Fleet Street
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fleet Street
Jedna z najstarszych ulic Londynu, przy której mieszczą się różnego rodzaju punkty usług. Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, niegdyś jeden z nich prowadzony był przez seryjnego mordercę, golibrodę Sweeney Todda. Jego historia rozsławiła to miejsce na cały świat. Zamknięta dla samochodów, stanowi przejście pomiędzy City of Westminster a City of London, ozdobione przepiękną bramą. Można tutaj również podziwiać jedną z wielu rzeźb Charlesa Bella Bircha; postument uwieńczony statuą smoka.
Szybko duma i odraza do młodszych ludzi przerodziła się w zaskoczenie i pewną obawę, które idealnie można było wyczytać z twarzy sklepikarza. Nie chciał wierzyć w słowa mężczyzny, ale sam się nie bardzo znał na prawie. Każdą osobę z urzędów traktował jak jakiegoś czubka, któremu się nudzi w życiu, a głosować nigdy nie zamierzał, bo w końcu po co on ma sobie tym zawracać głowę? Sam nie wiedział za bardzo co w ogóle ma robić z tym faktem, bo przecież nie może tak po prostu go przeprosić, bo straci autorytet wśród klientów! Ale przecież nie może sobie pozwolić na zajęcie całego swego majątku przez jakichś urzędasów...
– Ślisko nie ślisko... Przestanie być ślisko i będzie dobrze! Nie będę już sobie głowy zawracał... Mam klientów do obsłużenia! – chociaż mugol niezbyt chętnie chciał wypowiedzieć słowa "przepraszam" to jego ton głosu był o wiele milszy i delikatniejszy od poprzedniego. Będąc już na progu do sklepu odwrócił się jeszcze na pięcie i spojrzał w kierunku Lupinowej.
– To mleko... Mogę Pani je zwrócić, ale to ostatni raz! - to musiało być niezwykle trudne zdanie. Nie tylko wymagało pokory od sklepikarza, ale również kilku dolarów, które będzie musiał stracić. Ale czego się nie robi, aby nie mieć konfliktu z prawem? Odłożył wszystko co miał w dłoniach w kąt niewielkiego pomieszczenia i poszedł za ladę, aby wrócić do obsługiwania zniecierpliwionych klientów.
– Ślisko nie ślisko... Przestanie być ślisko i będzie dobrze! Nie będę już sobie głowy zawracał... Mam klientów do obsłużenia! – chociaż mugol niezbyt chętnie chciał wypowiedzieć słowa "przepraszam" to jego ton głosu był o wiele milszy i delikatniejszy od poprzedniego. Będąc już na progu do sklepu odwrócił się jeszcze na pięcie i spojrzał w kierunku Lupinowej.
– To mleko... Mogę Pani je zwrócić, ale to ostatni raz! - to musiało być niezwykle trudne zdanie. Nie tylko wymagało pokory od sklepikarza, ale również kilku dolarów, które będzie musiał stracić. Ale czego się nie robi, aby nie mieć konfliktu z prawem? Odłożył wszystko co miał w dłoniach w kąt niewielkiego pomieszczenia i poszedł za ladę, aby wrócić do obsługiwania zniecierpliwionych klientów.
I show not your face but your heart's desire
Palce wystukiwały równy rytm na ramieniu, gdy Samael w napiętym oczekiwaniu wpatrywał się w mężczyznę. Nie zamierzał ponownie go poganiać, kolejne upomnienie bowiem z pewnością nie skończyłoby się dla pana Stalka zbyt dobrze, a Avery miał na głowie dość własnych zmartwień, by troszczyć się jeszcze o jakiegoś mugolskiego śmiecia. Szczęście, iż ten okazał w końcu odrobinę rozsądku, spuszczając z tonu i znacznie pokorniejąc. Samael mógł go naturalnie zmusić, by ten czołgał się przed nim i lizał mu buty wyłącznie siłą woli i odpowiednim naciskiem na bezwartościowy umysł staruszka, lecz opuściła go chęć na zorganizowanie spektaklu. Zgromadzeni dokoła widzowie jakoś psuli mu ową wizję odebrania wetu; Avery niezwykle powoli odwrócił wzrok na Stalka, obdarzając go niechętnym spojrzeniem, po czym lekko skinął głową - jakby zgadzał się na jego sugestię, czy wyłącznie wyrażał aprobatę z rozwoju sytuacji, całkiem korzystnej dla niego?
Milcząc opuścił miejsce zamieszania, by w najbliższym zaułku teleportować się bezpiecznie do dworu w Shropshire. Jego mała dziewczyna na pewno już tęskniła i się denerwowała: dopiero teraz pożałował, że jednak nie zmienił Stalka w skurczoną główkę i nie ofiarował Jill jako nowej zabaweczki.
|zt
Milcząc opuścił miejsce zamieszania, by w najbliższym zaułku teleportować się bezpiecznie do dworu w Shropshire. Jego mała dziewczyna na pewno już tęskniła i się denerwowała: dopiero teraz pożałował, że jednak nie zmienił Stalka w skurczoną główkę i nie ofiarował Jill jako nowej zabaweczki.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|02.03.1956r
Ponad półtorej miesiąca w Londynie. Na nowo przyzwyczajała się do miejsc i ludzi. Już nie dziwiło jej, że kiedy wychodzi z domu, słyszy angielski, co zdarzało jej się przez pierwsze dwa tygodnie. Powroty do produktów za którymi tęskniła we Francji były cudowne, oczywiście jednocześnie pojawiły się produkty francuskie których teraz będzie jej brakować. Ludzie...? Ludzi jej zbytnio nie brakuje. Oczywiście - było tam kilka miłych osób. Niewiele, bo i Lily nigdy nie szukała tłumów przyjaciół, ale też nie były to osoby szczególnie bliskie. W Londynie to co innego. Tu zostawiła ludzi, których znała od dziecka.
Jeśli jest coś, za czym nie tęskniła to widok licznych sińców na twarzy Matta. Taak... za nim oczywiście, bardzo tęskniła, był jedną z najbliższych jej osób, ale gdyby dało się mu zabrać pociąg do ładowania się w tarapaty, życie byłoby o wiele prostsze.
Kiedy mignęła jej na ulicy jego twarz, odrobinę bardziej kolorowa niż zazwyczaj, nawet się nie zdziwiła. Oczywiście, serce zabiło jej mocniej i ruszyła zaraz w jego stronę. Aż jej się ciśnienie z nerwów podniosło, szła szybko, żeby nie zniknął jej z oczu, bo jeszcze cep gdzieś się zawinie i rzuci do kolejnej bójki! A wcale nie wygląda za dobrze... w końcu go dogoniła i złapała za ramię, żeby też na nią spojrzał.
- Nie obchodzi mnie o co poszło, ani jak wygląda ten drugi. Czy na prawdę jedyną rzeczą jaką w życiu robisz systematycznie musi być dążenie do autodestrukcji?
Miała ochotę też mu przyłożyć, ale bała się, że coś ma złamane, załamała więc ręce i przyjrzała mu się uważnie, szukając śladów poważniejszych uszkodzeń. Nawet nie chciała myśleć, jak to wszystko musiało boleć...
- Idziemy do Munga...
