane przez ich rój centrum nie wystarczało im w zupełności. Byłem pochłonięty we własnych rozmyślaniach i planach, które ograniczały się do tego co zrobić, jak zrobić i kiedy zrobić. Narzekałem na Munga, lecz w sklepie kuzyna również nie miałem okazji próżnować, choć akurat ten rodzaj pracy odpowiadał mi w zupełności. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze kolejny. Bawiłem się w odliczanie, w tym skrócie myślowym systematycznie mierząc dzielący mnie dystans. Kiedy wkroczyłem na kolejną uliczkę, mój wzrok został zaatakowany przez drobną sylwetkę, której długie, opadające za ramiona włosy, były znakiem niemal nie do przeoczenia. Weasley. Tak, znałem tę dziewczynę. Znałem zaskakująco dużo ludzi, o wiele więcej, niż ktoś mógłby przewidywać. Ponieważ szedłem znacznie szybciej, nie miałem najmniejszych komplikacji na drodze, aby dogonić młodą malarkę bez używania się do ostateczności biegu. Merlin mi świadkiem, nie chciałem jej w końcu przestraszyć. Wzruszyłem się nawet, co więcej - biedna, uliczna malarka. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, zajęłaby się czymś znacznie innym. Buzię miała niebrzydką, niewinną, każdy by się nabrał. Jeszcze nauczyłaby się kłamać jak z nut, a szybko dorobiłaby się pieniędzy i wspomogła nawet swoich braci. Ale cóż. To była tylko Weasley. Większość z nich wydawała się mieć inne pojęcie na temat świata, jakby żyli w jakiejś wydumanej rzeczywistości. Ich sprawa. Ja tymczasem zrównałem swój krok z panną artystką, wyglądającą raczej jak dziecko niż pełnoletnia czarownica, której udało się (gratuluję), skończyć Hogwart.
- Dzień dobry Lyro! - odezwałem się po chwili, obdarzając twarz szerokim uśmiechem. Pozwoliłem sobie na drobne wyprzedzenie panienki Weasley, jakby chcąc dokładniej zadeklarować swoją, oczywiście nieszkodliwą obecność. Chyba powiedziałem moje powitanie zbyt głośno, co poradzić, gdy jest się takim entuzjastycznym. Tak, miałem wrażenie, że moja wypowiedź odbija się jeszcze przez jakiś czas echem i przebiega wzdłuż wszystkich ścian kamieniczek. Niech mnie, chyba czas nauczyć się panować nad głosem.
- Dość przypadkowe spotkanie nam wyszło, ale miło cię widzieć. Co robisz w takim miejscu? - przyjrzałem jej się uważnie. Nie, żebym miał jakieś podejrzenia, albo w ogóle się przejmował, choć raczej osoby pokroju Lyry nie powinny wtykać swoich drobnych nosków w takie uliczki, gdzie łatwo się było zgubić. Ale to była wyłącznie moja, niewypowiedziana przecież sugestia.
