Polana Świetlików
Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Poszukiwania trwały przez jakiś czas. Kilka minut. Wcale niełatwo było odnaleźć źródło hałasów, nawet jeśli osoba poszkodowana i potrzebująca pomocy najwyraźniej usłyszała Lunarę i postanowiła z nią współpracować. Buków w tym lesie było pełno. Greyback liczyła, że być może otrzyma podpowiedź w postaci "obok tego niewielkiego jeziorka" albo "tuż przy tym wielkim głazie w kształcie ropuchy szykującej się do skoku!". I chociaż z dołu pewnie też nie od razu wypatrzyłaby takowe elementy otoczenia, w końcu by na nie trafiła. W końcu ile jeziorek albo ropuszych głazów mogło być w lesie w obrębie jednej polany? Na pewno mniej niż drzew! Mniej niż buków! Greyback była jednak wytrwała i kierując się hałasami oraz głosem osoby, która najwyraźniej była poszkodowaną, dzielnie przeszukiwała leśne ostępy. Sprawę utrudniał także fakt, że kobieta nie do końca rozumiała o co chodzi z tym "wiszeniem". Jak można było wisieć na buku? No i jak wysoko? Drzewa były tutaj dość wysokie! I miały pełno liści, które zasłaniały możliwych wisielców. Szczególnie rudych, bo przecież drzewa szykowały się już na jesień.
Jej poszukiwania w końcu przyniosły jednak rezultat. Gdy próbowała kierować się na odgłosy szamotaniny, agresywnie szumiących liści oraz klekotania uderzających o siebie gałązek, Lunara dostrzegła dziwne poruszenie w koronie jednego z drzew. W chwilę później, gdy już podeszła do pnia tego konkretnego egzemplarza, w poszyciu znalazła przedziwnie wyglądający kijek. Niby drewno, co w lesie nie powinno być niczym nadzwyczajnym, ale jednak zbyt gładkie, zbyt pięknie wypolerowane. Ani chybi, różdżka. Lunara uniosła więc głowę, w końcu dostrzegając bidulę w potrzebie.
- Na hipochondryczne hipogryfy, co robisz tam, tak wysoko w górze? - wyrwało jej się, kiedy już zaskoczona uniosła głowę i wzrokiem odnalazła element, który nie pasował do otaczającego świata. Zupełnie jak puzzel, którego nie szło w żaden sposób dopasować do reszty układanki - pasował jednak do różdżki, którą Lunara podniosła z ziemi. Teraz łatwiej było jej zrozumieć, dlaczego właścicielka burzy rudych włosów nie poradziła sobie sama z zadaniem, jakim było zejście z drzewa o własnych siłach. Albo raczej - o własnej magii. Zgubiła różdżkę! Dłuższa obserwacja pozwoliła Lunarze na wpatrzenie większej ilości szczegółów, z których to mogła wydedukować, co też właściwie tu się stało i co tak bardzo przeraziło mieszkańców lasu, którzy uciekli z najbliższej okolicy w popłochu. Rudowłosa kobieta, sztuk jeden, zaczepiona niemal na czubku drzewa, wisząca do góry nogami, bez możliwości samodzielnego zejścia na dół. Obok niej, w gałęzie tego samego buka wplątana była również miotła - umiejscowiona zbyt daleko, aby poszkodowana mogła jej bezpośrednio dosiąść i odlecieć. Dookoła na ziemi wszędzie pełno połamanych gałęzi oraz liści. Konkluzja była więc prosta - ktoś tu nie był w stanie opanować miotły. Ale tak zupełnie, totalnie, kompletnie ktoś sobie nie poradził!
Jej poszukiwania w końcu przyniosły jednak rezultat. Gdy próbowała kierować się na odgłosy szamotaniny, agresywnie szumiących liści oraz klekotania uderzających o siebie gałązek, Lunara dostrzegła dziwne poruszenie w koronie jednego z drzew. W chwilę później, gdy już podeszła do pnia tego konkretnego egzemplarza, w poszyciu znalazła przedziwnie wyglądający kijek. Niby drewno, co w lesie nie powinno być niczym nadzwyczajnym, ale jednak zbyt gładkie, zbyt pięknie wypolerowane. Ani chybi, różdżka. Lunara uniosła więc głowę, w końcu dostrzegając bidulę w potrzebie.
- Na hipochondryczne hipogryfy, co robisz tam, tak wysoko w górze? - wyrwało jej się, kiedy już zaskoczona uniosła głowę i wzrokiem odnalazła element, który nie pasował do otaczającego świata. Zupełnie jak puzzel, którego nie szło w żaden sposób dopasować do reszty układanki - pasował jednak do różdżki, którą Lunara podniosła z ziemi. Teraz łatwiej było jej zrozumieć, dlaczego właścicielka burzy rudych włosów nie poradziła sobie sama z zadaniem, jakim było zejście z drzewa o własnych siłach. Albo raczej - o własnej magii. Zgubiła różdżkę! Dłuższa obserwacja pozwoliła Lunarze na wpatrzenie większej ilości szczegółów, z których to mogła wydedukować, co też właściwie tu się stało i co tak bardzo przeraziło mieszkańców lasu, którzy uciekli z najbliższej okolicy w popłochu. Rudowłosa kobieta, sztuk jeden, zaczepiona niemal na czubku drzewa, wisząca do góry nogami, bez możliwości samodzielnego zejścia na dół. Obok niej, w gałęzie tego samego buka wplątana była również miotła - umiejscowiona zbyt daleko, aby poszkodowana mogła jej bezpośrednio dosiąść i odlecieć. Dookoła na ziemi wszędzie pełno połamanych gałęzi oraz liści. Konkluzja była więc prosta - ktoś tu nie był w stanie opanować miotły. Ale tak zupełnie, totalnie, kompletnie ktoś sobie nie poradził!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wstydziła się i denerwowała jednocześnie, przez co ogień smagający piegowate policzki od wewnątrz zamiast zmniejszać się - zwiększał. Powodował uczucie dyskomfortu choć nie takie, jak odpływ krwi do mózgu przez odwróconą grawitację. Nogi powoli zaczęły cierpnąć zaplątane wciąż w jednakiej pozycji, a serce Rii łomotało w klatce piersiowej bez ustanku, w przyspieszonym trybie. Niemal wylatywało gardłem na leśną ściółkę; włosy zwisały bezwładnie w dół, a ciało przeszywały dreszcze zimna. Kobieta powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek zejdzie z tego przeklętego drzewa. Różdżka widniała na ziemi, na widoku - każdy przechodzień mógł po nią sięgnąć i zabrać własność rudzielca, nie oglądając się na poszkodowaną, która zwisała głową w dół na połamanej już miotle. Złorzeczyła w myślach na sprzedawców oferujących klientom szalone produkty, niegotowe na sprzedaż - nieujarzmione. A może to była anomalia? Nie wiedziała; jedyną świadomość jaką Weasley posiadała to tego, że w tamtej konkretnej chwili pragnęła zaskarżyć tych wszystkich mężczyzn, którzy zajmowali się obsługą sklepu. Albo jeszcze tego, kto ów przedmiot wykonał. Tak, to na pewno wina ich wszystkich. Zacisnęła palce w piąstki postanawiając w złości, że uprzykrzy im życie, ale później na pewno zaniecha tak okrutnego planu. Nie leżało w naturze rudzielca krzywdzenie innych. Nawet jeśli jej zażalenie było tak naprawdę zasadne, ponieważ odniosła obrażenia podczas rutynowego przymierzania się do nowej miotły. To okrutne zaniedbanie właścicieli sklepu.
Szarpała się i wierzgała próbując wyswobodzić się z plątaniny liści oraz gałęzi, ale wszelkie próby spełzły na niczym. Różdżka leżała zbyt daleko i o dziwo wcale nie zamierzała wrócić do rąk właścicielki. Doprawdy zastanawiające. Rhiannon prychnęła pogardliwie na krnąbrne drewno, po czym w jej sercu rozpaliła się iskra nadziei. Że ktoś ją znajdzie - czarownica miała wiele szczęścia, że akurat ktoś tędy przechodził, o tej konkretnej porze. Lasy raczej nie gościły czarodziejów zbyt często, a przynajmniej nie na każdym jego skrawku. W końcu były bardzo rozległe.