Ponad półtorej miesiąca w Londynie. Na nowo przyzwyczajała się do miejsc i ludzi. Już nie dziwiło jej, że kiedy wychodzi z domu, słyszy angielski, co zdarzało jej się przez pierwsze dwa tygodnie. Powroty do produktów za którymi tęskniła we Francji były cudowne, oczywiście jednocześnie pojawiły się produkty francuskie których teraz będzie jej brakować. Ludzie...? Ludzi jej zbytnio nie brakuje. Oczywiście - było tam kilka miłych osób. Niewiele, bo i Lily nigdy nie szukała tłumów przyjaciół, ale też nie były to osoby szczególnie bliskie. W Londynie to co innego. Tu zostawiła ludzi, których znała od dziecka.
Jeśli jest coś, za czym nie tęskniła to widok licznych sińców na twarzy Matta. Taak... za nim oczywiście, bardzo tęskniła, był jedną z najbliższych jej osób, ale gdyby dało się mu zabrać pociąg do ładowania się w tarapaty, życie byłoby o wiele prostsze.
Kiedy mignęła jej na ulicy jego twarz, odrobinę bardziej kolorowa niż zazwyczaj, nawet się nie zdziwiła. Oczywiście, serce zabiło jej mocniej i ruszyła zaraz w jego stronę. Aż jej się ciśnienie z nerwów podniosło, szła szybko, żeby nie zniknął jej z oczu, bo jeszcze cep gdzieś się zawinie i rzuci do kolejnej bójki! A wcale nie wygląda za dobrze... w końcu go dogoniła i złapała za ramię, żeby też na nią spojrzał.
- Nie obchodzi mnie o co poszło, ani jak wygląda ten drugi. Czy na prawdę jedyną rzeczą jaką w życiu robisz systematycznie musi być dążenie do autodestrukcji?
Miała ochotę też mu przyłożyć, ale bała się, że coś ma złamane, załamała więc ręce i przyjrzała mu się uważnie, szukając śladów poważniejszych uszkodzeń. Nawet nie chciała myśleć, jak to wszystko musiało boleć...
- Idziemy do Munga...
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Połamany dwa dni temu nos ciągle wyglądał...cóż, tak jak wyglądał. Zwłaszcza, że wyszedł z pod różdżki najebanego w trzy dupy magomedyka. Nie żebym narzekał - grunt, że nie był rozmazany po całej mojej twarzy. Wystarczyło, że wyjątkowo obfity siniak rozlał się po niej, przykuwając spojrzenia przechodniów. Do tego drugi wylazł mi przez noc na krawędzi szczęki po prawej stronie - pamiątka po wczorajszej nocy spędzonej w Wiwernie. Wszystko to było dość nieprzyjemnie obrzęknięte. Łamałbym rączki, gdyby komuś przyszło do głowy próbować wyciągnąć je w stronę mojej twarzy. I tak sobie pełzłem przez park w ponurym nastroju w sobie tylko wiadomym kierunku, kiedy kątem oka dostrzegłem ją na horyzoncie.
Szlag.
Zmrużyłem oczy, a przez myśl przeszło mi by udawać, że jej nie zauważyłem i przyspieszyć kroku. Zrezygnowałem jednak z tego, gdy tylko zdałem sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmiało. Przecież to by wyglądało jakbym przed nią uciekał. Zatrzymałem się więc, czekając aż podjedzie. Do tego czasu wzrok miałem wbity w chodnik i niby się drapałem po karku. Nie chciałem by mnie w takim stanie widziała. By się martwiła, a wiedziałem, że przecież właśnie tak będzie. Koniec końców, z ciężkim sercem podnieść wzrok na nią musiałem.
- Co to za bzdury - oburzyłem się - To inni do niej dążą systematycznie wbiegając mi pod ręce. Gdybyś widziała tego drugiego to by się przekonała - Dodałem niby żartobliwie siląc się na swój firmowy, łajdacki uśmiech numer pięć, lecz gdy poczułem jaki mi to cholerny ból sprawiało to skapitulowałem. W zamian się skrzywiłem (to o dziwo mnie nie bolało) i wywróciłem oczami.
- Oni tam są upierdliwi. Zresztą... - przerwałem, czując nieprzyjemny zgrzyt w szczęce. Poruszyłem nią nieznacznie chcąc ją rozruszać. - Zresztą to nie pierwszy i nie ostatni raz. Przejdzie mi. Jak zawsze - zapewniałem lekko tak, jakbyśmy właśnie rozmawiali o pogodzie lub o tym co nowego mogłoby się znaleźć jutro w gazetach choć i tak wiedziałem, że to na nic. [bylobrzydkobedzieladnie]
Szlag.
Zmrużyłem oczy, a przez myśl przeszło mi by udawać, że jej nie zauważyłem i przyspieszyć kroku. Zrezygnowałem jednak z tego, gdy tylko zdałem sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmiało. Przecież to by wyglądało jakbym przed nią uciekał. Zatrzymałem się więc, czekając aż podjedzie. Do tego czasu wzrok miałem wbity w chodnik i niby się drapałem po karku. Nie chciałem by mnie w takim stanie widziała. By się martwiła, a wiedziałem, że przecież właśnie tak będzie. Koniec końców, z ciężkim sercem podnieść wzrok na nią musiałem.
- Co to za bzdury - oburzyłem się - To inni do niej dążą systematycznie wbiegając mi pod ręce. Gdybyś widziała tego drugiego to by się przekonała - Dodałem niby żartobliwie siląc się na swój firmowy, łajdacki uśmiech numer pięć, lecz gdy poczułem jaki mi to cholerny ból sprawiało to skapitulowałem. W zamian się skrzywiłem (to o dziwo mnie nie bolało) i wywróciłem oczami.
- Oni tam są upierdliwi. Zresztą... - przerwałem, czując nieprzyjemny zgrzyt w szczęce. Poruszyłem nią nieznacznie chcąc ją rozruszać. - Zresztą to nie pierwszy i nie ostatni raz. Przejdzie mi. Jak zawsze - zapewniałem lekko tak, jakbyśmy właśnie rozmawiali o pogodzie lub o tym co nowego mogłoby się znaleźć jutro w gazetach choć i tak wiedziałem, że to na nic. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 20.08.19 23:48, w całości zmieniany 1 raz
Patrzyła na niego zezłoszczona i zirytowana, bo przecież co za kretyn, palant, idiota. Nie mogła patrzeć na tę jego twarz i, jak się krzywi w bólu i miała jednocześnie ochotę pogłaskać ją delikatnie, nie dotykać, bo może boleć i przyłożyć mu mocno, bo sobie przecież zasłużył. Powstrzymała się jednak i zgodnie z opcją drugą trzymała ręce przy sobie.
- W takim razie jeśli ten drugi cię pozwie, zginiesz z moich rąk, przysięgam.
Słabe i drobne panienki też potrafią być mordercze, szczególnie w afekcie! A jak ona usłyszy, że Matt ma znowu iść siedzieć to na prawdę złapie nóż i go zadźga. A potem gdzieś schowa i pewnie będzie miała problemy przez ukrywanie podejrzanego.
- A jednak zapytam. O co poszło?
Pociągnęła go za rękaw i ruszyła we właściwą stronę, nie zamierzając o tym dyskutować. Twarz Matta wyglądała, jakby trenował na niej zawodowy bokser i sądząc po jego minach, bolała równie mocno. Lily nie zamierzała czekać, aż mu się nos źle zrośnie, albo zęby powylatują, ma to zobaczyć lekarz. I to normalny, porządny lekarz, a nie jakiś ćpun z Nokturnu, który zna trzy zaklęcia lecznicze, ale rzuca je jeśli mu postawisz działkę.
- Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak to się mogło skończyć? - dodała trochę tym wystraszona, bo nawet nie wiedziała, co się stało, nie widziała tego, ale już oczami wyobraźni widziała jakąś ulicę, pub, bar, klub, park, cokolwiek. Sprowokowany jakąś bzdurą Matt. I gdyby przegrał? Albo gdyby ktoś przypadkiem uderzył za mocno? Przypadkiem! Im chodzi, żeby uderzyć jak najmocniej! A gdyby oberwał w głowę? Albo padł na śniegu i nikt go nie pozbierał?
- Dlaczego ty jesteś takim idiotą?! - nie wytrzymała w końcu pod wpływem tych wszystkich mrocznych wizji i uderzyła go w ramię, bo tak mu większej krzywdy nie zrobi, a sama musiała swoją złość aż wyżyć! I należy mu się! Zaraz jednak znowu złapała jego rękaw, żeby nie próbował zbaczać z toru.
- W takim razie jeśli ten drugi cię pozwie, zginiesz z moich rąk, przysięgam.
Słabe i drobne panienki też potrafią być mordercze, szczególnie w afekcie! A jak ona usłyszy, że Matt ma znowu iść siedzieć to na prawdę złapie nóż i go zadźga. A potem gdzieś schowa i pewnie będzie miała problemy przez ukrywanie podejrzanego.
- A jednak zapytam. O co poszło?
Pociągnęła go za rękaw i ruszyła we właściwą stronę, nie zamierzając o tym dyskutować. Twarz Matta wyglądała, jakby trenował na niej zawodowy bokser i sądząc po jego minach, bolała równie mocno. Lily nie zamierzała czekać, aż mu się nos źle zrośnie, albo zęby powylatują, ma to zobaczyć lekarz. I to normalny, porządny lekarz, a nie jakiś ćpun z Nokturnu, który zna trzy zaklęcia lecznicze, ale rzuca je jeśli mu postawisz działkę.
- Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak to się mogło skończyć? - dodała trochę tym wystraszona, bo nawet nie wiedziała, co się stało, nie widziała tego, ale już oczami wyobraźni widziała jakąś ulicę, pub, bar, klub, park, cokolwiek. Sprowokowany jakąś bzdurą Matt. I gdyby przegrał? Albo gdyby ktoś przypadkiem uderzył za mocno? Przypadkiem! Im chodzi, żeby uderzyć jak najmocniej! A gdyby oberwał w głowę? Albo padł na śniegu i nikt go nie pozbierał?
- Dlaczego ty jesteś takim idiotą?! - nie wytrzymała w końcu pod wpływem tych wszystkich mrocznych wizji i uderzyła go w ramię, bo tak mu większej krzywdy nie zrobi, a sama musiała swoją złość aż wyżyć! I należy mu się! Zaraz jednak znowu złapała jego rękaw, żeby nie próbował zbaczać z toru.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Jej złość i frustracja w jakiś niepojęty sposób napawała mnie radością i satysfakcją co tylko potwierdzało obiegową opinię, że byłem draniem. Nie zaprzeczałem. Trudno było, zwłaszcza gdy po jej słowach wybuchłem szczerym śmiechem. Bolało, jak diabli, lecz nie mogłem się powstrzymać.
- Zapewniam cie, że pozywanie kogokolwiek jest ostatnią rzeczą o której ktokolwiek z tej śmietanki towarzyskiej pomyśli - wyjaśniam, ciągle susząc swoje kły. Mimo iż mówiłem prawdę, to wcale nie oznaczało, że mogę czuć się bezkarny. Nokturn lubił się rządzić swoimi zasadami, a raczej każdy bytujący tam zakapior rozwiązywał problemy samodzielnie, traktując psy ministerstwa niczym niepotrzebną zarazę.
- O rację. Moja była silniejsza. - Nie żebym był z tego jakoś specjalnie dumny, lecz...byłem. Naturalnie, nie oznaczało to, że miałem zamiar się chwalić, jak to dałem się podjudzić przyjacielowi do tej całej burdy. Zwłaszcza, że dziś w nocy obiecałem, że pojawię się w Dokach - tym też nie miałem zamiaru się chwalić.
- Lily, proszę... - Już mi nie było tak wesoło, gdy usłyszałem w jej głosie obawę. Tym bardziej, że ta dotyczyła mojej osoby. Nie chciałem tego. Naprawdę wolałbym w tym momencie być przyklejony do podłogi Wiwerny i robić za wycieraczkę, niż doświadczać jej troski i mieć świadomość, że ją zmartwiłem. Nie podobało mi się to. Źle się z tym czułem. Nie uważałem, że na to zasługuję zawłaszcza, że ona sama miała wystarczająco dużo lęków, a tu jeszcze ja sam ich przysparzam. W ciszy więc dałem się jej prowadzić, myśląc o tym, jak podłym wynalazkiem jest sumienie. Poczułem jej piąstkę na swoim ramieniu. Skapitulowałem.
- Nie wiem, może w Mungu wystawią odpowiednią diagnozę. - Powiedziałem pokornie i przyciągnąłem ją do siebie, tak, że szliśmy stykając się ze sobą. Zaraz potem w zwyczajowym dla siebie geście, pocieszająco potarłem jej ramię. - Sam pójdę. Wyślę ci potem raport. Co ty na to? - zaproponowałam dość zwięźle bo mówienie sprawiało mi ból, zwłaszcza po tym, jak chwilę wcześniej szczerzyłem się jak głupi. Nie chciałem marnować jej czasu, choć mogłem się założyć, że prawdopodobnie uzna iż szukam okazji do wymigania się i mnie nie odstąpi na krok.
- Zapewniam cie, że pozywanie kogokolwiek jest ostatnią rzeczą o której ktokolwiek z tej śmietanki towarzyskiej pomyśli - wyjaśniam, ciągle susząc swoje kły. Mimo iż mówiłem prawdę, to wcale nie oznaczało, że mogę czuć się bezkarny. Nokturn lubił się rządzić swoimi zasadami, a raczej każdy bytujący tam zakapior rozwiązywał problemy samodzielnie, traktując psy ministerstwa niczym niepotrzebną zarazę.
- O rację. Moja była silniejsza. - Nie żebym był z tego jakoś specjalnie dumny, lecz...byłem. Naturalnie, nie oznaczało to, że miałem zamiar się chwalić, jak to dałem się podjudzić przyjacielowi do tej całej burdy. Zwłaszcza, że dziś w nocy obiecałem, że pojawię się w Dokach - tym też nie miałem zamiaru się chwalić.
- Lily, proszę... - Już mi nie było tak wesoło, gdy usłyszałem w jej głosie obawę. Tym bardziej, że ta dotyczyła mojej osoby. Nie chciałem tego. Naprawdę wolałbym w tym momencie być przyklejony do podłogi Wiwerny i robić za wycieraczkę, niż doświadczać jej troski i mieć świadomość, że ją zmartwiłem. Nie podobało mi się to. Źle się z tym czułem. Nie uważałem, że na to zasługuję zawłaszcza, że ona sama miała wystarczająco dużo lęków, a tu jeszcze ja sam ich przysparzam. W ciszy więc dałem się jej prowadzić, myśląc o tym, jak podłym wynalazkiem jest sumienie. Poczułem jej piąstkę na swoim ramieniu. Skapitulowałem.