Stawiane przeze mnie kroki wydawały się być jedynym dźwiękiem, który odbijał się w uszach przy każdym zetknięciu podeszew butów z twardym, wyłożonym kostką brukową podłożem. Nieco wilgotnym, cóż, pewnie niedawno uraczyły go krople deszczu. Kiedy dokładnie, nie pamiętałem i szczerze mówiąc jakoś niezbyt mnie to obchodziło. Kto by się przejmował pogodą? W odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, miałem podświadomą ochotę wzruszyć ramionami. Obserwowany przeze mnie widok był rozmazany, majaczył w półmroku, co jakiś czas zwalczanym przez światła okolicznych latarni. Gdzieniegdzie przejechał wetknięty w opakowanie na kółkach mugol. Zadziwiające, że musieli pchać się aż tutaj, jakby atakowane przez ich rój centrum nie wystarczało im w zupełności. Byłem pochłonięty we własnych rozmyślaniach i planach, które ograniczały się do tego co zrobić, jak zrobić i kiedy zrobić. Narzekałem na Munga, lecz w sklepie kuzyna również nie miałem okazji próżnować, choć akurat ten rodzaj pracy odpowiadał mi w zupełności. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze kolejny. Bawiłem się w odliczanie, w tym skrócie myślowym systematycznie mierząc dzielący mnie dystans. Kiedy wkroczyłem na kolejną uliczkę, mój wzrok został zaatakowany przez drobną sylwetkę, której długie, opadające za ramiona włosy, były znakiem niemal nie do przeoczenia. Weasley. Tak, znałem tę dziewczynę. Znałem zaskakująco dużo ludzi, o wiele więcej, niż ktoś mógłby przewidywać. Ponieważ szedłem znacznie szybciej, nie miałem najmniejszych komplikacji na drodze, aby dogonić młodą malarkę bez używania się do ostateczności biegu. Merlin mi świadkiem, nie chciałem jej w końcu przestraszyć. Wzruszyłem się nawet, co więcej - biedna, uliczna malarka. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, zajęłaby się czymś znacznie innym. Buzię miała niebrzydką, niewinną, każdy by się nabrał. Jeszcze nauczyłaby się kłamać jak z nut, a szybko dorobiłaby się pieniędzy i wspomogła nawet swoich braci. Ale cóż. To była tylko Weasley. Większość z nich wydawała się mieć inne pojęcie na temat świata, jakby żyli w jakiejś wydumanej rzeczywistości. Ich sprawa. Ja tymczasem zrównałem swój krok z panną artystką, wyglądającą raczej jak dziecko niż pełnoletnia czarownica, której udało się (gratuluję), skończyć Hogwart.
- Dzień dobry Lyro! - odezwałem się po chwili, obdarzając twarz szerokim uśmiechem. Pozwoliłem sobie na drobne wyprzedzenie panienki Weasley, jakby chcąc dokładniej zadeklarować swoją, oczywiście nieszkodliwą obecność. Chyba powiedziałem moje powitanie zbyt głośno, co poradzić, gdy jest się takim entuzjastycznym. Tak, miałem wrażenie, że moja wypowiedź odbija się jeszcze przez jakiś czas echem i przebiega wzdłuż wszystkich ścian kamieniczek. Niech mnie, chyba czas nauczyć się panować nad głosem.
- Dość przypadkowe spotkanie nam wyszło, ale miło cię widzieć. Co robisz w takim miejscu? - przyjrzałem jej się uważnie. Nie, żebym miał jakieś podejrzenia, albo w ogóle się przejmował, choć raczej osoby pokroju Lyry nie powinny wtykać swoich drobnych nosków w takie uliczki, gdzie łatwo się było zgubić. Ale to była wyłącznie moja, niewypowiedziana przecież sugestia.
Ostatnio zmieniony przez Oliver Burke dnia 05.12.15 22:45, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
/początek września
Powietrze było przesycone zapachem ciepłego, późnoletniego deszczu, a powierzchnia brukowanej kostki leciutko połyskiwała od wilgoci. Już nie padało, ale zaledwie godzinę temu Lyra dziękowała w duchu za wystający balkon nad jej malarskim stanowiskiem, dzięki któremu nie zmokła ani ona, ani obraz, który malowała. Zresztą, zawsze i tak zabezpieczała sztalugę zaklęciem odpychającym krople deszczu, ale sam fakt.
Nadal była uliczną malarką. Jak długo jeszcze? To się okaże. Teraz, kiedy od tygodnia była zaręczona, zaczęła czuć dziwny dyskomfort, jakby obawę, że ktoś może uznać jej zajęcie za niestosowne, chociaż sam Glaucus nie dał jej odczuć żadnej niechęci. Samo bycie zaręczoną wciąż było dla niej bardzo dziwne i mimo mijających dni, widok pierścionka na palcu wciąż szokował ją tak samo.