Nawoływała jeszcze chwilę w kierunku nieznajomego głosu, żeby na pewno śmiałek zdołał zlokalizować nieszczęsną Harpię zwisającą z drzewa. Udało się wreszcie, na twarzy Rii prócz złości oraz wstydu odmalowała się także ulga. Choć nie mogła mieć pewności, czy wybawiciel w rzeczywistości się nim okaże. Równie dobrze mógł zabrać różdżkę rudzielca i uciec w swoją stronę, a ona nie mogłaby go przed tym powstrzymać.
Odgięła się ponownie do tyłu w celu rzucenia spojrzenia na właściciela wypowiedzianego pytania. Okazało się, że to kobieta. To akurat wróżyło dobrze. - Wiszę - odpowiedziała donośnie, choć w głosie czaiła się nuta irytacji. Co innego miałaby tam robić? - Wolałabym jednak porozmawiać na ten temat jak już będę na dole - jęknęła błagalnie. - Nie mam różdżki, jestem cała mokra i zaraz zemdleję z powodu upływu krwi do mózgu. Mogłabyś mi pomóc? Proszę? - dodała krótko po poprzednich słowach. Tak, bardzo chciała się już uwolnić z objęć znienawidzonego drzewa.
Szarpała się i wierzgała próbując wyswobodzić się z plątaniny liści oraz gałęzi, ale wszelkie próby spełzły na niczym. Różdżka leżała zbyt daleko i o dziwo wcale nie zamierzała wrócić do rąk właścicielki. Doprawdy zastanawiające. Rhiannon prychnęła pogardliwie na krnąbrne drewno, po czym w jej sercu rozpaliła się iskra nadziei. Że ktoś ją znajdzie - czarownica miała wiele szczęścia, że akurat ktoś tędy przechodził, o tej konkretnej porze. Lasy raczej nie gościły czarodziejów zbyt często, a przynajmniej nie na każdym jego skrawku. W końcu były bardzo rozległe.
Nawoływała jeszcze chwilę w kierunku nieznajomego głosu, żeby na pewno śmiałek zdołał zlokalizować nieszczęsną Harpię zwisającą z drzewa. Udało się wreszcie, na twarzy Rii prócz złości oraz wstydu odmalowała się także ulga. Choć nie mogła mieć pewności, czy wybawiciel w rzeczywistości się nim okaże. Równie dobrze mógł zabrać różdżkę rudzielca i uciec w swoją stronę, a ona nie mogłaby go przed tym powstrzymać.
Odgięła się ponownie do tyłu w celu rzucenia spojrzenia na właściciela wypowiedzianego pytania. Okazało się, że to kobieta. To akurat wróżyło dobrze. - Wiszę - odpowiedziała donośnie, choć w głosie czaiła się nuta irytacji. Co innego miałaby tam robić? - Wolałabym jednak porozmawiać na ten temat jak już będę na dole - jęknęła błagalnie. - Nie mam różdżki, jestem cała mokra i zaraz zemdleję z powodu upływu krwi do mózgu. Mogłabyś mi pomóc? Proszę? - dodała krótko po poprzednich słowach. Tak, bardzo chciała się już uwolnić z objęć znienawidzonego drzewa.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
- Och - wyrwało się z jej ust, kiedy otrzymała odpowiedź na swoje pytanie. No tak, właściwie niemal od razu mogła się zorientować, że nie było ono zbyt mądre. Poza tym, na pewno konwersacja nie mogła być teraz jedną z czynności, na które ruda panna miałaby ochotę w pierwszej kolejności. Nieszczęsna kobieta nie musiała Lunarze jednak tłumaczyć tego, jak nieprzyjemna była pozycja, w której to obecnie się znajdowała. Chociaż Greyback jeszcze nigdy nie miała nieprzyjemności znaleźć się w podobnej sytuacji, mogła się domyśleć, że nie jest to ani miłe ani też przede wszystkim zdrowe uczucie. - No tak, poczekaj, zaraz coś wymyślę! - zawołała, chowając różdżkę rudowłosej do kieszeni. Nie miała zamiaru jej kraść i uciekać. Wolała ją podnieść, bo wolała uchronić ją przed ewentualnym zniszczeniem. Nie miała jeszcze planu, a wolałaby uniknąć serii wypadków, które finalnie skończyłyby się uszkodzeniem własności rudowłosej kobiety. Kieszeń była zdecydowanie bardziej odpowiednia.
Lunara musiała działać szybko - nie była w stanie powiedzieć, jak długo ta bidota tam wisiała, ale skoro już Greyback ją odnalazła, teraz liczyła się każda minuta. Dużym utrudnieniem był fakt, że noga kobiety zwyczajnie zaplątała się w listowie. Nie było mowy o wspięciu się na górę i próbie uwolnienia jej. Przede wszystkim, dawno minęły czasy, kiedy Lunara dla zabawy wdrapywała się na drzewa. Dziś już tego raczej nie potrafiła, a ponadto poszkodowana wisiała zbyt wysoko, tam, gdzie ciężko byłoby znaleźć konar, mogący utrzymać dwie osoby jednocześnie. Jeszcze sama by spadła i cała się potłukła. Właściwie plan już formował się w jej głowie, ale cały czas nie chciała go dopuścić do siebie, bo uważała, że był mimo wszystko zbyt ryzykowny. Nie wiedziała jednak, co innego mogłaby zrobić - nie mogła w żaden sposób podać różdżki właścicielce, aby sama spróbowała jakoś się wydostać, jedyną opcją było kombinowanie z poziomu podłoża. Chcąc nie chcąc wyciągnęła więc różdżkę i zakasała rękawy. W tym momencie żałowała, że nie była znacznie bieglejsza w dziedzinie zielarstwa - z tego co kojarzyła, istniało zaklęcie, które pozwalało sprawiać kontrolę nad roślinami. Tak byłoby najprościej, ot! Rozkazać drzewu odstawić grzecznie panią na ziemię. Niestety, dziś trzeba było kombinować inaczej.
- No dobrze, mam pomysł! Posłuchaj, tylko nie panikuj! Trochę się na pewno pobrudzisz, ale myślę, że to ułatwi ci uwolnienie się! - zawołała unosząc różdżkę - Kiedy tylko uwolnisz nogę, spróbuj się czegoś złapać, chociaż na chwilę! Dopiero potem będziesz mogła się puścić, a ja użyję zaklęcia, żeby bezpiecznie ściągnąć cię na ziemię! - zawołała, a potem nie dając rudowłosej czasu na ewentualne protesty, od razu wyrecytowała pierwszą inkantację: - Adiposio!
Jej celem były gałęzie oplatające nogę kobiety. Śliska powierzchnia na pewno powinna ułatwić uwolnienie kończyny z roślinnego uścisku gałęzi. A gdy tylko to się uda, potem powinno pójść z górki. Dosłownie.
Lunara musiała działać szybko - nie była w stanie powiedzieć, jak długo ta bidota tam wisiała, ale skoro już Greyback ją odnalazła, teraz liczyła się każda minuta. Dużym utrudnieniem był fakt, że noga kobiety zwyczajnie zaplątała się w listowie. Nie było mowy o wspięciu się na górę i próbie uwolnienia jej. Przede wszystkim, dawno minęły czasy, kiedy Lunara dla zabawy wdrapywała się na drzewa. Dziś już tego raczej nie potrafiła, a ponadto poszkodowana wisiała zbyt wysoko, tam, gdzie ciężko byłoby znaleźć konar, mogący utrzymać dwie osoby jednocześnie. Jeszcze sama by spadła i cała się potłukła. Właściwie plan już formował się w jej głowie, ale cały czas nie chciała go dopuścić do siebie, bo uważała, że był mimo wszystko zbyt ryzykowny. Nie wiedziała jednak, co innego mogłaby zrobić - nie mogła w żaden sposób podać różdżki właścicielce, aby sama spróbowała jakoś się wydostać, jedyną opcją było kombinowanie z poziomu podłoża. Chcąc nie chcąc wyciągnęła więc różdżkę i zakasała rękawy. W tym momencie żałowała, że nie była znacznie bieglejsza w dziedzinie zielarstwa - z tego co kojarzyła, istniało zaklęcie, które pozwalało sprawiać kontrolę nad roślinami. Tak byłoby najprościej, ot! Rozkazać drzewu odstawić grzecznie panią na ziemię. Niestety, dziś trzeba było kombinować inaczej.