- Nie wiem, może w Mungu wystawią odpowiednią diagnozę. - Powiedziałem pokornie i przyciągnąłem ją do siebie, tak, że szliśmy stykając się ze sobą. Zaraz potem w zwyczajowym dla siebie geście, pocieszająco potarłem jej ramię. - Sam pójdę. Wyślę ci potem raport. Co ty na to? - zaproponowałam dość zwięźle bo mówienie sprawiało mi ból, zwłaszcza po tym, jak chwilę wcześniej szczerzyłem się jak głupi. Nie chciałem marnować jej czasu, choć mogłem się założyć, że prawdopodobnie uzna iż szukam okazji do wymigania się i mnie nie odstąpi na krok.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Patrzyła, jaki ten palant jest dumny z tego, że mocniej dał w mordę innemu facetowi, niż tamten przyłożył jemu i nie dowierzała. Przez chwilę mięła w ustach wiele bardzo oczywistych epitetów, jakimi możnaby opisać tego nieodpowiedzialnego palanta, ale doszła do wniosku, że są zbyt oczywiste i i tak niczego nie zmienią. Matt po prostu taki jest. Lubi kłopoty. I nie panuje nad nerwami. I jest trochę małym chłopcem, który bawi się w bardzo głupi sposób.
- Jesteś nieodpowiedzialnym, nieuleczalnym, skończonym do cna palantem, który w tym trybie sam siebie wykończy. Czy chociaż zdajesz sobie z tego sprawę? - ma prawo się wściekać i będzie to robić, bo Matt sprawia, że jej przyjaciel jest połamany i go boli. To, że Matt jest tym właśnie przyjacielem nie ma tutaj żadnego znaczenia, jest winowajcą całego zajścia i złamanego zapewnie bardzo boleśnie nosa, więc należy mu się kilka obelg. Tak, jak Matt zawsze ją bronił i, kiedy tylko ktoś zrobił lub chciał zrobić jej krzywdę, miał do czynienia z Bottem, tak wyżej wymieniony ma do czynienia z panną MacDonald, kiedy znowu doprowadzi do tego, że dzieje mu się krzywda.
I martwić się też będzie. Bo ten głupi palant w końcu źle skończy. Już wystarczy, że raz w Tower siedział, niech nie wraca. I niech nie robi sobie większej krzywdy, niż ten nos. A jeśli któryś idiota kiedyś uderzy za mocno? Gdyby MacDonald widziała jakich rozmiarów jest człowiek, który tak załatwił jej przyjaciela, chyba by teraz zbladła, padła trupem, ożyła, pobiła Matta za głupotę i brak odpowiedzialności i znów padła.
Wiedziała, że Bott nie jest byle ofiarą. Jest silny, wiedziała o tym. Ale jednak nie chciała, żeby bił się z olbrzymimi mięśniakami. Jeśli już w ogóle z kimkolwiek musi.
Dobra, dość tych obelg, bo one i tak do niego nie docierają. I, bo obraca je palant w żart i nawet ją ten żart bawi, ale przecież nie może tego pokazać, bo teraz jest na niego zła! Ale bardziej się martwi, bo jak się o takiego głupka nie martwić? Zamiast za rękaw złapała go za rękę i nie obchodzi jej, jak to wygląda. Nie da mu się odsunąć i uciec gdzieś, czmychnąć. Bo on na pewno będzie chciał uciec, byle nie do Munga.
- Wiem, że w Mungu mogą ci pomóc, a ty wolisz, jak cię biją, ale niestety nie masz wyboru. - oznajmiła, nawet nie zwalniając. - Bardzo boli? - spytała jeszcze po chwili, bo nie mogła się nie martwić, że go boli nawet, jeśli był sam sobie winien. Może, gdyby bolało wystarczająco mocno to by wreszcie odpuścił. Chociaż nie, to mało prawdopodobne.
- Jesteś nieodpowiedzialnym, nieuleczalnym, skończonym do cna palantem, który w tym trybie sam siebie wykończy. Czy chociaż zdajesz sobie z tego sprawę? - ma prawo się wściekać i będzie to robić, bo Matt sprawia, że jej przyjaciel jest połamany i go boli. To, że Matt jest tym właśnie przyjacielem nie ma tutaj żadnego znaczenia, jest winowajcą całego zajścia i złamanego zapewnie bardzo boleśnie nosa, więc należy mu się kilka obelg. Tak, jak Matt zawsze ją bronił i, kiedy tylko ktoś zrobił lub chciał zrobić jej krzywdę, miał do czynienia z Bottem, tak wyżej wymieniony ma do czynienia z panną MacDonald, kiedy znowu doprowadzi do tego, że dzieje mu się krzywda.
I martwić się też będzie. Bo ten głupi palant w końcu źle skończy. Już wystarczy, że raz w Tower siedział, niech nie wraca. I niech nie robi sobie większej krzywdy, niż ten nos. A jeśli któryś idiota kiedyś uderzy za mocno? Gdyby MacDonald widziała jakich rozmiarów jest człowiek, który tak załatwił jej przyjaciela, chyba by teraz zbladła, padła trupem, ożyła, pobiła Matta za głupotę i brak odpowiedzialności i znów padła.
Wiedziała, że Bott nie jest byle ofiarą. Jest silny, wiedziała o tym. Ale jednak nie chciała, żeby bił się z olbrzymimi mięśniakami. Jeśli już w ogóle z kimkolwiek musi.
Dobra, dość tych obelg, bo one i tak do niego nie docierają. I, bo obraca je palant w żart i nawet ją ten żart bawi, ale przecież nie może tego pokazać, bo teraz jest na niego zła! Ale bardziej się martwi, bo jak się o takiego głupka nie martwić? Zamiast za rękaw złapała go za rękę i nie obchodzi jej, jak to wygląda. Nie da mu się odsunąć i uciec gdzieś, czmychnąć. Bo on na pewno będzie chciał uciec, byle nie do Munga.
- Wiem, że w Mungu mogą ci pomóc, a ty wolisz, jak cię biją, ale niestety nie masz wyboru. - oznajmiła, nawet nie zwalniając. - Bardzo boli? - spytała jeszcze po chwili, bo nie mogła się nie martwić, że go boli nawet, jeśli był sam sobie winien. Może, gdyby bolało wystarczająco mocno to by wreszcie odpuścił. Chociaż nie, to mało prawdopodobne.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Choć starałem się nie śmiać, byłem przekonany, że zdradzają mnie oczy. Co prawda jej słowa, wcale mnie nie bawiły (a wręcz przeciwnie) to jednak patrzeć, jak ten tchórz ciska we mnie piorunami i reakcję mijających nas ludzi...Na swój sposób bezcenne.
- Spokojnie, Lil, bo się jeszcze zawstydzę - parsknąłem, a w moich oczach czaiły się chochliki. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to nie jest coś co powinienem jej w tym momencie mówić. Chrząknąłem. - To znaczy...spokojnie - to była tylko przepychanka. Nie wpakowałbym się w nic z czego bym nie wyszedł. Donikąd mi się nie śpieszy - zapewniłem, próbując ją jakoś podnieć na duchu. Nie chciałem jej troskać, denerwować więc po prostu się jej poddałem.
- No już, już, złość piękności szkodzi - zaczepiłem ją mimo wszytko żartobliwie. Spoglądałem na nią z góry, próbując zasiać w niej jakąś pocieszną myśl. Ująłem pewniej zaciskającą się na mojej dłoni jej rękę i szedłem z nią pod ramię. Jako przyjaciel. Tak jak zawsze.
- Tylko nie mów, że nie ostrzegałem, że będą upierdliwi - upominam markotnym tonem bo wcale mi się nie podobała wizja tego, że ktoś macha nade mną różdżką, a ja nie wiem w jakim celu.
|zt 2 -> ciąg dalszy?