Była narzeczoną Glaucusa, który jeszcze niedawno był dla niej po prostu bliskim, życzliwym znajomym z Pokątnej. Pod koniec sierpnia skończyła osiemnaście lat i została zaręczona ze sporo starszym mężczyzną. Choć od dnia zaręczyn jeszcze się nie widzieli, na Pokątnej zawsze mimowolnie wypatrywała go w tłumie, w końcu mieszkał w okolicy.
Tak czy inaczej, dzisiejszy czas pobytu na Pokątnej uznała za zakończony. Przybory zostały odesłane do mieszkania brata, zaś sama Lyra opuściła magiczny obszar, mając zamiar jeszcze trochę pospacerować po okolicy, zanim wróci do pustego mieszkania. Raczej nie spodziewała się, że zastanie Garretta o tej porze. Czekało ją kolejne samotne popołudnie. Mogła wrócić do domu i malować lub poczytać jakąś książkę. Albo po prostu się przejść po mugolskiej stronie miasta. Mimo dwóch miesięcy w Londynie świat mugoli, choć nie wydawał się już tak bardzo obcy, pod wieloma względami wciąż ją zaskakiwał.
Wiedziała już jednak, w których momentach trzeba zejść na bok; potrafiła rozpoznać odgłosy ich dziwacznych, blaszanych pojazdów, więc szybko przecięła uliczkę, przechodząc na drugą stronę i wpatrując się w mijane szyby wystawowe małych, zapyziałych sklepików.
Wtedy jednak nagle usłyszała zbliżające się kroki i zwracający się do niej męski głos. Mimo zaskoczenia, odwróciła się odruchowo, dostrzegając spieszącego w jej stronę czarodzieja. Także go rozpoznała. Poznali się w niezbyt przyjemnych okolicznościach, kiedy trafiła do Munga, a niedawno ich drogi ponownie przecięły się na Pokątnej. Lyra, mimo nieprzyjemnych wspomnień i niechęci do wszystkiego, co kojarzyło jej się z wypadkiem i trzema miesiącami przymusowego leżenia w łóżku, wiedziała, że dobre relacje z kimś, kto potrafi warzyć eliksiry, mogą okazać się bardzo cenne. W związku z trudną sytuacją finansową oraz brakiem jednego pewnego, stabilnego źródła, musiała chwytać się różnych możliwości. Kto wie, może pewnego dnia będzie musiała zwrócić się do Olivera? Dlatego nierozsądnym byłoby zignorowanie go, tym bardziej, skoro to on ją zauważył i zaczepił. Miał ku temu określony powód? Okaże się.
- Dzień dobry – przywitała go uprzejmie, zadzierając głowę leciutko do góry, by spojrzeć w jego twarz. – Mi także miło pana... ciebie widzieć – poprawiła się, choć zawsze czuła się nieco dziwnie, mówiąc na „ty” do starszych, prawie nieznanych mężczyzn. Jednak Olivera w jakiś sposób przecież znała, nawet jeśli słabo. Nawet jeśli z takich okoliczności.
- Właśnie wracałam z Pokątnej. Malowałam – lekko uniosła ręce, pokazując plamy farb olejnych na swoich palcach. – A ty?
Nieczęsto spotykała kogoś magicznego po tej mugolskiej stronie miasta, większość czarodziejów korzystała raczej z teleportacji lub kominków zamiast chodzić gdzieś pieszo. Może nie powinna być ciekawska, ale... Zawsze to jakaś możliwość zaczęcia rozmowy. A do najśmielszych to ona nie należała. Zresztą, jeśli uzna jej pytanie za zbyt poufałe, po prostu ją zbędzie. I tyle.
Nie miała pojęcia o jego nieco lekceważącym stosunku do malarstwa, chociaż nie powinno jej to zaskakiwać, nie on pierwszy dziwił się, że Lyra zajęła się malowaniem zamiast poszukać sobie konkretniejszego zajęcia, na przykład stażu w ministerstwie. Tyle że wrażliwa Lyra nie do końca widziała siebie w takim miejscu, no i wolała stać przy sztalugach niż siedzieć za biurkiem, zawalona toną nudnych papierów, gdzie nie miałaby żadnego pola dla swojej wyobraźni i twórczych ciągotek. W dodatku, jak przystało na Weasleyównę, była szczera i prostolinijna. I naprawdę kochała malować.