- No dobrze, mam pomysł! Posłuchaj, tylko nie panikuj! Trochę się na pewno pobrudzisz, ale myślę, że to ułatwi ci uwolnienie się! - zawołała unosząc różdżkę - Kiedy tylko uwolnisz nogę, spróbuj się czegoś złapać, chociaż na chwilę! Dopiero potem będziesz mogła się puścić, a ja użyję zaklęcia, żeby bezpiecznie ściągnąć cię na ziemię! - zawołała, a potem nie dając rudowłosej czasu na ewentualne protesty, od razu wyrecytowała pierwszą inkantację: - Adiposio!
Jej celem były gałęzie oplatające nogę kobiety. Śliska powierzchnia na pewno powinna ułatwić uwolnienie kończyny z roślinnego uścisku gałęzi. A gdy tylko to się uda, potem powinno pójść z górki. Dosłownie.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Lunara Greyback' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Tropił.
Podążał za śladem, jaki wydobył z ust uroczej Betty oraz jej siostry Maggie. Dla nich tamten wieczór zakończył się tak, jak powinien dla szlam, które wpadły w łapy szmalcownika. Za głowy dziewcząt i skrywanej mugolskiej rodziny otrzymał kilka sakiewek. A to jedynie podsyciło jego głód.
Szedł według mapki rozrysowanej na haftowanej chusteczce. Głupie, sentymentalne szlamy. Ułatwili mu pracę. Nie był w stanie sobie przypomnieć, gdy ostatni raz trafił na tak proste zlecenie. Iść po śladach. Dorwać szlamy. Wyrżnąć je w pień i wrócić do domu jeszcze przed porą obiadu. Proste, intratne zlecenie. Szedł ścieżką, wedle wytycznych znajdujących się na mapce przez leśną knieję. Nie bał się. Wszak jak ma się bać bestia w lesie, gdzie nie znajdzie się gorszego? Nie miał sumienia. Nie miał skrupułów. Zabijał mężczyzn, kobiety i dzieci, jeśli tylko był w stanie otrzymać złoto za ich głowy. I nie cofał się przed mordem, czerpiąc przyjemność z metalicznego zapachu krwi. Ścieżka po ścieżce, polana po polanie... W końcu stanął na krańcu polany świetlików. Homenum Revelio zdradziło mu, gdzie powinien szukać. Veritas Claro wskazało mu miejsce, w którym powinien szukać. Z drzwiami uporał się sprawnie. Nie pierwszy raz włamywał się do pozornie bezpiecznego schronienia. Drzwiami, oknami, nie raz i piwnicą... Tak, doskonale wiedział, co robi.
Spowite w półmroku pomieszczenie sprawiało wrażenie pustego. Uniósł różdżkę, a Homenum Revelio pozwoliło mu ujrzeć to, czego poszukiwał. Nie czekał. Wywlókł z ukrycia wpierw chłopca, później dziewczynkę, na końcu wyciągając ich matkę. Do pracy zabrał się od razu, posyłając wiązkę Lamino w ciało kobiety. Ostre, magiczne noże przeszyły jej ciało, jedynie zachęcając do dalszej zabawy. Krew spływała z ran, znacząc powietrze specyficznym, ciężkim zapachem. Lancea zdawała się doprowadzić szlamę na skraj agonii. Dzieci krzyczały, a nastały w chacie chaos zdawał się idealny. Przywykł do chaosu. Wychowany wśród spadających bomb i mordu nie rozumiał idei pokoju.
Świat musiał płonąć.
Konająca matka nie mogła mu zagrozić. Kolejne lamino powędrowało w kierunku dzieci, wywołując kolejną falę krzyku. Piskliwego, wypełnionego przerażeniem. Dość. Nigdy nie przepadał za hałasem. Wolał ciszę. Spokojne obserwowanie otoczenia. Nóż błysnął w jego dłoni.
Czas zakończyć pracę.
Złamał kark kobiety, by z wprawą oraz dokładnością oddzielić jej głowę od reszty ciała. To samo zrobił z dziećmi. Rozerwał kręgi, przełamał kości oraz oddzielił dwie, niewielkie główki od ciał. Schował swoje trofea do torby. Schował i nóż, wymieniając go na różdżkę w silnej dłoni, splamionej czerwoną juchą. Nic tu więcej po nim. Czas wrócić i odebrać złoto, ruszył więc w kierunku wyjścia.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Coś mu nie pasowało, kiedy zbaczał z przecinającej polanę ścieżki, krótko oglądając się za siebie, a później zanurzając się między rzadko rosnące drzewa. Początkowo nie był w stanie tego umiejscowić: dziwnego, podskórnego przeczucia, że coś było nie porządku, nie tak, jak być powinno; zupełnie jakby ktoś poprzestawiał pod jego nieobecność elementy krajobrazu albo rzucił na okolicę budzące niepokój zaklęcie. Być może chodziło o nienaturalną ciszę, która snuła się między pniami, osiadając gęsto na mokrej od rosy trawie i wciskając się do uszu, ale z drugiej strony – w Londynie już od dawna było paskudnie cicho; brak rozlegających się w półmroku szelestów i tupotu kroków powinien go zresztą uspakajać, a nie szarpać zakończeniami nerwowymi – bo oznaczał, że nie musiał się liczyć z wpadnięciem na patrol magicznej policji. Zmierzając w stronę kryjówki ominął dwa, przed jednym w ostatniej chwili chowając się między uliczkami; nie potrzebował więcej problemów – zwłaszcza, że w drodze powrotnej miały mu towarzyszyć trzy inne osoby. Młoda kobieta z dwójką dzieci byli ostatnimi z grupy, której William od tygodnia pomagał wydostać się z miasta; kilka dni wcześniej z ukrytego na polanie domu wyprowadził rodzinę jej brata – cała czwórka stawiała już pierwsze kroki w Oazie, przygotowując się do przeniesienia z tymczasowych schronień do nowo wybudowanych chat. Pozostała trójka miała dołączyć do nich już za moment; kilka godzin wcześniej posłał im wiadomość, przypominając, by byli gotowi.
Nie był pewien, co właściwie kazało mu się zatrzymać – może skrzypnięcie desek, a może fakt, że z okien niewielkiego budynku nie rozlewało się ciepłe, stłumione ciężkimi zasłonami światło – ale z jakiegoś powodu nie ruszył od razu do wejścia, przystając kilka metrów od niego, częściowo schowany za pniem pojedynczego drzewa. Serce mocniej załomotało w jego klatce piersiowej, jakby przestrzegając go przed tym, czego jeszcze nie widziały oczy – ale dopiero gdy na ganku pojawiła się nieznajoma sylwetka mężczyzny, William zrozumiał, co zmieniło się od jego ostatniej wizyty.
Z polany zniknęły wszystkie świetliki.
Nie wiedział, w którym momencie różdżka znalazła się w jego dłoni. Nie wiedział też, co to wszystko oznaczało – jeszcze nie, choć prawda, w którą nie chciał uwierzyć, już powoli krystalizowała się z tyłu jego czaszki, tym szybciej, im więcej szczegółów dostrzegał – najgorszego upatrując się w czerwonych śladach pokrywających dłoń nieznajomego, lśniących jeszcze wilgocią. Odejdź, powiedział sobie stanowczo, jeszcze nie zdążywszy uciszyć zdrowego rozsądku, uświadamiającego go, że zjawił się za późno – że w drewnianym budynku nie było już nikogo, komu mógłby pomóc. Głupia nadzieja odezwała się jednak zaraz potem, zagłuszając całą resztę – wspierana przez gniew, zaczynający już płonąć gdzieś za jego mostkiem.
Wyszedł zza drzewa. – Expelliarmus – wypowiedział, kierując różdżkę w stronę mężczyzny; promień zaklęcia zalśnił czerwienią, zmierzając prosto do celu. – Coś t-t-ty zrobił? – warknął, bardziej chwiejnie, niż zamierzał; głośniej, niż podpowiadał rozsądek. Licząc, wbrew wszystkiemu, że może nie miał racji.
Że może to wszystko miało inne wyjaśnienie.
Że może ludzie, którym miał pomóc, byli cali i zdrowi.
Że może to nie była jego wina.
(na zaklęcie rzuciłam w szafce, zalinkowałam w poście)
Nie był pewien, co właściwie kazało mu się zatrzymać – może skrzypnięcie desek, a może fakt, że z okien niewielkiego budynku nie rozlewało się ciepłe, stłumione ciężkimi zasłonami światło – ale z jakiegoś powodu nie ruszył od razu do wejścia, przystając kilka metrów od niego, częściowo schowany za pniem pojedynczego drzewa. Serce mocniej załomotało w jego klatce piersiowej, jakby przestrzegając go przed tym, czego jeszcze nie widziały oczy – ale dopiero gdy na ganku pojawiła się nieznajoma sylwetka mężczyzny, William zrozumiał, co zmieniło się od jego ostatniej wizyty.