- Spokojnie, Lil, bo się jeszcze zawstydzę - parsknąłem, a w moich oczach czaiły się chochliki. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to nie jest coś co powinienem jej w tym momencie mówić. Chrząknąłem. - To znaczy...spokojnie - to była tylko przepychanka. Nie wpakowałbym się w nic z czego bym nie wyszedł. Donikąd mi się nie śpieszy - zapewniłem, próbując ją jakoś podnieć na duchu. Nie chciałem jej troskać, denerwować więc po prostu się jej poddałem.
- No już, już, złość piękności szkodzi - zaczepiłem ją mimo wszytko żartobliwie. Spoglądałem na nią z góry, próbując zasiać w niej jakąś pocieszną myśl. Ująłem pewniej zaciskającą się na mojej dłoni jej rękę i szedłem z nią pod ramię. Jako przyjaciel. Tak jak zawsze.
- Tylko nie mów, że nie ostrzegałem, że będą upierdliwi - upominam markotnym tonem bo wcale mi się nie podobała wizja tego, że ktoś macha nade mną różdżką, a ja nie wiem w jakim celu.
|zt 2 -> ciąg dalszy?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
/początek marca?
Czas mijał nieubłaganie, a ja starałem się wdrożyć w sprawy Zakonu. Nie było to proste, kiedy większość osób się znała, tylko ja nie znałem ich. I choć w dużej mierze przyczyniał się do tego status społeczny, to nie był on głównym czynnikiem. W końcu nie byłem jedynym szlachetnie urodzonym w organizacji. A i tak czułem się tam trochę obco; ale zdecydowanie nie źle. Chciałem lubić i cenić wszystkich, w końcu mieliśmy wspólny cel, który determinował moje podejście. A to właśnie motywowało mnie do działania, do powolnego wychodzenia z tego przeklętego stanu zawieszenia między jednym światem a drugim. Nadeszła pora na decyzje, działanie i doprowadzenie wszystkich podjętych na barki obowiązków do końca.
To był jeden z nich. Pod osłoną nocy, prosto z głównej kwatery, lecieliśmy na pożyczonych miotłach, ubrani w peleryny-niewidki. Mieliśmy spatrolować główne ulice. Czasy były bardzo niebezpieczne, żaden mugol nie mógł czuć się bezpiecznie kiedy tuż obok rozgrywał się dramat magicznego społeczeństwa. Nacisk na uznanie wyższości czystej krwi nad pozostałymi narastał, już ogłoszony został termin absurdalnego referendum, które było tylko potwierdzeniem tych złych rzeczy mających miejsce tu i teraz. Bezbronni ludzie nie powinni ginąć (w idealnym świecie nikt nie powinien ginąć), a naszym celem powinno być zapewnienie im bezpieczeństwa. Najgorzej czułem się z myślą, że muszę okłamywać żonę twierdząc, że wychodzę z przyjaciółmi na piwo. Dalekie to było od rzeczywistości, nie planowaliśmy się świetnie bawić pijąc alkohol na miotle i robiąc podniebne akrobacje.
Prawda?
Chłód przecinał ciało, wnikając do ubrań i drażniąc skórę, ale ignorowałem to. Moim celem było wykonanie zadania. Leciałem tuż przy dachach, żeby mieć dobrą widoczność na oświetlone latarniami ulice, oraz nie wzbudzać podejrzeń u niemagicznych. W pewnym momencie dostrzegłem sylwetkę zdaje się mężczyzny samotnie idącego chodnikiem, a zaraz przed nim wyrosło dwóch innych facetów, którzy chyba nie chcieli pytać tego pierwszego o godzinę. Zrównałem się z Alexem.
- Widzisz to? – zapytałem chcąc się upewnić, że to prawda, a nie moje zmęczenie lub też słaba spostrzegawczość. Z drugiej strony nie było innej możliwości, trzy poruszające się czarne plamy nie mogły nie być ludźmi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czas mijał nieubłaganie, a ja starałem się wdrożyć w sprawy Zakonu. Nie było to proste, kiedy większość osób się znała, tylko ja nie znałem ich. I choć w dużej mierze przyczyniał się do tego status społeczny, to nie był on głównym czynnikiem. W końcu nie byłem jedynym szlachetnie urodzonym w organizacji. A i tak czułem się tam trochę obco; ale zdecydowanie nie źle. Chciałem lubić i cenić wszystkich, w końcu mieliśmy wspólny cel, który determinował moje podejście. A to właśnie motywowało mnie do działania, do powolnego wychodzenia z tego przeklętego stanu zawieszenia między jednym światem a drugim. Nadeszła pora na decyzje, działanie i doprowadzenie wszystkich podjętych na barki obowiązków do końca.
To był jeden z nich. Pod osłoną nocy, prosto z głównej kwatery, lecieliśmy na pożyczonych miotłach, ubrani w peleryny-niewidki. Mieliśmy spatrolować główne ulice. Czasy były bardzo niebezpieczne, żaden mugol nie mógł czuć się bezpiecznie kiedy tuż obok rozgrywał się dramat magicznego społeczeństwa. Nacisk na uznanie wyższości czystej krwi nad pozostałymi narastał, już ogłoszony został termin absurdalnego referendum, które było tylko potwierdzeniem tych złych rzeczy mających miejsce tu i teraz. Bezbronni ludzie nie powinni ginąć (w idealnym świecie nikt nie powinien ginąć), a naszym celem powinno być zapewnienie im bezpieczeństwa. Najgorzej czułem się z myślą, że muszę okłamywać żonę twierdząc, że wychodzę z przyjaciółmi na piwo. Dalekie to było od rzeczywistości, nie planowaliśmy się świetnie bawić pijąc alkohol na miotle i robiąc podniebne akrobacje.
Prawda?
Chłód przecinał ciało, wnikając do ubrań i drażniąc skórę, ale ignorowałem to. Moim celem było wykonanie zadania. Leciałem tuż przy dachach, żeby mieć dobrą widoczność na oświetlone latarniami ulice, oraz nie wzbudzać podejrzeń u niemagicznych. W pewnym momencie dostrzegłem sylwetkę zdaje się mężczyzny samotnie idącego chodnikiem, a zaraz przed nim wyrosło dwóch innych facetów, którzy chyba nie chcieli pytać tego pierwszego o godzinę. Zrównałem się z Alexem.
- Widzisz to? – zapytałem chcąc się upewnić, że to prawda, a nie moje zmęczenie lub też słaba spostrzegawczość. Z drugiej strony nie było innej możliwości, trzy poruszające się czarne plamy nie mogły nie być ludźmi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
i'm a storm with skin
Ostatnio zmieniony przez Glaucus Travers dnia 15.11.16 11:05, w całości zmieniany 1 raz
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|to proponuję 7 marca
Nadal było chłodno. Zwłaszcza wtedy, gdy pęd powietrza uderzał prosto w twarze czarodziejów, kiedy przelatywali nad kolejnymi ulicami miasta, wytężając w ciemności nocy wzrok. Alexander trzymał się mocno miotły, na ręce przyodziawszy wcześniej rękawiczki ze skóry, coby od zbyt długiego chwytu i zimna nie skostniały mu palce zaciśnięte na trzonku. Mimo ciepłego dość ubioru Selwyn czuł jakiś taki chłód wewnętrzny, nie wspominając o guli formującej się gdzieś w gardle, na myśl o tym, jaki sekret jak na razie musiał ukrywać przed wykonującym z nim patrol Glaucusem. Rewelacje o tajemniczym wypadku jego żony z lipca ubiegłego roku były ową gulą, której kiedyś będzie musiał się pozbyć.