Powietrze było przesycone zapachem ciepłego, późnoletniego deszczu, a powierzchnia brukowanej kostki leciutko połyskiwała od wilgoci. Już nie padało, ale zaledwie godzinę temu Lyra dziękowała w duchu za wystający balkon nad jej malarskim stanowiskiem, dzięki któremu nie zmokła ani ona, ani obraz, który malowała. Zresztą, zawsze i tak zabezpieczała sztalugę zaklęciem odpychającym krople deszczu, ale sam fakt.
Nadal była uliczną malarką. Jak długo jeszcze? To się okaże. Teraz, kiedy od tygodnia była zaręczona, zaczęła czuć dziwny dyskomfort, jakby obawę, że ktoś może uznać jej zajęcie za niestosowne, chociaż sam Glaucus nie dał jej odczuć żadnej niechęci. Samo bycie zaręczoną wciąż było dla niej bardzo dziwne i mimo mijających dni, widok pierścionka na palcu wciąż szokował ją tak samo.
Była narzeczoną Glaucusa, który jeszcze niedawno był dla niej po prostu bliskim, życzliwym znajomym z Pokątnej. Pod koniec sierpnia skończyła osiemnaście lat i została zaręczona ze sporo starszym mężczyzną. Choć od dnia zaręczyn jeszcze się nie widzieli, na Pokątnej zawsze mimowolnie wypatrywała go w tłumie, w końcu mieszkał w okolicy.
Tak czy inaczej, dzisiejszy czas pobytu na Pokątnej uznała za zakończony. Przybory zostały odesłane do mieszkania brata, zaś sama Lyra opuściła magiczny obszar, mając zamiar jeszcze trochę pospacerować po okolicy, zanim wróci do pustego mieszkania. Raczej nie spodziewała się, że zastanie Garretta o tej porze. Czekało ją kolejne samotne popołudnie. Mogła wrócić do domu i malować lub poczytać jakąś książkę. Albo po prostu się przejść po mugolskiej stronie miasta. Mimo dwóch miesięcy w Londynie świat mugoli, choć nie wydawał się już tak bardzo obcy, pod wieloma względami wciąż ją zaskakiwał.
Wiedziała już jednak, w których momentach trzeba zejść na bok; potrafiła rozpoznać odgłosy ich dziwacznych, blaszanych pojazdów, więc szybko przecięła uliczkę, przechodząc na drugą stronę i wpatrując się w mijane szyby wystawowe małych, zapyziałych sklepików.
Wtedy jednak nagle usłyszała zbliżające się kroki i zwracający się do niej męski głos. Mimo zaskoczenia, odwróciła się odruchowo, dostrzegając spieszącego w jej stronę czarodzieja. Także go rozpoznała. Poznali się w niezbyt przyjemnych okolicznościach, kiedy trafiła do Munga, a niedawno ich drogi ponownie przecięły się na Pokątnej. Lyra, mimo nieprzyjemnych wspomnień i niechęci do wszystkiego, co kojarzyło jej się z wypadkiem i trzema miesiącami przymusowego leżenia w łóżku, wiedziała, że dobre relacje z kimś, kto potrafi warzyć eliksiry, mogą okazać się bardzo cenne. W związku z trudną sytuacją finansową oraz brakiem jednego pewnego, stabilnego źródła, musiała chwytać się różnych możliwości. Kto wie, może pewnego dnia będzie musiała zwrócić się do Olivera? Dlatego nierozsądnym byłoby zignorowanie go, tym bardziej, skoro to on ją zauważył i zaczepił. Miał ku temu określony powód? Okaże się.