Z polany zniknęły wszystkie świetliki.
Nie wiedział, w którym momencie różdżka znalazła się w jego dłoni. Nie wiedział też, co to wszystko oznaczało – jeszcze nie, choć prawda, w którą nie chciał uwierzyć, już powoli krystalizowała się z tyłu jego czaszki, tym szybciej, im więcej szczegółów dostrzegał – najgorszego upatrując się w czerwonych śladach pokrywających dłoń nieznajomego, lśniących jeszcze wilgocią. Odejdź, powiedział sobie stanowczo, jeszcze nie zdążywszy uciszyć zdrowego rozsądku, uświadamiającego go, że zjawił się za późno – że w drewnianym budynku nie było już nikogo, komu mógłby pomóc. Głupia nadzieja odezwała się jednak zaraz potem, zagłuszając całą resztę – wspierana przez gniew, zaczynający już płonąć gdzieś za jego mostkiem.
Wyszedł zza drzewa. – Expelliarmus – wypowiedział, kierując różdżkę w stronę mężczyzny; promień zaklęcia zalśnił czerwienią, zmierzając prosto do celu. – Coś t-t-ty zrobił? – warknął, bardziej chwiejnie, niż zamierzał; głośniej, niż podpowiadał rozsądek. Licząc, wbrew wszystkiemu, że może nie miał racji.
Że może to wszystko miało inne wyjaśnienie.
Że może ludzie, którym miał pomóc, byli cali i zdrowi.
Że może to nie była jego wina.
(na zaklęcie rzuciłam w szafce, zalinkowałam w poście)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chaos był dlań środowiskiem naturalnym.
Prostym oraz oczywistym, rządzącym się najprostszymi ze znanych zasad. Przetrwają najsilniejsi. Sam Schmidt do tego prawa dodałby jeszcze zapis o sprycie. Wychowany w Austrii przywykł do atmosfery wojny. Do pyłu, zapachu krwi oraz gnijących zwłok. Nie odnajdywał się w spokojnych dniach pozbawionych chaosu. Teraz sam go niósł. Wyszukiwał podłej zarazy, likwidował ich by wymienić pozbawione ciał głowy na sakiewki pełne złota. Dzień w dzień sprzątał świat ze szlamu. Pozbawiony jakiejkolwiek moralności bądź wyrzutów sumienia, którego istnienie niejednokrotnie poddawał wątpliwościom.
I tak było też dziś, gdy mordował matkę oraz jej dzieci. Mężczyźni, kobiety, dzieci czy niemowlęcia… Nie pomijał nikogo, na każdej twarzy widząc jedynie sumę, jaką mu zapłacą. Był pewien, że nic go dziś już nie zaskoczy. Głowy spoczywały w torbie, powoli nasiąkającej cieknącą z nich krwią. Wiedział, że nim dotrze do odpowiedniego miejsca, krew zdąży zaschnąć, pozostawiając po sobie jedynie plamy.
Zielone spojrzenie wodziło po otoczeniu wyjątkowo pozbawionym świetlików. Nie dziwił go brak niewielkich żyjątek. Śmierć roztaczała wokół siebie specyficzną aurę. Ciężką, trudną do wytrzymania dla niektórych stworzeń. I chyba nie tylko świetliki nie były w stanie wytrzymać tej, jakże przyjemnej, atmosfery mroku.
Usłyszał słowa, by chwilę później zauważyć pędzącą w jego kierunku wiązkę zaklęcia. Mokre od krwi palce zacisnęły się na drewnie różdżki. - Protego! - Wypowiedział inkantację tarczy, chcąc uchronić się przed zaklęciem. I magia zdawała się nie przepadać za aurą, jaka nastała pośród drzew. Tarcza nie utworzyła się, a czerwona wiązka zaklęcia ugodziła jego pierś. Mięśnie dłoni zwiotczały, wypuszczając z niej jasne drewno. Wściekłe, zielone spojrzenie powędrowało w kierunku mężczyzny. - Sche̱i̱ße! - Mruknął, niezadowolony z towarzystwa. Spieszyło mu się do swoich mieszków pełnych złota.
Obserwował.
Uważnie spojrzenie nie odrywało się od dziwnego chłopaczka, który wszedł mu w drogę. Czyżby znał jego ofiary? Był świeży w tych okolicach, nie zdążył poznać większości twarzy, należących do przeciwników Czarnego Pana.
- J-j-ja? - Mruknął złośliwie, naśladując ton głosu chłopaczka. - Posprzątałem. - Stwierdził, wzruszając obojętnie ramionami. I nie mijał się wiele z prawdą. Oczyścił świat z kolejnych szlam, będących skazą na czarodziejskim społeczeństwie. - A Ty co, odwiedziny? - Mruknął, z paskudnym, wilczym uśmiechem na ustach. Jego dłoń powędrowała do torby, by za włosy wyciągnąć malutką główkę dziewczynki. Strach zapisał się na mięśniach, które powoli zaczynały wiotczeć. - Są trochę nieżwawi, raczej z nimi nie pogadasz. - Mruknął podle, rozbawionym głosem machając główką dziewczynki. Ostrożnie, powoli zaczął przykucać, by sięgnąć upuszczonej różdżki. Czuł w kościach, że to spotkanie raczej nie zakończy się przyjaźnie. Głowa chłopaczka jawiła się jako cenna.
| nieudane protego
Prostym oraz oczywistym, rządzącym się najprostszymi ze znanych zasad. Przetrwają najsilniejsi. Sam Schmidt do tego prawa dodałby jeszcze zapis o sprycie. Wychowany w Austrii przywykł do atmosfery wojny. Do pyłu, zapachu krwi oraz gnijących zwłok. Nie odnajdywał się w spokojnych dniach pozbawionych chaosu. Teraz sam go niósł. Wyszukiwał podłej zarazy, likwidował ich by wymienić pozbawione ciał głowy na sakiewki pełne złota. Dzień w dzień sprzątał świat ze szlamu. Pozbawiony jakiejkolwiek moralności bądź wyrzutów sumienia, którego istnienie niejednokrotnie poddawał wątpliwościom.
I tak było też dziś, gdy mordował matkę oraz jej dzieci. Mężczyźni, kobiety, dzieci czy niemowlęcia… Nie pomijał nikogo, na każdej twarzy widząc jedynie sumę, jaką mu zapłacą. Był pewien, że nic go dziś już nie zaskoczy. Głowy spoczywały w torbie, powoli nasiąkającej cieknącą z nich krwią. Wiedział, że nim dotrze do odpowiedniego miejsca, krew zdąży zaschnąć, pozostawiając po sobie jedynie plamy.
Zielone spojrzenie wodziło po otoczeniu wyjątkowo pozbawionym świetlików. Nie dziwił go brak niewielkich żyjątek. Śmierć roztaczała wokół siebie specyficzną aurę. Ciężką, trudną do wytrzymania dla niektórych stworzeń. I chyba nie tylko świetliki nie były w stanie wytrzymać tej, jakże przyjemnej, atmosfery mroku.
Usłyszał słowa, by chwilę później zauważyć pędzącą w jego kierunku wiązkę zaklęcia. Mokre od krwi palce zacisnęły się na drewnie różdżki. - Protego! - Wypowiedział inkantację tarczy, chcąc uchronić się przed zaklęciem. I magia zdawała się nie przepadać za aurą, jaka nastała pośród drzew. Tarcza nie utworzyła się, a czerwona wiązka zaklęcia ugodziła jego pierś. Mięśnie dłoni zwiotczały, wypuszczając z niej jasne drewno. Wściekłe, zielone spojrzenie powędrowało w kierunku mężczyzny. - Sche̱i̱ße! - Mruknął, niezadowolony z towarzystwa. Spieszyło mu się do swoich mieszków pełnych złota.
Obserwował.
Uważnie spojrzenie nie odrywało się od dziwnego chłopaczka, który wszedł mu w drogę. Czyżby znał jego ofiary? Był świeży w tych okolicach, nie zdążył poznać większości twarzy, należących do przeciwników Czarnego Pana.