Teraz jednak nie mógł skupiać się na swoim życiu zawodowym - czy też poniekąd raczej prywatnym, gdyż jego przyjacielskie relacje z Lyrą nie mogły kwalifikować się pod termin "zawodowe" - ponieważ mieli zadanie do wykonania. Nie trzeba było mu o nim przypominać, bowiem niedogodności atmosferyczne wywiązywały się z tego zadania znakomicie, rzucając w oczy kolejne porcje nieprzyjemnego wiatru.
Lex miał w pamięci ostatni mecz quidditcha, zakończony porażką (chociaż przegrana Druelli, mimo iż była w jego drużynie, mógł uznać za małe, prywatne zwycięstwo), toteż na szczęście nauczony doświadczeniem jego niezbyt wybitne umiejętności latania na miotle nie były aż tak żałosne, kiedy latał w nocy po raz drugi. Cóż, wszystko było lepsze od smętnego snucia się po rezydencji. Albo dodatkowych kilku godzin w jednym pomieszczeniu z Averym. Czy też raczej ordynatorem Averym. Selwyn prychnął cicho pod nosem, jednak nie mógł dłużej się nad tym rozwodzić, bowiem jego oczy uchwyciły jakiś podejrzany ruch w jednej z uliczek. Wzrok miał dobry, toteż przypatrując się zauważył, że były to dwie ciemne sylwetki osaczające trzecią. Już chciał odwrócić się w poszukiwaniu Glaucusa, gdy ten niby z powietrza zmaterializował się u jego boku.
- Widzę - odpowiedział, kiwając głową. Którego to kiwnięcia Travers pewnie i tak nie mógł zauważyć dzięki pelerynie niewidce, ale ciężko pytać tu o racjonalność nawyku, który miało się we krwi. - Wylądujmy za załomem muru i spróbujmy dyskretnie dowiedzieć się, o co chodzi. Z różdżką w pogotowiu, naturalnie - dorzucił, zwalniając lotu i zaczynając zataczać koło nad interesującą ich alejką, przysposabiając się do lądowania. Po chwili już jego stopy dotykały ziemi. Oparł miotłę o ścianę, między jakimiś szpargałami, po czym poprawił na sobie pelerynę niewidkę i upewniając się, że Glaucus jest tuż za nim, zbliżył się do załomu muru i delikatnie wychylił głowę, nasłuchując i obserwując, co też takiego się dzieje.
Czyli... jednak nie będzie dziś spokojnie?
Nadal było chłodno. Zwłaszcza wtedy, gdy pęd powietrza uderzał prosto w twarze czarodziejów, kiedy przelatywali nad kolejnymi ulicami miasta, wytężając w ciemności nocy wzrok. Alexander trzymał się mocno miotły, na ręce przyodziawszy wcześniej rękawiczki ze skóry, coby od zbyt długiego chwytu i zimna nie skostniały mu palce zaciśnięte na trzonku. Mimo ciepłego dość ubioru Selwyn czuł jakiś taki chłód wewnętrzny, nie wspominając o guli formującej się gdzieś w gardle, na myśl o tym, jaki sekret jak na razie musiał ukrywać przed wykonującym z nim patrol Glaucusem. Rewelacje o tajemniczym wypadku jego żony z lipca ubiegłego roku były ową gulą, której kiedyś będzie musiał się pozbyć.
Teraz jednak nie mógł skupiać się na swoim życiu zawodowym - czy też poniekąd raczej prywatnym, gdyż jego przyjacielskie relacje z Lyrą nie mogły kwalifikować się pod termin "zawodowe" - ponieważ mieli zadanie do wykonania. Nie trzeba było mu o nim przypominać, bowiem niedogodności atmosferyczne wywiązywały się z tego zadania znakomicie, rzucając w oczy kolejne porcje nieprzyjemnego wiatru.
Lex miał w pamięci ostatni mecz quidditcha, zakończony porażką (chociaż przegrana Druelli, mimo iż była w jego drużynie, mógł uznać za małe, prywatne zwycięstwo), toteż na szczęście nauczony doświadczeniem jego niezbyt wybitne umiejętności latania na miotle nie były aż tak żałosne, kiedy latał w nocy po raz drugi. Cóż, wszystko było lepsze od smętnego snucia się po rezydencji. Albo dodatkowych kilku godzin w jednym pomieszczeniu z Averym. Czy też raczej ordynatorem Averym. Selwyn prychnął cicho pod nosem, jednak nie mógł dłużej się nad tym rozwodzić, bowiem jego oczy uchwyciły jakiś podejrzany ruch w jednej z uliczek. Wzrok miał dobry, toteż przypatrując się zauważył, że były to dwie ciemne sylwetki osaczające trzecią. Już chciał odwrócić się w poszukiwaniu Glaucusa, gdy ten niby z powietrza zmaterializował się u jego boku.
- Widzę - odpowiedział, kiwając głową. Którego to kiwnięcia Travers pewnie i tak nie mógł zauważyć dzięki pelerynie niewidce, ale ciężko pytać tu o racjonalność nawyku, który miało się we krwi. - Wylądujmy za załomem muru i spróbujmy dyskretnie dowiedzieć się, o co chodzi. Z różdżką w pogotowiu, naturalnie - dorzucił, zwalniając lotu i zaczynając zataczać koło nad interesującą ich alejką, przysposabiając się do lądowania. Po chwili już jego stopy dotykały ziemi. Oparł miotłę o ścianę, między jakimiś szpargałami, po czym poprawił na sobie pelerynę niewidkę i upewniając się, że Glaucus jest tuż za nim, zbliżył się do załomu muru i delikatnie wychylił głowę, nasłuchując i obserwując, co też takiego się dzieje.
Czyli... jednak nie będzie dziś spokojnie?
Nie byłem jeszcze świadom żadnych zmian, które znów bez mojej większej wiedzy nastąpiły w życiu Lyry. Trochę żyliśmy razem, a trochę osobno; jednak nie poddawałem tego pod wątpliwości. Tak poniekąd miało być, to jej obiecałem, ale i tak czułbym zawód, gdybym się czegoś przypadkiem dowiedział. Więc to może i lepiej, że na patrolu nie było miejsca na żadne osobiste problemy ciążące na barkach jak niechciany bagaż. Przynajmniej u mnie. Nie znałem myśli ani uczuć mojego towarzysza, zresztą chyba to nie był czas na tego typu rozmyślania. Nie znaliśmy się też na tyle, by móc bez przeszkód zwierzać się sobie w ten jakże romantyczny, gwieździsty wieczór. Nadal chłodny, ale to dopiero początki marca. Do wiosny zostało jeszcze trochę czasu, a ja i tak wraz z jej początkiem opuszczę Anglię i większość jej pierwszych podrygów spędzę w słonecznej Grecji. Nie myślałem o tym jednak w tej chwili; to dlatego, że dostrzegłem trzy ciemne punkty kierujące się w zaułek głównej ulicy. Zacisnąłem mocniej ręce na miotle ignorując wpychający się między szczeliny ubioru wiatr spowodowany lotem na miotle. Spytałem Alexa czy też to widzi, bo jednak z tej wysokości mogłem uznać, że to tylko jakieś plamy, może mroczki przed oczami? Może to mózg płatał mi figle z powodu znajdowania się tak daleko od ziemi? A mimo to nie; Selwyn widział dokładnie to samo, co tylko wprawiło nas w stan zaniepokojenia. Zaalarmowani potencjalnie niebezpieczną sytuacją zgodnie uznaliśmy, że trzeba wylądować na ziemi i rozeznać się w tej sprawie.
- Dobrze – powiedziałem to tylko dlatego, że przez peleryny nie bardzo mogliśmy dostrzec wysyłane przez siebie sygnały. A nie ukrywajmy, ale komunikacja w tej chwili była niezbędna. Wolałem więc rzucać oczywistościami niż narażać nas na niezrozumienie.
W każdym razie podążyłem w ślad za Alexem, jak najciszej lądując w upatrzonym przez nas miejscu. Ziemia lekko chrząstnęła pod stopami, a ja wstrzymałem oddech. Po kilku sekundach postanowiłem odłożyć miotłę oraz upewnić się, że peleryna nadal jest na swoim miejscu. Wyciągnąłem z kieszeni różdżkę, jak najostrożniej udając się za towarzyszem tej eskapady. Czekałem w napięciu przyciśnięty do muru, niestety nic nie widząc. To nie ja byłem tuż przy obskurnej dziurze dającej pogląd na to, co dzieje się po drugiej stronie. Gotów byłem do reakcji już tuż przed tym, jak usłyszałem głuchy huk przypominający rzucenie ciałem o ścianę. Oczami wyobraźni widziałem mężczyznę lądującego bez swojej woli plecami o ścianę budynku pchnięty tam przez dwóch innych typków z różdżkami wyciągniętymi w kierunku swej ofiary. Jednak nie mogłem tego w żaden sposób skonfrontować z rzeczywistością, dlatego czekałem na informacje od Selwyna.
- Dobrze – powiedziałem to tylko dlatego, że przez peleryny nie bardzo mogliśmy dostrzec wysyłane przez siebie sygnały. A nie ukrywajmy, ale komunikacja w tej chwili była niezbędna. Wolałem więc rzucać oczywistościami niż narażać nas na niezrozumienie.
W każdym razie podążyłem w ślad za Alexem, jak najciszej lądując w upatrzonym przez nas miejscu. Ziemia lekko chrząstnęła pod stopami, a ja wstrzymałem oddech. Po kilku sekundach postanowiłem odłożyć miotłę oraz upewnić się, że peleryna nadal jest na swoim miejscu. Wyciągnąłem z kieszeni różdżkę, jak najostrożniej udając się za towarzyszem tej eskapady. Czekałem w napięciu przyciśnięty do muru, niestety nic nie widząc. To nie ja byłem tuż przy obskurnej dziurze dającej pogląd na to, co dzieje się po drugiej stronie. Gotów byłem do reakcji już tuż przed tym, jak usłyszałem głuchy huk przypominający rzucenie ciałem o ścianę. Oczami wyobraźni widziałem mężczyznę lądującego bez swojej woli plecami o ścianę budynku pchnięty tam przez dwóch innych typków z różdżkami wyciągniętymi w kierunku swej ofiary. Jednak nie mogłem tego w żaden sposób skonfrontować z rzeczywistością, dlatego czekałem na informacje od Selwyna.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cegły były szorstkie w dotyku, gdy Alexander oparł dłonie na ścianie i delikatnie wychylił się, by zerknąć na rozgrywającą się parę metrów od niego scenę. Zauważył dwie postacie, stojące do niego profilem, w wyciągniętymi różdżkami. Dwóch mężczyzn, bez wątpienia, groziło mówiącemu coś trzeciemu, w średnim wieku. Na jego naznaczoną pierwszymi wyraźniejszymi zmarszczkami twarz padała zbłąkana smuga światła z latarni. Oblicze to wyrażało całkowite niezrozumienie dla zaistniałej sytuacji, intensyfikujące się z każdym spojrzeniem na różdżki. Selwyn zmarszczył czoło, bowiem jego prawie niezawodna dedukcja doprowadziła go do domysłu, że jegomość był mugolem. Raz, nie miał wyciągniętej własnej różdżki. Dwa, nie wyglądał jakby choć na jotę rozumiał to, co działo się w obecnej chwili. Lex chciał odwrócić się do Glaucusa i zdać mu raport z faktycznego stanu sytuacji, gdy to, co wydarzyło się następnie zatrzymało go w miejscu, unieruchamiając jak zaklęty w kamieniu posąg. Jeden z mężczyzn musiał rzucić niewerbalne zaklęcie - mugol został odrzucony do tyłu, a jego ciało zderzające się z ceglaną ścianą wydało z siebie głuche tąpnięcie. Selwyn z szybkością światła cofnął się do Traversa. A raczej do miejsca, gdzie ten powinien się znajdować.
- Dwaj czarodzieje na mugola - odrzucił kaptur z głowy i wyszeptał jak najciszej do Glaucusa. Jego wzrok szukał pomocy - Alexander nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w tego typu zdarzeniach, przeważnie naprawiał ich skutki. Nie wiedział czy podchodziło to pod bójkę, ale od czasów szkolnych uczestniczył w dokładnie jednej, nawet nie można było tego nazwać bójką - Avery obił mu twarz, a Prince zasadził zaklęcie w plecy, przy czym Selwyn nie zdążył nawet zrobić uniku chociażby przed pięścią Sørena, pal sześć że nie miał wtedy pojęcia że leci w niego jeszcze urok.
- Co robimy? Masz jakiś pomysł? - zapytał, zdając się na doświadczenie starszego czarodzieja. Jako marynarz pewnie uczestniczył w swoim życiu w jakichś burdach... albo raczej należałoby powiedzieć: bardziej widowiskowych sporach; uczestniczenie w burdach nie przystawało bowiem szlachcie. - Nie damy rady całkiem zajść ich od tyłu, stoją bokiem. Ich ofiara zauważy nas od razu, gdybyśmy niechcący odsłonili peleryny. Atakujemy bez ostrzeżenia? Trochę nietaktownie... Ech, pal sześć takt - zmienił zdanie, gdy usłyszał, że mugol otrzymał kopniaka. Najpewniej w żebra. - Rozbrajamy ich? Czy co innego? - zapytał znów, a w jego głosie pojawił się cień podenerwowania. Czas uciekał.
- Dwaj czarodzieje na mugola - odrzucił kaptur z głowy i wyszeptał jak najciszej do Glaucusa. Jego wzrok szukał pomocy - Alexander nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w tego typu zdarzeniach, przeważnie naprawiał ich skutki. Nie wiedział czy podchodziło to pod bójkę, ale od czasów szkolnych uczestniczył w dokładnie jednej, nawet nie można było tego nazwać bójką - Avery obił mu twarz, a Prince zasadził zaklęcie w plecy, przy czym Selwyn nie zdążył nawet zrobić uniku chociażby przed pięścią Sørena, pal sześć że nie miał wtedy pojęcia że leci w niego jeszcze urok.
- Co robimy? Masz jakiś pomysł? - zapytał, zdając się na doświadczenie starszego czarodzieja. Jako marynarz pewnie uczestniczył w swoim życiu w jakichś burdach... albo raczej należałoby powiedzieć: bardziej widowiskowych sporach; uczestniczenie w burdach nie przystawało bowiem szlachcie. - Nie damy rady całkiem zajść ich od tyłu, stoją bokiem. Ich ofiara zauważy nas od razu, gdybyśmy niechcący odsłonili peleryny. Atakujemy bez ostrzeżenia? Trochę nietaktownie... Ech, pal sześć takt - zmienił zdanie, gdy usłyszał, że mugol otrzymał kopniaka. Najpewniej w żebra. - Rozbrajamy ich? Czy co innego? - zapytał znów, a w jego głosie pojawił się cień podenerwowania. Czas uciekał.
Cierpliwie czekałem na zdanie relacji, choć już planowałem swoją ewakuację. Z tego miejsca miałem nie dość, że słaby pogląd na sytuację, to jeszcze kiepsko było podejmować jakiekolwiek działania. Nie mogłem jednak zrobić tego zbyt pochopnie, czy zbyt szybko, dlatego wypatrywałem właściwego momentu. Oraz oceny sytuacji przez Alexandra. Myśli przewijały się w moim umyśle na tyle szybko, że nie potrafiłem żadnej z nich wybrać. Postanowiłem się skupić na planie dalszego działania. Dopiero usłyszawszy informację potwierdzającą moje najgorsze przypuszczenia, mogłem gorączkowo zastanawiać się co dalej. Faktycznie brałem udział już w wielu portowych bijatykach, tylko to wydarzenie różniło się od nich pod wieloma względami. Wtedy rzadko używano różdżek, jak już to siły pięści. Po drugie, uczestnicy bójki zwykle byli pijani, często więc nie trafiali do celu słaniając się na nogach lub mieli przytępione zmysły oraz spóźniony refleks. Tutaj tak niestety nie będzie. Byliśmy zdani na siebie i nasze szczęście lub jego brak. Jakakolwiek taktyka wcale nie oznaczała, że wyjdziemy z tej batalii zwycięsko.
Słuchałem wszystkiego, co mówił do mnie Selwyn analizując jego słowa.
- Musimy zostać tutaj, pod pelerynami. Wynurzać się tylko do rzucania zaklęć. Trzeba ich unieszkodliwić, obojętnie w jaki sposób. Jeśli się uda od razu, to dobrze. Jak nie, to jest szansa, że się wystraszą. Lub zaczną tu iść, a wtedy znów się możemy wychylić i zaatakować. Względnie będą rzucać czary jak będziemy skryci za murem. To dobra miejscówka – wyjawiłem bardzo cicho swoje zdanie na ten temat. – Przejdę na drugą stronę – dodałem w podobnym tonie. Nawet jeśli Alex nie zgadzał się ze mną, zza jego pleców i tak niczego nie dokonam. Dlatego poprawiłem na sobie pelerynę, oraz cały czas mając przed sobą wyciągniętą różdżkę, starałem się jak najciszej stanąć po drugiej stronie wyrwy. Czekając oczywiście na odpowiedź towarzysza.
Słuchałem wszystkiego, co mówił do mnie Selwyn analizując jego słowa.
- Musimy zostać tutaj, pod pelerynami. Wynurzać się tylko do rzucania zaklęć. Trzeba ich unieszkodliwić, obojętnie w jaki sposób. Jeśli się uda od razu, to dobrze. Jak nie, to jest szansa, że się wystraszą. Lub zaczną tu iść, a wtedy znów się możemy wychylić i zaatakować. Względnie będą rzucać czary jak będziemy skryci za murem. To dobra miejscówka – wyjawiłem bardzo cicho swoje zdanie na ten temat. – Przejdę na drugą stronę – dodałem w podobnym tonie. Nawet jeśli Alex nie zgadzał się ze mną, zza jego pleców i tak niczego nie dokonam. Dlatego poprawiłem na sobie pelerynę, oraz cały czas mając przed sobą wyciągniętą różdżkę, starałem się jak najciszej stanąć po drugiej stronie wyrwy. Czekając oczywiście na odpowiedź towarzysza.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wpatrywał się w Glaucusa, chłonąc jego słowa, czyniąc z nich swojego rodzaju podstawę do zbudowania własnej osoby w świetle tego wydarzenia. Ufał doświadczeniu starszego czarodzieja, sam bowiem choć znał się w miarę na pojedynkach nie chciał polegać w stu procentach tylko i wyłącznie na własnych decyzjach. Konsultowanie się i czerpanie z doświadczeń partnera na akcji było elementem bardzo istotnym, nie tylko zwiększającym prawdopodobieństwo odniesienia przez nich sukcesu, ale także pozostawiającym ślad na przyszłość, gdyby znajdowali się w podobnej sytuacji.
- To chyba będzie najlepsza opcja. Obserwuję ich - odparł, czekając, aż Glaucus przejdzie na drugą stronę przerwy w solidnej ścianie muru. O ile ich przeciwnicy nie wpadną na pomysł, by zacząć odłupywać mur kawałek po kawałku próbując pogrzebać tudzież zmiażdżyć Zakonników żywcem, wszystko powinno pójść w miarę dobrze. Ich pozycje wydawały się być idealne, a element zaskoczenia niewątpliwie jeszcze bardziej zwiększał ich szanse na powodzenie. To była pierwsza takiego typu misja, w której Alexander uczestniczył. Jak zaczął nad tym rozmyślać to właściwie dwójka czarodziejów wydawała się przyjemną odmianą od ziejących śmiercionośnym ogniem wiwern i ścieków zapełnionych fekaliami aż po pas.
Jeden z napastników rzucił na mugola zaklęcie, które zacisnęło grubą i mocną linę na ciele mężczyzny. Przeniósł wzrok z rozgrywającej się przed nim sceny na swojego towarzysza. Obaj nieznani czarodzieje byli tak zajęci swoją zabawą, że Travers bez nieprzewidzianych komplikacji dostał się tam, gdzie chciał. Co za szczęście.
Alexander wymienił spojrzenie z Glaucusem i kiwnął do marynarza głową, nim poprawił chwyt na różdżce i wychylił się zza załomu. To była ostatnia chwila, by aktywnie wtrącić się w ten rozbój w czarną noc. Wycelował różdżką w dwóch atakujących mężczyzn w alejce, ruchem dłoni dokładnie kreśląc okręg wokół ich stóp.
- Pavor veneno - wyszeptał, błagając w duchu Merlina, by się udało, a mugol przy tym nie ucierpiał za bardzo. Zresztą, i tak już pewnie był przerażony.
- To chyba będzie najlepsza opcja. Obserwuję ich - odparł, czekając, aż Glaucus przejdzie na drugą stronę przerwy w solidnej ścianie muru. O ile ich przeciwnicy nie wpadną na pomysł, by zacząć odłupywać mur kawałek po kawałku próbując pogrzebać tudzież zmiażdżyć Zakonników żywcem, wszystko powinno pójść w miarę dobrze. Ich pozycje wydawały się być idealne, a element zaskoczenia niewątpliwie jeszcze bardziej zwiększał ich szanse na powodzenie. To była pierwsza takiego typu misja, w której Alexander uczestniczył. Jak zaczął nad tym rozmyślać to właściwie dwójka czarodziejów wydawała się przyjemną odmianą od ziejących śmiercionośnym ogniem wiwern i ścieków zapełnionych fekaliami aż po pas.
Jeden z napastników rzucił na mugola zaklęcie, które zacisnęło grubą i mocną linę na ciele mężczyzny. Przeniósł wzrok z rozgrywającej się przed nim sceny na swojego towarzysza. Obaj nieznani czarodzieje byli tak zajęci swoją zabawą, że Travers bez nieprzewidzianych komplikacji dostał się tam, gdzie chciał. Co za szczęście.
Alexander wymienił spojrzenie z Glaucusem i kiwnął do marynarza głową, nim poprawił chwyt na różdżce i wychylił się zza załomu. To była ostatnia chwila, by aktywnie wtrącić się w ten rozbój w czarną noc. Wycelował różdżką w dwóch atakujących mężczyzn w alejce, ruchem dłoni dokładnie kreśląc okręg wokół ich stóp.
- Pavor veneno - wyszeptał, błagając w duchu Merlina, by się udało, a mugol przy tym nie ucierpiał za bardzo. Zresztą, i tak już pewnie był przerażony.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Fleet Street
Szybka odpowiedź