- Dzień dobry – przywitała go uprzejmie, zadzierając głowę leciutko do góry, by spojrzeć w jego twarz. – Mi także miło pana... ciebie widzieć – poprawiła się, choć zawsze czuła się nieco dziwnie, mówiąc na „ty” do starszych, prawie nieznanych mężczyzn. Jednak Olivera w jakiś sposób przecież znała, nawet jeśli słabo. Nawet jeśli z takich okoliczności.
- Właśnie wracałam z Pokątnej. Malowałam – lekko uniosła ręce, pokazując plamy farb olejnych na swoich palcach. – A ty?
Nieczęsto spotykała kogoś magicznego po tej mugolskiej stronie miasta, większość czarodziejów korzystała raczej z teleportacji lub kominków zamiast chodzić gdzieś pieszo. Może nie powinna być ciekawska, ale... Zawsze to jakaś możliwość zaczęcia rozmowy. A do najśmielszych to ona nie należała. Zresztą, jeśli uzna jej pytanie za zbyt poufałe, po prostu ją zbędzie. I tyle.
Nie miała pojęcia o jego nieco lekceważącym stosunku do malarstwa, chociaż nie powinno jej to zaskakiwać, nie on pierwszy dziwił się, że Lyra zajęła się malowaniem zamiast poszukać sobie konkretniejszego zajęcia, na przykład stażu w ministerstwie. Tyle że wrażliwa Lyra nie do końca widziała siebie w takim miejscu, no i wolała stać przy sztalugach niż siedzieć za biurkiem, zawalona toną nudnych papierów, gdzie nie miałaby żadnego pola dla swojej wyobraźni i twórczych ciągotek. W dodatku, jak przystało na Weasleyównę, była szczera i prostolinijna. I naprawdę kochała malować.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Jeśli mogę się czymś pochwalić - a wielce daleko mi do samouwielbienia - powiem, że mam doskonałą pamięć. I nie będzie to stwierdzeniem w ciemno, bo naprawdę wiele rzeczy potrafię kojarzyć, wiązać ze sobą mimo upływu czasu. Rozpoznaję twarze, łatwo przywołuję wydarzenia, szufladkując wszystko, by czekało na odpowiednią chwilę. Znam londyńskie zakamarki jak własną kieszeń i ani trochę mnie nie przeraża, jeśli zajdę w jakąś ciemną uliczkę. Bardziej przeraża mnie żywa dusza, niż brak wyczuwalnej obecności - to przez nieustanne rozpraszanie mroków Nokturnu, jak mniemam, kiedy nie wiadomo, czyja twarz (albo coś nieudolnie ją przypominającego) wychyli się znienacka i co gorsza, jakie będzie mieć w związku z tym zamiary. Ja jednak zawsze mam przewagę. Moi kosmaci towarzysze, powiedzą mi absolutnie wszystko. Jestem pewny siebie, owszem, ale tylko dlatego, że mam ku temu wyraźne powody. Fakt, że rozpoznałem Lyrę Weasley jest tylko potwierdzeniem dla teorii o niezawodności mojej pamięci, która potrafiła nawet stwierdzić, że leczyłem ją mniej więcej rok temu, co plasuje dziewczynę (litości, nie nazwę tej istotki kobietą) na zaszczytnym tytule jednej z ostatnich pacjentek, które zdołałem uraczyć w Mungu zrobionym przeze mnie lekarstwem. Nostalgia jednak nie siedzi mi w głowie, od tego jest masa nieszczęśliwych artystów, których praca ogranicza się do zbierania kurzu rozwiewanego butami jakże zainteresowanych ich dorobkiem przechodniów. Chwila, czy podświadomie mówiłem o Lyrze? Naprawdę nie chciałem. Może brzmię dość ironicznie, ale rzeczywiście ją lubię i nie chcę, aby się zmarnowała. Na co w końcu liczy? Że jakiś arystokrata się nią zainteresuje, przyjmie, nakarmi, a następnie oblepi wszystkie ściany masą zrobionych przez nią malunków? Tak naprawdę smutne jest życie malarzy. Jeśli ich dzieła mogą nabrać wartości, to raczej po śmierci, a teraz - ot, powiesi sobie gdzieś we wnętrzu domostwa, ogarnie bezwiednie wzrokiem i na tym koniec. A może ja czegoś nie widzę? Nie wiem.
Wcale nie miałem wyraźnych powodów, by do panienki Weasley zagadać. Zrobiłem to bezinteresownie, podobnie jak bezinteresownie byłem wesoły; przecież nikt mnie nie zdenerwował, dzień był całkiem przyzwoity, nie widziałem tym samym najmniejszych powodów do zmartwień. Zagadałem też kiedyś do niej na Pokątnej - rozmowa jest najlepszym lekarstwem na wszystko. A Lyra potrzebowała lekarstw, jednak tych przyrządzonych, dlatego postanowiłem wykazać się wspaniałomyślnością i podzielić się z nią drobną propozycją, z której być może kiedyś coś miało wyniknąć. Mogłem sobie pozwolić na nielegalne źródła składników, więc byłem w stanie utrącić jej nieco z ceny, niech będzie. Przecież wszystkie szlacheckie domy a wraz z nimi całość magicznego świata wiedzą, jak wygląda sytuacja materialna Weasley'ów. Obsypania złotem bym się po nich nie spodziewał, posiadłości zresztą, tym bardziej. Posiadłość Weasley'ów, dobre sobie. Nastrój mi dopisuje, nie zauważyłem żadnych przeciwności, zresztą nie przewidywałem, by Lyra była dla mnie niemiła. Muszę przyznać nieskromnie, że jej wzrost odrobinę łechta moje ego - czuję się naprawdę wysoki, a to zdarza mi się akurat rzadko. Niestety, przy mężczyznach jeszcze rzadziej, ale niespecjalnie zwykłem przejmować się faktem, że jestem od kogoś niższy. Jakbym nie miał innych powodów do zmartwień. Słysząc drobną korektę w odpowiedzi rozmówczyni, mój uśmiech odruchowo się poszerzył. Odrobina zejścia z formalności jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a ja nie widziałem powodu, dla którego miałaby się zwracać do mnie z dodatkowym panem. Wiem, kim jestem i nie potrzebuję ciągłych przypomnień w luźnych pogawędkach. To przecież nie grzech, przyznam również, że ciężko mi traktować Lyrę poważniej. Nie ukrywajmy, może być urocza, ale do dojrzałości jej daleko.
- Och. - Sam już nie wiedziałem, czy było to westchnienie, czy wyłącznie mający uporządkować moje myśli przerywnik. - To pewnie bardzo pracochłonne, mam rację? - zapytałem, bo w końcu zawsze dobrze się zainteresować. Moje spojrzenie zatrzymało się przez moment dłużej na upstrzonych drobnymi plamami dłoniach, by następnie już znów skierować się na twarz panny Weasley - wyzbywając się przy tym natarczywości.
- A ja? - powtórzyłem za nią, jakbym miał zaraz przejść do zabawnej anegdoty. Niestety, żadnej nie znałem, a nawet jeśli znałem, raczej nie była ona w tej sytuacji godna opowiedzenia. - Nic ciekawego, zdołałem dziś załatwić parę spraw - wyjaśniłem krótko, w końcu nie będę jej rzucał głębokich wyznań. - I to chyba tyle.
Nie kłamałem. Skwitowałem swoją wypowiedź szybko, ale rzeczywiście, dziś nie zajmowałem się niczym szczególnym. Pracowałem, jak to się pięknie mówi. W tym mieliśmy z Lyrą trochę wspólnego - pochłaniało nas konkretne zajęcie, poświęcaliśmy się mu znacznie częściej od błyszczenia na salonach. O ile dobrze wyciągałem wnioski.
- Jak zdrowie? Wszystko w porządku? - zapytałem, nadal nie rezygnując z luźnego tonu. Kto wie, może zwyczajna rozmowa przyniesie mi coś konkretnego.
Wcale nie miałem wyraźnych powodów, by do panienki Weasley zagadać. Zrobiłem to bezinteresownie, podobnie jak bezinteresownie byłem wesoły; przecież nikt mnie nie zdenerwował, dzień był całkiem przyzwoity, nie widziałem tym samym najmniejszych powodów do zmartwień. Zagadałem też kiedyś do niej na Pokątnej - rozmowa jest najlepszym lekarstwem na wszystko. A Lyra potrzebowała lekarstw, jednak tych przyrządzonych, dlatego postanowiłem wykazać się wspaniałomyślnością i podzielić się z nią drobną propozycją, z której być może kiedyś coś miało wyniknąć. Mogłem sobie pozwolić na nielegalne źródła składników, więc byłem w stanie utrącić jej nieco z ceny, niech będzie. Przecież wszystkie szlacheckie domy a wraz z nimi całość magicznego świata wiedzą, jak wygląda sytuacja materialna Weasley'ów. Obsypania złotem bym się po nich nie spodziewał, posiadłości zresztą, tym bardziej. Posiadłość Weasley'ów, dobre sobie. Nastrój mi dopisuje, nie zauważyłem żadnych przeciwności, zresztą nie przewidywałem, by Lyra była dla mnie niemiła. Muszę przyznać nieskromnie, że jej wzrost odrobinę łechta moje ego - czuję się naprawdę wysoki, a to zdarza mi się akurat rzadko. Niestety, przy mężczyznach jeszcze rzadziej, ale niespecjalnie zwykłem przejmować się faktem, że jestem od kogoś niższy. Jakbym nie miał innych powodów do zmartwień. Słysząc drobną korektę w odpowiedzi rozmówczyni, mój uśmiech odruchowo się poszerzył. Odrobina zejścia z formalności jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a ja nie widziałem powodu, dla którego miałaby się zwracać do mnie z dodatkowym panem. Wiem, kim jestem i nie potrzebuję ciągłych przypomnień w luźnych pogawędkach. To przecież nie grzech, przyznam również, że ciężko mi traktować Lyrę poważniej. Nie ukrywajmy, może być urocza, ale do dojrzałości jej daleko.
- Och. - Sam już nie wiedziałem, czy było to westchnienie, czy wyłącznie mający uporządkować moje myśli przerywnik. - To pewnie bardzo pracochłonne, mam rację? - zapytałem, bo w końcu zawsze dobrze się zainteresować. Moje spojrzenie zatrzymało się przez moment dłużej na upstrzonych drobnymi plamami dłoniach, by następnie już znów skierować się na twarz panny Weasley - wyzbywając się przy tym natarczywości.
- A ja? - powtórzyłem za nią, jakbym miał zaraz przejść do zabawnej anegdoty. Niestety, żadnej nie znałem, a nawet jeśli znałem, raczej nie była ona w tej sytuacji godna opowiedzenia. - Nic ciekawego, zdołałem dziś załatwić parę spraw - wyjaśniłem krótko, w końcu nie będę jej rzucał głębokich wyznań. - I to chyba tyle.
Nie kłamałem. Skwitowałem swoją wypowiedź szybko, ale rzeczywiście, dziś nie zajmowałem się niczym szczególnym. Pracowałem, jak to się pięknie mówi. W tym mieliśmy z Lyrą trochę wspólnego - pochłaniało nas konkretne zajęcie, poświęcaliśmy się mu znacznie częściej od błyszczenia na salonach. O ile dobrze wyciągałem wnioski.
- Jak zdrowie? Wszystko w porządku? - zapytałem, nadal nie rezygnując z luźnego tonu. Kto wie, może zwyczajna rozmowa przyniesie mi coś konkretnego.
Gość
Gość
Strona 2 z 16 • 1, 2, 3 ... 9 ... 16
Boczna ulica
Szybka odpowiedź