- J-j-ja? - Mruknął złośliwie, naśladując ton głosu chłopaczka. - Posprzątałem. - Stwierdził, wzruszając obojętnie ramionami. I nie mijał się wiele z prawdą. Oczyścił świat z kolejnych szlam, będących skazą na czarodziejskim społeczeństwie. - A Ty co, odwiedziny? - Mruknął, z paskudnym, wilczym uśmiechem na ustach. Jego dłoń powędrowała do torby, by za włosy wyciągnąć malutką główkę dziewczynki. Strach zapisał się na mięśniach, które powoli zaczynały wiotczeć. - Są trochę nieżwawi, raczej z nimi nie pogadasz. - Mruknął podle, rozbawionym głosem machając główką dziewczynki. Ostrożnie, powoli zaczął przykucać, by sięgnąć upuszczonej różdżki. Czuł w kościach, że to spotkanie raczej nie zakończy się przyjaźnie. Głowa chłopaczka jawiła się jako cenna.
| nieudane protego
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Widok różdżki wypadającej z dłoni mężczyzny nie wywołał u niego uczucia satysfakcji – nie uciszył też uporczywego jazgotu, coraz głośniej odzywającego się z tyłu jego głowy, monotonnego, jednocześnie przypominającego pisk, jak i chór niezrozumiałych, nakładających się na siebie głosów. Krzyczących, wyjących; on też chciał krzyczeć, rzucać wyzwiskami, szczęki miał jednak do bólu zaciśnięte, drgające tylko przez moment – gdy czarodziej powtórzył po nim pojedyncze słowo, szarpane udawanym jąkaniem. W takich momentach nienawidził towarzyszącej mu od dziecka wady najbardziej, wtedy, kiedy samo odzywanie się czyniło z niego pośmiewisko; zacisnął mocniej palce na różdżce, gotowy posłać w stronę nieznajomego kolejne zaklęcie, ale nim zdążyłby to zrobić, jego druga ręka sięgnęła do torby, by po chwili wyłonić się z niej wraz z... czymś.
Coś posiadało twarz, skórę oblekającą dziwnie małą czaszkę, i włosy z jednej strony czarne od krzepnącej powoli krwi; podświadomość podpowiadała Williamowi, że wiedział, czym to było – jednak prawda wydawała mu się tak abstrakcyjna, że w pierwszej chwili jego umysł zdecydowanie odmówił nazwania rzeczy po imieniu, jakby przez ostatnie desperackie sekundy próbował obronić się przed przyjęciem do wiadomości tego, co dostrzegały oczy: że stojący przed nim mężczyzna ściskał w palcach pozbawioną tułowia głowę dziecka. Dziewczynki, zaledwie kilkuletniej, która – co dotarło do niego wraz z falą obezwładniających mdłości – musiała być mniej więcej w wieku Amelii. Przez chwilę ją tam widział, jasne włosy i niewidzące oczy – zanim jego własne nie zaszły czerwienią. – Psidwakosynu – wycharczał, z trudem odrywając spojrzenie od makabrycznego widoku; w uszach mu dzwoniło, miał wrażenie, że wszystko dookoła pływało – a może to on stał na falującym fragmencie ziemi. – To było t-tylko dziecko.
Ledwie zarejestrował powolny ruch mężczyzny w stronę ziemi, na moment zapominając o leżącej w trawie różdżce. To nie było tak, że o tym nie słyszał: o okropnościach mających miejsce w zapomnianych zaułkach, o brutalnych morderstwach rozgrywających się w biały dzień w ogarniętym bezprawiem mieście; zdelegalizowany Prorok Codzienny niemal w każdym wydaniu publikował listy kolejnych zaginionych, opisywał wydarzenia spędzające mu sen z powiek; to było jednak czymś zupełnie innym, żywszym, prawie osobistym; jak jedna ze scen z jego koszmarnych snów, z tym, że tym razem nie miał obudzić się we własnym łóżku – choć oddałby wiele, żeby tak właśnie się stało.
Nie wiedział, w którym momencie jego dłonie zacisnęły się w pięści, ani kiedy stopy ruszyły się z miejsca. Z natury nie był porywczy ani agresywny – chociaż w Jastrzębiach bójki pomiędzy zawodnikami zdarzały się na porządku dziennym, to Billy mógłby na palcach jednej ręki policzyć, ile razy osobiście w nich uczestniczył – a jeśli już, to głównie w obronie kogoś innego. Tutaj nie było nikogo, komu mógłby pomóc, rozbicie głowy nieznajomego o schodki chaty nie miało wrócić życia jego ofiarom – a jednak w tamtej jednej chwili nie potrafił myśleć o niczym innym. Być może rozsądniejszym rozwiązaniem byłoby sięgnięcie po magię, zwłaszcza, że jego przeciwnik nie miał w dłoni własnej różdżki, zdrowy rozsądek nie potrafił jednak przebić się przez inne emocje – poza tym wątpił, by w obecnym stanie udało mu się wyartykułować poprawnie choćby jedno zaklęcie. – Zap-p-płacisz za to – zdołał jedynie warknąć – nim zrobił najgłupszą rzecz z możliwych i rzucił się prosto przed siebie, wprost na bezimiennego czarodzieja, rozkładając szeroko ręce i krzycząc – choć nie zdawał sobie sprawy z tego, że to robi, dopóki jego wściekły głos nie potoczył się echem po okolicy. Chciał złapać go wpół i wywrócić, nieistotne, czy z różdżką, czy bez.
| nie wiem, na co rzucam, bo mojego manewru nie ma w mechanice, ale próbuję przewrócić Friedricha, więc chyba test sporny na sprawność? tu rzucam 31
Coś posiadało twarz, skórę oblekającą dziwnie małą czaszkę, i włosy z jednej strony czarne od krzepnącej powoli krwi; podświadomość podpowiadała Williamowi, że wiedział, czym to było – jednak prawda wydawała mu się tak abstrakcyjna, że w pierwszej chwili jego umysł zdecydowanie odmówił nazwania rzeczy po imieniu, jakby przez ostatnie desperackie sekundy próbował obronić się przed przyjęciem do wiadomości tego, co dostrzegały oczy: że stojący przed nim mężczyzna ściskał w palcach pozbawioną tułowia głowę dziecka. Dziewczynki, zaledwie kilkuletniej, która – co dotarło do niego wraz z falą obezwładniających mdłości – musiała być mniej więcej w wieku Amelii. Przez chwilę ją tam widział, jasne włosy i niewidzące oczy – zanim jego własne nie zaszły czerwienią. – Psidwakosynu – wycharczał, z trudem odrywając spojrzenie od makabrycznego widoku; w uszach mu dzwoniło, miał wrażenie, że wszystko dookoła pływało – a może to on stał na falującym fragmencie ziemi. – To było t-tylko dziecko.
Ledwie zarejestrował powolny ruch mężczyzny w stronę ziemi, na moment zapominając o leżącej w trawie różdżce. To nie było tak, że o tym nie słyszał: o okropnościach mających miejsce w zapomnianych zaułkach, o brutalnych morderstwach rozgrywających się w biały dzień w ogarniętym bezprawiem mieście; zdelegalizowany Prorok Codzienny niemal w każdym wydaniu publikował listy kolejnych zaginionych, opisywał wydarzenia spędzające mu sen z powiek; to było jednak czymś zupełnie innym, żywszym, prawie osobistym; jak jedna ze scen z jego koszmarnych snów, z tym, że tym razem nie miał obudzić się we własnym łóżku – choć oddałby wiele, żeby tak właśnie się stało.
Nie wiedział, w którym momencie jego dłonie zacisnęły się w pięści, ani kiedy stopy ruszyły się z miejsca. Z natury nie był porywczy ani agresywny – chociaż w Jastrzębiach bójki pomiędzy zawodnikami zdarzały się na porządku dziennym, to Billy mógłby na palcach jednej ręki policzyć, ile razy osobiście w nich uczestniczył – a jeśli już, to głównie w obronie kogoś innego. Tutaj nie było nikogo, komu mógłby pomóc, rozbicie głowy nieznajomego o schodki chaty nie miało wrócić życia jego ofiarom – a jednak w tamtej jednej chwili nie potrafił myśleć o niczym innym. Być może rozsądniejszym rozwiązaniem byłoby sięgnięcie po magię, zwłaszcza, że jego przeciwnik nie miał w dłoni własnej różdżki, zdrowy rozsądek nie potrafił jednak przebić się przez inne emocje – poza tym wątpił, by w obecnym stanie udało mu się wyartykułować poprawnie choćby jedno zaklęcie. – Zap-p-płacisz za to – zdołał jedynie warknąć – nim zrobił najgłupszą rzecz z możliwych i rzucił się prosto przed siebie, wprost na bezimiennego czarodzieja, rozkładając szeroko ręce i krzycząc – choć nie zdawał sobie sprawy z tego, że to robi, dopóki jego wściekły głos nie potoczył się echem po okolicy. Chciał złapać go wpół i wywrócić, nieistotne, czy z różdżką, czy bez.
| nie wiem, na co rzucam, bo mojego manewru nie ma w mechanice, ale próbuję przewrócić Friedricha, więc chyba test sporny na sprawność? tu rzucam 31
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Rozbawienie błądziło po ostrych rysach mężczyzny.
