Boczna ulica
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczna ulica
Jedna z wielu bocznych uliczek Londynu, mniej zatłoczona, cichsza, otoczona raczej budynkami i kamienicami mieszkalnymi, niż sklepikami i restauracjami. Wzdłuż chodnika piętrzy się rząd przepięknych latarni, rozświetlających nocą gęste mroki nieprzeniknionej londyńskiej mgły. Raz na jakiś czas przejedzie mugolski samochód, kiedy indziej drogę przebiegnie dziecko. Wysoka zabudowa uniemożliwia rozpoznanie jakichkolwiek orientacyjnych punktów miasta w oddali, nie da się dostrzec stąd Big Bena. Łatwo się zgubić, jeśli nie zda się dobrze miasta.
Przez dłuższą chwilę, w milczeniu, wpatrywała się w pojmanego czarodzieja. Walczył zaciekle, bronił się szalenie skutecznie, musiała mu to oddać, ba, w odróżneniu od Corneliusa nie obawiałaby się nawet nazwać siły drzemiącej w ciele przeciwnika - siły, rzecz jasna, ukradzionej prawowitym magom, siły wykarmionej przez Harolda Longbottoma, siły chwilowej, złudnej, świadczącej tylko o szaleństwie upojonych mrzonkami Zakonu samobójcach. - Tak. Dobrze dowiedzieć się, z kim współpracuje. Gdzie mieszka jego najbliższa rodzina. Być może to auror, może sporo wiedzieć, także na temat aktualnych miejsc przebywania niedobitków tej profesji - odparła powoli, niewzruszona, choć ciągle krwawiła, a pogarda, jaką odczuwała wobec rywala - a może wobec siebie samej, znów nieudolnej, znów zawodzącej własne oczekiwania? - cisnęła się na usta. Nie pozwoliła wybrzmieć jej goryczą, zajęła miejsce w fotelu, całą swą uwagę skupiając na Brownie. Doprowadzonym do stanu względnej używalności. Mericourt widziała go wyraźnie, wiedziała jednak, że powinna się spieszyć, krew ciekła z przedramienia nieustannie, łaskocząc w nadgarstek; podłokietnik fotela nasiąkał krwią, ale opanowana Śmierciożerczyni wydawała się niemal nie zauważać głębokiej rany, zadanej czarnomagicznym...ostrzem? Raczej pazurem; nie wiedziała, z czym dokładnie miała przed chwilą do czynienia, ale zamierzała zanalizować graniczne doświadczenie później, w mniej napiętych okolicznościach.
Czuła się pewniej, siedząc - i mając wsparcie w postaci Corneliusa, wprawionego w przesłuchaniach i w wykrywaniu fałszu. Ciągle przeszywały ją jednak dreszcze, gdy obserwowała go przy pracy, posługującego się legilimencją; pamiętała ból, upokorzenie, panikę i zwierzęce przerażenie, poczucie absolutnego naruszenia granic, gdy to w jej umysł wbiła się szpila okrutnej tortury - mimo upływu lat tamte wspomnienie budziło dyskomfort, wzmożony tylko ubiegłorocznym starciem z podobnie intruzywnym szaleńcem. Nie odrywała więc spojrzenia od Browna, od polityka, który mógł skrywać w sobie wiele cennych informacji. Nawet nie mrugnęła, słysząc chlupot krwi rozlewającej się z gardła mugola, tak bohatersko broniącego przed chwilą swego...przywódcy? Mentora? A może po prostu człowieka, który płacił mu za ochronę? Zapytała już o najważniejsze kwestie, nie przerywała więc Sallowowi. Czekała. W ciszy, która mogła zadziałać bardziej od krzyków czy gróźb, choć te serwowane przez towarzyszącego jej mężczyznę miały w sobie wiele klasy. Nieco zbędnej, gładkie przedstawienie się tuż po poderżnięciu gardła przyjacielowi nie popierało tezy o profesjonaliźmie polityka, lecz Brown miał niewielkie pole do manewru. Czekała go albo łagodna śmierć tuż po udzieleniu cennych informacji, lub życie długie na tyle, by obserwował, jak torturują jego bliskich.
- Przeszukaj go. Zdjęcia rodziny, zapiski, nawet chusteczki. Kto wie, gdzie może przechowywać ważne informacje - poleciła cicho do Dirka, wskazując ruchem głowy Browna; bo przecież nie mugola, ten mężczyzna zalany był krwią, kątem oka widziała drgające nogi dogorywającego człowieka; słaby spektakl, na który nie zmarnowała nawet sekundy. - Mów. Wyczerpująco. Na temat. Myśl o rodzinie. To ona jest teraz najważniejsza, dobrze o tym wiesz - ponagliła Browna niewzruszonym tonem, patrząc na niego bez mrugnięcia, bez uśmiechu, bez grymasu złości czy bólu; czekała na to, co miał do powiedzenia. Im szybciej, tym lepiej. Dla nich wszystkich. Obok nich rozlewała się krew zamordowanego mugola, płyneła warstkim strumieniem, dosięgając już leżącego nieopodal czarodzieja, stóp Deidre i kolan klęczącego polityka. Pachnące rdzą przypomnienie o losie, jaki miał spotkać bliskich mężczyzny, jeśli nie będzie współpracował.
Czuła się pewniej, siedząc - i mając wsparcie w postaci Corneliusa, wprawionego w przesłuchaniach i w wykrywaniu fałszu. Ciągle przeszywały ją jednak dreszcze, gdy obserwowała go przy pracy, posługującego się legilimencją; pamiętała ból, upokorzenie, panikę i zwierzęce przerażenie, poczucie absolutnego naruszenia granic, gdy to w jej umysł wbiła się szpila okrutnej tortury - mimo upływu lat tamte wspomnienie budziło dyskomfort, wzmożony tylko ubiegłorocznym starciem z podobnie intruzywnym szaleńcem. Nie odrywała więc spojrzenia od Browna, od polityka, który mógł skrywać w sobie wiele cennych informacji. Nawet nie mrugnęła, słysząc chlupot krwi rozlewającej się z gardła mugola, tak bohatersko broniącego przed chwilą swego...przywódcy? Mentora? A może po prostu człowieka, który płacił mu za ochronę? Zapytała już o najważniejsze kwestie, nie przerywała więc Sallowowi. Czekała. W ciszy, która mogła zadziałać bardziej od krzyków czy gróźb, choć te serwowane przez towarzyszącego jej mężczyznę miały w sobie wiele klasy. Nieco zbędnej, gładkie przedstawienie się tuż po poderżnięciu gardła przyjacielowi nie popierało tezy o profesjonaliźmie polityka, lecz Brown miał niewielkie pole do manewru. Czekała go albo łagodna śmierć tuż po udzieleniu cennych informacji, lub życie długie na tyle, by obserwował, jak torturują jego bliskich.
- Przeszukaj go. Zdjęcia rodziny, zapiski, nawet chusteczki. Kto wie, gdzie może przechowywać ważne informacje - poleciła cicho do Dirka, wskazując ruchem głowy Browna; bo przecież nie mugola, ten mężczyzna zalany był krwią, kątem oka widziała drgające nogi dogorywającego człowieka; słaby spektakl, na który nie zmarnowała nawet sekundy. - Mów. Wyczerpująco. Na temat. Myśl o rodzinie. To ona jest teraz najważniejsza, dobrze o tym wiesz - ponagliła Browna niewzruszonym tonem, patrząc na niego bez mrugnięcia, bez uśmiechu, bez grymasu złości czy bólu; czekała na to, co miał do powiedzenia. Im szybciej, tym lepiej. Dla nich wszystkich. Obok nich rozlewała się krew zamordowanego mugola, płyneła warstkim strumieniem, dosięgając już leżącego nieopodal czarodzieja, stóp Deidre i kolan klęczącego polityka. Pachnące rdzą przypomnienie o losie, jaki miał spotkać bliskich mężczyzny, jeśli nie będzie współpracował.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nieco naiwnie odpychał myśl o tym, że każde przesłuchanie legilimencją będzie się Deirdre kojarzyć z tym, czemu poddał ją kilka lat temu. Łudził się, że zostawią to za sobą, choć wiedział, że tego nie da się zostawić. Cierń zadry i zdrady tkwił w jego sercu przez kilka lat - paradoksalnie, to jej nowa pozycja i świadomość, że nie wytrzymałby z tak ambitną kobietą złagodziły urażoną dumę. Jej odebrał dumę i godność gdy pochopnie wdarł się do jej myśli, ale już dawno wyzbył się empatii dla swoich ofiar, nawet dla niej. Nawet po tym, gdy zabił kogoś samym bólem legilimencji. Talent pozwalał mu się zatracić w cudzych wspomnieniach, czuć władzę i kontrolę, jemu, jemu, jemu. Choć buszował w myślach ofiar, samemu nie myślał wcale o tych ofiarach.
Dziś zresztą przesłuchiwali tradycyjnie, póki co bez pomocy legilimencji, a Cornelius wciąż sądził, że jedynym powodem takiego rozkazu jest logistyka. Nie fakt, że Deirdre przeżyła to sama, że oglądając go nad ofiarami musi wracać wspomnieniami do nocy ich zerwania.
Skinął lekko głową, rad, że zachowają przy życiu czarodzieja. Zgodnie z poleceniem Deirdre, pozostawał przy tradycyjnym przesłuchaniu, ale podejrzewał, że polityk pęknie prędzej niż czarodziej, zdrajca. Być może legilimencja okaże się niezbędna, gdy przetransportują już jeńców do Tower i wyczerpią inne możliwości perswazji - ale na razie zobaczy, ile sypnie mugol, sam z siebie.
Porozumiewawczo zerknął na Dirka, przymykając lekko oczy i dając Doge'owi sygnał, by spełnił polecenie Deirdre. Mugol był martwy, Brown i czarodziej spętani - ochroniarz może zostawić ich samych. Dirk machnął różdżką, niewerbalnym Finite zdejmując z pomieszczenia Incarcerere, a potem zabrał się do pracy - szybko i sprawnie, dokonując podobnych przeszukań za czasów swojej pracy w magipolicji. Wtedy szukał narkotyków, zakazanych ingrediencji, czasem artefaktów -a dzisiaj zdjęć i dokumentów. Kroki Doge'a poniosły się po korytarzu, potem po schodach. Brown, widząc co się dzieje, przełknął ślinę w popłochu. Spróbował się cofnąć, ale Cornelius spojrzał na niego znacząco - i ostatecznie polityk zdecydował się pozostać w miejscu, w upokarzającej kałuży krwi swojego kompana.
-N...nie znajdziecie ich. - blefował, niepewnie. Mięsień na policzku drgał, Cornelius nie potrzebował nawet legilimencji, by przejrzeć tą fasadę. Dirk szperał już w gabinecie Browna, lada moment znajdzie listy od rodziny - Sallow jeszcze o tym nie wiedział, ale przesłuchiwany już tak.
-Znaleźliśmy ciebie. - podkreślił Sallow, mrużąc lekko oczy. -A to przecież dobra kryjówka. Tuż pod naszym nosem, zabezpieczona przez czarodzieja, w dzielnicy, w której odbyły się już... czystki. Mógłbyś się tu długo ukrywać, gdyby ktoś nie wydał ciebie. Ktoś, kto zadbał tym samym o własną rodzinę. - skłamał lekko, notes baroneta przejęli w końcu za sprawą podstępu, siły i Veritaserum.
-Shinwell... jest ostrożny. - podbródek Browna lekko się trząsł, polityk wyraźnie ze sobą walczył. Wiedział, że mugolski premier jest nie tylko przywódcą, ale i symbolem - ze jeśli wrogowie go znajdą, zniszczą coś więcej niż osobę. Ideę. -Zmienia miejsce pobytu. Nie zdradzałby tego mnie, inni przekazywali informacje i listy. Najbliżej był z Williamem Rossem, a ja dostawałem informacje i... i kontakt do niego... - zerknął nerwowo na spetryfikowanego czarodzieja. -...od tych w Londynie. Glenvil Head i Charles Hogg, oni byli z premierem bliżej, ja ... ja jestem tylko płotką, naprawdę...
-Nie jesteś płotką, Brown. W innym przypadku nie pofatygowałby się do Ciebie Rzecznik Ministerstwa z Namiestniczką Londynu. Nie jesteś z siebie dumny? - przewrócił oczyma Cornelius, który odrobił zadanie domowe. W głosie brzmiała lekka drwina, ale starannie wyważona. Nie chciał przesadzić. -Jesteś kimś, kto bardzo szybko piął się w hierarchii Izby Gmin. Moje uszanowanie. Z szacunku do naszego intelektu mów zatem dalej.
Dziś zresztą przesłuchiwali tradycyjnie, póki co bez pomocy legilimencji, a Cornelius wciąż sądził, że jedynym powodem takiego rozkazu jest logistyka. Nie fakt, że Deirdre przeżyła to sama, że oglądając go nad ofiarami musi wracać wspomnieniami do nocy ich zerwania.
Skinął lekko głową, rad, że zachowają przy życiu czarodzieja. Zgodnie z poleceniem Deirdre, pozostawał przy tradycyjnym przesłuchaniu, ale podejrzewał, że polityk pęknie prędzej niż czarodziej, zdrajca. Być może legilimencja okaże się niezbędna, gdy przetransportują już jeńców do Tower i wyczerpią inne możliwości perswazji - ale na razie zobaczy, ile sypnie mugol, sam z siebie.
Porozumiewawczo zerknął na Dirka, przymykając lekko oczy i dając Doge'owi sygnał, by spełnił polecenie Deirdre. Mugol był martwy, Brown i czarodziej spętani - ochroniarz może zostawić ich samych. Dirk machnął różdżką, niewerbalnym Finite zdejmując z pomieszczenia Incarcerere, a potem zabrał się do pracy - szybko i sprawnie, dokonując podobnych przeszukań za czasów swojej pracy w magipolicji. Wtedy szukał narkotyków, zakazanych ingrediencji, czasem artefaktów -a dzisiaj zdjęć i dokumentów. Kroki Doge'a poniosły się po korytarzu, potem po schodach. Brown, widząc co się dzieje, przełknął ślinę w popłochu. Spróbował się cofnąć, ale Cornelius spojrzał na niego znacząco - i ostatecznie polityk zdecydował się pozostać w miejscu, w upokarzającej kałuży krwi swojego kompana.
-N...nie znajdziecie ich. - blefował, niepewnie. Mięsień na policzku drgał, Cornelius nie potrzebował nawet legilimencji, by przejrzeć tą fasadę. Dirk szperał już w gabinecie Browna, lada moment znajdzie listy od rodziny - Sallow jeszcze o tym nie wiedział, ale przesłuchiwany już tak.
-Znaleźliśmy ciebie. - podkreślił Sallow, mrużąc lekko oczy. -A to przecież dobra kryjówka. Tuż pod naszym nosem, zabezpieczona przez czarodzieja, w dzielnicy, w której odbyły się już... czystki. Mógłbyś się tu długo ukrywać, gdyby ktoś nie wydał ciebie. Ktoś, kto zadbał tym samym o własną rodzinę. - skłamał lekko, notes baroneta przejęli w końcu za sprawą podstępu, siły i Veritaserum.
-Shinwell... jest ostrożny. - podbródek Browna lekko się trząsł, polityk wyraźnie ze sobą walczył. Wiedział, że mugolski premier jest nie tylko przywódcą, ale i symbolem - ze jeśli wrogowie go znajdą, zniszczą coś więcej niż osobę. Ideę. -Zmienia miejsce pobytu. Nie zdradzałby tego mnie, inni przekazywali informacje i listy. Najbliżej był z Williamem Rossem, a ja dostawałem informacje i... i kontakt do niego... - zerknął nerwowo na spetryfikowanego czarodzieja. -...od tych w Londynie. Glenvil Head i Charles Hogg, oni byli z premierem bliżej, ja ... ja jestem tylko płotką, naprawdę...
-Nie jesteś płotką, Brown. W innym przypadku nie pofatygowałby się do Ciebie Rzecznik Ministerstwa z Namiestniczką Londynu. Nie jesteś z siebie dumny? - przewrócił oczyma Cornelius, który odrobił zadanie domowe. W głosie brzmiała lekka drwina, ale starannie wyważona. Nie chciał przesadzić. -Jesteś kimś, kto bardzo szybko piął się w hierarchii Izby Gmin. Moje uszanowanie. Z szacunku do naszego intelektu mów zatem dalej.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie poruszyła ani jednym mięśniem twarzy, palce zaciśnięte na końcach podłokietnika nie drgnęły nawet o milimetr, a przymrużone powieki zdawały się ignorować ludzką potrzebę mrugnięć. Wpatrywała się w coraz bardziej przerażonego George'a nieustannie, gotowa usłyszeć wyartykułowaną nawet bezgłośnie informację. Potrzebowali dobrych wieści, mogących nakierować ich na pozostałą dwójkę, przewodzącą mugolskiemu ruchowi oporu. A wprawny polityk, śmiało rządzący szlamowatym podwórkiem, miał je w swej otumanionej brutalnymi bodźcami głowie - i w końcu zaczął się nimi dzielić.
- Ja...proszę, proszę, powiem wszystko, zostawcie tylko m-moją rodzinę - wychrypiał piskliwym tonem Brown, ciągle zerkając z ukosa na kałużę krwi, rozlewającą się hojnie wokół pozbawionego już życia towarzysza. Podobny los miał spotkać jego kompana, kolejnego, który przebywał na szczycie terrorystycznej organizacji; mugol przełknął głośno ślinę, razem z łzami, które żłobiły ścieżki na jego pożółkłej z przerażenia twarzy. - Shinwel...Ja naprawdę nie wiem, gdzie jest. Musicie porozmawiać z Hoggiem...Tak, on był jego przyjacielem, wcześniej asystentem, na pewno wie... - bełkotał dalej, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach; jedyny ruch, na jaki mógł sobie pozwolić. Po spięciach ramion widać było, że najchętniej odczołgałby się gdzieś w bok, z dala od krwi rozlewającej się leniwie od ciała mugolskiego ochroniarza, ale nie śmiał wykonać już żadnego gestu. Poddał się, Mericourt mogła to z powodzeniem zaobserwować, widziała znikający bunt w wielu oczach, hardość rozpływającą się w morzu łez; potrafiła rozpoznać konkretne symptomy umierającego bohaterstwa, zastąpionego lękiem o rodzinę. O bliskich. Nie o przyjaciół, tych kochał, lecz mniej niż żonę i trójkę dzieci; tak, to trójka pulchnych twarzyczek zerkała z nieruchomej fotografii, jaką właśnie podawał Deirdre Dirk; wyciągnął ją z portfela należącego do Browna. Śmierciożerczyni przyjrzała się jej beznamiętnie, nie odrzuciła jej jednak, a uważnie się jej przyjrzała, a później, stanowczym gestem schowała ją za pazuchę. George widział to - i przerażenie w jego oczach ustąpiło miejsca panice. - Mugolski ruch oporu nie jest duży, członków jest stałych...to znaczy, na stałe współpracujemy z kilkunastoma osobami...Najwyżej był Shinwell, później William, później Hogg i Head...ale to demokracja, my nie...my nie rządziliśmy, a współpracowaliśmy... - ciągnął dalej, chaotycznie. - Do rzeczy - przerwała mu Mericourt ostro, beznamiętnie, to już wiedzieli, znali te nazwiska i miejsca pobytu prawie każdego, o kim bełkotał właśnie polityk. - Hogg miał listę naszych kontaktów w domu, w sejfie, tylko to wiem. Żaden z nas nie miał wszystkich informacji, dla bezpieczeństwa.Działamy głównie w Londynie i okolicach, pomagamy przeżyć tu tym, którzy się ukrywają, organizujemy też przerzuty do innych wiosek na południu. Ale nie pomagają nam żadne rodziny, naprawdę, to my sami - zakwilił prawie, a Deirdre pierwszy raz przekrzywiła głowę w bok, na Corneliusa, chcąc upewnić się, że polityk mówi prawdę. Sallow nieśpiesznie kiwnął głową. - Spotykaliśmy się w pierwszą środę każdego miesiąca w tym starym teatrze lorda Cromwella. Kolejne spotkanie mamy w czerwcu. Proszę, nie róbcie nic moim bliskim - zapłakał ponownie, żałośnie, teraz już nie zachowywał chociaż pozornego spokoju, dygotał na całym ciele. Zdrada kompanów nie przychodziła mu łatwo. - Nic więcej nie wiem, ja...wiem tylko, że William mieszka za targiem, w Bexley, ale...to wszystko, tak, naprawdę... - jąkał dalej, a twarz Mericourt w końcu zmieniła wyraz. Pojawił się na niej grymas politowania, ba, odrazy; dowiedzieli się wystarczająco wiele, mogli zaplanować kolejne kroki, musieli skupić się na rozmowie z wspomnianym Williamem, w międzyczasie docierając do Hogga i Heada, dopiero później - wychwytując Shinleya. - Napiszesz list do swoich kompanów. Szczery. Zgodny z hasłami, które ustaliliście. Przekonasz ich, że musisz uciekać do Europy, że nie dasz rady dalej działać w konspiracji, że musisz chronić rodzinę. Dirk i Cornelius dopilnują, byś stworzył wiarygodne dzieło - poleciła po chwili ciszy, powoli podnosząc się z fotela. Bladła coraz bardziej, krew z rozciętego przedramienia kapała powoli, ale nieustępliwie. Musiała o siebie zadbać, zdobyła to, czego potrzebowała - czego potrzebowali, jako Rycerze Walpurgii. - Zajmijcie się nimi. Doprowadźcie ich do Tower. Możesz ich dodatkowo przesłuchać i zadecydować o ich losie, Corneliusie - zaoferowała Sallowowi, pewna, że ten poradzi sobie z mugolem i zdrajcą krwi; że wezwie odpowiednie służby, a potem skutecznie zadba o to, by wyciągnięto z tej pechowej dwójki resztki cennych informacji - choć wątpiła, by Brown cokolwiek ukrył - a później wykorzystała ich propagandowo. Ona otrzymała to, po co tu przyszła; kolejne nazwiska, informacje i zależności. Zignorowała płaczliwe błagania George'a, próbującego pochwycić ją za stopę; odkopnęła ją lekko i skierowała się ku drzwiom, pobladła, osłabiona i zirytowana własną niemocą, lecz mimo to zadowolona, że otrzymali informacje, mogące pomóc im dalej, w ucięciu wszystkich głów promugolskiej hydry.
| ztx2 <3
- Ja...proszę, proszę, powiem wszystko, zostawcie tylko m-moją rodzinę - wychrypiał piskliwym tonem Brown, ciągle zerkając z ukosa na kałużę krwi, rozlewającą się hojnie wokół pozbawionego już życia towarzysza. Podobny los miał spotkać jego kompana, kolejnego, który przebywał na szczycie terrorystycznej organizacji; mugol przełknął głośno ślinę, razem z łzami, które żłobiły ścieżki na jego pożółkłej z przerażenia twarzy. - Shinwel...Ja naprawdę nie wiem, gdzie jest. Musicie porozmawiać z Hoggiem...Tak, on był jego przyjacielem, wcześniej asystentem, na pewno wie... - bełkotał dalej, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach; jedyny ruch, na jaki mógł sobie pozwolić. Po spięciach ramion widać było, że najchętniej odczołgałby się gdzieś w bok, z dala od krwi rozlewającej się leniwie od ciała mugolskiego ochroniarza, ale nie śmiał wykonać już żadnego gestu. Poddał się, Mericourt mogła to z powodzeniem zaobserwować, widziała znikający bunt w wielu oczach, hardość rozpływającą się w morzu łez; potrafiła rozpoznać konkretne symptomy umierającego bohaterstwa, zastąpionego lękiem o rodzinę. O bliskich. Nie o przyjaciół, tych kochał, lecz mniej niż żonę i trójkę dzieci; tak, to trójka pulchnych twarzyczek zerkała z nieruchomej fotografii, jaką właśnie podawał Deirdre Dirk; wyciągnął ją z portfela należącego do Browna. Śmierciożerczyni przyjrzała się jej beznamiętnie, nie odrzuciła jej jednak, a uważnie się jej przyjrzała, a później, stanowczym gestem schowała ją za pazuchę. George widział to - i przerażenie w jego oczach ustąpiło miejsca panice. - Mugolski ruch oporu nie jest duży, członków jest stałych...to znaczy, na stałe współpracujemy z kilkunastoma osobami...Najwyżej był Shinwell, później William, później Hogg i Head...ale to demokracja, my nie...my nie rządziliśmy, a współpracowaliśmy... - ciągnął dalej, chaotycznie. - Do rzeczy - przerwała mu Mericourt ostro, beznamiętnie, to już wiedzieli, znali te nazwiska i miejsca pobytu prawie każdego, o kim bełkotał właśnie polityk. - Hogg miał listę naszych kontaktów w domu, w sejfie, tylko to wiem. Żaden z nas nie miał wszystkich informacji, dla bezpieczeństwa.Działamy głównie w Londynie i okolicach, pomagamy przeżyć tu tym, którzy się ukrywają, organizujemy też przerzuty do innych wiosek na południu. Ale nie pomagają nam żadne rodziny, naprawdę, to my sami - zakwilił prawie, a Deirdre pierwszy raz przekrzywiła głowę w bok, na Corneliusa, chcąc upewnić się, że polityk mówi prawdę. Sallow nieśpiesznie kiwnął głową. - Spotykaliśmy się w pierwszą środę każdego miesiąca w tym starym teatrze lorda Cromwella. Kolejne spotkanie mamy w czerwcu. Proszę, nie róbcie nic moim bliskim - zapłakał ponownie, żałośnie, teraz już nie zachowywał chociaż pozornego spokoju, dygotał na całym ciele. Zdrada kompanów nie przychodziła mu łatwo. - Nic więcej nie wiem, ja...wiem tylko, że William mieszka za targiem, w Bexley, ale...to wszystko, tak, naprawdę... - jąkał dalej, a twarz Mericourt w końcu zmieniła wyraz. Pojawił się na niej grymas politowania, ba, odrazy; dowiedzieli się wystarczająco wiele, mogli zaplanować kolejne kroki, musieli skupić się na rozmowie z wspomnianym Williamem, w międzyczasie docierając do Hogga i Heada, dopiero później - wychwytując Shinleya. - Napiszesz list do swoich kompanów. Szczery. Zgodny z hasłami, które ustaliliście. Przekonasz ich, że musisz uciekać do Europy, że nie dasz rady dalej działać w konspiracji, że musisz chronić rodzinę. Dirk i Cornelius dopilnują, byś stworzył wiarygodne dzieło - poleciła po chwili ciszy, powoli podnosząc się z fotela. Bladła coraz bardziej, krew z rozciętego przedramienia kapała powoli, ale nieustępliwie. Musiała o siebie zadbać, zdobyła to, czego potrzebowała - czego potrzebowali, jako Rycerze Walpurgii. - Zajmijcie się nimi. Doprowadźcie ich do Tower. Możesz ich dodatkowo przesłuchać i zadecydować o ich losie, Corneliusie - zaoferowała Sallowowi, pewna, że ten poradzi sobie z mugolem i zdrajcą krwi; że wezwie odpowiednie służby, a potem skutecznie zadba o to, by wyciągnięto z tej pechowej dwójki resztki cennych informacji - choć wątpiła, by Brown cokolwiek ukrył - a później wykorzystała ich propagandowo. Ona otrzymała to, po co tu przyszła; kolejne nazwiska, informacje i zależności. Zignorowała płaczliwe błagania George'a, próbującego pochwycić ją za stopę; odkopnęła ją lekko i skierowała się ku drzwiom, pobladła, osłabiona i zirytowana własną niemocą, lecz mimo to zadowolona, że otrzymali informacje, mogące pomóc im dalej, w ucięciu wszystkich głów promugolskiej hydry.
| ztx2 <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 26.10
Październik był pochmurny i deszczowy, co zmusiło Yanę do wygrzebania z odmętów szafy płaszcza chroniącego przed tego typu aurą. Gorące lato było już tylko wspomnieniem. Spacerując po okolicach swojego domu w Suffolk często grzęzła po kostki w błocie, rzadziej też niż w cieplejszych miesiącach latała na miotle, ponieważ w deszczu nie należało ono do zbyt przyjemnych i potem była przemoczona do suchej nitki.
W Londynie nie bywała bardzo często, ale czasem musiała. Ojciec był zajęty i zapracowany, znów miał na głowie czasochłonne zlecenie, więc to Yana, jako jego pomocnica, czasem wyprawiała się do miasta w celu uzupełnienia podstawowych zapasów niezbędnych składników, kiedy zaczynało brakować tych, które ojciec pozyskiwał od swoich znajomych handlarzy surowcami ziemskimi i alchemicznymi. Bywała też w mieście w celach towarzyskich i rozrywkowych, nie była w końcu tak aspołeczna, by tylko siedzieć w domu lub jego okolicach. Potrzebowała kontaktów, bo choć lubiła samotność, to na dłuższą metę zaczynała ją ona przytłaczać, zwłaszcza po tym, jak zabrakło Fabiana.
Choć minęły ponad dwa miesiące od Nocy Tysiąca Gwiazd, to kiedy przekroczyła granice Londynu, znów przypomniały jej się tamte wydarzenia i ucieczka przed sypiącymi się z nieba fragmentami komety. Pamiętała też jak miasto wyglądało już po wszystkim, choć ministerialne służby zapewne traktowały ten obszar priorytetowo i teraz, końcem października, ulice i budynki prezentowały się znacznie lepiej. Londyn był sercem magicznego społeczeństwa, pewnego rodzaju symbolem i co za tym szło, był ważny, tym bardziej, że to tu mieściły się najważniejsze instytucje.
Zamierzała udać się na Pokątną, ale że nie dało się teleportować bezpośrednio tam, zaś w domu brakło jej proszku Fiuu, to musiała kawałek drogi przez miasto pokonać pieszo od najbliższego punktu teleportacyjnego do Pokątnej. Był jeszcze dzień, ale musiała pamiętać o tym, że w październiku ciemniło się znacznie szybciej niż latem, więc musiała się pospieszyć, żeby ogarnąć wszystkie sprawy sprzed zmrokiem. Może nie należała do tego rodzaju panienek, które trzęsły się jak mimoza i bały się nawet własnego cienia, ale zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że lepiej nie wałęsać się samotnie londyńskimi uliczkami po zmroku.
Pozostawało też faktem, że choć w Londynie bywała przynajmniej raz lub dwa razy w miesiącu, to nigdy tu nie mieszkała, nie znała miasta perfekcyjnie, a niektóre uliczki czasem wydawały jej się podobne. Zwłaszcza, że przed oczyszczeniem miasta i tak skrzętnie omijała jego niemagiczne części, ale teraz cały Londyn był czarodziejów, i przestrzeń do poruszania oraz poznawania znacznie się zwiększyła.
Skręciła w kolejną uliczkę, bo wydawało jej się, że to ta, która mogła poprowadzić na skróty do Dziurawego Kotła. Była we właściwej dzielnicy, od lokalu skrywającego przejście na Pokątną nie mogło ją dzielić wiele ulic, najwyżej kilka. Od dobrych paru chwil miała jednak dziwne wrażenie, że ktoś lub coś ją obserwuje. Czuła mrowienie na karku i usłyszała coś jakby kroki, więc przyspieszyła chód. Może w mieście nie było już mugoli, ale to nie znaczyło, że nie mogły się tutaj kryć inne niebezpieczne męty mogące się zainteresować samotną osobą – choć Yana zakryła swe długie, kręcone włosy kapturem, a na ubranie miała narzucony długi czarodziejski płaszcz, starała się też iść szybko i pewnie, bo niepewność zawsze mogła przyciągać niepożądane kłopoty. Nawet gdy przyspieszyła, starała się sprawiać wrażenie, jakby tak miało być. Musiała teraz tylko pokonać tę boczną uliczkę i wyjść na taką, gdzie było więcej ludzi. Na ulicy, przy której był położony Dziurawy Kocioł, na pewno będzie więcej ludzi.
Nagle jednak poczuła, jak coś podcina jej nogi, być może urok. Straciła równowagę i runęła jak długa na bruk, w ostatniej chwili wyciągając przed siebie ręce. Niewiele myśląc, od razu przetoczyła się w bok, po czym poderwała się szybko z ziemi i zaczęła uciekać, w oddali już widząc dwie biegnące za nią sylwetki, ewidentnie nie spodziewające się po niej tak szybkiej reakcji. Ale wiedziała, że musi działać szybko żeby im umknąć, kimkolwiek byli, więc skręciła w kolejną uliczkę, licząc, że to wreszcie ta, która finalnie doprowadzi ją do ulicy z Dziurawym Kotłem. Nie miała już tak dobrej kondycji jak wtedy, kiedy grała w szkolnej drużynie, choć starała się systematycznie pracować nad jej poprawą od Nocy Tysiąca Gwiazd, podczas której przekonała się, że umiejętność szybkiej ucieczki od niebezpieczeństwa jest bardzo istotna, jednak wolałaby nie musieć biec bardzo długo…
Październik był pochmurny i deszczowy, co zmusiło Yanę do wygrzebania z odmętów szafy płaszcza chroniącego przed tego typu aurą. Gorące lato było już tylko wspomnieniem. Spacerując po okolicach swojego domu w Suffolk często grzęzła po kostki w błocie, rzadziej też niż w cieplejszych miesiącach latała na miotle, ponieważ w deszczu nie należało ono do zbyt przyjemnych i potem była przemoczona do suchej nitki.
W Londynie nie bywała bardzo często, ale czasem musiała. Ojciec był zajęty i zapracowany, znów miał na głowie czasochłonne zlecenie, więc to Yana, jako jego pomocnica, czasem wyprawiała się do miasta w celu uzupełnienia podstawowych zapasów niezbędnych składników, kiedy zaczynało brakować tych, które ojciec pozyskiwał od swoich znajomych handlarzy surowcami ziemskimi i alchemicznymi. Bywała też w mieście w celach towarzyskich i rozrywkowych, nie była w końcu tak aspołeczna, by tylko siedzieć w domu lub jego okolicach. Potrzebowała kontaktów, bo choć lubiła samotność, to na dłuższą metę zaczynała ją ona przytłaczać, zwłaszcza po tym, jak zabrakło Fabiana.
Choć minęły ponad dwa miesiące od Nocy Tysiąca Gwiazd, to kiedy przekroczyła granice Londynu, znów przypomniały jej się tamte wydarzenia i ucieczka przed sypiącymi się z nieba fragmentami komety. Pamiętała też jak miasto wyglądało już po wszystkim, choć ministerialne służby zapewne traktowały ten obszar priorytetowo i teraz, końcem października, ulice i budynki prezentowały się znacznie lepiej. Londyn był sercem magicznego społeczeństwa, pewnego rodzaju symbolem i co za tym szło, był ważny, tym bardziej, że to tu mieściły się najważniejsze instytucje.
Zamierzała udać się na Pokątną, ale że nie dało się teleportować bezpośrednio tam, zaś w domu brakło jej proszku Fiuu, to musiała kawałek drogi przez miasto pokonać pieszo od najbliższego punktu teleportacyjnego do Pokątnej. Był jeszcze dzień, ale musiała pamiętać o tym, że w październiku ciemniło się znacznie szybciej niż latem, więc musiała się pospieszyć, żeby ogarnąć wszystkie sprawy sprzed zmrokiem. Może nie należała do tego rodzaju panienek, które trzęsły się jak mimoza i bały się nawet własnego cienia, ale zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że lepiej nie wałęsać się samotnie londyńskimi uliczkami po zmroku.
Pozostawało też faktem, że choć w Londynie bywała przynajmniej raz lub dwa razy w miesiącu, to nigdy tu nie mieszkała, nie znała miasta perfekcyjnie, a niektóre uliczki czasem wydawały jej się podobne. Zwłaszcza, że przed oczyszczeniem miasta i tak skrzętnie omijała jego niemagiczne części, ale teraz cały Londyn był czarodziejów, i przestrzeń do poruszania oraz poznawania znacznie się zwiększyła.
Skręciła w kolejną uliczkę, bo wydawało jej się, że to ta, która mogła poprowadzić na skróty do Dziurawego Kotła. Była we właściwej dzielnicy, od lokalu skrywającego przejście na Pokątną nie mogło ją dzielić wiele ulic, najwyżej kilka. Od dobrych paru chwil miała jednak dziwne wrażenie, że ktoś lub coś ją obserwuje. Czuła mrowienie na karku i usłyszała coś jakby kroki, więc przyspieszyła chód. Może w mieście nie było już mugoli, ale to nie znaczyło, że nie mogły się tutaj kryć inne niebezpieczne męty mogące się zainteresować samotną osobą – choć Yana zakryła swe długie, kręcone włosy kapturem, a na ubranie miała narzucony długi czarodziejski płaszcz, starała się też iść szybko i pewnie, bo niepewność zawsze mogła przyciągać niepożądane kłopoty. Nawet gdy przyspieszyła, starała się sprawiać wrażenie, jakby tak miało być. Musiała teraz tylko pokonać tę boczną uliczkę i wyjść na taką, gdzie było więcej ludzi. Na ulicy, przy której był położony Dziurawy Kocioł, na pewno będzie więcej ludzi.
Nagle jednak poczuła, jak coś podcina jej nogi, być może urok. Straciła równowagę i runęła jak długa na bruk, w ostatniej chwili wyciągając przed siebie ręce. Niewiele myśląc, od razu przetoczyła się w bok, po czym poderwała się szybko z ziemi i zaczęła uciekać, w oddali już widząc dwie biegnące za nią sylwetki, ewidentnie nie spodziewające się po niej tak szybkiej reakcji. Ale wiedziała, że musi działać szybko żeby im umknąć, kimkolwiek byli, więc skręciła w kolejną uliczkę, licząc, że to wreszcie ta, która finalnie doprowadzi ją do ulicy z Dziurawym Kotłem. Nie miała już tak dobrej kondycji jak wtedy, kiedy grała w szkolnej drużynie, choć starała się systematycznie pracować nad jej poprawą od Nocy Tysiąca Gwiazd, podczas której przekonała się, że umiejętność szybkiej ucieczki od niebezpieczeństwa jest bardzo istotna, jednak wolałaby nie musieć biec bardzo długo…
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Londyn nie skrywał zbyt wielu tajemnic, a jednak odkąd tu wrócił poznawał jego ulice na nowo — nie tylko z powodu wszechobecnych zniszczeń, ale też porządku, który tu zapanował przez te wszystkie miesiące. Bywanie tu, a życie było czymś zupełnie innym. Przemierzał alejki uważnie spoglądając w okna kamienic — tych opuszczonych, w których potencjalnie mogli czaić się żebracy i bezdomni i tych, które pozostawały zamieszkałe przez raczej zamożniejsza część społeczeństwa. Zwykł trzymać się ścian, kroczył po chodniku nie ośmielając się samotnie przechadzać się po własnym mieście środkiem ulicy w trakcie trwającej wojny. Starał się nie rzucać w oczy, choć było to trudne i dziś już nie tylko z powodu znoszonych ubrań świadczących o tym, że nie należał do średniozamożnych londyńczyków, ale głównie przez karnację — blednącą już w listopadzie skórę, wyjątkowo ciemne kręcone włosy, ciemne oczy, egzotyczne jak na mieszkańców Anglii rysy twarzy. Może gdyby stać go było na wytworne stroje mógłby uchodzić za poważnego emigranta; strojnego Włocha, nonszalanckiego Hiszpana — w końcu ponoć stamtąd się wywodzili. A jednak nie pozostawało mu często nic innego niż godzić się z przykrą łatką, jakby jego rodzina była kimś, kogo musiał się wstydzić. Nie musiał. I nigdy tego nie robił.
Większość czasu spędzał z Marcelem lub czekając aż skończy próby, występy, posiłki i wszystkie przygotowania gdzieś w pobliżu. Niewielkie mieszkanie było w zupełności wystarczające, ale nie potrafił usiedzieć na miejscu paru chwil. Spędzenie w nim połowy dnia graniczyło z cudem, więc niezależnie od pogody wychodził, niedługo po południu, by wrócić tuż przed godziną policyjną. Dziś wracał wcześniej, włócząc się po pustych ulicach prawie bez celu, wierząc, że cisza i spokój pomogą mu poukładać sprawy, które wymagały przepracowania, poukładania, przeanalizowania. Tak nie było. Upływający czas, podobnie jak chwile spędzone w samotności nie ułatwiały mu dojścia do oczekiwanych wniosków. I czuł się z tym coraz gorzej. Jakby stał w miejscu.
Nim się zorientował, ktoś wpadł a niego, choć czknij słuchał otoczenia, słysząc szybkie kroki sugerujące bieg jednej osoby, a potem echo dwóch kolejnych gdzieś z oddali. Nie był całkiem zaskoczony spotkaniem, choć niewątpliwie zderzeniem. Chwycił dziewczynę szeroko rozpostartymi rekami, nie rozpoznając spod burzy rozsypujących się spod kaptura włosów znajomej dziewczyny.
— Nic ci nie jest? — spytał w ferworze narastających nagle emocji. Powinien ją przeprosić? Ale to nie on na nią wpadł. Uniósł głowę i spojrzeniem przeszukał otoczenie, ale nie dostrzegł jeszcze sylwetek, które musiały nabiegać z bocznej ulicy. Nie wiedział jednak czy to patrol policyjny — jemu nie chciał i nie zamierzał się stawiać, pomimo niechęci, pomimo wspomnień, pomimo rosnących w nim emocji. Nie był na tyle głupi by walczyć z policją w pojedynkę. Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w kierunku zawalonej kamienicy, przeszedł przez otwarte drzwi i popchnął ją w ciemność, samemu zatrzymując się przy przejściu — nie w świetle drzwi, gdzie byłby widoczny, ale przy ścianie od wewnątrz. Wyglądał na ulicę, wypatrując nadchodzących problemów, ale kiedy dostrzegł dwóch młodych mężczyzn, zmarszczył brwi. Cofnął się, by go nie zobaczyli i przylgnąwszy plecami do ściany spojrzał na dziewczynę, która wydała mu się znajoma. — Yana? — spytał szeptem, ledwie słyszalnie. Wątpił, by jego głos dotarł na zewnątrz. Chciał ją spytać kto to był i dlaczego ją gonił; Londyn był dość bezpiecznym miejscem, nie licząc policji, która nadużywała swoich przywilejów, ale odczekał jeszcze chwil, opierając głowę o mur za sobą.
Większość czasu spędzał z Marcelem lub czekając aż skończy próby, występy, posiłki i wszystkie przygotowania gdzieś w pobliżu. Niewielkie mieszkanie było w zupełności wystarczające, ale nie potrafił usiedzieć na miejscu paru chwil. Spędzenie w nim połowy dnia graniczyło z cudem, więc niezależnie od pogody wychodził, niedługo po południu, by wrócić tuż przed godziną policyjną. Dziś wracał wcześniej, włócząc się po pustych ulicach prawie bez celu, wierząc, że cisza i spokój pomogą mu poukładać sprawy, które wymagały przepracowania, poukładania, przeanalizowania. Tak nie było. Upływający czas, podobnie jak chwile spędzone w samotności nie ułatwiały mu dojścia do oczekiwanych wniosków. I czuł się z tym coraz gorzej. Jakby stał w miejscu.
Nim się zorientował, ktoś wpadł a niego, choć czknij słuchał otoczenia, słysząc szybkie kroki sugerujące bieg jednej osoby, a potem echo dwóch kolejnych gdzieś z oddali. Nie był całkiem zaskoczony spotkaniem, choć niewątpliwie zderzeniem. Chwycił dziewczynę szeroko rozpostartymi rekami, nie rozpoznając spod burzy rozsypujących się spod kaptura włosów znajomej dziewczyny.
— Nic ci nie jest? — spytał w ferworze narastających nagle emocji. Powinien ją przeprosić? Ale to nie on na nią wpadł. Uniósł głowę i spojrzeniem przeszukał otoczenie, ale nie dostrzegł jeszcze sylwetek, które musiały nabiegać z bocznej ulicy. Nie wiedział jednak czy to patrol policyjny — jemu nie chciał i nie zamierzał się stawiać, pomimo niechęci, pomimo wspomnień, pomimo rosnących w nim emocji. Nie był na tyle głupi by walczyć z policją w pojedynkę. Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w kierunku zawalonej kamienicy, przeszedł przez otwarte drzwi i popchnął ją w ciemność, samemu zatrzymując się przy przejściu — nie w świetle drzwi, gdzie byłby widoczny, ale przy ścianie od wewnątrz. Wyglądał na ulicę, wypatrując nadchodzących problemów, ale kiedy dostrzegł dwóch młodych mężczyzn, zmarszczył brwi. Cofnął się, by go nie zobaczyli i przylgnąwszy plecami do ściany spojrzał na dziewczynę, która wydała mu się znajoma. — Yana? — spytał szeptem, ledwie słyszalnie. Wątpił, by jego głos dotarł na zewnątrz. Chciał ją spytać kto to był i dlaczego ją gonił; Londyn był dość bezpiecznym miejscem, nie licząc policji, która nadużywała swoich przywilejów, ale odczekał jeszcze chwil, opierając głowę o mur za sobą.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Yana, która na co dzień żyła w spokojnym miejscu położonym na uboczu, nie znała realiów życia w wielkim mieście – nieważne czy w normalnych czasach, czy w takich jak obecne. Jej dom otaczało nie miasto, a raczej las, i to poruszanie po lesie było dla niej czymś bardziej swojskim i naturalnym niż miejski gąszcz. W Londynie była tylko gościem, nie znając go w taki sposób jak znali go stali mieszkańcy, dlatego też potencjalnie łatwiej mogła wpaść w tarapaty niż ci, którzy wiedzieli, których miejsc się wystrzegać. Na ogół też, chcąc odwiedzić Pokątną, używała kominka, ale pechowo akurat brakło jej w domu proszku Fiuu i nie mogła się pojawić w ogólnodostępnym kominku w Dziurawym Kotle, co oszczędziłoby jej przechodzenia przez plątaninę ulic.
Choć Londyn teoretycznie był oczyszczony i ministerialne służby dbały o porządek, to pewnie w tak rozległym mieście wciąż można było znaleźć podejrzane jednostki czyhające na samotnych przechodniów. W trudnych czasach nie brakowało różnych desperatów, nawet ludzie, którzy wcześniej nie byli źli, mogli imać się różnych sposobów, żeby przetrwać kryzys. Na jej szczęście, ci, którzy za nią podążali, najwyraźniej nie należeli do wybitnie zdolnych i doświadczonych, w przeciwnym wypadku unieruchomiliby ją skuteczniej niż rzucając zaklęcie potknięcia, i w ogóle przeprowadziliby ewentualną napaść w bardziej przemyślany sposób, tak, żeby nie dać jej możliwości ucieczki. Może po prostu jej nie docenili, zakładając, że spanikuje i w ten sposób straci cenne sekundy, ale zamiast tego, Yana od razu poderwała się i rzuciła do ucieczki. Czego chcieli? Tego nie wiedziała. Mogli chcieć po prostu ją okraść, albo… Cóż, wolała się nie zastanawiać. Biegła przed siebie, mając nadzieję, że formy jej wystarczy aby dobiec do jakiegoś bardziej uczęszczanego miejsca.
Nagle poczuła, że na kogoś wpada, kogoś podobnego wzrostu i postury, choć w pierwszej chwili nie dostrzegła twarzy, może dlatego, że ponadmiarowo bujne loki wysypały się spod jej kaptura, przysłaniając widzenie. Była też już nieco zdyszana po biegu, jej oddech był przyspieszony, podobnie jak bicie serca. W pierwszej chwili poczuła lęk, bo co, jeśli to wspólnik tamtych dwóch, którzy po prostu spłoszyli ją, by zagonić wprost w ramiona trzeciego, który miał ją złapać i przytrzymać? Ale nieznajomy, zamiast ją złapać i zaczekać na nadejście tamtych, szybko chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w bok, w stronę zrujnowanej kamienicy znajdującej się obok nich. Zrobił to na tyle szybko, że tym razem zdyszana Yana nie zdążyła już zareagować w porę i wraz z nim znalazła się w budynku pogrążonym w mroku zanim zdążyła wydusić choć słowo. Co teraz? Lewą dłonią próbowała namacać w kieszeni zarys różdżki, której nie wyciągnęła wcześniej, bo skupiła się na biegu, ale nim ją wyciągnęła, usłyszała, jak chłopak wypowiada jej imię. W półmroku nie widziała jego twarzy bardzo wyraźnie, ale wydawał się znajomy, jego głos też. Była pewna, że już go słyszała. Zmrużyła oczy, by przyjrzeć mu się wyraźniej pomimo ograniczonych warunków świetlnych, ale wyglądał dość charakterystycznie jak na brytyjskie standardy. Wtedy kiedy spotkała go poprzednim razem, też zresztą nie było zbyt jasno. A Yana też wyróżniała się z tłumu, trochę wyższa od przeciętnej kobiety i z wyjątkowo bujną grzywą gęstych, ciemnych kędziorów, które teraz, po spadnięciu kaptura, sterczały na wszystkie strony i dodawały jej paru dodatkowych centymetrów.
- James? Czy to ty? – zapytała cicho, zerkając nieco nerwowo w stronę drzwi. Miała nadzieję, że tamci tu nie wejdą, kimkolwiek byli. Może przy odrobinie szczęścia nie zdążyli zauważyć, że tu weszli… - Nie wiem co to za jedni, ale mam nadzieję, że sobie pójdą. I... Co ty tutaj robisz?
Cały czas mówiła bardzo cicho, żeby nikt stojący na zewnątrz nie mógł tego usłyszeć. Ciemne spojrzenie jej oczu, w tym marnym świetle wyglądających na niemal czarne, uważnie lustrowało jego sylwetkę i poczynania. Nie znała go prawie wcale, ale mimo to wątpiła, że współpracował z tamtymi. Gdyby był z nimi, to po prostu by ją przytrzymał i na nich zaczekał, zamiast chować się z nią w tej kamienicy. Mógł to zrobić bardzo łatwo wtedy, kiedy na niego wpadła. No i kiedyś już raz jej pomógł, tamtej feralnej sierpniowej nocy… Nie musiał, a jednak to zrobił.
Tożsamość i zamiary tamtych były jednak zagadką. Wolałaby nie musieć z nimi walczyć, bo choć znała podstawowe czary obronne, to jej umiejętności nie stały na tak wysokim poziomie, żeby zagwarantować jej zwycięstwo, a już na pewno nie przeciwko dwóm przeciwnikom. Oby dali sobie spokój i odeszli.
Choć Londyn teoretycznie był oczyszczony i ministerialne służby dbały o porządek, to pewnie w tak rozległym mieście wciąż można było znaleźć podejrzane jednostki czyhające na samotnych przechodniów. W trudnych czasach nie brakowało różnych desperatów, nawet ludzie, którzy wcześniej nie byli źli, mogli imać się różnych sposobów, żeby przetrwać kryzys. Na jej szczęście, ci, którzy za nią podążali, najwyraźniej nie należeli do wybitnie zdolnych i doświadczonych, w przeciwnym wypadku unieruchomiliby ją skuteczniej niż rzucając zaklęcie potknięcia, i w ogóle przeprowadziliby ewentualną napaść w bardziej przemyślany sposób, tak, żeby nie dać jej możliwości ucieczki. Może po prostu jej nie docenili, zakładając, że spanikuje i w ten sposób straci cenne sekundy, ale zamiast tego, Yana od razu poderwała się i rzuciła do ucieczki. Czego chcieli? Tego nie wiedziała. Mogli chcieć po prostu ją okraść, albo… Cóż, wolała się nie zastanawiać. Biegła przed siebie, mając nadzieję, że formy jej wystarczy aby dobiec do jakiegoś bardziej uczęszczanego miejsca.
Nagle poczuła, że na kogoś wpada, kogoś podobnego wzrostu i postury, choć w pierwszej chwili nie dostrzegła twarzy, może dlatego, że ponadmiarowo bujne loki wysypały się spod jej kaptura, przysłaniając widzenie. Była też już nieco zdyszana po biegu, jej oddech był przyspieszony, podobnie jak bicie serca. W pierwszej chwili poczuła lęk, bo co, jeśli to wspólnik tamtych dwóch, którzy po prostu spłoszyli ją, by zagonić wprost w ramiona trzeciego, który miał ją złapać i przytrzymać? Ale nieznajomy, zamiast ją złapać i zaczekać na nadejście tamtych, szybko chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w bok, w stronę zrujnowanej kamienicy znajdującej się obok nich. Zrobił to na tyle szybko, że tym razem zdyszana Yana nie zdążyła już zareagować w porę i wraz z nim znalazła się w budynku pogrążonym w mroku zanim zdążyła wydusić choć słowo. Co teraz? Lewą dłonią próbowała namacać w kieszeni zarys różdżki, której nie wyciągnęła wcześniej, bo skupiła się na biegu, ale nim ją wyciągnęła, usłyszała, jak chłopak wypowiada jej imię. W półmroku nie widziała jego twarzy bardzo wyraźnie, ale wydawał się znajomy, jego głos też. Była pewna, że już go słyszała. Zmrużyła oczy, by przyjrzeć mu się wyraźniej pomimo ograniczonych warunków świetlnych, ale wyglądał dość charakterystycznie jak na brytyjskie standardy. Wtedy kiedy spotkała go poprzednim razem, też zresztą nie było zbyt jasno. A Yana też wyróżniała się z tłumu, trochę wyższa od przeciętnej kobiety i z wyjątkowo bujną grzywą gęstych, ciemnych kędziorów, które teraz, po spadnięciu kaptura, sterczały na wszystkie strony i dodawały jej paru dodatkowych centymetrów.
- James? Czy to ty? – zapytała cicho, zerkając nieco nerwowo w stronę drzwi. Miała nadzieję, że tamci tu nie wejdą, kimkolwiek byli. Może przy odrobinie szczęścia nie zdążyli zauważyć, że tu weszli… - Nie wiem co to za jedni, ale mam nadzieję, że sobie pójdą. I... Co ty tutaj robisz?
Cały czas mówiła bardzo cicho, żeby nikt stojący na zewnątrz nie mógł tego usłyszeć. Ciemne spojrzenie jej oczu, w tym marnym świetle wyglądających na niemal czarne, uważnie lustrowało jego sylwetkę i poczynania. Nie znała go prawie wcale, ale mimo to wątpiła, że współpracował z tamtymi. Gdyby był z nimi, to po prostu by ją przytrzymał i na nich zaczekał, zamiast chować się z nią w tej kamienicy. Mógł to zrobić bardzo łatwo wtedy, kiedy na niego wpadła. No i kiedyś już raz jej pomógł, tamtej feralnej sierpniowej nocy… Nie musiał, a jednak to zrobił.
Tożsamość i zamiary tamtych były jednak zagadką. Wolałaby nie musieć z nimi walczyć, bo choć znała podstawowe czary obronne, to jej umiejętności nie stały na tak wysokim poziomie, żeby zagwarantować jej zwycięstwo, a już na pewno nie przeciwko dwóm przeciwnikom. Oby dali sobie spokój i odeszli.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie mógł być pewien, czy wziął tę dziewczynę za właściwą osobę, nie widział jej zbyt dobrze, nie spędził z nią też tył czasu, by być pewnym jej w takich okolicznościach, ale nie minęło zbyt dużo czasu od nocy spadających gwiazd, a jeszcze mniej od wezwania Ministerstwa Magii, na którym ją widział. Uciekł wtedy z jej przydziału, chcąc uniknąć niewygodnych pytań na temat tego jakimi personaliami okrzyknęło go Ministerstwo Magii. Mógł się spodziewać, że prędzej czy później przyjdzie mu stawić czoło podobnej sytuacji, miał przecież znajomych w Londynie, różnym ludziom przedstawiał się w różny sposób, lecz nigdy nie sądził, że środowisko zaufanych przyjaciół i obcych ludzi pojawi się w jednym miejscu, a on będzie musiał podjąć decyzję. Yana poznała go jako Jamesa, mało kto wiedział, że w Londynie przedstawiał się inaczej, choć był wystarczająco charakterystyczny by poznać go i bez nazwiska. A jednak często słyszał, że dla Anglików oni wszyscy wyglądali tak samo i tylko to pchnęło go do podpisania się ostatecznie wciąż częściowo fałszywymi danymi.
— Tak, to ja — potwierdził cicho, patrząc na nią w ciemności przez chwilę. — Nie zrobię ci krzywdy — zapewnił ją, choć wydawało mu się to zbędne. Zaciągnął ją tutaj, by jej pomóc uciec przed czarodziejami, którzy ją ścigali, ale dopiero teraz, w tych okolicznościach pomyślał, że wciąż mogła się czuć niepewnie. — Ja... Wracałem do domu. Mieszkam w Londynie. Parę ulic stąd — wyznał zgodnie z prawdą, choć nie do końca chciał zdradzać jej dokładny adres. To nie było jego mieszkanie, Brendan Weasley mu je zaoferował, by mieli się gdzie podziać. Yana z pewnością nie mogła tego wiedzieć ani tym bardziej wywnioskować po samym adresie, ale nie chciał, by ta informacja krążyła gdzieś, gdyby ktoś ją o to spytał. Do znajomości z aurorem przed Londyńskimi służbami nigdy by się nie przyznał, nikt też by nie uwierzył, że nie zajął go jak większość bezdomnych, ale wolał nie ściągać na siebie niczyjej uwagi, unikać pytań i kłamać. To zawsze niosło ze sobą ryzyko odkrycia. — A ty? — Nie pamiętał, czy pytał skąd była, a nawet jeśli to i tak pewnie nie zapamiętałby, jakby pewne informacje, te mniej istotne, po prostu ulatywały w eter. — Myślę, że możemy już wyjść, ale chyba bezpieczniej będzie przejść bocznymi drogami. Mogę cię odprowadzić, jeśli chcesz — zaoferował. — Znam Londyn dość dobrze. — Poza tym wierzył, że miał większe szanse stawić czoła napastnikom niż ona, choć nie doceniał jej nic o niej nie wiedząc.
— Tak, to ja — potwierdził cicho, patrząc na nią w ciemności przez chwilę. — Nie zrobię ci krzywdy — zapewnił ją, choć wydawało mu się to zbędne. Zaciągnął ją tutaj, by jej pomóc uciec przed czarodziejami, którzy ją ścigali, ale dopiero teraz, w tych okolicznościach pomyślał, że wciąż mogła się czuć niepewnie. — Ja... Wracałem do domu. Mieszkam w Londynie. Parę ulic stąd — wyznał zgodnie z prawdą, choć nie do końca chciał zdradzać jej dokładny adres. To nie było jego mieszkanie, Brendan Weasley mu je zaoferował, by mieli się gdzie podziać. Yana z pewnością nie mogła tego wiedzieć ani tym bardziej wywnioskować po samym adresie, ale nie chciał, by ta informacja krążyła gdzieś, gdyby ktoś ją o to spytał. Do znajomości z aurorem przed Londyńskimi służbami nigdy by się nie przyznał, nikt też by nie uwierzył, że nie zajął go jak większość bezdomnych, ale wolał nie ściągać na siebie niczyjej uwagi, unikać pytań i kłamać. To zawsze niosło ze sobą ryzyko odkrycia. — A ty? — Nie pamiętał, czy pytał skąd była, a nawet jeśli to i tak pewnie nie zapamiętałby, jakby pewne informacje, te mniej istotne, po prostu ulatywały w eter. — Myślę, że możemy już wyjść, ale chyba bezpieczniej będzie przejść bocznymi drogami. Mogę cię odprowadzić, jeśli chcesz — zaoferował. — Znam Londyn dość dobrze. — Poza tym wierzył, że miał większe szanse stawić czoła napastnikom niż ona, choć nie doceniał jej nic o niej nie wiedząc.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tamtego dnia w ministerstwie Yanie wydawało się, że przelotnie go widziała, ale nie była tego pewna, tak samo nie wiedziała, że to on uciekł z jej przydziału. Zresztą sprawa z przydziałami okazała się później bardziej zagmatwana i pokręcona, bo później przeniesiono ją w jeszcze inne miejsce. A Yana nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, w jaki sposób James żył i że miał papiery na fałszywe nazwisko. Jako panna z dobrego domu z klasy średniej niewiele wiedziała o realiach życia uboższych warstw społeczeństwa, nigdy nie musiała kombinować i walczyć każdego dnia o przetrwanie, nie musiała też oszukiwać przy rejestracji różdżki, bo po obu stronach jej rodziny wśród bezpośrednich przodków byli sami czarodzieje czystej krwi. Prawdę mówiąc, nie mogła mieć nawet pewności, czy James było jego prawdziwym imieniem. Nic o nim nie wiedziała poza tym, co padło tamtej nocy podczas wspólnego ukrywania się. Zakładała, że po prostu był jakimś kolegą Marii, wyglądał na jej rówieśnika. Ale że w szkole rzadko zwracała uwagę na młodszych uczniów z innych domów i że minęło od tamtego czasu dobrych kilka lat, to w gwarnym i pełnym młodych czarodziejów zamczysku, poszczególne twarze często zlewały się ze sobą i nie miała pewności, czy widziała jego, czy może kogoś podobnego.
Nie znała go, ale jednak w tej krótkiej chwili, kiedy go rozpoznała i skojarzyła jego twarz z jednym z tych, z którymi ukrywała się tamtej sierpniowej nocy kiedy niebo dosłownie zaczęło spadać im na głowy, zdecydowała się mu zaufać na tyle, że nie wciągnął jej tu w złych zamiarach. W końcu tamtego dnia, w Noc Tysiąca Gwiazd, pomógł jej i nie zapomniała o tym. Zresztą teraz, gdyby naprawdę chciał jej krzywdy, mógł po prostu pozwolić tamtym ją złapać zamiast wciągać do kryjówki.
Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego wyjaśnienie. Nie dopytywała o dokładny adres, bo nie musiała znać szczegółów, to co powiedział było wystarczające. W Londynie mieszkało wielu czarodziejów, więc nie było w tym nic dziwnego ani niewiarygodnego, zresztą już wtedy, kiedy uciekali przez meteorytami, mogła odnieść wrażenie, że dobrze znał miasto, że musiał w nim spędzać sporo czasu, dużo więcej niż ona, która wpadała tu tylko w konkretnych sprawach. Stolica wciąż oferowała wiele rzeczy, których nie miały mniejsze miejscowości, choć jak pokazywał dzisiejszy dzień, wciąż można tu było spotkać ludzi, którzy niekoniecznie mieli dobre zamiary.
- Ja… Nie mieszkam w Londynie, ale wybierałam się na Pokątną, ojciec jest zajęty swoją pracą i poprosił mnie, żebym coś kupiła. Akurat skończył mi się w domu proszek Fiuu, więc nie mogłam pojawić się bezpośrednio w kominku Dziurawego Kotła. – zresztą sieć Fiuu wciąż potrafiła odwalać numery i wyrzucać w złym kominku, więc używanie tego środka lokomocji też nie zawsze było dobrym pomysłem. – A że w mieście nie działa teleportacja, to musiałam iść pieszo z punktu teleportacyjnego, i ci dwaj akurat musieli mnie wypatrzyć i poszli za mną, próbowali mnie złapać, ale im uciekłam… I tak wpadłam na ciebie – wyjaśniła szeptem. Miała sporo szczęścia że trafiła na takich partaczy, którzy najwyraźniej nie byli wprawieni w napaściach i liczyli na dobrą okazję, ale nie docenili Yany i pozwolili jej uciec.
Kątem oka zerknęła w stronę rozklekotanych drzwi, którymi tu weszli. Mężczyźni najwyraźniej nie byli zbyt wytrwali, bo zamiast przeszukiwać zrujnowane kamienice, po prostu oddalili się, być może szukając innego samotnego celu, który nadawałby się do okradnięcia. A przynajmniej tak to wyglądało, bo równie dobrze mogli gdzieś się ukryć i zaczaić, żeby nie było ich słychać, ale miała nadzieję, że nie.
- Pewnie znasz jakiś dobry i szybki skrót do Pokątnej? Bo mi te uliczki wciąż często się mylą, przez większość życia docierałam na Pokątną i w ogóle do Londynu z pomocą kominków lub teleportacji. – Ale rozumiała to, że w tych burzliwych czasach obłożono Londyn zaklęciami, za sprawą których niepowołane osoby nie mogły tak po prostu się tu teleportować. Na wejściach do miasta sprawdzano zarejestrowane różdżki, ale że Yana nie miała nic do ukrycia i jako czarownica czystej krwi miała nienaganne papiery, nigdy nie miała problemu z wpuszczeniem. – I… co się z wami działo po… tamtej nocy? No wiesz, kiedy już opuściliśmy podziemną kryjówkę.
Była ciekawa, tak po prostu. Kiedy przestały spadać meteoryty i było względnie bezpiecznie, rano wszyscy powychodzili z podziemnego lokalu, który dał im schronienie, i wtedy ich ścieżki się rozeszły, a losy pozostałych były jej odtąd nieznane. Chłopcy jednak wyglądali na takich, którzy zawsze spadają na cztery łapy jak kot, więc zapewne jakoś sobie poradzili.
Nie znała go, ale jednak w tej krótkiej chwili, kiedy go rozpoznała i skojarzyła jego twarz z jednym z tych, z którymi ukrywała się tamtej sierpniowej nocy kiedy niebo dosłownie zaczęło spadać im na głowy, zdecydowała się mu zaufać na tyle, że nie wciągnął jej tu w złych zamiarach. W końcu tamtego dnia, w Noc Tysiąca Gwiazd, pomógł jej i nie zapomniała o tym. Zresztą teraz, gdyby naprawdę chciał jej krzywdy, mógł po prostu pozwolić tamtym ją złapać zamiast wciągać do kryjówki.
Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego wyjaśnienie. Nie dopytywała o dokładny adres, bo nie musiała znać szczegółów, to co powiedział było wystarczające. W Londynie mieszkało wielu czarodziejów, więc nie było w tym nic dziwnego ani niewiarygodnego, zresztą już wtedy, kiedy uciekali przez meteorytami, mogła odnieść wrażenie, że dobrze znał miasto, że musiał w nim spędzać sporo czasu, dużo więcej niż ona, która wpadała tu tylko w konkretnych sprawach. Stolica wciąż oferowała wiele rzeczy, których nie miały mniejsze miejscowości, choć jak pokazywał dzisiejszy dzień, wciąż można tu było spotkać ludzi, którzy niekoniecznie mieli dobre zamiary.
- Ja… Nie mieszkam w Londynie, ale wybierałam się na Pokątną, ojciec jest zajęty swoją pracą i poprosił mnie, żebym coś kupiła. Akurat skończył mi się w domu proszek Fiuu, więc nie mogłam pojawić się bezpośrednio w kominku Dziurawego Kotła. – zresztą sieć Fiuu wciąż potrafiła odwalać numery i wyrzucać w złym kominku, więc używanie tego środka lokomocji też nie zawsze było dobrym pomysłem. – A że w mieście nie działa teleportacja, to musiałam iść pieszo z punktu teleportacyjnego, i ci dwaj akurat musieli mnie wypatrzyć i poszli za mną, próbowali mnie złapać, ale im uciekłam… I tak wpadłam na ciebie – wyjaśniła szeptem. Miała sporo szczęścia że trafiła na takich partaczy, którzy najwyraźniej nie byli wprawieni w napaściach i liczyli na dobrą okazję, ale nie docenili Yany i pozwolili jej uciec.
Kątem oka zerknęła w stronę rozklekotanych drzwi, którymi tu weszli. Mężczyźni najwyraźniej nie byli zbyt wytrwali, bo zamiast przeszukiwać zrujnowane kamienice, po prostu oddalili się, być może szukając innego samotnego celu, który nadawałby się do okradnięcia. A przynajmniej tak to wyglądało, bo równie dobrze mogli gdzieś się ukryć i zaczaić, żeby nie było ich słychać, ale miała nadzieję, że nie.
- Pewnie znasz jakiś dobry i szybki skrót do Pokątnej? Bo mi te uliczki wciąż często się mylą, przez większość życia docierałam na Pokątną i w ogóle do Londynu z pomocą kominków lub teleportacji. – Ale rozumiała to, że w tych burzliwych czasach obłożono Londyn zaklęciami, za sprawą których niepowołane osoby nie mogły tak po prostu się tu teleportować. Na wejściach do miasta sprawdzano zarejestrowane różdżki, ale że Yana nie miała nic do ukrycia i jako czarownica czystej krwi miała nienaganne papiery, nigdy nie miała problemu z wpuszczeniem. – I… co się z wami działo po… tamtej nocy? No wiesz, kiedy już opuściliśmy podziemną kryjówkę.
Była ciekawa, tak po prostu. Kiedy przestały spadać meteoryty i było względnie bezpiecznie, rano wszyscy powychodzili z podziemnego lokalu, który dał im schronienie, i wtedy ich ścieżki się rozeszły, a losy pozostałych były jej odtąd nieznane. Chłopcy jednak wyglądali na takich, którzy zawsze spadają na cztery łapy jak kot, więc zapewne jakoś sobie poradzili.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zmarszczył brwi, przyglądając jej się chwilę. Nie miał zegarka, ale zgadywał po zapadającym półmroku, że zbliżał się wieczór. O tej porze roku szybko się ściemniało, ale do godziny policyjnej powinno zostać jeszcze dużo czasu, nie wiedział jednak do której są otwarte sklepy na Pokątnej, nieczęsto robił tam jakiekolwiek zakupy. Rzadko w ogóle robił zakupy. Oparł się o zimny mur, nie odpowiadając na jej słowa przez pewną chwilę. Sprawiał wrażenie kogoś kto nasłuchuje — obrócił głowę w kierunku ulicy, ale tak naprawdę to zastanawiał się, czy miał rzeczywiście powody, by jej w czymkolwiek pomagać. Nie znał jej, nic o niej nie wiedział — wydawała mu się krucha i nieporadna, uciekając przed tymi mężczyznami pokazała wyraźnie, że potrzebuje pomocy, a on mógł jej udzielić. Zaproponował jej asystę, nie widząc powodu, dla którego musiałby się jej obawiać.
— To fakt, blokada teleportacji powoduje strasznie dużo problemów — przytaknął. Sam pojawiał się pod miastem, a kiedy wracał z pracy — gdy jeszcze ją miał — odwiedzał Marcela za każdym razem dystans pokonując pieszo. Rzadko kiedy miał ze sobą miotłę. Nie chciał mówi jednak o sobie. — Czym zajmuje się twój tata? — spytał, zerkając na nią znowu. Nie chciał wścibsko pytać o to, co miała kupić, mógł ją podejrzeć. Wiedząc do jakiego sklepu będzie chciała iść dopowie sobie to, o co nie zapyta. — Sam skrót na Pokątną nie, ale wiem jak stąd dotrzeć do przejścia. To ie jest daleko. Musimy przejść kilkoma uliczkami, po drugiej stronie mostu będziemy już właściwie na miejscu. Może z pół godziny drogi. — Dla tego to było niewiele, podróżował zwykle na nogach. Nie czekając na jej odpowiedź, wyszedł ostrożnie na zewnątrz i się rozejrzał. Powiódł wzrokiem w stronę, skąd dochodziły jeszcze kroki i głosy mężczyzn, którzy ją próbowali złapać. — Droga wolna, chodź — powiedział zachęcająco, zbliżając się znów do budynku. Zajrzał przez drzwi do środka i uśmiechnął się lekko. — Chodź — powtórzył, a potem ruszył w przeciwną stronę, w tą, z której przyszli mężczyźni. Zastanowił się chwilę, słuchając pytania Yany. — Właściwie to poszliśmy odprowadzić Marię do domu. Pewnie wiesz, co się stało...— Zerknął na nią, jeśli były rodziny musiała wiedzieć, że dziewczyna straciła bliskich. Nie chciał tego mówić głośno, a jeśli nie widziała — widocznie musiał by jakiś powód, dla którego Maria by się z nią nie podzieliła informacją. Szybkim, żwawym krokiem prowadził ją główną ulicą. — Tutaj — a potem skręcił w uliczkę boczną, która prowadziła do kolejnej. — Odwiedziliśmy też kilka miejsc, które były... W których mogli być nasi bliscy, przyjaciele. Chcieliśmy się upewnić, że nic im się nie stało i nic im już nie grozi — mówił enigmatycznie, nie wiedząc ile prawdy może jej powiedzieć o tamtych zdarzeniach, o sobie, o Marcelu. Potem szukaliśmy ich w innych częściach Anglii. Ty i Maria jesteście blisko? [/b]— spytał, ściągając ich lekko w stronę ściany budynku. Obejrzał się przez ramię, ale nikt za nimi nie szedł, uliczka była opuszczona, nieco obskurna, ale przed nimi majaczył koniec, prowadzący na kolejną. — Ona pracuje teraz w Warwick, szkoli się na uzdrowicielkę. Macie ze sobą kontakt? Widziałem się z nią niedawno. Dobrze się trzyma, chyba niczego jej nie brakuje. Nie mówiłaś czym ty się zajmujesz — zauważył, spoglądając na nią.
— To fakt, blokada teleportacji powoduje strasznie dużo problemów — przytaknął. Sam pojawiał się pod miastem, a kiedy wracał z pracy — gdy jeszcze ją miał — odwiedzał Marcela za każdym razem dystans pokonując pieszo. Rzadko kiedy miał ze sobą miotłę. Nie chciał mówi jednak o sobie. — Czym zajmuje się twój tata? — spytał, zerkając na nią znowu. Nie chciał wścibsko pytać o to, co miała kupić, mógł ją podejrzeć. Wiedząc do jakiego sklepu będzie chciała iść dopowie sobie to, o co nie zapyta. — Sam skrót na Pokątną nie, ale wiem jak stąd dotrzeć do przejścia. To ie jest daleko. Musimy przejść kilkoma uliczkami, po drugiej stronie mostu będziemy już właściwie na miejscu. Może z pół godziny drogi. — Dla tego to było niewiele, podróżował zwykle na nogach. Nie czekając na jej odpowiedź, wyszedł ostrożnie na zewnątrz i się rozejrzał. Powiódł wzrokiem w stronę, skąd dochodziły jeszcze kroki i głosy mężczyzn, którzy ją próbowali złapać. — Droga wolna, chodź — powiedział zachęcająco, zbliżając się znów do budynku. Zajrzał przez drzwi do środka i uśmiechnął się lekko. — Chodź — powtórzył, a potem ruszył w przeciwną stronę, w tą, z której przyszli mężczyźni. Zastanowił się chwilę, słuchając pytania Yany. — Właściwie to poszliśmy odprowadzić Marię do domu. Pewnie wiesz, co się stało...— Zerknął na nią, jeśli były rodziny musiała wiedzieć, że dziewczyna straciła bliskich. Nie chciał tego mówić głośno, a jeśli nie widziała — widocznie musiał by jakiś powód, dla którego Maria by się z nią nie podzieliła informacją. Szybkim, żwawym krokiem prowadził ją główną ulicą. — Tutaj — a potem skręcił w uliczkę boczną, która prowadziła do kolejnej. — Odwiedziliśmy też kilka miejsc, które były... W których mogli być nasi bliscy, przyjaciele. Chcieliśmy się upewnić, że nic im się nie stało i nic im już nie grozi — mówił enigmatycznie, nie wiedząc ile prawdy może jej powiedzieć o tamtych zdarzeniach, o sobie, o Marcelu. Potem szukaliśmy ich w innych częściach Anglii. Ty i Maria jesteście blisko? [/b]— spytał, ściągając ich lekko w stronę ściany budynku. Obejrzał się przez ramię, ale nikt za nimi nie szedł, uliczka była opuszczona, nieco obskurna, ale przed nimi majaczył koniec, prowadzący na kolejną. — Ona pracuje teraz w Warwick, szkoli się na uzdrowicielkę. Macie ze sobą kontakt? Widziałem się z nią niedawno. Dobrze się trzyma, chyba niczego jej nie brakuje. Nie mówiłaś czym ty się zajmujesz — zauważył, spoglądając na nią.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Momentami traciła poczucie czasu, wydawało jej się, że kiedy opuszczała dom, godzina była młoda. Ale końcem października dzień kończył się szybciej niż latem, zmrok nadciągał dobrych parę godzin wcześniej, choć do godziny policyjnej szczęśliwie pozostawały jeszcze dużo czasu, wystarczająco, by obskoczyć Pokątną, a potem wrócić do domu. Ale może powinna wybrać się rano, problem w tym, że za długo odsypiała wczorajsze nocne siedzenie w ojcowskiej pracowni.
Yana zdecydowanie nie uważała się za kruchą i nieporadną. W swoim mniemaniu, jak na dziewczynę z dobrego domu, była przecież silna i zaradna, nigdy nie chciała być delikatną, omdlewającą mimozą. Poza tym trudne doświadczenia ostatnich miesięcy musiały ją zahartować, w przeciwnym wypadku nie poradziłaby sobie z utratą trójki członków najbliższej rodziny w krótkim odstępie czasu. Musiała szybciej dorosnąć, zejść z obłoków na ziemię i przyjąć, że żyli w trudnych czasach. Ale pewnie ktoś z zupełnie odmiennego środowiska mógł postrzegać ją inaczej niż ona sama siebie postrzegała. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a Yana, jakby nie patrzeć, obracała się głównie w gronie ludzi o podobnym statusie krwi i majętności co jej własna rodzina.
- Widocznie uznali, że tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa miasta, jeśli będzie można się w nim pojawiać tylko w konkretnych miejscach. – Skoro władze tak zadecydowały, to społeczeństwo musiało się dostosować, znieść pewne niedogodności w imię wspólnego dobra i bezpieczeństwa. Ale jak się okazywało, nawet to nie gwarantowało go w stu procentach, w stolicy wciąż mogli żyć ludzie, którzy byli skłonni napadać na samotnych podróżnych. – Mój ojciec tworzy biżuterię i talizmany – wyjaśniła. Blythe'owie zajmowali się tym od wieków. Zaczynało im brakować trochę surowców niezbędnych do tworzenia talizmanów, między innymi odczynników i niektórych częściej używanych komponentów, więc zanim ojciec spotka się ze swoim stałym dostawcą, musieli uzupełnić zapasy na Pokątnej.
Kiedy okazało się, że na zewnątrz już czysto (najwyraźniej mężczyźni szybko się znudzili i postanowili poszukać innej ofiary), wyszła za nim na ulicę, skupiając uwagę na rozmowie o Marii.
- Wiem. Paskudna sprawa, to straszne, co się stało – rzekła, myśląc ze smutkiem o tym, że Maria w jednej chwili straciła oboje rodziców i była zupełnie sama. Wtedy, kiedy razem się ukrywali, nie byli jeszcze świadomi tego, co działo się z ich bliskimi i mogli tylko się zastanawiać. Yana miała szczęście, jej ojciec i brat przeżyli. Marii tym razem szczęścia zabrakło. – Czytałam, że tamtej strasznej nocy zginęły tysiące. W ledwie jedną noc… Marii z pewnością jest teraz bardzo ciężko. Moją mamę dwa lata temu zabrały anomalie, ale wciąż mam tatę, a ona straciła oboje naraz. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co musiała czuć, kiedy wróciła do domu.
Czy James i Marcel byli z nią wtedy? Czy widzieli ogrom zniszczeń? Czy odpowiednio zaopiekowali się zapewne mocno wstrząśniętą Marią? Chciała wierzyć, że tak, w takich chwilach nikt nie powinien być pozostawiony sam sobie. Lecz prawdę mówiąc, Yana nie wiedziała, co działo się z jej kuzynką w tej chwili. Miała wrażenie, że Maria odsunęła się po tamtej nocy i po utracie rodziców. Starała się to zrozumieć, świat Marii zawalił się w jednej chwili i zapewne nie była emocjonalnie gotowa do spotkań towarzyskich. Kiedy zginęło jej rodzeństwo, przez pierwsze tygodnie Yana też chodziła wkurzona na cały świat i była wówczas dość trudna w obyciu.
- Właściwie to dobrych kilka tygodni jej nie widziałam. Widziałeś się z nią w ostatnim czasie? Mówisz, że jakoś się trzyma? Przez naukę w różnych szkołach nigdy nie byłyśmy ze sobą bardzo blisko, bo sporą część życia spędziłyśmy oddzielnie, ja w Hogwarcie a ona w Beauxbatons, ale martwię się o nią. – Skoro Maria i James się przyjaźnili, to może miał jakieś świeższe informacje? Może Maria wolała teraz bliskości ludzi spoza rodziny, bo rodzina za bardzo przypominała o tym, co utraciła? Ojciec Marii był w końcu bratem matki Yany, choć ich relacje nie należały do najlepszych odkąd pan Multon poślubił kobietę półkrwi. Davina Blythe zawsze starała się pozować na kogoś lepszego niż jest w rzeczywistości i nie pochwalała tego, kogo wybrał sobie jej brat. – Mam nadzieję, że jej tam dobrze. Szkoli się w jakiejś lecznicy? – spytała. Mung był w Londynie, ale zapewne w innych miejscach kraju były pomniejsze lecznice, w dzisiejszych czasach na pewno bardzo potrzebne. Maria zawsze wydawała się ciepłą i empatyczną osobą, zawód uzdrowicielki idealnie do niej pasował. – Ja pomagam ojcu w jego interesie rodzinnym, uczę się pod jego okiem. A ty?
Ojciec wydawał się zadowolony tym, że przy rodzinnym biznesie udało jej się utrzymać zainteresowanie na dłużej i że miał pomocnicę, przynajmniej do dnia ślubu Yany, bo dom i warsztat zapewne przypadną jej bratu, a Yana pewnego dnia będzie musiała wyjść za mąż, by przedłużyć linię czystej krwi. Nie wiedziała jednak, co robił James, jak spędzał swoje dni w Londynie. Po samym wyglądzie trudno jej było określić, co mógł robić, nie wyglądał na pracownika ministerstwa, ani nie wpisywał się na pierwszy rzut oka w żadne inne stereotypowe wyobrażenia. Był dla Yany zagadką, na swój sposób ją intrygował, bo wydawał się odstawać od środowiska, z jakim stykała się na co dzień. Jak bardzo – tego nie wiedziała. No i znał Marię, ciekawe skąd? Wtedy, kiedy razem uciekali i się ukrywali, odnosiła wrażenie, że musieli się znać od dłuższego czasu.
Także się rozejrzała, ale okolica wydawała się obecnie spokojna. Wiele budynków po wysiedlonych mugolach nie zostało jeszcze na nowo zamieszkałych, więc wiele kamienic które mijali, wyglądało na opustoszałe, co na swój sposób sprawiało dość przygnębiające wrażenie, ale musiało upłynąć więcej czasu, niż Londyn na nowo się zaludni.
Yana zdecydowanie nie uważała się za kruchą i nieporadną. W swoim mniemaniu, jak na dziewczynę z dobrego domu, była przecież silna i zaradna, nigdy nie chciała być delikatną, omdlewającą mimozą. Poza tym trudne doświadczenia ostatnich miesięcy musiały ją zahartować, w przeciwnym wypadku nie poradziłaby sobie z utratą trójki członków najbliższej rodziny w krótkim odstępie czasu. Musiała szybciej dorosnąć, zejść z obłoków na ziemię i przyjąć, że żyli w trudnych czasach. Ale pewnie ktoś z zupełnie odmiennego środowiska mógł postrzegać ją inaczej niż ona sama siebie postrzegała. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a Yana, jakby nie patrzeć, obracała się głównie w gronie ludzi o podobnym statusie krwi i majętności co jej własna rodzina.
- Widocznie uznali, że tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa miasta, jeśli będzie można się w nim pojawiać tylko w konkretnych miejscach. – Skoro władze tak zadecydowały, to społeczeństwo musiało się dostosować, znieść pewne niedogodności w imię wspólnego dobra i bezpieczeństwa. Ale jak się okazywało, nawet to nie gwarantowało go w stu procentach, w stolicy wciąż mogli żyć ludzie, którzy byli skłonni napadać na samotnych podróżnych. – Mój ojciec tworzy biżuterię i talizmany – wyjaśniła. Blythe'owie zajmowali się tym od wieków. Zaczynało im brakować trochę surowców niezbędnych do tworzenia talizmanów, między innymi odczynników i niektórych częściej używanych komponentów, więc zanim ojciec spotka się ze swoim stałym dostawcą, musieli uzupełnić zapasy na Pokątnej.
Kiedy okazało się, że na zewnątrz już czysto (najwyraźniej mężczyźni szybko się znudzili i postanowili poszukać innej ofiary), wyszła za nim na ulicę, skupiając uwagę na rozmowie o Marii.
- Wiem. Paskudna sprawa, to straszne, co się stało – rzekła, myśląc ze smutkiem o tym, że Maria w jednej chwili straciła oboje rodziców i była zupełnie sama. Wtedy, kiedy razem się ukrywali, nie byli jeszcze świadomi tego, co działo się z ich bliskimi i mogli tylko się zastanawiać. Yana miała szczęście, jej ojciec i brat przeżyli. Marii tym razem szczęścia zabrakło. – Czytałam, że tamtej strasznej nocy zginęły tysiące. W ledwie jedną noc… Marii z pewnością jest teraz bardzo ciężko. Moją mamę dwa lata temu zabrały anomalie, ale wciąż mam tatę, a ona straciła oboje naraz. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co musiała czuć, kiedy wróciła do domu.
Czy James i Marcel byli z nią wtedy? Czy widzieli ogrom zniszczeń? Czy odpowiednio zaopiekowali się zapewne mocno wstrząśniętą Marią? Chciała wierzyć, że tak, w takich chwilach nikt nie powinien być pozostawiony sam sobie. Lecz prawdę mówiąc, Yana nie wiedziała, co działo się z jej kuzynką w tej chwili. Miała wrażenie, że Maria odsunęła się po tamtej nocy i po utracie rodziców. Starała się to zrozumieć, świat Marii zawalił się w jednej chwili i zapewne nie była emocjonalnie gotowa do spotkań towarzyskich. Kiedy zginęło jej rodzeństwo, przez pierwsze tygodnie Yana też chodziła wkurzona na cały świat i była wówczas dość trudna w obyciu.
- Właściwie to dobrych kilka tygodni jej nie widziałam. Widziałeś się z nią w ostatnim czasie? Mówisz, że jakoś się trzyma? Przez naukę w różnych szkołach nigdy nie byłyśmy ze sobą bardzo blisko, bo sporą część życia spędziłyśmy oddzielnie, ja w Hogwarcie a ona w Beauxbatons, ale martwię się o nią. – Skoro Maria i James się przyjaźnili, to może miał jakieś świeższe informacje? Może Maria wolała teraz bliskości ludzi spoza rodziny, bo rodzina za bardzo przypominała o tym, co utraciła? Ojciec Marii był w końcu bratem matki Yany, choć ich relacje nie należały do najlepszych odkąd pan Multon poślubił kobietę półkrwi. Davina Blythe zawsze starała się pozować na kogoś lepszego niż jest w rzeczywistości i nie pochwalała tego, kogo wybrał sobie jej brat. – Mam nadzieję, że jej tam dobrze. Szkoli się w jakiejś lecznicy? – spytała. Mung był w Londynie, ale zapewne w innych miejscach kraju były pomniejsze lecznice, w dzisiejszych czasach na pewno bardzo potrzebne. Maria zawsze wydawała się ciepłą i empatyczną osobą, zawód uzdrowicielki idealnie do niej pasował. – Ja pomagam ojcu w jego interesie rodzinnym, uczę się pod jego okiem. A ty?
Ojciec wydawał się zadowolony tym, że przy rodzinnym biznesie udało jej się utrzymać zainteresowanie na dłużej i że miał pomocnicę, przynajmniej do dnia ślubu Yany, bo dom i warsztat zapewne przypadną jej bratu, a Yana pewnego dnia będzie musiała wyjść za mąż, by przedłużyć linię czystej krwi. Nie wiedziała jednak, co robił James, jak spędzał swoje dni w Londynie. Po samym wyglądzie trudno jej było określić, co mógł robić, nie wyglądał na pracownika ministerstwa, ani nie wpisywał się na pierwszy rzut oka w żadne inne stereotypowe wyobrażenia. Był dla Yany zagadką, na swój sposób ją intrygował, bo wydawał się odstawać od środowiska, z jakim stykała się na co dzień. Jak bardzo – tego nie wiedziała. No i znał Marię, ciekawe skąd? Wtedy, kiedy razem uciekali i się ukrywali, odnosiła wrażenie, że musieli się znać od dłuższego czasu.
Także się rozejrzała, ale okolica wydawała się obecnie spokojna. Wiele budynków po wysiedlonych mugolach nie zostało jeszcze na nowo zamieszkałych, więc wiele kamienic które mijali, wyglądało na opustoszałe, co na swój sposób sprawiało dość przygnębiające wrażenie, ale musiało upłynąć więcej czasu, niż Londyn na nowo się zaludni.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Mhm — mruknął pod nosem. Oczywiście, że łatwiej było to ogarnąć. Wystarczyło, by obstawili strażnikami punkty i sprawdzali każdego, kto chciał się dostać do miasta — stało się więzieniem i azylem jednocześnie. Długo wierzył, że nie istniało bezpieczniejsze miejsce od Londynu, ale przecież Zakon Feniksa miał Oazę. Tajemniczo brzmiące miejsce wydawało mu się być przystanią dla potrzebujących, napewno wolną od szmalcowników i zdrajców. Wątpił, by panował tam podobny klimat jak tutaj, ale robili wszystko, by wybryki z udziałem rebeliantów nie mogły się tu powtórzyć. Czy gdyby Zakonowi udało się odbić Londyn byłby to początek końca aktualnej władzy? Czy dlatego tak mocno bronili stolicy, miejsca, w którym najwięcej było najważniejszych jednostek i czołowych urzedów? — Mucha się nie prześlizgnie, dzięki temu raczej jest tu bezpiecznie. Dziwię się temu co cię dzisiaj spotkało. Gdyby był w okolicy patrol napewno by się z nimi rozprawił. Często wsadzają awanturników na dołek do Tower. Niektórzy podobno stamtąd nie wychodzą, niezależnie od przewiny — wspomniał mimochodem. Oddalali się od Tower. Powrót do Londynu wiązał się też ze wspomnieniami tamtego zatrzymania. Przez kilka miesięcy, gdy pojawiał się tu w odwiedzinach u Marcela stawał przed więzieniem z mocnym postanowieniem, że odnajdzie tamtego strażnika i zabije go choćby gołymi rękami. Minęło dużo czasu, jego nienawiść osłabła. Nie chciał go spotykać więcej, nie chciał trafiać za kratki. — Jest jubilerem? Prowadzi sklep gdzieś pod Londynem? — Uniósł brew, spoglądając na nią. — Nie znam nikogo, kto potrafiłby robić talizmany — skłamał, wzruszając ramionami. Castor potrafił, podarował mu kiedyś jeden, nigdy go nie zdejmował, ale niewiele wiedział o tym rzemiośle. — To jest trudne? — Czy wymagało szczególnych umiejętności i czy można było się tego nauczyć? Kojarzyło mu się to trochę z pracą kowala. Z jednej strony był pewien, że mógłby się tego nauczyć, z drugiej wiedział, że wymagało to przede wszystkim doświadczenia i siły, której nie miał. Taka praca nie była łatwa.
Pokiwał głową w zadumie.
— Tak to straszne. Ale jestem pewien, że wojna odebrała więcej żyć odkąd się rozpoczęła. Ludzie zabijają ludzi dla korzyści. Katastrofy nie można było ani przewidzieć ani jej powstrzymać, po prostu się stało. Z wojną jest inaczej, a jednak wciąż trwa. — Było ciężko, ale takim jak on było z każdym kolejnym miesiącem coraz trudniej. Bogacze mogli nie zauważyć kłopotów, jakie ich otaczały. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, zwalniając nieco kroku. Nie musieli się spieszyć, nie mieli powodu by uciekać i kryć się — spacerem ruszył więc w stronę mostu, za którym już tylko kilka kroków do wejścia na Pokątną. Ona też nie miała się przed czym chować, była czysto krwistą czarownicą, zapewnię o szanowanym nazwisku. — Ale tak, to straszne. Szkoda mi jej — przyznał szczerze. Sam stracił rodzinę w jednej chwili. Prawie wszystkich, choć wtedy był pewien, że nie został mu absolutnie nikt. — Mhm — mruknął w odpowiedzi, ale zaraz spojrzał na nią i powtórzył grzeczniej. — tak, z tydzień, może dwa tygodnie temu. Nie jestem pewien dokładnie. — Dni mu uciekały, stracił rachubę czasu. Jeśli się o nią martwiła, zawsze mogła się do niej odezwać. Marii napewno przydałoby się wsparcie rodziny. — Tak, w jakimś lazarecie w Warwickshire. U Pani Cassandry — dodał po chwili z westchnięciem. Przygryzł policzek od środka, ale nie dodał nic więcej. — Pracowałem jako stajenny przez pewien czas. Opiekowałem się końmi w stadninie. Teraz... szukam pracy — dodał zaraz, mijając się z pracą. Powinien jej poszukać, ale tak naprawdę nie robił nic, by ją znaleźć. Stracił zapał, wiedział, że trudno będzie mu znaleźć miejsce takie jak tamto. Ostatecznie będzie musiał to zrobić, potrzebowali pieniędzy.
Pokiwał głową w zadumie.
— Tak to straszne. Ale jestem pewien, że wojna odebrała więcej żyć odkąd się rozpoczęła. Ludzie zabijają ludzi dla korzyści. Katastrofy nie można było ani przewidzieć ani jej powstrzymać, po prostu się stało. Z wojną jest inaczej, a jednak wciąż trwa. — Było ciężko, ale takim jak on było z każdym kolejnym miesiącem coraz trudniej. Bogacze mogli nie zauważyć kłopotów, jakie ich otaczały. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, zwalniając nieco kroku. Nie musieli się spieszyć, nie mieli powodu by uciekać i kryć się — spacerem ruszył więc w stronę mostu, za którym już tylko kilka kroków do wejścia na Pokątną. Ona też nie miała się przed czym chować, była czysto krwistą czarownicą, zapewnię o szanowanym nazwisku. — Ale tak, to straszne. Szkoda mi jej — przyznał szczerze. Sam stracił rodzinę w jednej chwili. Prawie wszystkich, choć wtedy był pewien, że nie został mu absolutnie nikt. — Mhm — mruknął w odpowiedzi, ale zaraz spojrzał na nią i powtórzył grzeczniej. — tak, z tydzień, może dwa tygodnie temu. Nie jestem pewien dokładnie. — Dni mu uciekały, stracił rachubę czasu. Jeśli się o nią martwiła, zawsze mogła się do niej odezwać. Marii napewno przydałoby się wsparcie rodziny. — Tak, w jakimś lazarecie w Warwickshire. U Pani Cassandry — dodał po chwili z westchnięciem. Przygryzł policzek od środka, ale nie dodał nic więcej. — Pracowałem jako stajenny przez pewien czas. Opiekowałem się końmi w stadninie. Teraz... szukam pracy — dodał zaraz, mijając się z pracą. Powinien jej poszukać, ale tak naprawdę nie robił nic, by ją znaleźć. Stracił zapał, wiedział, że trudno będzie mu znaleźć miejsce takie jak tamto. Ostatecznie będzie musiał to zrobić, potrzebowali pieniędzy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jak pokazywała dzisiejsza sytuacja, pewnie wciąż czasem trafiali tu ludzie z niekoniecznie dobrymi zamiarami. Albo po prostu żyli tu już od dawna, w końcu mnogość opuszczonych mugolskich budynków mógł stanowić dobre kryjówki dla ludzi, którzy niekoniecznie chcieli lub potrafili poradzić sobie uczciwymi sposobami. Dobrze, że najwyraźniej nie byli oni przestępcami z prawdziwego zdarzenia, bo w takim wypadku Yanie byłoby znacznie trudniej im zwiać i nie popełniliby tylu błędów.
- Może akurat żaden patrol nie przechodził w pobliżu. Londyn jest w końcu olbrzymim miastem, więc trudno obstawić każdą jedną uliczkę. A budynków po mugolach jest tak wiele, że różne społeczne męty mogą się w nich pewnie ukrywać tygodniami… - I choć sprawdzano wnikliwie czarodziejów wchodzących do miasta, to czy ministerstwo miało dość zasobów, by przetrząsnąć wszystkie budynki i pozbyć się wyjętych spod prawa wyrzutków, którzy już tam się chowali? Pewnie nie. Nie po Nocy Tysiąca Gwiazd, kiedy było mnóstwo pilniejszych problemów niż szukanie kryjących się w opuszczonych budynkach drobnych opryszków i kieszonkowców. Ale poza tym dzisiejszym incydentem, to nie miała co narzekać na bezpieczeństwo Londynu.
- Kimkolwiek oni byli, nie byli zbyt… zdolni w przestępczym fachu. Pewnie prędzej czy później w końcu zostaną złapani – wyraziła nadzieję, nie mając pojęcia, że James sam miał nieciekawe przejścia z Tower. Yana szczęśliwie nigdy tam nie trafiła, władze raczej nie miałyby powodu zamknąć czarownicy czystej krwi, która wiodła uczciwy żywot i nie trudniła się żadną działalnością wywrotową ani niczym w tym rodzaju. – To prawda, że nie każdy stamtąd wychodzi? – spytała po chwili, mimo wszystko zaciekawiona tym, co dzieje się z ludźmi, którzy podpadli. Ale i za dawnych porządków istniały takie miejsca jak Tower i ci, którzy łamali prawo, mogli tam trafić.
- Tak, jest jubilerem, ale nie prowadzi sklepu. Tworzy dla ludzi, którzy zamawiają u niego egzemplarze biżuterii lub talizmanów, ma wielu stałych klientów – wyjaśniła. Wiedziała, że jakiś kuzyn jej ojca miał sklep, ale Vincent Blythe takowego obecnie nie potrzebował, przez lata wypracował sobie na tyle dobrą renomę, że miał wystarczająco dużo chętnych na swoje wyroby, żeby mieć co robić i za co utrzymać rodzinę, ale czasem zdarzało mu się tworzyć i do sklepu krewnego. Sam nie przepadał za staniem za ladą, wolał oddawać się swojemu rzemiosłu. – Ja dopiero się uczę, jeśli chodzi o talizmany, ale potrafię już robić takie prostsze. Trzeba znać się trochę na alchemii i starożytnych runach, no i na surowcach, z których się korzysta… - Dobry twórca talizmanów musiał znać się na surowcach ziemskich, czasem używało się i składników pochodzenia zwierzęcego lub roślinnego, dlatego Yana musiała być wszechstronna. Tym lepiej dla niej, bo przynajmniej nie było jej nudno, kiedy mogła stymulować umysł różnymi rzeczami.
Pokiwała głową; wojna była tragedią. Ale katastrofy takie jak anomalie czy kometa dodatkowo destabilizowały kraj i pociągały za sobą mnóstwo ofiar. Za duże nagromadzenie nieszczęść jak na zaledwie parę lat.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Jak chyba każdy, chciałabym, żeby wojna się skończyła, ale pewnie się nie skończy, dopóki zwolennicy ideologii równości będą próbować podkopać ład, który próbuje stworzyć ministerstwo w Londynie. – W końcu kto nie słyszał o incydentach, kiedy szlamy i zdrajcy zaburzali porządek i stanowili zagrożenie? Nie wspominając o mugolach? Jej własna siostra zginęła z rąk niemagicznych, co sprawiło, że Yana tym łatwiej chłonęła ministerialną propagandę i wierzyła, że to Ministerstwo Magii urzędujące w Londynie chce zaprowadzać ład i porządek, by czarodzieje mogli żyć bezpiecznie i pielęgnować swą magię i tradycje, a fałszywy minister Longbottom i towarzyszące mu szlamy i zdrajcy próbują go obalić, by zaprowadzić ideologię równości i ponownie pozwolić, by to mugole zdominowali kraj i stłamsili czarodziejów pod butem. Oczywiście nie miała pojęcia, że idący obok chłopak popierał tą drugą stronę, tą, którą dziewczęta takie jak Yana nieustannie straszono. Jako że jej rodzina od wieków nie cierpiała Longbottomów, łatwo jej było uwierzyć w złe rzeczy rozpowiadane na temat Harolda i jego zwolenników, a także na temat szlam i mugoli. Zawsze była negatywnie nastawiona do niemagicznych oraz mugolaków, bo tak ją wychowano, ale aż do śmierci Elii nie zaprzątała sobie zbytnio głowy ich istnieniem. Lecz kiedy dowiedziała się o spaleniu przez mugoli domu jej siostry z nią i jej dzieckiem w środku, przekonała się, że niemagiczni naprawdę mogli być niebezpieczni. O Jamesie i jego pochodzeniu nie wiedziała nic, ale skoro mógł być w Londynie, i wtedy w sierpniu został wpuszczony na obchody Brón Trogain, to musiał być przynajmniej półkrwi. Póki co nie dał jej też żadnych powodów, żeby miała go podejrzewać o cokolwiek. Wygłosiła więc normalne w swoim mniemaniu poglądy, nie wyłamujące się z obowiązującego nurtu. Myślała jak większość czarodziejów czystej krwi.
Naprawdę było jej żal Marii. Nikt nie powinien w tak młodym wieku zostawać bez rodziny. Yana sama wiedziała, czym jest ból straty, wiedziała, jak ciężko jest, gdy kogoś z najbliższej rodziny zabraknie.
- Może powinnam spróbować znowu do niej napisać. Bądź co bądź jesteśmy rodziną, nawet jeśli nauka w innych szkołach nas oddaliła. Ale dobrze, że znalazła dla siebie jakąś bezpieczną przystań i radzi sobie po tej strasznej tragedii, która ją spotkała.
Ciekawe, dlaczego Maria nie wróciła do rezerwatu jednorożców? Zawsze je lubiła. Może po tragedii, którą przeżyła, uznała że jednak woli pomagać ludziom? Tego musiała się dowiedzieć, tak samo jak tego, dlaczego kuzynka tak umilkła i odsunęła się od niej. Czy podobnie jak Elvira uznała, że Yana jest gorszą rodziną, bo nie nosi nazwiska Multon, a Blythe? Nie miała pojęcia, co się stało.
- Może powinieneś zapytać w jakimś szlachetnym rodzie? Oni pewnie mają dużo koni, może ktoś potrzebuje stajennego. – Rodzina Yany nie była tak zamożna by mieć własne stajnie z wierzchowcami dla każdego członka rodziny, należeli do klasy średniej, ale była przekonana, że bogate rody na pewno trzymają konie i kto wie, może gdzieś poszukiwano dodatkowych rąk do pracy. A jak nie, to pewnie Londyn też oferował jakieś możliwości dla swoich mieszkańców. James wyglądał na kogoś, kto potrafi sobie poradzić, na kogoś, kto zawsze spadał na cztery łapy jak kot. – Sama bym chciała mieć jakiegoś, może kiedyś...? Jako dziecko współdzieliłam konia ze starszymi braćmi, no, właściwie to należał do najstarszego ale pozwalano mi czasem się przejechać, ale kiedy wyzionął ducha ze starości, nie mieliśmy kolejnego. Więc póki co pozostaje miotła, teleportacja albo własne nogi.
Uśmiechnęła się blado, wspominając z sentymentem czasy spędzone z braćmi i wspólne zabawy w lesie nieopodal rodzinnego domu. Szli kolejną londyńską ulicą, niebo powolutku ciemniało; zachodzącego słońca nie było widać, częściowo przez chmury, a częściowo przez wysokie budynki. Jak ci londyńczycy potrafili żyć w takim mrowiu zabudowań? Jej by pewnie brakowało większej ilości naturalnych, wypełnionych zielenią przestrzeni.
- Może akurat żaden patrol nie przechodził w pobliżu. Londyn jest w końcu olbrzymim miastem, więc trudno obstawić każdą jedną uliczkę. A budynków po mugolach jest tak wiele, że różne społeczne męty mogą się w nich pewnie ukrywać tygodniami… - I choć sprawdzano wnikliwie czarodziejów wchodzących do miasta, to czy ministerstwo miało dość zasobów, by przetrząsnąć wszystkie budynki i pozbyć się wyjętych spod prawa wyrzutków, którzy już tam się chowali? Pewnie nie. Nie po Nocy Tysiąca Gwiazd, kiedy było mnóstwo pilniejszych problemów niż szukanie kryjących się w opuszczonych budynkach drobnych opryszków i kieszonkowców. Ale poza tym dzisiejszym incydentem, to nie miała co narzekać na bezpieczeństwo Londynu.
- Kimkolwiek oni byli, nie byli zbyt… zdolni w przestępczym fachu. Pewnie prędzej czy później w końcu zostaną złapani – wyraziła nadzieję, nie mając pojęcia, że James sam miał nieciekawe przejścia z Tower. Yana szczęśliwie nigdy tam nie trafiła, władze raczej nie miałyby powodu zamknąć czarownicy czystej krwi, która wiodła uczciwy żywot i nie trudniła się żadną działalnością wywrotową ani niczym w tym rodzaju. – To prawda, że nie każdy stamtąd wychodzi? – spytała po chwili, mimo wszystko zaciekawiona tym, co dzieje się z ludźmi, którzy podpadli. Ale i za dawnych porządków istniały takie miejsca jak Tower i ci, którzy łamali prawo, mogli tam trafić.
- Tak, jest jubilerem, ale nie prowadzi sklepu. Tworzy dla ludzi, którzy zamawiają u niego egzemplarze biżuterii lub talizmanów, ma wielu stałych klientów – wyjaśniła. Wiedziała, że jakiś kuzyn jej ojca miał sklep, ale Vincent Blythe takowego obecnie nie potrzebował, przez lata wypracował sobie na tyle dobrą renomę, że miał wystarczająco dużo chętnych na swoje wyroby, żeby mieć co robić i za co utrzymać rodzinę, ale czasem zdarzało mu się tworzyć i do sklepu krewnego. Sam nie przepadał za staniem za ladą, wolał oddawać się swojemu rzemiosłu. – Ja dopiero się uczę, jeśli chodzi o talizmany, ale potrafię już robić takie prostsze. Trzeba znać się trochę na alchemii i starożytnych runach, no i na surowcach, z których się korzysta… - Dobry twórca talizmanów musiał znać się na surowcach ziemskich, czasem używało się i składników pochodzenia zwierzęcego lub roślinnego, dlatego Yana musiała być wszechstronna. Tym lepiej dla niej, bo przynajmniej nie było jej nudno, kiedy mogła stymulować umysł różnymi rzeczami.
Pokiwała głową; wojna była tragedią. Ale katastrofy takie jak anomalie czy kometa dodatkowo destabilizowały kraj i pociągały za sobą mnóstwo ofiar. Za duże nagromadzenie nieszczęść jak na zaledwie parę lat.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Jak chyba każdy, chciałabym, żeby wojna się skończyła, ale pewnie się nie skończy, dopóki zwolennicy ideologii równości będą próbować podkopać ład, który próbuje stworzyć ministerstwo w Londynie. – W końcu kto nie słyszał o incydentach, kiedy szlamy i zdrajcy zaburzali porządek i stanowili zagrożenie? Nie wspominając o mugolach? Jej własna siostra zginęła z rąk niemagicznych, co sprawiło, że Yana tym łatwiej chłonęła ministerialną propagandę i wierzyła, że to Ministerstwo Magii urzędujące w Londynie chce zaprowadzać ład i porządek, by czarodzieje mogli żyć bezpiecznie i pielęgnować swą magię i tradycje, a fałszywy minister Longbottom i towarzyszące mu szlamy i zdrajcy próbują go obalić, by zaprowadzić ideologię równości i ponownie pozwolić, by to mugole zdominowali kraj i stłamsili czarodziejów pod butem. Oczywiście nie miała pojęcia, że idący obok chłopak popierał tą drugą stronę, tą, którą dziewczęta takie jak Yana nieustannie straszono. Jako że jej rodzina od wieków nie cierpiała Longbottomów, łatwo jej było uwierzyć w złe rzeczy rozpowiadane na temat Harolda i jego zwolenników, a także na temat szlam i mugoli. Zawsze była negatywnie nastawiona do niemagicznych oraz mugolaków, bo tak ją wychowano, ale aż do śmierci Elii nie zaprzątała sobie zbytnio głowy ich istnieniem. Lecz kiedy dowiedziała się o spaleniu przez mugoli domu jej siostry z nią i jej dzieckiem w środku, przekonała się, że niemagiczni naprawdę mogli być niebezpieczni. O Jamesie i jego pochodzeniu nie wiedziała nic, ale skoro mógł być w Londynie, i wtedy w sierpniu został wpuszczony na obchody Brón Trogain, to musiał być przynajmniej półkrwi. Póki co nie dał jej też żadnych powodów, żeby miała go podejrzewać o cokolwiek. Wygłosiła więc normalne w swoim mniemaniu poglądy, nie wyłamujące się z obowiązującego nurtu. Myślała jak większość czarodziejów czystej krwi.
Naprawdę było jej żal Marii. Nikt nie powinien w tak młodym wieku zostawać bez rodziny. Yana sama wiedziała, czym jest ból straty, wiedziała, jak ciężko jest, gdy kogoś z najbliższej rodziny zabraknie.
- Może powinnam spróbować znowu do niej napisać. Bądź co bądź jesteśmy rodziną, nawet jeśli nauka w innych szkołach nas oddaliła. Ale dobrze, że znalazła dla siebie jakąś bezpieczną przystań i radzi sobie po tej strasznej tragedii, która ją spotkała.
Ciekawe, dlaczego Maria nie wróciła do rezerwatu jednorożców? Zawsze je lubiła. Może po tragedii, którą przeżyła, uznała że jednak woli pomagać ludziom? Tego musiała się dowiedzieć, tak samo jak tego, dlaczego kuzynka tak umilkła i odsunęła się od niej. Czy podobnie jak Elvira uznała, że Yana jest gorszą rodziną, bo nie nosi nazwiska Multon, a Blythe? Nie miała pojęcia, co się stało.
- Może powinieneś zapytać w jakimś szlachetnym rodzie? Oni pewnie mają dużo koni, może ktoś potrzebuje stajennego. – Rodzina Yany nie była tak zamożna by mieć własne stajnie z wierzchowcami dla każdego członka rodziny, należeli do klasy średniej, ale była przekonana, że bogate rody na pewno trzymają konie i kto wie, może gdzieś poszukiwano dodatkowych rąk do pracy. A jak nie, to pewnie Londyn też oferował jakieś możliwości dla swoich mieszkańców. James wyglądał na kogoś, kto potrafi sobie poradzić, na kogoś, kto zawsze spadał na cztery łapy jak kot. – Sama bym chciała mieć jakiegoś, może kiedyś...? Jako dziecko współdzieliłam konia ze starszymi braćmi, no, właściwie to należał do najstarszego ale pozwalano mi czasem się przejechać, ale kiedy wyzionął ducha ze starości, nie mieliśmy kolejnego. Więc póki co pozostaje miotła, teleportacja albo własne nogi.
Uśmiechnęła się blado, wspominając z sentymentem czasy spędzone z braćmi i wspólne zabawy w lesie nieopodal rodzinnego domu. Szli kolejną londyńską ulicą, niebo powolutku ciemniało; zachodzącego słońca nie było widać, częściowo przez chmury, a częściowo przez wysokie budynki. Jak ci londyńczycy potrafili żyć w takim mrowiu zabudowań? Jej by pewnie brakowało większej ilości naturalnych, wypełnionych zielenią przestrzeni.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gdy wspomniała o mętach ukrywających się tygodniami w opuszczonych mieszkaniach spojrzał na nią powoli, całą swoją silną wolę wkładając w to, by nie okazać jak bardzo jej słowa go dotknęły — i jak wiele jednocześnie powiedziały o niej samej i o stosunku do sytuacji. Nim jej odpowiedział próbował z odmętów pamięci wydobyć sytuacje, w których się z nią spotkał i przypomnieć co mówił, podczas końca świata, a może później, pijąc rozwiązujące język piwo pod ziemią, kiedy próbowali przeczekać dramatyczny armageddon. Co mógł powiedzieć o sobie, co mogło go zgubić? Nie potrafił przypomnieć sobie niczego, czym mógłby jej się narazić, ale nie mógł ukryć obrzydzenia, które w końcu wymalowało się w półmroku na jego twarzy. Mylnie mogła odebrać, że przytakiwał w ten sposób jej słowom, że brzydziły go podobne męty i sytuacje, ale przecież właśnie jednym z nich był. Niczego innego nie robił, zajmował mieszkanie w Londynie po jednym z członków rebelii, na domiar złego sam go do niego zaprosił i użyczył, choć mógł bezprawnie zająć je sam lub każde inne opuszczone po mugolach. Powoli popatrzył na nią. Dziewczynę z dobrego domu, rozkapryszoną i wywyższającą się pewnie zupełnie nieświadomie. nie traktowała go jednak jak człowieka marginesu — to dlatego, że dzielili wspólne przeżycia, a może maskował się na tyle dobrze, by jego oliwkowa karnacja, egzotyczne rysy twarzy, czarne oczy i włosy nie mówiły jej o tym kim był? Raczej była nieświadoma prawdy, niedoświadczona. Pewnie nigdy nie zetknęła się z cyganerią, nikt nie zdążył jej ostrzec przed podludźmi.
— Pewnie masz rację — przytaknął jej, choć powinien powiedzieć, że patrole w Londynie pojawiały się często, miasto było dość dobrze strzeżone. Strażnicy nie chodzili jednak tymi samymi ścieżkami, zmieniając trasę patroli, by zmylić owe męty i przestępców, ale to była kwestia czasu nim się tu zjawią. Udając jednak porządnego obywatela nie mógł okazać, że się tego bał i wolał jak najszybciej ulotnić się stąd i to drogami, które pozwolą im owego patrolu uniknąć. Miał zarejestrowaną różdżkę na fałszywe nazwisko, ale nie zamierzał stawać przed stróżami prawa, nawet jako prawie wzorowy obywatel. — Sprawiedliwość dosięgnie każdego, ich też — odparł w podobnym tonie, przytakując jej, choć zaczynał zastanawiać się, czy słusznie zrobił, pomagając jej na ulicy. — Czyli ich nie znasz — ocenił od razu, kiwając głową, a kiedy powiedziała na głos to o czym myślał, uniósł brwi podejrzliwie. — Tak mówią. Ale czy plotki są prawdziwe, nie wiem. Może chcą tylko nastraszyć potencjalnych złodziei i zniechęcić ich do działań. W końcu w Londynie dopiero teraz nastał prawdziwy porządek, nie sądzę, by służby działały równie bezprawnie co wcześniej — mruknął, kłamiąc jak z nut. Nie patrzył przy tym na nią, nie próbował jej do niczego przekonać — jego ton głosu miał brzmieć lekko, nawet nonszalancko. Mijał się z prawdą, wiedząc jednak, że tylko tak odciągnie od siebie ewentualne podejrzenia. — Brzmi skomplikowanie. Runy nie są łatwe. Mam przyjaciela, który świetnie zna się na runach, ale dla mnie to zawsze było coś... nie do ogarnięcia — przyznał szczerze, wzruszając ramionami. Nie lubił ani alchemii ani run, chociaż to pierwsze wydawało mu się znacznie bardziej zabawne. Pędzenie bimbru było podobne, ale znał recepturę, składniki, przez to wszystko było prostsze.
Szedł uliczką spokojnie, wiedząc, kiedy skręcić. Prowadził ją powolnym spacerem, nie musiała już uciekać i biec, a on sam nie zamierzał dać jej żadnego powodu do tego, by czuła się w niebezpieczeństwie. Nie była dla niego zaskoczeniem, podobnie jak jej słowa o rebelii i wojnie. Długo sam myślał o tym, że chciał tylko, by wojna się skończyła, a konflikt między jednymi i drugimi był czymś, w co nie powinien się mieszać. Jego ojciec był mugolem. Bił ich i wyzywał matkę od czarownic, ale wtedy nie wiedział, że miał rację. W jego życiu był moment, w którym obarczał go winą za wszystko złe przez to, że był pozbawiony mocy. Kiedy dowiedział się o tym, ze magia istniała naprawdę, on był nią obdarzony nienawidził go z sto kim był chociaż w taborze wielu było takich jak on. Ale tom minęło, trwało krótko. Nienawidził go za to jakim był człowiekiem, nie za to, że nie potrafił czarować.
— Niby tak, ale jeśli ministerstwo zabije wszystkich, niczego nie zbuduje na popiołach — mruknął leniwie, wzruszając ramionami. Dziś stał po stronie rebelii walczącej z ministerstwem i z każdym kolejnym dniem był emocjonalnie bardziej zaangażowany w tą walkę, ale nie mógł udawać człowieka ślepo zapatrzonego w działania ministerstwa. Był cyganem, nikt nie traktował ich dobrze. Kiwnął głową, gdy wspomniała o tym, ze powinna skontaktować się z Marią. Powinna, jeśli były rodziną — ale coraz bardziej dziwił się, że właśnie tacy ludzie otaczali Marię. Czy ona sama była godna zaufania? Sądził wcześniej, że tak, ale teraz tracił tę pewność.
— Na przykład? Znasz kogoś, kogo mógłbym spytać? — spytał wprost, zerkając na nią. — Jestem pracowity, znam się na zwierzętach. Gdybyś mogła mnie komuś polecić... — spróbował z innej strony, zatrzymując się nagle. Wiedział, że z ulicy nikt go nie przyjmie, ale gdyby ktoś taki jak rana się za nim wstawił, go polecił — miałby większe szanse.
— Pewnie masz rację — przytaknął jej, choć powinien powiedzieć, że patrole w Londynie pojawiały się często, miasto było dość dobrze strzeżone. Strażnicy nie chodzili jednak tymi samymi ścieżkami, zmieniając trasę patroli, by zmylić owe męty i przestępców, ale to była kwestia czasu nim się tu zjawią. Udając jednak porządnego obywatela nie mógł okazać, że się tego bał i wolał jak najszybciej ulotnić się stąd i to drogami, które pozwolą im owego patrolu uniknąć. Miał zarejestrowaną różdżkę na fałszywe nazwisko, ale nie zamierzał stawać przed stróżami prawa, nawet jako prawie wzorowy obywatel. — Sprawiedliwość dosięgnie każdego, ich też — odparł w podobnym tonie, przytakując jej, choć zaczynał zastanawiać się, czy słusznie zrobił, pomagając jej na ulicy. — Czyli ich nie znasz — ocenił od razu, kiwając głową, a kiedy powiedziała na głos to o czym myślał, uniósł brwi podejrzliwie. — Tak mówią. Ale czy plotki są prawdziwe, nie wiem. Może chcą tylko nastraszyć potencjalnych złodziei i zniechęcić ich do działań. W końcu w Londynie dopiero teraz nastał prawdziwy porządek, nie sądzę, by służby działały równie bezprawnie co wcześniej — mruknął, kłamiąc jak z nut. Nie patrzył przy tym na nią, nie próbował jej do niczego przekonać — jego ton głosu miał brzmieć lekko, nawet nonszalancko. Mijał się z prawdą, wiedząc jednak, że tylko tak odciągnie od siebie ewentualne podejrzenia. — Brzmi skomplikowanie. Runy nie są łatwe. Mam przyjaciela, który świetnie zna się na runach, ale dla mnie to zawsze było coś... nie do ogarnięcia — przyznał szczerze, wzruszając ramionami. Nie lubił ani alchemii ani run, chociaż to pierwsze wydawało mu się znacznie bardziej zabawne. Pędzenie bimbru było podobne, ale znał recepturę, składniki, przez to wszystko było prostsze.
Szedł uliczką spokojnie, wiedząc, kiedy skręcić. Prowadził ją powolnym spacerem, nie musiała już uciekać i biec, a on sam nie zamierzał dać jej żadnego powodu do tego, by czuła się w niebezpieczeństwie. Nie była dla niego zaskoczeniem, podobnie jak jej słowa o rebelii i wojnie. Długo sam myślał o tym, że chciał tylko, by wojna się skończyła, a konflikt między jednymi i drugimi był czymś, w co nie powinien się mieszać. Jego ojciec był mugolem. Bił ich i wyzywał matkę od czarownic, ale wtedy nie wiedział, że miał rację. W jego życiu był moment, w którym obarczał go winą za wszystko złe przez to, że był pozbawiony mocy. Kiedy dowiedział się o tym, ze magia istniała naprawdę, on był nią obdarzony nienawidził go z sto kim był chociaż w taborze wielu było takich jak on. Ale tom minęło, trwało krótko. Nienawidził go za to jakim był człowiekiem, nie za to, że nie potrafił czarować.
— Niby tak, ale jeśli ministerstwo zabije wszystkich, niczego nie zbuduje na popiołach — mruknął leniwie, wzruszając ramionami. Dziś stał po stronie rebelii walczącej z ministerstwem i z każdym kolejnym dniem był emocjonalnie bardziej zaangażowany w tą walkę, ale nie mógł udawać człowieka ślepo zapatrzonego w działania ministerstwa. Był cyganem, nikt nie traktował ich dobrze. Kiwnął głową, gdy wspomniała o tym, ze powinna skontaktować się z Marią. Powinna, jeśli były rodziną — ale coraz bardziej dziwił się, że właśnie tacy ludzie otaczali Marię. Czy ona sama była godna zaufania? Sądził wcześniej, że tak, ale teraz tracił tę pewność.
— Na przykład? Znasz kogoś, kogo mógłbym spytać? — spytał wprost, zerkając na nią. — Jestem pracowity, znam się na zwierzętach. Gdybyś mogła mnie komuś polecić... — spróbował z innej strony, zatrzymując się nagle. Wiedział, że z ulicy nikt go nie przyjmie, ale gdyby ktoś taki jak rana się za nim wstawił, go polecił — miałby większe szanse.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mówiąc o mętach, Yana miała na myśli przede wszystkim ludzi, którzy żerują na cudzych nieszczęściach i napadają innych, jak ci, przed którymi uciekła. Nie wrzucała Jamesa do jednego worka z nimi, bo fasada, którą wokół siebie zbudował, raczej nie podsuwała jej takiego obrazu jego osoby. Postrzegała go jako jednego z wielu obywateli mieszanej krwi, a jego szczegółowa historia była jej nieznana. Zakładała, może naiwnie, że skoro chadzał sobie po Londynie jak gdyby nigdy nic, to zapewne przeszedł ministerialną weryfikację, nie myślała też, że sam zajmował cudze mieszkanie ani że miał fałszywe papiery. Nie spodziewała się, że to, co powiedziała o ludziach którzy chcieli ją napaść, może go w jakiś sposób urazić. Jego wygląd różnił się od typowych Anglików, ale zakładała że może miał zagraniczne korzenie, może ktoś z jego rodziców lub dziadków przybył skądś indziej. W Anglii cudzoziemcy byli, są i będą, nawet w Skorowidzu Czystości Krwi znajdowały się dwa rody o innym niż biały kolorze skóry. Jej własna babka także nie była Angielką, co sprawiało, że i krew Yany nie była w stu procentach angielska. W rodzinnym domu zaś uczono ją przede wszystkim niechęci do mugoli, szlam i zdrajców, a nie obcokrajowców; jej ojciec chętnie robił interesy z ludźmi z innych krajów, bo mógł od nich pozyskać użyteczne komponenty. Tak czy inaczej, nie znała świata ani ludzi takich jak James, ani jak ci, którzy chcieli ją okraść. Choć nie była szlachetnie urodzona i nie należała do najbogatszej warstwy społecznej, w dalszym ciągu była osobą, która nigdy nie zaznała ubóstwa i wykluczenia. Nie uważała się jednak za osobę rozkapryszoną i wywyższającą, bo w swoim mniemaniu była zupełnie normalna; jako rozkapryszone i wywyższające się postrzegała raczej wychuchane lady, a nie siebie. Nie żyła pod tak szczelnym kloszem jak one, ale wciąż, za dzieciaka izolowano ją od mugoli, szlam i „mętów społecznych” i za normalność postrzegała rzeczywistość rodzin krwi czystej ze skazą.
Pokiwała głową, przyjmując jego słowa, no bo o nic niecnego go nie podejrzewała, wtedy w „Pod ziemią” wydawał się zupełnie normalnym chłopakiem, a poza tym pamiętała o tym, że jej pomógł, co miało wpływ na jej postrzeganie jego osoby – bo przecież ktoś zły i zdegenerowany zostawiłby ją i Marię na pastwę losu, prawda? Ale pomógł im, i Yana była mu za to wdzięczna. Jego kłamstwa jednak działały, bo Yana go nie przejrzała, przyjmując że rzeczywiście mówił co myślał. Nie miała powodu, by drążyć i szukać dziury w całym.
- Nie znam, nie wydaje mi się, żebym ich kiedykolwiek widziała. Ale pewnie prędzej czy później wpadną. Jeśli są winni, powinni odpowiedzieć adekwatnie do przewinienia. – Yana jednak nie była okrutna, nie życzyła nikomu śmierci ani dożywotniej odsiadki tylko za to że próbował ukraść kilka monet, jako przykładna obywatelka pragnęła wierzyć w to, że ministerialne służby potraktują każdego sprawiedliwie, a na najsurowsze kary zasługiwali najciężsi przestępcy. – Tak czy inaczej, jeśli przez takie plotki choć część ludzi zastanowi się nad konsekwencjami łamania prawa i wybierze uczciwą drogę, to najwyraźniej spełniają one swoją rolę.
Dla niej, panny z dobrego domu, wydawało się to proste. Nie zdawała sobie sprawy, jak to mogło wyglądać z punktu widzenia ludzi, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w normalnym, dobrym domu, i którzy często nie znali innych możliwości.
- To prawda, runy mogą wydawać się skomplikowane, zwłaszcza na początku. W Hogwarcie nie każdy wybierał je na przedmiot dodatkowy. Sama również jeszcze nie znam wszystkich, to zbyt obszerna dziedzina, by nauczyć się jej w pełni mając ledwie dwadzieścia lat – przyznała; zapewne miną jeszcze lata, nim osiągnie dostateczne zaawansowanie w runach. Póki co wciąż się uczyła, często wieczorami ślęcząc nad księgami i słownikami runicznymi, by opanować nowe znaki oraz połączenia między nimi, które pewnego dnia umożliwią jej robienie także bardziej skomplikowanych talizmanów. Była dopiero na początku drogi wytwórcy, i minie wiele czasu, nim dorówna swemu ojcu, który zajmował się tym o wiele dłużej.
Yana pragnęła końca wojny jak chyba większość, żeby w kraju nastał wreszcie spokój i dobrobyt, i żeby nikt nie musiał się bać, że spotka go taki los jak jej siostrę. Tylko że, z umysłem urobionym nie tylko propagandą, ale i swoim wychowaniem w ideologii czystości krwi, wierzyła, że to Ministerstwo Magii w Londynie oraz konserwatywne rody stali na straży porządku i chronili kraj przed krwiożerczymi mugolami i ich zwolennikami.
- Może w wielu przypadkach możliwa będzie reedukacja błądzących? Może niektórzy, mając złe wzorce i umysły wypaczone zmugolszczeniem, nie wiedzą, że szkodzi ono światu magii oraz samym czarodziejom? – zastanowiła się, no bo ostatecznie, zabijanie wszystkich jak leci nie służyło nikomu i z tym się zgadzała, ale też chyba ministerstwo tego nie robiło, prawda? Krew czarodziejów pozostawała cenna, błądzących powinno się sprowadzać na dobrą drogę, edukować na temat tego, jak ważne są czarodziejskie tradycje i jak dużym zagrożeniem jest nadmierne zbliżanie do mugoli. Poza tym Yana nie zdawała sobie sprawy, że londyńskie ministerstwo oraz Rycerze Walpurgii zabili aż tylu ludzi, jako zwykły, neutralny obywatel wiedziała tyle, ile pozwalano jej wiedzieć, więc zdecydowanie nie postrzegała ich jako morderców, a strażników porządku i tradycji. W jej oczach to mugole byli tymi, którzy palili na stosie tych, których choćby podejrzewali o czary, a także władali niebezpiecznymi machinami oraz niszczyli siedliska magicznych stworzeń i roślin, a samych czarodziejów przez wieki zmuszali do ukrywania się jak szczury. Nie uważała siebie za naiwną, ale może mimo wszystko była naiwna, wierząc w to, że to ministerstwo w Londynie jest dobre i dba o magiczne społeczeństwo, zaś rebelia pragnie zniszczyć tradycje i sprowadzić wszystkich do jednego poziomu i zmusić do zmieszania się z mugolami. Tak została wychowana, w jej głowę od dziecka sączono ideę czystości krwi, choć jej rodzina i tak nie należała do tych radykalnych. Chciała jednak wierzyć, że pokój uda się zaprowadzić bez rozlewu krwi, a szkodliwe ideologie zostaną wyplenione i nie będą mącić w głowach czarodziejów. Tylko czy promugolscy mieli na tyle rozsądku?
Zamyśliła się nad kolejną kwestią. Yana kilka szlachcianek znała, głównie takich mniej wymuskanych, ale zawsze, nie była jednak w tak dużej zażyłości z żadną z nich, by któraś zwierzała jej się o zapotrzebowaniu na pracowników, dlatego Yana w ogóle nie była zorientowana, i nie była w stanie podać Jimowi żadnych konkretów, bo nie była częścią tego środowiska. A wśród rodzin krwi czystej ze skazą, które znała, nikt nie trzymał dużej ilości koni. Chciała mu pomóc, ale nie była w stanie zaoferować konkretu, nie miała takiej mocy sprawczej, żeby mu coś załatwić, bo nie była szlachcianką, jej nazwisko nie znaczyło tyle, co te ze Skorowidzu, a w dodatku jako osoba młoda, nie miała możliwości wypracować sobie własnej reputacji na tyle, żeby ktoś, a zwłaszcza o wyższej pozycji, liczył się z jej zdaniem. Pozostawała tylko młodą panną znajdującą się pod pieczą ojca, nie była nikim ważnym, nikim wpływowym – ani przez szlachectwo czy majątek, ani przez zasługi. Może mylnie odniósł wrażenie, że coś znaczyła, ale była zwyczajną czarownicą jakich wiele i jej możliwości nie były tak wielkie, jak pewnie liczył.
- Bardzo chciałabym ci pomóc, ale prawdę mówiąc, nie mam z nimi jakichś zażyłych relacji. Jestem tylko czystej krwi, ale nie szlachetnej, nazwisko mojej rodziny nie figuruje w Skorowidzu, a więc nie jestem zapraszana na ich wydarzenia i tak dalej. Nie jestem nikim ważnym – powiedziała, i choć nigdy nie chciała być jedną z tych wydelikaconych szklarnianych róż, to jednak czasem zazdrościła wielkim rodom bogactw i przywilejów. Tylko tego, bo na pewno nie mnogości ograniczeń. Pozostawało też faktem, że członkowie takich rodów nie traktowali takich jak Yana na równi z sobą. Miała czystą krew, ale wciąż była o szczebel niżej, bo jej nazwiska nie było w Skorowidzu, a skrytka nie była tak obszerna. Wiele możliwości było więc poza jej zasięgiem, już w Hogwarcie mogła wyczuć, że szlachcianki preferowały własne towarzystwo, a dziewczęta krwi czystej ale spoza Skorowidzu, traktowały z większym dystansem. Dlatego też Yana przyjaźniła się głównie z sobie podobnymi. – Słyszałam jednak, że podobno ród Carrowów zajmuje się hodowlą aetonanów, więc zapewne mają ich dużo i zatrudniają wielu ludzi, ale nie mam pojęcia, czy akurat teraz szukają kogoś. Musiałbyś udać się na ich ziemie i zapytać, nie znam nikogo z nich dobrze – podsunęła mu rozwiązanie które przyszło jej do głowy, gdy przypomniała sobie nazwisko rodu o którym słyszała kiedyś, być może od ojca lub brata, albo od kogoś w szkole, że hodują aetonany, zawsze mógł spróbować zatrudnić się w ich stajniach, jeśli mieli dużo wierzchowców, to mogli potrzebować więcej ludzi do ich ogarnięcia niż inni.
Pokiwała głową, przyjmując jego słowa, no bo o nic niecnego go nie podejrzewała, wtedy w „Pod ziemią” wydawał się zupełnie normalnym chłopakiem, a poza tym pamiętała o tym, że jej pomógł, co miało wpływ na jej postrzeganie jego osoby – bo przecież ktoś zły i zdegenerowany zostawiłby ją i Marię na pastwę losu, prawda? Ale pomógł im, i Yana była mu za to wdzięczna. Jego kłamstwa jednak działały, bo Yana go nie przejrzała, przyjmując że rzeczywiście mówił co myślał. Nie miała powodu, by drążyć i szukać dziury w całym.
- Nie znam, nie wydaje mi się, żebym ich kiedykolwiek widziała. Ale pewnie prędzej czy później wpadną. Jeśli są winni, powinni odpowiedzieć adekwatnie do przewinienia. – Yana jednak nie była okrutna, nie życzyła nikomu śmierci ani dożywotniej odsiadki tylko za to że próbował ukraść kilka monet, jako przykładna obywatelka pragnęła wierzyć w to, że ministerialne służby potraktują każdego sprawiedliwie, a na najsurowsze kary zasługiwali najciężsi przestępcy. – Tak czy inaczej, jeśli przez takie plotki choć część ludzi zastanowi się nad konsekwencjami łamania prawa i wybierze uczciwą drogę, to najwyraźniej spełniają one swoją rolę.
Dla niej, panny z dobrego domu, wydawało się to proste. Nie zdawała sobie sprawy, jak to mogło wyglądać z punktu widzenia ludzi, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w normalnym, dobrym domu, i którzy często nie znali innych możliwości.
- To prawda, runy mogą wydawać się skomplikowane, zwłaszcza na początku. W Hogwarcie nie każdy wybierał je na przedmiot dodatkowy. Sama również jeszcze nie znam wszystkich, to zbyt obszerna dziedzina, by nauczyć się jej w pełni mając ledwie dwadzieścia lat – przyznała; zapewne miną jeszcze lata, nim osiągnie dostateczne zaawansowanie w runach. Póki co wciąż się uczyła, często wieczorami ślęcząc nad księgami i słownikami runicznymi, by opanować nowe znaki oraz połączenia między nimi, które pewnego dnia umożliwią jej robienie także bardziej skomplikowanych talizmanów. Była dopiero na początku drogi wytwórcy, i minie wiele czasu, nim dorówna swemu ojcu, który zajmował się tym o wiele dłużej.
Yana pragnęła końca wojny jak chyba większość, żeby w kraju nastał wreszcie spokój i dobrobyt, i żeby nikt nie musiał się bać, że spotka go taki los jak jej siostrę. Tylko że, z umysłem urobionym nie tylko propagandą, ale i swoim wychowaniem w ideologii czystości krwi, wierzyła, że to Ministerstwo Magii w Londynie oraz konserwatywne rody stali na straży porządku i chronili kraj przed krwiożerczymi mugolami i ich zwolennikami.
- Może w wielu przypadkach możliwa będzie reedukacja błądzących? Może niektórzy, mając złe wzorce i umysły wypaczone zmugolszczeniem, nie wiedzą, że szkodzi ono światu magii oraz samym czarodziejom? – zastanowiła się, no bo ostatecznie, zabijanie wszystkich jak leci nie służyło nikomu i z tym się zgadzała, ale też chyba ministerstwo tego nie robiło, prawda? Krew czarodziejów pozostawała cenna, błądzących powinno się sprowadzać na dobrą drogę, edukować na temat tego, jak ważne są czarodziejskie tradycje i jak dużym zagrożeniem jest nadmierne zbliżanie do mugoli. Poza tym Yana nie zdawała sobie sprawy, że londyńskie ministerstwo oraz Rycerze Walpurgii zabili aż tylu ludzi, jako zwykły, neutralny obywatel wiedziała tyle, ile pozwalano jej wiedzieć, więc zdecydowanie nie postrzegała ich jako morderców, a strażników porządku i tradycji. W jej oczach to mugole byli tymi, którzy palili na stosie tych, których choćby podejrzewali o czary, a także władali niebezpiecznymi machinami oraz niszczyli siedliska magicznych stworzeń i roślin, a samych czarodziejów przez wieki zmuszali do ukrywania się jak szczury. Nie uważała siebie za naiwną, ale może mimo wszystko była naiwna, wierząc w to, że to ministerstwo w Londynie jest dobre i dba o magiczne społeczeństwo, zaś rebelia pragnie zniszczyć tradycje i sprowadzić wszystkich do jednego poziomu i zmusić do zmieszania się z mugolami. Tak została wychowana, w jej głowę od dziecka sączono ideę czystości krwi, choć jej rodzina i tak nie należała do tych radykalnych. Chciała jednak wierzyć, że pokój uda się zaprowadzić bez rozlewu krwi, a szkodliwe ideologie zostaną wyplenione i nie będą mącić w głowach czarodziejów. Tylko czy promugolscy mieli na tyle rozsądku?
Zamyśliła się nad kolejną kwestią. Yana kilka szlachcianek znała, głównie takich mniej wymuskanych, ale zawsze, nie była jednak w tak dużej zażyłości z żadną z nich, by któraś zwierzała jej się o zapotrzebowaniu na pracowników, dlatego Yana w ogóle nie była zorientowana, i nie była w stanie podać Jimowi żadnych konkretów, bo nie była częścią tego środowiska. A wśród rodzin krwi czystej ze skazą, które znała, nikt nie trzymał dużej ilości koni. Chciała mu pomóc, ale nie była w stanie zaoferować konkretu, nie miała takiej mocy sprawczej, żeby mu coś załatwić, bo nie była szlachcianką, jej nazwisko nie znaczyło tyle, co te ze Skorowidzu, a w dodatku jako osoba młoda, nie miała możliwości wypracować sobie własnej reputacji na tyle, żeby ktoś, a zwłaszcza o wyższej pozycji, liczył się z jej zdaniem. Pozostawała tylko młodą panną znajdującą się pod pieczą ojca, nie była nikim ważnym, nikim wpływowym – ani przez szlachectwo czy majątek, ani przez zasługi. Może mylnie odniósł wrażenie, że coś znaczyła, ale była zwyczajną czarownicą jakich wiele i jej możliwości nie były tak wielkie, jak pewnie liczył.
- Bardzo chciałabym ci pomóc, ale prawdę mówiąc, nie mam z nimi jakichś zażyłych relacji. Jestem tylko czystej krwi, ale nie szlachetnej, nazwisko mojej rodziny nie figuruje w Skorowidzu, a więc nie jestem zapraszana na ich wydarzenia i tak dalej. Nie jestem nikim ważnym – powiedziała, i choć nigdy nie chciała być jedną z tych wydelikaconych szklarnianych róż, to jednak czasem zazdrościła wielkim rodom bogactw i przywilejów. Tylko tego, bo na pewno nie mnogości ograniczeń. Pozostawało też faktem, że członkowie takich rodów nie traktowali takich jak Yana na równi z sobą. Miała czystą krew, ale wciąż była o szczebel niżej, bo jej nazwiska nie było w Skorowidzu, a skrytka nie była tak obszerna. Wiele możliwości było więc poza jej zasięgiem, już w Hogwarcie mogła wyczuć, że szlachcianki preferowały własne towarzystwo, a dziewczęta krwi czystej ale spoza Skorowidzu, traktowały z większym dystansem. Dlatego też Yana przyjaźniła się głównie z sobie podobnymi. – Słyszałam jednak, że podobno ród Carrowów zajmuje się hodowlą aetonanów, więc zapewne mają ich dużo i zatrudniają wielu ludzi, ale nie mam pojęcia, czy akurat teraz szukają kogoś. Musiałbyś udać się na ich ziemie i zapytać, nie znam nikogo z nich dobrze – podsunęła mu rozwiązanie które przyszło jej do głowy, gdy przypomniała sobie nazwisko rodu o którym słyszała kiedyś, być może od ojca lub brata, albo od kogoś w szkole, że hodują aetonany, zawsze mógł spróbować zatrudnić się w ich stajniach, jeśli mieli dużo wierzchowców, to mogli potrzebować więcej ludzi do ich ogarnięcia niż inni.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pokiwał głową — on też ich nie kojarzył, ale nie przyglądał się im, instynktownie sądząc, że ktoś kto w Londynie uciekał zasługiwał na pomoc. Nie miał pewności dziś, czy taka osobą była Yana, ale przecież prócz idiotycznych poglądów i zupełnie bezrozumnego podejścia do życia i ludzi niczym nie zawiniła — nie zrobiła nikomu krzywdy, nie powinna jej otrzymać tylko dlatego, że powtarzała bezmyślne hasła ministerstwa i ludzi wiele wiedzących o władzy ale zupełnie nic nie wiedzących o życiu zwykłych ludzi. Mruknął pod nosem coś niezrozumiałego, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. W jednej z nich brzęczała lekko sakiewka ze skóry wsiąkiewki, w której trzymał wygaszacz i magiczne wytrychy. nabrał powietrza w płuca, spoglądając na ciemną drogę, kiedy skręcili w jedną z bocznych alejek. Dwa koty rozbiegły się przed nimi, ale nie zwolnił i nie zatrzymał się ani na moment.
— Ta. Nie ma lepszego bata niż ten ukręcony ze strachu — mruknął pod nosem w końcu, przytakując jej słowom. Bycie przestępcą — czy on nim był? Nigdy nie zastanawiał się nad tym. Czy bycie złodziejaszkiem, kieszonkowcem czyniło go przestępcą, czy to tyczyło się tylko zwyrodnialców o większym kalibrze? Nie miał odwagi ją o to spytać, a sam nigdy nie patrzył na siebie w taki sposób. I nie znał złodziei, którzy byliby nimi dla zabawy. Ludzie kradli, gdy musieli. Nie był z tego dumny, nie chwalił się tym. Wstydził tak samo jak wielu innych rzeczy, trzymając je głęboko w sekrecie, ale strach przed odsiadką tak naprawdę nie sprawiała, że się wahał lub powstrzymywał. Potrzebował pieniędzy, potrzebował jedzenia, środków do życia. Miał na u utrzymaniu siostrę, która nie pracowała, żonę i małą córeczkę. Mało kto rozumiał z jakimi problemami musiał się mierzyć. Yana z pewnością nie byłby w stanie tego pojąć.
Obrócił głowę w jej kierunku, kiedy przyznała się do swojego wieku. Była niewiele starsza od niego, mógłby ją właściwie kojarzyć ze szkoły, ale nie było w niej nic na tyle charakterystycznego by mógł ją zapamiętać. Miała dwadzieścia lat, niewiele była starsza od niego, ale czy miała tego świadomość?
— Do jakiego domu należałaś w szkole? — spytał, próbując ją sobie zwizuoalizowac na tle innych uczniów Wielkiej Sali, ale było to trudne. — Grałaś w quidditcha? — pytał dalej, w odmętach pamięci szukając jej jako postaci na boisku, którą z pewnością łatwiej by skojarzył. Runy go wcale nie interesowały, ani w szkole ani teraz. Przez chwilę zaciekawiła go myśl, że jej tata był jubilerem, ale prawda o tym, że robił talizmany na zlecenie nie tworzyła w jego głowie dalszej ścieżki. Nie mógłby nic ukraść, nie miał odwagi tykać magicznych przedmiotów nie znając ich przeznaczenia, zastosowania i mocy. Cena za takie ryzyko mogła być zbyt wysoka.
— Błądzących? — powtórzył po niej, marszcząc brwi. — Kto według ciebie błądzi? — spytał śmiało, obracając w jej stronę głowę. Spojrzał na nią kątem oka niecierpliwie. Zmugolszczenie brzmiało prymitywnie. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok, by się nie skrzywić. Jego ojciec nie był kimś, kogo przed takimi jak Yana mógłby bronić, ale miał w rodzinie niemagicznych cyganów, którzy byli o wiele więcej warci niż wielcy czarodzieje, których spotkał. Mama Marcela była mugolką, nieświadomą wielu rzeczy, nie pozbawioną obaw nawet o niego i jego pochodzenie, ale dobrą i pełną ciepła kobietą. Nie zasługiwała na podobne pogardliwe określenia. Zacisnął dłonie w kieszeniach w pięści, zagryzł żeby, odwracając wzrok, próbując ignorować jej słowa, nieświadome i płynące z niej niczym rwąca rzeka, co oznaczało tylko tyle, że nie zdradził się z niczym, ale z każdą upływającą minutą miał coraz większy problem z trzymaniem języka za zębami. Nigdy nie był w to dobry. — A czarodzieje sami sobie nie szkodzą? — spytał w końcu? Czarodziej czarodziejowi wilkiem, to nie brzmi podle i okrutnie? [/b]— spytał, próbując oderwać się od prowokujących myśli. Pokręcił głową chwilę później, kiedy już się zatrzymał i wspomniała o tym, że ma tylko czystą krew. Popatrzył na nią z niedowierzaniem, nie rozumiejąc co ten system robił z ludźmi. Dotąd spotykał czarodziejów pyszniących się swoim pochodzeniem, a teraz, nagle, wobec Yany poczuł zwyczajną litość i współczucie. — Tylko? Tylko czystej krwi? Słyszysz się? Dzisiaj nic nie liczy się bardziej niż czysta krew. Pozwala ludziom na wszystko, daje wstęp wszędzie, znajomości, wejścia, możliwości. To nie tylko czysta krew. To najlepsza waluta jaką posiadasz dzisiaj — zmarszczył brwi, czując rosnącą w sobie irytację, ale nie był pewien, czy dlatego, że wcześniej gadała głupoty o mugolach, czy dlatego, że sama stawiała się poniżej innych czysto krwistych. — Myślałem, że arystokraci to czarodzieje czystej krwi, którzy mają więcej pieniędzy od innych. To wszystko — dodał zaraz, wzruszając ramionami. Już miał ruszyć dalej, zrobil dwa kroki, ale zatrzymał się i zawrócił, zerkając na nią. — Właściwie... pomożesz mi — powiedział śmiało i pewnie, krzyżując z nią spojrzenie. Wcześniej czuł się w gorszej pozycji — była rozpieszczona, pyszna, wychowana przez idiotów, wmawiających jej, że krew ma znaczenie, ale teraz, kiedy sama postawiła się poniżej innych stracił pewność, czy właście tak powinien wyglądać rozkład sił. — Pomogłem ci, uratowałem cię przed tymi bandziorami. Kto wie do czego byliby zdolni. Mogliby cię okraść, zgwałcić, zabić? — Dumał, nie wiedząc którędy wpełzł w niego równie krnąbrny i cyniczny gad. — Uratowałem cię — powtórzył z pogodnym uśmiechem, na wypadek, gdyby nie rozumiała. — Jesteś czysto krwistą czarownicą, masz kontakty, znajomości, przyjaciół. Napewno kogoś znasz, albo możesz mnie gdzieś pokierować. — Nie pytał, słowa, choć miło brzmiące i lekkie zakrawały o żądanie. — Jesteśmy na miejscu — powiedział, ruszając przed siebie znów. Po kilku metrach znaleźli się na skrzyżowaniu, skąd widać było już przejście na Pokątną. — Jesteś bezpieczna. Cała i zdrowa. — I tylko dzięki niemu.
— Ta. Nie ma lepszego bata niż ten ukręcony ze strachu — mruknął pod nosem w końcu, przytakując jej słowom. Bycie przestępcą — czy on nim był? Nigdy nie zastanawiał się nad tym. Czy bycie złodziejaszkiem, kieszonkowcem czyniło go przestępcą, czy to tyczyło się tylko zwyrodnialców o większym kalibrze? Nie miał odwagi ją o to spytać, a sam nigdy nie patrzył na siebie w taki sposób. I nie znał złodziei, którzy byliby nimi dla zabawy. Ludzie kradli, gdy musieli. Nie był z tego dumny, nie chwalił się tym. Wstydził tak samo jak wielu innych rzeczy, trzymając je głęboko w sekrecie, ale strach przed odsiadką tak naprawdę nie sprawiała, że się wahał lub powstrzymywał. Potrzebował pieniędzy, potrzebował jedzenia, środków do życia. Miał na u utrzymaniu siostrę, która nie pracowała, żonę i małą córeczkę. Mało kto rozumiał z jakimi problemami musiał się mierzyć. Yana z pewnością nie byłby w stanie tego pojąć.
Obrócił głowę w jej kierunku, kiedy przyznała się do swojego wieku. Była niewiele starsza od niego, mógłby ją właściwie kojarzyć ze szkoły, ale nie było w niej nic na tyle charakterystycznego by mógł ją zapamiętać. Miała dwadzieścia lat, niewiele była starsza od niego, ale czy miała tego świadomość?
— Do jakiego domu należałaś w szkole? — spytał, próbując ją sobie zwizuoalizowac na tle innych uczniów Wielkiej Sali, ale było to trudne. — Grałaś w quidditcha? — pytał dalej, w odmętach pamięci szukając jej jako postaci na boisku, którą z pewnością łatwiej by skojarzył. Runy go wcale nie interesowały, ani w szkole ani teraz. Przez chwilę zaciekawiła go myśl, że jej tata był jubilerem, ale prawda o tym, że robił talizmany na zlecenie nie tworzyła w jego głowie dalszej ścieżki. Nie mógłby nic ukraść, nie miał odwagi tykać magicznych przedmiotów nie znając ich przeznaczenia, zastosowania i mocy. Cena za takie ryzyko mogła być zbyt wysoka.
— Błądzących? — powtórzył po niej, marszcząc brwi. — Kto według ciebie błądzi? — spytał śmiało, obracając w jej stronę głowę. Spojrzał na nią kątem oka niecierpliwie. Zmugolszczenie brzmiało prymitywnie. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok, by się nie skrzywić. Jego ojciec nie był kimś, kogo przed takimi jak Yana mógłby bronić, ale miał w rodzinie niemagicznych cyganów, którzy byli o wiele więcej warci niż wielcy czarodzieje, których spotkał. Mama Marcela była mugolką, nieświadomą wielu rzeczy, nie pozbawioną obaw nawet o niego i jego pochodzenie, ale dobrą i pełną ciepła kobietą. Nie zasługiwała na podobne pogardliwe określenia. Zacisnął dłonie w kieszeniach w pięści, zagryzł żeby, odwracając wzrok, próbując ignorować jej słowa, nieświadome i płynące z niej niczym rwąca rzeka, co oznaczało tylko tyle, że nie zdradził się z niczym, ale z każdą upływającą minutą miał coraz większy problem z trzymaniem języka za zębami. Nigdy nie był w to dobry. — A czarodzieje sami sobie nie szkodzą? — spytał w końcu? Czarodziej czarodziejowi wilkiem, to nie brzmi podle i okrutnie? [/b]— spytał, próbując oderwać się od prowokujących myśli. Pokręcił głową chwilę później, kiedy już się zatrzymał i wspomniała o tym, że ma tylko czystą krew. Popatrzył na nią z niedowierzaniem, nie rozumiejąc co ten system robił z ludźmi. Dotąd spotykał czarodziejów pyszniących się swoim pochodzeniem, a teraz, nagle, wobec Yany poczuł zwyczajną litość i współczucie. — Tylko? Tylko czystej krwi? Słyszysz się? Dzisiaj nic nie liczy się bardziej niż czysta krew. Pozwala ludziom na wszystko, daje wstęp wszędzie, znajomości, wejścia, możliwości. To nie tylko czysta krew. To najlepsza waluta jaką posiadasz dzisiaj — zmarszczył brwi, czując rosnącą w sobie irytację, ale nie był pewien, czy dlatego, że wcześniej gadała głupoty o mugolach, czy dlatego, że sama stawiała się poniżej innych czysto krwistych. — Myślałem, że arystokraci to czarodzieje czystej krwi, którzy mają więcej pieniędzy od innych. To wszystko — dodał zaraz, wzruszając ramionami. Już miał ruszyć dalej, zrobil dwa kroki, ale zatrzymał się i zawrócił, zerkając na nią. — Właściwie... pomożesz mi — powiedział śmiało i pewnie, krzyżując z nią spojrzenie. Wcześniej czuł się w gorszej pozycji — była rozpieszczona, pyszna, wychowana przez idiotów, wmawiających jej, że krew ma znaczenie, ale teraz, kiedy sama postawiła się poniżej innych stracił pewność, czy właście tak powinien wyglądać rozkład sił. — Pomogłem ci, uratowałem cię przed tymi bandziorami. Kto wie do czego byliby zdolni. Mogliby cię okraść, zgwałcić, zabić? — Dumał, nie wiedząc którędy wpełzł w niego równie krnąbrny i cyniczny gad. — Uratowałem cię — powtórzył z pogodnym uśmiechem, na wypadek, gdyby nie rozumiała. — Jesteś czysto krwistą czarownicą, masz kontakty, znajomości, przyjaciół. Napewno kogoś znasz, albo możesz mnie gdzieś pokierować. — Nie pytał, słowa, choć miło brzmiące i lekkie zakrawały o żądanie. — Jesteśmy na miejscu — powiedział, ruszając przed siebie znów. Po kilku metrach znaleźli się na skrzyżowaniu, skąd widać było już przejście na Pokątną. — Jesteś bezpieczna. Cała i zdrowa. — I tylko dzięki niemu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
Boczna ulica
Szybka odpowiedź