Reakcja chłopaczka jedynie go rozbawiła. Wyglądał na młodego, z mlekiem dopiero startym spod nosa. Jak on w ogóle był w stanie wypowiadać zaklęcia? Jakim cudem szlachetna magia płynęła w jego żyłach?
Podły uśmiech pozostawał na jego twarzy. Główka dziewczynki nadal wisiała w powietrzu, wbijając w nieznajomego puste, pozbawione życia spojrzenie niebieskich tęczówek. Nie miał wyrzutów sumienia i chłopaczek nie był w stanie ich wywołać. Dziecko czy też nie, liczyły się pieniądze, jakie wpadną do jego skrytki. Głowy zamieniał na sakiewki złota. Pozbywał się szlamu. Skrupulatnie. Brutalnie. Wpierw po Londyńskich ulicach, mając nadzieję, że niedługo rozpocznie się sprzątanie innych krajów. Marzył o Wiedniu pozbawionym podłego szlamu, który niszczył przytulne uliczki. O czarodziejach kroczących ramię w ramię na wzór żołnierzy, których widywał w dzieciństwie. Z czerwoną opaską na ramieniu, Sieg Heil na ustach, rozgramiając podły brud.
- Nie dziecko, szlama. - Mruknął złowrogo, z podłym uśmiechem obserwując jego reakcję. Zupełnie jakby pierwszy raz widział martwą, małą szlamę. Amator. Zapewne szlamolub. Pogarda prześlizgnęła się przez twarz Austriaka. Gardził przeciwnikami Czarnego Pana. Gardził tymi, którzy nie widzieli korzyści z wyeliminowania szlamu. Gardził społeczeństwem przepełnionym empatią oraz współczuciem.
Wyciągnął dłoń w kierunku różdżki, chcąc dobyć drewna. I jemu należała się nauczka. Przeszkadzał mu. Schmidt chciał jak najszybciej spieniężyć łup, oddać się innemu zajęciu gdzieś, między uliczkami Nokturnu.
Roześmiał się. Podle i złowrogo, wyśmiewając groźby jakie leciały w jego kierunku zapewne przypominając szaleńca, zatraconego w zapachu krwi.
I już, już miał zacisnąć palce na drewnie, gdy zauważył, jak chłopaczek pędzi w jego kierunku. Kretyn. Głowa dziewczynki wpadła do torby. Nie miał wiele czasu. Schmidt zaparł się stopami o podłoże, chcąc utrzymać się na nogach. Impet uderzenia był zbyt wielki. Austriak zachwiał się. Był wyższy od chłopaczka, lecz na nic się to zdało. Finalnie runął na ziemię, uderzając plecami o leśne runo. Jakaś gałąź strzeliła pod jego ciałem. Nie był jednak sam, boleśnie poczuł, jak chłopaczek również ląduje na ziemi. Kilka niemieckich przekleństw uleciało z jego ust. Adrenalina wystrzeliła do krwioobiegu, napinając mięśnie skryte pod pokrytą tatuażami skórą. Wizja zaszła czerwienią, a złość powoli przejmowała niewidzialne stery friedrichowego umysłu. Zatracał się w złości oraz nienawiści żywionej do szlamu.
Nie czekał, aż chłopak wstanie. Nie da mu przewagi. Nie pozwoli zaczerpnąć oddechu bądź zorientować się w sytuacji, nawet jeśli i jemu mogłoby to pomóc. Zacisnął silne palce w pięść, by z impetem wymierzyć uderzenie. Silny cios od dołu w podbródek chłopaczka, chcą pobawić go zębów. Jak wtedy będzie mówił? Miał nadzieję, że zaskoczone mięśnie wspomagane adrenaliną odnajdą w sobie siły, by pozbawić go zębów.
| 1.test sporny na sprawność, 29.
2. Wydaje mi się, że mogę więc rzucam na atak, jak coś nie tak to krzycz!
Reakcja chłopaczka jedynie go rozbawiła. Wyglądał na młodego, z mlekiem dopiero startym spod nosa. Jak on w ogóle był w stanie wypowiadać zaklęcia? Jakim cudem szlachetna magia płynęła w jego żyłach?
Podły uśmiech pozostawał na jego twarzy. Główka dziewczynki nadal wisiała w powietrzu, wbijając w nieznajomego puste, pozbawione życia spojrzenie niebieskich tęczówek. Nie miał wyrzutów sumienia i chłopaczek nie był w stanie ich wywołać. Dziecko czy też nie, liczyły się pieniądze, jakie wpadną do jego skrytki. Głowy zamieniał na sakiewki złota. Pozbywał się szlamu. Skrupulatnie. Brutalnie. Wpierw po Londyńskich ulicach, mając nadzieję, że niedługo rozpocznie się sprzątanie innych krajów. Marzył o Wiedniu pozbawionym podłego szlamu, który niszczył przytulne uliczki. O czarodziejach kroczących ramię w ramię na wzór żołnierzy, których widywał w dzieciństwie. Z czerwoną opaską na ramieniu, Sieg Heil na ustach, rozgramiając podły brud.
- Nie dziecko, szlama. - Mruknął złowrogo, z podłym uśmiechem obserwując jego reakcję. Zupełnie jakby pierwszy raz widział martwą, małą szlamę. Amator. Zapewne szlamolub. Pogarda prześlizgnęła się przez twarz Austriaka. Gardził przeciwnikami Czarnego Pana. Gardził tymi, którzy nie widzieli korzyści z wyeliminowania szlamu. Gardził społeczeństwem przepełnionym empatią oraz współczuciem.
Wyciągnął dłoń w kierunku różdżki, chcąc dobyć drewna. I jemu należała się nauczka. Przeszkadzał mu. Schmidt chciał jak najszybciej spieniężyć łup, oddać się innemu zajęciu gdzieś, między uliczkami Nokturnu.
Roześmiał się. Podle i złowrogo, wyśmiewając groźby jakie leciały w jego kierunku zapewne przypominając szaleńca, zatraconego w zapachu krwi.
I już, już miał zacisnąć palce na drewnie, gdy zauważył, jak chłopaczek pędzi w jego kierunku. Kretyn. Głowa dziewczynki wpadła do torby. Nie miał wiele czasu. Schmidt zaparł się stopami o podłoże, chcąc utrzymać się na nogach. Impet uderzenia był zbyt wielki. Austriak zachwiał się. Był wyższy od chłopaczka, lecz na nic się to zdało. Finalnie runął na ziemię, uderzając plecami o leśne runo. Jakaś gałąź strzeliła pod jego ciałem. Nie był jednak sam, boleśnie poczuł, jak chłopaczek również ląduje na ziemi. Kilka niemieckich przekleństw uleciało z jego ust. Adrenalina wystrzeliła do krwioobiegu, napinając mięśnie skryte pod pokrytą tatuażami skórą. Wizja zaszła czerwienią, a złość powoli przejmowała niewidzialne stery friedrichowego umysłu. Zatracał się w złości oraz nienawiści żywionej do szlamu.
Nie czekał, aż chłopak wstanie. Nie da mu przewagi. Nie pozwoli zaczerpnąć oddechu bądź zorientować się w sytuacji, nawet jeśli i jemu mogłoby to pomóc. Zacisnął silne palce w pięść, by z impetem wymierzyć uderzenie. Silny cios od dołu w podbródek chłopaczka, chcą pobawić go zębów. Jak wtedy będzie mówił? Miał nadzieję, że zaskoczone mięśnie wspomagane adrenaliną odnajdą w sobie siły, by pozbawić go zębów.
| 1.test sporny na sprawność, 29.
2. Wydaje mi się, że mogę więc rzucam na atak, jak coś nie tak to krzycz!
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Nie dziecko, szlama. Wydawało mu się, że nie mógł być zaślepiony wściekłością bardziej – ale to krótkie stwierdzenie, wypowiedziane tak po prostu, zwyczajnie, rozlegające się tuż nad odciętą, makabrycznie małą głową dziewczynki, sprawiło, że jego pole widzenia zaszło mgłą; serce załomotało w klatce piersiowej, słyszał każde uderzenie wyraźnie, ukryte w szumie wypełnionej adrenaliną krwi – przypominające mu, że to nie była ona. Że Amelia wciąż była bezpieczna w skrytej pod zaklęciami ochronnymi Oazie, że nie mieli jej dosięgnąć: ani szmalcownicy, ani ludzie Malfoya, ani Rycerze Walpurgii. Uchwycił się tej świadomości jak ostatniej deski ratunku, lodowaty gniew wciąż ciągnął go jednak w dół, coraz głębiej, zalewając płuca i utrudniając oddychanie. Nie myślał – ani kiedy rzucał się do z krzykiem do przodu, ani gdy uderzał z całej siły w stojącego przed nim czarodzieja, ani tracąc równowagę i upadając na ziemię – choć tępy, rozlewający się na wysokości łokcia ból na moment skutecznie przywrócił go do rzeczywistości. Obrócił się, dłońmi podpierając się o szorstkie, kamieniste podłoże, jeszcze nie zastanawiając się, co dalej; w tamtej chwili zresztą nie widział przed sobą żadnego dalej – wiedział jedynie, że nie mógł pozwolić, by podły morderca zabrał ze sobą schowany w torbie łup.
Otworzył usta, żeby obrzucić mężczyznę kolejnym wyzwiskiem, ale to był jego błąd – pięść uderzająca go w podbródek zatrzymała słowa w pół drogi, jego dolna żuchwa odskoczyła, zęby prawie stuknęły o zęby – zatrzymując się jednak po obu stronach języka, wbijając w miękką tkankę, smakującą nagle dziwnie ciepło i metalicznie. Odchylił się odruchowo, jakby chcąc uniknąć następnego ciosu, jednocześnie czując, jak jego usta wypełniają się krwią.
Dźwignął się na kolana, dając sobie dokładnie ułamek sekundy na odzyskanie równowagi. Tej fizycznej – mentalnie wciąż tkwił w chaosie, nie potrafiąc wysnuć sensu z własnych działań ani poddać ich analizie; gdyby to zrobił, zapewne uniósłby wciąż zaciskaną w palcach różdżkę, ale zamiast tego ją wypuścił, pozwalając, by została na ziemi – a samemu zwijając dłoń w pięść. To było do niego niepodobne, ta napędzająca go potrzeba zrobienia komuś krzywdy smakowała niewłaściwie, obco, kwaśno – ale nie zrobił nic, by ją powstrzymać, zamiast tego spluwając na ziemię mieszaniną śliny i wciąż spływającej z języka krwi, po czym odszukał szmalcownika spojrzeniem.
Nie czekał, aż się podniesie, samemu również nie wstając z kolan, choć pewnie pozwoliłoby mu to na wymierzenie celniejszego ciosu; zamiast tego zamachnął się, mierząc w zwróconą w jego kierunku twarz, nie dbając o to, gdzie dokładnie trafi. W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia – bo nic go już nie miało, spóźnił się, nie był w stanie nikogo uratować; mógł jedynie postarać się wymierzyć sprawiedliwość.
| cios Friedricha: 16+2*12 = 40 (połowicznie udany lekki cios, 6 pż); Billy: 234/240
próbuję wymierzyć silny cios w żuchwę
Otworzył usta, żeby obrzucić mężczyznę kolejnym wyzwiskiem, ale to był jego błąd – pięść uderzająca go w podbródek zatrzymała słowa w pół drogi, jego dolna żuchwa odskoczyła, zęby prawie stuknęły o zęby – zatrzymując się jednak po obu stronach języka, wbijając w miękką tkankę, smakującą nagle dziwnie ciepło i metalicznie. Odchylił się odruchowo, jakby chcąc uniknąć następnego ciosu, jednocześnie czując, jak jego usta wypełniają się krwią.
Dźwignął się na kolana, dając sobie dokładnie ułamek sekundy na odzyskanie równowagi. Tej fizycznej – mentalnie wciąż tkwił w chaosie, nie potrafiąc wysnuć sensu z własnych działań ani poddać ich analizie; gdyby to zrobił, zapewne uniósłby wciąż zaciskaną w palcach różdżkę, ale zamiast tego ją wypuścił, pozwalając, by została na ziemi – a samemu zwijając dłoń w pięść. To było do niego niepodobne, ta napędzająca go potrzeba zrobienia komuś krzywdy smakowała niewłaściwie, obco, kwaśno – ale nie zrobił nic, by ją powstrzymać, zamiast tego spluwając na ziemię mieszaniną śliny i wciąż spływającej z języka krwi, po czym odszukał szmalcownika spojrzeniem.
Nie czekał, aż się podniesie, samemu również nie wstając z kolan, choć pewnie pozwoliłoby mu to na wymierzenie celniejszego ciosu; zamiast tego zamachnął się, mierząc w zwróconą w jego kierunku twarz, nie dbając o to, gdzie dokładnie trafi. W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia – bo nic go już nie miało, spóźnił się, nie był w stanie nikogo uratować; mógł jedynie postarać się wymierzyć sprawiedliwość.
| cios Friedricha: 16+2*12 = 40 (połowicznie udany lekki cios, 6 pż); Billy: 234/240
próbuję wymierzyć silny cios w żuchwę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Chłopaczek był zabawny. Sposób w jaki mówił, oburzenie jakie pojawiło się na jego twarzy gdy pokazał mu niewielką, zakrwawioną główkę pozbawioną tułowia bądź gdy określił rzeczy po imieniu. Szlam do czarodziejów zaliczyć się nie dało. Były brudem, podłymi szczurami które należało wybić, aby czarodziejskie społeczeństwo mogło odetchnąć spokojem.
I on miał do tego doprowadzić.
Chłopaczek wpadł w niego, przewracając na ziemię. Jego pięść powędrowała w kierunku jego twarzy, lecz pozycja w której się znajdowali nie sprzyjała zadawaniu ataków. Czuł, że nie wykorzystał w pełni swojego potencjału, co jedynie pogłębiało jego zdenerwowanie. Nie lubił półśrodków, nie lubił krążyć wokół tematu na palcach, woląc uderzać od razu. Przemoc towarzyszyła mu od dziecięcych lat, jednocześnie będąc jedynym, pewnym sposobem rozwiązywania pewnych sytuacji.
Nie miał czasu na półśrodki ani czcze przepychanki. Już dawno powinien być w drodze do miejsca, w którym przyszło mu odbierać zapłatę za zlikwidowane szlamy. Kolejne zlecenia czekały i Friedrich miał nadzieję, że ten tu, również kiedyś pojawi się na jednym ze zleceń. Zielone spojrzenie ostrożnie rozejrzało się po ściółce w poszukiwaniu drewna jego różdżki. Ruch przeciwnika go zaalarmował.
Korzystając z chwili dźwignął się na kolana, nie chcąc pozostawać w tyle, rozłożonym na ziemi. To mogłoby dać przeciwnikowi przewagę, której z pewnością nie chciał. Nie była to pierwsza bójka, w jaką się wdawał. Chłopaczek nie dawał jednak za wygraną, jakby sądził, że ma jakiekolwiek szanse. A Schmidt z pewnością zapamięta zarówno jego głos, jak i rysy twarzy.
Widząc lecącą na siebie pięść, mężczyzna spróbował się uchylić. Odrobinę zniwelować pędzącą w jego stronę pięść. Oberwał. Poczuł impet uderzenia, ból w okolicy ust. Chwilę później oblizał wargi, czując w ustach metaliczny posmak krwi, a specyficzny zapach dotarł do jego nozdrzy. Adrenalina naleciała do krwiobiegu, wyzwalając nieskończone pokłady złości, jakie w sobie posiadał. Nie był człowiekiem zasad, daleko mu było do rycerzy na białych koniach, przestrzegających wszelkich praw. Zamachnął się więc, chcąc wyprowadzić najpodlejszy cios, jaki mógł wystosować mężczyzna w kierunku drugiego mężczyzny, atakując jego krocze.
| Rzut kością
Cios Billy'ego: 52+2*15=82; 82-23(unik)=53 (lekki cios w żuchwę, 13pż); Friedrich:211/224
Próbuję wymierzyć wyważony cios w krocze
I on miał do tego doprowadzić.
Chłopaczek wpadł w niego, przewracając na ziemię. Jego pięść powędrowała w kierunku jego twarzy, lecz pozycja w której się znajdowali nie sprzyjała zadawaniu ataków. Czuł, że nie wykorzystał w pełni swojego potencjału, co jedynie pogłębiało jego zdenerwowanie. Nie lubił półśrodków, nie lubił krążyć wokół tematu na palcach, woląc uderzać od razu. Przemoc towarzyszyła mu od dziecięcych lat, jednocześnie będąc jedynym, pewnym sposobem rozwiązywania pewnych sytuacji.
Nie miał czasu na półśrodki ani czcze przepychanki. Już dawno powinien być w drodze do miejsca, w którym przyszło mu odbierać zapłatę za zlikwidowane szlamy. Kolejne zlecenia czekały i Friedrich miał nadzieję, że ten tu, również kiedyś pojawi się na jednym ze zleceń. Zielone spojrzenie ostrożnie rozejrzało się po ściółce w poszukiwaniu drewna jego różdżki. Ruch przeciwnika go zaalarmował.
Korzystając z chwili dźwignął się na kolana, nie chcąc pozostawać w tyle, rozłożonym na ziemi. To mogłoby dać przeciwnikowi przewagę, której z pewnością nie chciał. Nie była to pierwsza bójka, w jaką się wdawał. Chłopaczek nie dawał jednak za wygraną, jakby sądził, że ma jakiekolwiek szanse. A Schmidt z pewnością zapamięta zarówno jego głos, jak i rysy twarzy.
Widząc lecącą na siebie pięść, mężczyzna spróbował się uchylić. Odrobinę zniwelować pędzącą w jego stronę pięść. Oberwał. Poczuł impet uderzenia, ból w okolicy ust. Chwilę później oblizał wargi, czując w ustach metaliczny posmak krwi, a specyficzny zapach dotarł do jego nozdrzy. Adrenalina naleciała do krwiobiegu, wyzwalając nieskończone pokłady złości, jakie w sobie posiadał. Nie był człowiekiem zasad, daleko mu było do rycerzy na białych koniach, przestrzegających wszelkich praw. Zamachnął się więc, chcąc wyprowadzić najpodlejszy cios, jaki mógł wystosować mężczyzna w kierunku drugiego mężczyzny, atakując jego krocze.
| Rzut kością
Cios Billy'ego: 52+2*15=82; 82-23(unik)=53 (lekki cios w żuchwę, 13pż); Friedrich:211/224
Próbuję wymierzyć wyważony cios w krocze
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Cios nie został wymierzony idealnie, czuł, jak zwinięta w pięść dłoń przesuwa się po męskiej twarzy – ale nie tak dokładnie, i nie tak dotkliwie, jak początkowo planował. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego; nie miał wprawy w bójkach, ostatnie z nich tocząc w odległych szkolnych czasach, kiedy jeszcze smakowały znacznie mniej poważnie, a towarzysząca im adrenalina więcej miała wspólnego z możliwością zarobienia szlabanu niż z konsekwencjami schwytania na terenie przejętego przez wroga miasta. Samą determinacją nie mógł pokonać przeciwnika, choć gdyby było to możliwe, z pewnością by to zrobił. – Kto ci o nich p-p-powiedział? – warknął, mając wrażenie, że każda wypowiadana sylaba drży niekontrolowanie – tak samo, jak niekontrolowanie drżały jego dłonie, na moment opuszczone w dół. Zbyt długi – nadchodzący kontratak dostrzegł kątem oka, o ułamek sekundy za późno orientując się, gdzie skierowane zostało uderzenie. Nogi nie cofnęły się wystarczająco szybko, ciało nie zareagowało tak, jak powinno; ręce gotowe zasłonić najwrażliwsze tkanki, były odrobinę wolniejsze niż ta należąca do przeciwnika.
Głuchy odgłos uderzenia zginął w głośnym dzwonieniu, jakie rozległo się w jego uszach.
Gdyby całe powietrze nie opuściło nagle jego płuc, zapewne zakląłby siarczyście – zamiast tego po prostu wydał z siebie coś pomiędzy zduszonym okrzykiem a jęknięciem, zginając się w pół jak odcięta ze sznurków marionetka i z zaciśniętymi powiekami lądując na ziemi – pociągnięty obezwładniającym bólem, wybuchającym w ciemności jaskrawymi fontannami fajerwerków, sprawiającymi, że przez jeden absurdalny moment pomyślał, że na polanę powróciły świetliki. Nawet nie zarejestrował chwili, w której jego policzek dotknął chłodnej ziemi, a pojedyncze drobinki i igły przykleiły się do wilgotnej skóry. W normalnych okolicznościach to wystarczyłoby, żeby go otrzeźwić, ale tym razem z otępienia wyrwało go coś innego: świadomość, że gdzieś za jego plecami wciąż znajdował się przeklęty szmalcownik.
– Zabiję cię – wydyszał, bardziej po to, żeby zmusić samego siebie do zaczerpnięcia oddechu, niż w realnej groźbie; nigdy wcześniej nie odebrał nikomu życia i było mało prawdopodobne, by był w stanie zrobić to dzisiaj – nawet gdyby nie przytulał właśnie ziemi, pachnącej kurzem i czymś jeszcze, czymś paskudnym i metalicznym, o czym w tamtej chwili nie chciał myśleć. Wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, zmusił się, żeby się dźwignąć – po to jednak tylko, żeby wyciągniętą na oślep dłonią poszukać przed sobą lekkomyślnie odrzuconej różdżki. Nie był pewien, w którym miejscu leżała, upadając stracił orientację co do własnego położenia, a oczy zaszły mu łzami – ale wyciągnął rozłożone szeroko palce, przesuwając dłoń o kolejne centymetry, licząc na to, że opuszkami natrafi na znajomy, podłużny kształt.
| rzut na unik: 5+15=20; siła ataku Friedricha: 79+2*12=103, zniwelowana unikiem: 103-20=83 -> cios udany: 10+0,5*12 = 16 PŻ
Billy: 218/240
na atak w tej turze nie rzucam, bo trochę umieram
Głuchy odgłos uderzenia zginął w głośnym dzwonieniu, jakie rozległo się w jego uszach.
Gdyby całe powietrze nie opuściło nagle jego płuc, zapewne zakląłby siarczyście – zamiast tego po prostu wydał z siebie coś pomiędzy zduszonym okrzykiem a jęknięciem, zginając się w pół jak odcięta ze sznurków marionetka i z zaciśniętymi powiekami lądując na ziemi – pociągnięty obezwładniającym bólem, wybuchającym w ciemności jaskrawymi fontannami fajerwerków, sprawiającymi, że przez jeden absurdalny moment pomyślał, że na polanę powróciły świetliki. Nawet nie zarejestrował chwili, w której jego policzek dotknął chłodnej ziemi, a pojedyncze drobinki i igły przykleiły się do wilgotnej skóry. W normalnych okolicznościach to wystarczyłoby, żeby go otrzeźwić, ale tym razem z otępienia wyrwało go coś innego: świadomość, że gdzieś za jego plecami wciąż znajdował się przeklęty szmalcownik.
– Zabiję cię – wydyszał, bardziej po to, żeby zmusić samego siebie do zaczerpnięcia oddechu, niż w realnej groźbie; nigdy wcześniej nie odebrał nikomu życia i było mało prawdopodobne, by był w stanie zrobić to dzisiaj – nawet gdyby nie przytulał właśnie ziemi, pachnącej kurzem i czymś jeszcze, czymś paskudnym i metalicznym, o czym w tamtej chwili nie chciał myśleć. Wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, zmusił się, żeby się dźwignąć – po to jednak tylko, żeby wyciągniętą na oślep dłonią poszukać przed sobą lekkomyślnie odrzuconej różdżki. Nie był pewien, w którym miejscu leżała, upadając stracił orientację co do własnego położenia, a oczy zaszły mu łzami – ale wyciągnął rozłożone szeroko palce, przesuwając dłoń o kolejne centymetry, licząc na to, że opuszkami natrafi na znajomy, podłużny kształt.
| rzut na unik: 5+15=20; siła ataku Friedricha: 79+2*12=103, zniwelowana unikiem: 103-20=83 -> cios udany: 10+0,5*12 = 16 PŻ
Billy: 218/240
na atak w tej turze nie rzucam, bo trochę umieram
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź