Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Mężczyźni wciąż przyglądali się Tangwystl nieco niepewnie, mierząc ją spojrzeniem i wysłuchując jej słów w milczeniu – ale wyglądało na to, że jej wygląd, zdecydowanie odróżniający ją od przeciętnych mieszkańców dzielnicy portowej, działał na jej korzyść. Policjanci opuścili różdżki, choć wciąż trzymali je w pogotowiu, skierowane w stronę ziemi. Wysoki młodzieniec znów się odezwał. – Wzięliśmy cię za jedną z tych – wskazał głową za plecy czarownicy, w miejsce, gdzie rozwiewały się resztki mglistych oparów – wychodzą spod ziemi jak karaluchy, za każdym razem, jak dzieje się coś większego – wyjaśnił, a w jego głosie zabrzmiała odraza. – Nie ma sensu zawracać sobie nią głowy, zwinie ją najbliższy patrol – dodał po chwili, najwyraźniej nie mając najmniejszej ochoty na ruszenie w pościg za staruszką. Możliwe też, że nie to było tej nocy jego zadaniem. – Czemu jesteś tu sama? – Drugi z mężczyzn, do tej pory milczący, spojrzał na Tangwystl. Głos miał niski, chropowaty, ale nie było w nim podejrzliwości – jedynie ciekawość. Na sugestię rzuconą przez sojuszniczkę Zakonu Feniksa, zmarszczył jednak brwi. – Rozdzielimy? Po co? Wszyscy idą tutaj. Musimy się uwinąć do rana z tym całym bałaganem – rozłożył ręce, wskazując na pobojowisko. – Jesteś tu, żeby pomóc, tak? – dopytał jeszcze, unosząc wyżej parę jasnych brwi.
Krzyk Anthony’ego – niespodziewany, w panującej dookoła ciszy nienaturalnie głośny – sprawił, że obaj przedstawiciele prawa niemal podskoczyli, instynktownie na powrót unosząc różdżki i kierując je w stronę zmierzającej ku nim sylwetki. Tangwystl mogła rozpoznać przemawiający głos od razu, towarzyszący jej mężczyźni najwyraźniej tego nie zrobili – bo obejrzeli się po sobie z wymalowaną na twarzach dezorientacją. Anthony przemawiał pewnie, z autorytetem, sprawiając wrażenie, jakby dokładnie wiedział, co mówił, i czego żądał – co na moment skutecznie skonfundowało obu magicznych policjantów. Słowa przemawiającego do nich czarodzieja nijak miały się jednak do ich rozkazów. – Sir?.. – odezwał się jeden z nich, wyższy, wyglądający na młodszego; z jego głosu biła niepewność, gdy zwrócił się w stronę Skamandera, jakby czekał na wyjaśnienia. Żaden z nich nie rzucił się natychmiastowo w pogoń, na miejscu zatrzymywało ich otrzymane od przełożonych zadanie, a staruszka zdążyła już zresztą rozpłynąć się w ciemności – ale coś w głosie Anthony’ego musiało ich przekonać, bo niższy z nich ruszył w jego stronę, po drodze opuszczając różdżkę. Zatrzymał się kilka kroków od niego, mrużąc oczy. – Richards, sir – przedstawił się, kiwając głową. – Czy zmieniły się rozkazy? Mieliśmy tutaj przyjść, zabezpieczyć teren i czekać na… – zaczął tłumaczyć, ale w połowie zdania jego głos ucichł, a mężczyzna przestąpił jeszcze jeden krok do przodu, uważniej przypatrując się twarzy Skamandera. – Mówił pan, że nazywa się?.. – zapytał, choć obaj doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Anthony się nie przedstawiał. Na twarzy młodzieńca powoli zaczynało krystalizować się zrozumienie – choć jeszcze nie niezbita pewność.
W trzeciej osobie obecnej w alejce Anthony bez trudu rozpoznał nieco poturbowaną Tangwystl.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Krzyk Anthony’ego – niespodziewany, w panującej dookoła ciszy nienaturalnie głośny – sprawił, że obaj przedstawiciele prawa niemal podskoczyli, instynktownie na powrót unosząc różdżki i kierując je w stronę zmierzającej ku nim sylwetki. Tangwystl mogła rozpoznać przemawiający głos od razu, towarzyszący jej mężczyźni najwyraźniej tego nie zrobili – bo obejrzeli się po sobie z wymalowaną na twarzach dezorientacją. Anthony przemawiał pewnie, z autorytetem, sprawiając wrażenie, jakby dokładnie wiedział, co mówił, i czego żądał – co na moment skutecznie skonfundowało obu magicznych policjantów. Słowa przemawiającego do nich czarodzieja nijak miały się jednak do ich rozkazów. – Sir?.. – odezwał się jeden z nich, wyższy, wyglądający na młodszego; z jego głosu biła niepewność, gdy zwrócił się w stronę Skamandera, jakby czekał na wyjaśnienia. Żaden z nich nie rzucił się natychmiastowo w pogoń, na miejscu zatrzymywało ich otrzymane od przełożonych zadanie, a staruszka zdążyła już zresztą rozpłynąć się w ciemności – ale coś w głosie Anthony’ego musiało ich przekonać, bo niższy z nich ruszył w jego stronę, po drodze opuszczając różdżkę. Zatrzymał się kilka kroków od niego, mrużąc oczy. – Richards, sir – przedstawił się, kiwając głową. – Czy zmieniły się rozkazy? Mieliśmy tutaj przyjść, zabezpieczyć teren i czekać na… – zaczął tłumaczyć, ale w połowie zdania jego głos ucichł, a mężczyzna przestąpił jeszcze jeden krok do przodu, uważniej przypatrując się twarzy Skamandera. – Mówił pan, że nazywa się?.. – zapytał, choć obaj doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Anthony się nie przedstawiał. Na twarzy młodzieńca powoli zaczynało krystalizować się zrozumienie – choć jeszcze nie niezbita pewność.
W trzeciej osobie obecnej w alejce Anthony bez trudu rozpoznał nieco poturbowaną Tangwystl.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Nie miał pełnego wglądu w sytuację. Nie wiedział, że chyżo pomykający czwarty cień należał do starej szabrowniczki z czego tamci doskonale zdawali sobie sprawę. Nie spodziewał się również, że wśród trójki czarodziei dostrzeże Tangie oraz, że dwaj pozostali prawdopodobnie mieli inne zadanie niż patrolowanie niebezpiecznej okolicy. Zdawało się jednak, że pomimo wyjątkowego pecha Anthonemu udało się wywrzeć na młodych czarodziejach jakieś wrażenie, nie do końca takie jakiego oczekiwał jednak w ostatecznym rozrachunku w dalszym ciągu nie wymierzyli w jego stronę różdżki. Byli niepewni, skonfundowani, iskani przez widmo wiary w to co mówił, lecz zbyt słabe by postanowili mu bezmyślnie zawierzyć. Skamander nie pozwolił sobie jednak na utratę zimnej krwi. Nie pozwolił by dociekliwość Richardsa wytrąciła go z równowagi, spłoszyła. Prawdą było, że mogła być niebezpieczna, lecz w jego ruchach nie potrafił odnaleźć nerwowej przezorności, trzymana zaś przez niego różdżka znajdowała się w spoczynku. Brał go za kogoś innego...? Czekali tu na kogoś z zewnątrz? Kogoś kogo nie znali lub znali słabo...?
- Tak, to na mnie tu czekacie! Nie ma jednak teraz czasu na dyrdymały! - huknął z zamiarem onieśmielenia młodszego funkcjonariusza, by nie podchodził, by nie skracał dystansu, by poczuł, że ma przed sobą człowieka zdecydowanego, rozkazującego, którego autorytetowi mieli ulec. Szarpną raz jeszcze sprawną ręką za ich plecy. Niech tam przeleją swoją uwagę - Tam za wami! Mieliście go na wyciągnięcie ręki! PIEPRZONEJ RĘKI!!! Farleya! Alexandra Farleya! Metamorfomaga! - emocjonował się chcąc zarazić ich swoją odgrywaną nerwowością, powagą, niecierpliwością. Uwypuklił błąd który popełnili, chcąc by poczuli się źle z tym, że nie podążyli za jego decyzją za pierwszym razem. By nieprzyjemne mrowienie zaczęło lizać ich karki, by grunt pod ich nogami zaczął przypiekać. Z udawaną słabością pochylił się, a zaraz osunął się na kolano przygarniająca się tak by uniknąć ich spojrzeń, mocniej skryć twarz. Oddychał głębiej symulując nasilające się zmęczenie. Ze szczerym warknięciem bólu sięgnął ku niemalże bezwładnej lewej ręce, która zakołysała się jak szmata. Widok ten miał przekonać ich po raz kolejny o powadze, o tym, że stoczył walkę, że nie żartował i powinni brać go jak najbardziej na poważnie. Jeżeli któryś chciał podejść powstrzymał ich zdecydowanym gestem wyciągniętej ręki. Nie było na to teraz czasu, a lodowaty, trzeźwy ton którego zamierzał użyć miał ich w tym utwierdzić - Zdążymy zrobić to co mamy, lecz nie możemy umknąć takiej okazji! - jeżeli mieli jakieś rozkazy powinni je odsunąć na bok. Pochwycenie rebelianta było ich obowiązkiem, służbą - Jest niebezpieczny. Stosujcie Veritas Claro i w pierwszej kolejności wznieście w powietrze Periculum potem starajcie się go osłabić. Idźcie za nim, wydaje się szukać czegoś przy zwłokach. Może być jeszcze blisko, a ty... ty zostań, ty mi pomożesz. Trzeba posłać po wsparcie - merytoryczne, pewne swego instrukcje uchodziły z jego ust na koniec złapał spojrzenie z runistką. Wątpił by dwójka mężczyzn uznała to za podejrzane. Byli młodymi mężczyznami przed którymi malowała się wizja niebezpieczeństwa - wątpił by nalegali na towarzystwo Tangie, która już teraz prezentowała się mało poradnie - JUŻ!!! - ponaglił ryknięciem wyczekując w napięciu efektu...
|kłamstwo III
- Tak, to na mnie tu czekacie! Nie ma jednak teraz czasu na dyrdymały! - huknął z zamiarem onieśmielenia młodszego funkcjonariusza, by nie podchodził, by nie skracał dystansu, by poczuł, że ma przed sobą człowieka zdecydowanego, rozkazującego, którego autorytetowi mieli ulec. Szarpną raz jeszcze sprawną ręką za ich plecy. Niech tam przeleją swoją uwagę - Tam za wami! Mieliście go na wyciągnięcie ręki! PIEPRZONEJ RĘKI!!! Farleya! Alexandra Farleya! Metamorfomaga! - emocjonował się chcąc zarazić ich swoją odgrywaną nerwowością, powagą, niecierpliwością. Uwypuklił błąd który popełnili, chcąc by poczuli się źle z tym, że nie podążyli za jego decyzją za pierwszym razem. By nieprzyjemne mrowienie zaczęło lizać ich karki, by grunt pod ich nogami zaczął przypiekać. Z udawaną słabością pochylił się, a zaraz osunął się na kolano przygarniająca się tak by uniknąć ich spojrzeń, mocniej skryć twarz. Oddychał głębiej symulując nasilające się zmęczenie. Ze szczerym warknięciem bólu sięgnął ku niemalże bezwładnej lewej ręce, która zakołysała się jak szmata. Widok ten miał przekonać ich po raz kolejny o powadze, o tym, że stoczył walkę, że nie żartował i powinni brać go jak najbardziej na poważnie. Jeżeli któryś chciał podejść powstrzymał ich zdecydowanym gestem wyciągniętej ręki. Nie było na to teraz czasu, a lodowaty, trzeźwy ton którego zamierzał użyć miał ich w tym utwierdzić - Zdążymy zrobić to co mamy, lecz nie możemy umknąć takiej okazji! - jeżeli mieli jakieś rozkazy powinni je odsunąć na bok. Pochwycenie rebelianta było ich obowiązkiem, służbą - Jest niebezpieczny. Stosujcie Veritas Claro i w pierwszej kolejności wznieście w powietrze Periculum potem starajcie się go osłabić. Idźcie za nim, wydaje się szukać czegoś przy zwłokach. Może być jeszcze blisko, a ty... ty zostań, ty mi pomożesz. Trzeba posłać po wsparcie - merytoryczne, pewne swego instrukcje uchodziły z jego ust na koniec złapał spojrzenie z runistką. Wątpił by dwójka mężczyzn uznała to za podejrzane. Byli młodymi mężczyznami przed którymi malowała się wizja niebezpieczeństwa - wątpił by nalegali na towarzystwo Tangie, która już teraz prezentowała się mało poradnie - JUŻ!!! - ponaglił ryknięciem wyczekując w napięciu efektu...
|kłamstwo III
Find your wings
Patrzyła na nich wielkimi oczami nad którymi znajdowały się sporych rozmiarów brwi zastanawiając się, czy ta prawda, prawda i sama prawda cokolwiek jej pomoże. I zaczynało zdawać się, że może jednak tak, kiedy opuścili trochę różdżki. Sama obróciła głowę spoglądając w miejsce które wskazał za jej plecami nie dostrzegając tam nic.
- Nie jestem. - powiedziała jeszcze dla potwierdzenia, cały czas hołdując swojej głownej zasadzie. Sama prawda - albo wygodne jej pomijanie. Tylko te dwie rzeczy. Żadnego kłamania. Ani trochę. Nic. Zero. Bo że tego nie umiała to wiedziała.
- Właśnie szłam spotkać się z moim partnerem. - odpowiedziała, trochę naciągając prawdę. Bo szła się spotkać. Z parterem? No… w sumie, trochę przecież tak, prawda? Razem partnerowali sobie w całej tej sprawie ze śmierciotulami.
-Tak. - potwierdziła, kiwając potakująco głową raz. Bo była tutaj, żeby pomóc. Nie im, ale to już mniejsza o to komu dokładnie i dlaczego. Kiedy zza jej pleców podniósł się krzyk, mimo wszystko drgnęła. A jej serce zabiło mocniej kiedy zrozumiała, że zna ten głos. Zerknęła za plecy, a później wróciła spojrzeniem do mężczyzn, którzy spojrzeli po sobie. Zamilkła całkiem nie chodząc mu w słowo. Oddychając trochę z ulgą, bo w końcu go znalazła. Ale jeszcze musieli jakoś pozbyć się tych tutaj, co byli przed nimi. I wszystko szło dobrze, a przynajmniej tak się zdawało do pewnego momentu w którym jeden z policjantów znalazł się zbyt blisko. Kiedy podniósł głos, mimowolnie drgnęła. A na jej twarzy wyrosło zaskoczenie, rozejrzała się oglądając za ramię na kobietę, która właśnie zniknęła widocznie zaskoczona. Odwróciła się na pięcie już szykując do ruszenia za kobietą, kiedy jego głos ją zatrzymał. Więc stanęła w miejscu, pomoże tak. Po wsparcie. Że jak?!
- Nie jestem. - powiedziała jeszcze dla potwierdzenia, cały czas hołdując swojej głownej zasadzie. Sama prawda - albo wygodne jej pomijanie. Tylko te dwie rzeczy. Żadnego kłamania. Ani trochę. Nic. Zero. Bo że tego nie umiała to wiedziała.
- Właśnie szłam spotkać się z moim partnerem. - odpowiedziała, trochę naciągając prawdę. Bo szła się spotkać. Z parterem? No… w sumie, trochę przecież tak, prawda? Razem partnerowali sobie w całej tej sprawie ze śmierciotulami.
-Tak. - potwierdziła, kiwając potakująco głową raz. Bo była tutaj, żeby pomóc. Nie im, ale to już mniejsza o to komu dokładnie i dlaczego. Kiedy zza jej pleców podniósł się krzyk, mimo wszystko drgnęła. A jej serce zabiło mocniej kiedy zrozumiała, że zna ten głos. Zerknęła za plecy, a później wróciła spojrzeniem do mężczyzn, którzy spojrzeli po sobie. Zamilkła całkiem nie chodząc mu w słowo. Oddychając trochę z ulgą, bo w końcu go znalazła. Ale jeszcze musieli jakoś pozbyć się tych tutaj, co byli przed nimi. I wszystko szło dobrze, a przynajmniej tak się zdawało do pewnego momentu w którym jeden z policjantów znalazł się zbyt blisko. Kiedy podniósł głos, mimowolnie drgnęła. A na jej twarzy wyrosło zaskoczenie, rozejrzała się oglądając za ramię na kobietę, która właśnie zniknęła widocznie zaskoczona. Odwróciła się na pięcie już szykując do ruszenia za kobietą, kiedy jego głos ją zatrzymał. Więc stanęła w miejscu, pomoże tak. Po wsparcie. Że jak?!
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Młody mężczyzna zatrzymał się gwałtownie w reakcji na krzyk Anthony'ego; zamrugał dwukrotnie, spojrzenie, skupione na twarzy byłego aurora, jakby się rozmyło - czy razem z groźbą rozpoznania rysów poszukiwanego? Przez moment wydawało się, że nie, chude palce zaciśnięte na różdżce drgnęły, podczas gdy funkcjonariusz - z bliższej odległości Anthony mógł stwierdzić, że mający niewiele ponad dwadzieścia lat - najwyraźniej ważył w myślach dostępne opcje. W jego spojrzeniu brakowało pewności, nie chciał popełnić błędu; jego towarzysz, pozostający z tyłu, przestąpił nieco nerwowo z nogi na nogę. - Richards? O co chodzi? - rzucił, w głosie kryło się ponaglenie.
Anthony nie był ich bezpośrednim przełożonym - to wiedzieli na pewno - wprawiony w kłamstwie auror mówił jednak z przekonaniem, bez zawahania czy zająknięcia wydając polecenia, brzmiąc jak ktoś, kto miał autorytet - i kto tego autorytetu był świadomy. - Farley?.. - powtórzył, z niedowierzaniem, ale też czymś, co brzmiało jak przestrach; odwrócił się za siebie, jakby chcąc sprawdzić, czy poszukiwany Gwardzista nie stoi tuż obok, jednak staruszka, o której mówił Anthony, dawno już zniknęła. - Galopujące gargulce... Myśleliśmy - wyglądała jak zwyczajna złodziejka - dodał, tonem usprawiedliwienia. Drugi z mężczyzn, ten do tej pory trzymający się z tyłu, zrobił kilka kroków w stronę Skamandera, ale zatrzymał go wykonany przez czarodzieja gest. - Idziemy. Nie damy jej... Mu, uciec - powiedział, po czym machnął ręką na swojego towarzysza. Zanim jednak ruszył w pościg, zatrzymały go kolejne słowa aurora. - Wsparcie, tak. Zaraz powinien dotrzeć tu najbliższy patrol, pomoże wam - zapewnił szybko, po czym uniósł w górę różdżkę. Nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, z jej końca wystrzeliła niewielka, czerwona plamka światła, która wzbiła się w górę i wybuchła wysoko niczym fajerwerk - tuż obok wiszącego nad aleją, Mrocznego Znaku.
Dwóch młodych funkcjonariuszy wykonało jeszcze gest oznaczający odmeldowanie się, po czym obaj z uniesionymi różdżkami ruszyli wzdłuż uliczki - kierując się w stronę, w którą uciekała staruszka, gnani stanowczymi ponagleniami Anthony'ego. Ich kroki oddalały się stopniowo, a później ucichły.
Zostaliście sami, mogliście jednak mieć pewność, że nie macie wiele czasu - oraz że następny patrol, który pojawi się w porcie, może już nie dać się oszukać tak łatwo.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Anthony nie był ich bezpośrednim przełożonym - to wiedzieli na pewno - wprawiony w kłamstwie auror mówił jednak z przekonaniem, bez zawahania czy zająknięcia wydając polecenia, brzmiąc jak ktoś, kto miał autorytet - i kto tego autorytetu był świadomy. - Farley?.. - powtórzył, z niedowierzaniem, ale też czymś, co brzmiało jak przestrach; odwrócił się za siebie, jakby chcąc sprawdzić, czy poszukiwany Gwardzista nie stoi tuż obok, jednak staruszka, o której mówił Anthony, dawno już zniknęła. - Galopujące gargulce... Myśleliśmy - wyglądała jak zwyczajna złodziejka - dodał, tonem usprawiedliwienia. Drugi z mężczyzn, ten do tej pory trzymający się z tyłu, zrobił kilka kroków w stronę Skamandera, ale zatrzymał go wykonany przez czarodzieja gest. - Idziemy. Nie damy jej... Mu, uciec - powiedział, po czym machnął ręką na swojego towarzysza. Zanim jednak ruszył w pościg, zatrzymały go kolejne słowa aurora. - Wsparcie, tak. Zaraz powinien dotrzeć tu najbliższy patrol, pomoże wam - zapewnił szybko, po czym uniósł w górę różdżkę. Nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, z jej końca wystrzeliła niewielka, czerwona plamka światła, która wzbiła się w górę i wybuchła wysoko niczym fajerwerk - tuż obok wiszącego nad aleją, Mrocznego Znaku.
Dwóch młodych funkcjonariuszy wykonało jeszcze gest oznaczający odmeldowanie się, po czym obaj z uniesionymi różdżkami ruszyli wzdłuż uliczki - kierując się w stronę, w którą uciekała staruszka, gnani stanowczymi ponagleniami Anthony'ego. Ich kroki oddalały się stopniowo, a później ucichły.
Zostaliście sami, mogliście jednak mieć pewność, że nie macie wiele czasu - oraz że następny patrol, który pojawi się w porcie, może już nie dać się oszukać tak łatwo.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Nawet jeżeli miał wątpliwości co do tego, że to się uda to skrywał je za fasadą odgrywanych emocji. Wczuł się w rolę. Wszedł w cudzą skórę. Wiedział, że jeżeli chce ich przekonać to na początku musiał przekonać siebie, że to było możliwe. Nie mógł też się wycofać w połowie drogi. Zacisnął zęby, naciągnął nerwy i parł do przodu by zaraz mieć przed oczami widok oddalających się w stronę ciemności strażników.
- Nie traćmy czasu... - zwrócił się do czarownicy, kiedy tylko kroki czarodziei ucichły - Jesteś sama...? - Podpytał podnosząc się jednocześnie na równe nogi uspokajając sztucznie przyśpieszony oddech, lecz mimo wszystko krzywiąc się kiedy spróbował poruszyć ręką - ta faktycznie była raniona. Chciał być rozeznany w sytuacji - Nie będę mógł czarować, kiedy będę go niósł. Będziesz więc szła przede mną, rzucała homenum revelio i prowadziła nas tak, byśmy unikali każdego kto potencjalnie mógłby stanąć nam na drodze. Musimy dostać się poza Londyn, a potem do Doliny Godryka - tam ktoś będzie mógł mu udzielić pierwszej pomocy, której niewatpliwie potrzebował. Jednocześnie się obrócił i ponownie zatopił się w wejściu tawerny przed którą stał nie określając jeszcze Tangie kim był tajemniczy on. Gestem różdżki zdjął zaklęcie sieci pozostawiając jednak w mocy magiczne kajdany pętające młodego gwardzistę. Sięgnął po rozbrojoną różdżkę należącą do Alexandra z zamiarem umiejscowienia jej w kieszeni szaty. Mian nadzieję, że nie będzie się stawiała - To jeden z naszych. Coś mu momentalnie odbiło i musiałem go spacyfikować. Jest dla nas ważny, nie może tu zostać tym bardziej jeżeli mają dotrzeć tu jakieś posiłki - Skamander podszedł do samego jej właściciela i nieporadnie, nie bez wysiłku, umiejscowił nieprzytomnego mężczyznę na barkach obciążając głównie prawy, jak i tym samym zamierzając prawą ręką asekurować nieprzytomny balast. Nie mógł w takiej konfiguracji mieć pod ręką własnej różdżki. Stał się bezbronny. Musiał polegać w tej sytuacji na Hagrid - Poszli w stronę portu, chodźmy w przeciwnym kierunku, w stronę przedmieści. Stamtąd będzie już łatwiej. Ruszajmy
|Biorę Farleya i chcę wyjść z lokacji I:
- Nie traćmy czasu... - zwrócił się do czarownicy, kiedy tylko kroki czarodziei ucichły - Jesteś sama...? - Podpytał podnosząc się jednocześnie na równe nogi uspokajając sztucznie przyśpieszony oddech, lecz mimo wszystko krzywiąc się kiedy spróbował poruszyć ręką - ta faktycznie była raniona. Chciał być rozeznany w sytuacji - Nie będę mógł czarować, kiedy będę go niósł. Będziesz więc szła przede mną, rzucała homenum revelio i prowadziła nas tak, byśmy unikali każdego kto potencjalnie mógłby stanąć nam na drodze. Musimy dostać się poza Londyn, a potem do Doliny Godryka - tam ktoś będzie mógł mu udzielić pierwszej pomocy, której niewatpliwie potrzebował. Jednocześnie się obrócił i ponownie zatopił się w wejściu tawerny przed którą stał nie określając jeszcze Tangie kim był tajemniczy on. Gestem różdżki zdjął zaklęcie sieci pozostawiając jednak w mocy magiczne kajdany pętające młodego gwardzistę. Sięgnął po rozbrojoną różdżkę należącą do Alexandra z zamiarem umiejscowienia jej w kieszeni szaty. Mian nadzieję, że nie będzie się stawiała - To jeden z naszych. Coś mu momentalnie odbiło i musiałem go spacyfikować. Jest dla nas ważny, nie może tu zostać tym bardziej jeżeli mają dotrzeć tu jakieś posiłki - Skamander podszedł do samego jej właściciela i nieporadnie, nie bez wysiłku, umiejscowił nieprzytomnego mężczyznę na barkach obciążając głównie prawy, jak i tym samym zamierzając prawą ręką asekurować nieprzytomny balast. Nie mógł w takiej konfiguracji mieć pod ręką własnej różdżki. Stał się bezbronny. Musiał polegać w tej sytuacji na Hagrid - Poszli w stronę portu, chodźmy w przeciwnym kierunku, w stronę przedmieści. Stamtąd będzie już łatwiej. Ruszajmy
|Biorę Farleya i chcę wyjść z lokacji I:
Find your wings
Uwierzyła mu w każde jedno słowo, mimo że logika podsuwała coś innego pod siłą autorytetu u pewności, który roztaczał sama obróciła się na pięcie już gotowa, żeby biec za kobietą, która była (?) metamorfomagiem. Nigdy żadnego nie spotkała tak naprawdę, więc tym bardziej łatwiej było jej uwierzyć. Ale czemu mieli ścigać Alexandra, on chyba… pogubiła się. Zatrzymała się jednak, kiedy przywołał ją głosem unosząc na niego niebieskie spojrzenie. Skinęła krótko głową na wypowiedziane słowa. Nie traćmy czasu. No, ona to już go hektolitry straciła. Ale dobrze kolejne pytanie, na które skinęła głową.
- Ja ten. Po tym jak napisałam ci ten list, to długo nie odpisywałeś i myślałam… uznałam… że może czasu nie masz i pójdę sprawdzę, zobaczę. A ten pies do mnie przyszedł jak już w porcie byłam. - nagle jej oczy się rozszerzyły, a dłoń uniosła się ku górze, żeby złapać za materiał rękawa i na nim zacisnąć palce. - Dlaczego on gadał, Tony. Nie widziałam jeszcze takiego. Nie wiedziałam, że tak można. - trochę się oburzyła i jednocześnie zmieszała bo przecież niby specjalizowała się w białej magii a tak niewiele o niej - jak wychodziło wiedziała. - No i zaczęłam szukać tej tawerny i wpadłam na ślepą uliczkę i tam był taki wielkolud, i mówił coś o tym że chce się bawić i zaprzyjaźnić a ja czasu nie miałam. I to - wskazała brodą na rękę - to on, bo mnie załapał jakoś za mocno tak. I potem - trochę pobladła, jeszcze widoczne była rozemocjonowana, a może nawet się trochę trzęsła. Ale starała się trzymać jakoś. W pionie. - Anthony. - ściszyła głos. - tam było podwórko pełne trupów. Podwórko. Wpadłam w jednego. I popsułam kłódkę, ale zostawiałam tam trochę pieniędzy za nią. I potem trafiłam na nią, a ona.. - pokręciła głową w końcu biorąc wdech. Widocznie przeżyła dzisiaj więcej, niż kiedykolwiek wcześniej. Wzięła jeszcze jeden wdech, kolejny. A potem następny słuchając tego, co mówił. - Dobrze. - zgodziła się skinając lekko głową na wydane polecenie. Skinęła raz jeszcze, do siebie. Dobrze. Da radę. Trochę się bała, ale tata zawsze mówił, że strach jest zdrowy, jeśli nie sprawia, że tracisz głowę. Ona swoją jeszcze miała. Nie miała za bardzo nic więcej do dodania. Nie pytała, ufając, ruszając za nim. - Czekaj. Jak to, momentalnie odbiło? - zapytała marszcząc pokaźne brwi, spoglądając na nieprzytomnego mężczyznę, który leżał spętany kajdankami. Zimny dreszcz przeszedł jej przez plecy. Nikomu chyba tak nagle nie odbijało, prawda? Przynajmniej ona o tym nie słyszała, ale znów psychologiem żadnym nie była. - Zaczekaj, zaczekaj, ja trochę… może spróbuję coś z tą ręką twoją. - powiedziała patrząc na niego podchodząc, marszcząc brwi przytknęła różdżkę. - Obiła się? Bo nie widzę tego. - magia lecznicza to nie była jej dziedzina, znała tylko te podstawowe uroki, których potrzebowała kiedy pomagała ojcu. Niewiele to mogło pomóc, ale może coś trochę chociaż, jeśli jej dokładnie powie co i jak.
| ja to tak jak Anthony powie, podążam za nim przed nim
- Ja ten. Po tym jak napisałam ci ten list, to długo nie odpisywałeś i myślałam… uznałam… że może czasu nie masz i pójdę sprawdzę, zobaczę. A ten pies do mnie przyszedł jak już w porcie byłam. - nagle jej oczy się rozszerzyły, a dłoń uniosła się ku górze, żeby złapać za materiał rękawa i na nim zacisnąć palce. - Dlaczego on gadał, Tony. Nie widziałam jeszcze takiego. Nie wiedziałam, że tak można. - trochę się oburzyła i jednocześnie zmieszała bo przecież niby specjalizowała się w białej magii a tak niewiele o niej - jak wychodziło wiedziała. - No i zaczęłam szukać tej tawerny i wpadłam na ślepą uliczkę i tam był taki wielkolud, i mówił coś o tym że chce się bawić i zaprzyjaźnić a ja czasu nie miałam. I to - wskazała brodą na rękę - to on, bo mnie załapał jakoś za mocno tak. I potem - trochę pobladła, jeszcze widoczne była rozemocjonowana, a może nawet się trochę trzęsła. Ale starała się trzymać jakoś. W pionie. - Anthony. - ściszyła głos. - tam było podwórko pełne trupów. Podwórko. Wpadłam w jednego. I popsułam kłódkę, ale zostawiałam tam trochę pieniędzy za nią. I potem trafiłam na nią, a ona.. - pokręciła głową w końcu biorąc wdech. Widocznie przeżyła dzisiaj więcej, niż kiedykolwiek wcześniej. Wzięła jeszcze jeden wdech, kolejny. A potem następny słuchając tego, co mówił. - Dobrze. - zgodziła się skinając lekko głową na wydane polecenie. Skinęła raz jeszcze, do siebie. Dobrze. Da radę. Trochę się bała, ale tata zawsze mówił, że strach jest zdrowy, jeśli nie sprawia, że tracisz głowę. Ona swoją jeszcze miała. Nie miała za bardzo nic więcej do dodania. Nie pytała, ufając, ruszając za nim. - Czekaj. Jak to, momentalnie odbiło? - zapytała marszcząc pokaźne brwi, spoglądając na nieprzytomnego mężczyznę, który leżał spętany kajdankami. Zimny dreszcz przeszedł jej przez plecy. Nikomu chyba tak nagle nie odbijało, prawda? Przynajmniej ona o tym nie słyszała, ale znów psychologiem żadnym nie była. - Zaczekaj, zaczekaj, ja trochę… może spróbuję coś z tą ręką twoją. - powiedziała patrząc na niego podchodząc, marszcząc brwi przytknęła różdżkę. - Obiła się? Bo nie widzę tego. - magia lecznicza to nie była jej dziedzina, znała tylko te podstawowe uroki, których potrzebowała kiedy pomagała ojcu. Niewiele to mogło pomóc, ale może coś trochę chociaż, jeśli jej dokładnie powie co i jak.
| ja to tak jak Anthony powie, podążam za nim przed nim
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Tangwystl Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Po zniknięciu patrolu, w porcie zapanowała cisza, przerywana jedynie miarowym chlupotem wody oraz poszczekiwaniem psów w oddali. Anthony mógł bez problemu ściągnąć z Alexandra rzucone wcześniej zaklęcia, pozostawiając jedynie pętające go kajdany - a gdy sieć zniknęła, odsłoniła twarz należącą już do Gwardzisty, niezmienioną przez metamorfomagię, nienaturalnie bladą; sine wargi mężczyzny drgały lekko, jakby mamrotał coś przez sen, poszczególnych słów nie dało się jednak rozróżnić. Przerzucony przez ramię, zawisł bezwładnie, ciążąc Anthony'emu niemiłosiernie i utrudniając utrzymanie równowagi, Zakonnik był jednak w stanie iść - o ile poruszał się powoli, ostrożnie stawiając kroki.
Droga na przedmieście obojgu wydała wam się nieznośnie długa, jednak rzucane przez Tangwystl zaklęcia pozwoliły wam w porę uniknąć paru napotkanych patroli magicznej policji. Ciało Bertiego, wraz z wiszącym nad nim, Mrocznym Znakiem, pozostało za wami - a jeśli którekolwiek z nich zdecydowało się wrócić po nie później, już go nie odnalazło.
Możecie opuścić lokację.
Jeśli zdecydujecie się kontynuować wątek w lokacji znajdującej się dalej niż obrzeża Londynu, to w postach powinniście uwzględnić, w jaki sposób udało się wam tam dotrzeć. Próba zidentyfikowania stanu Alexandra oraz ocucenia go, będzie wymagać interwencji mistrza gry - w takim wypadku proszę o info i link do wątku. Pamiętajcie też o odniesionych obrażeniach.
Na tę chwilę Anthony i Tangwystl mają możliwość zaczynania wątków chronologicznie późniejszych. Alexander powinien się z tym wstrzymać do czasu odzyskania kontroli nad sobą.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Żywotność Alexandra: -5/218 (utrata przytomności) (50 - psychiczne; 62 - tłuczone, 90 - kąsane, 21 - elektryczne)
Działające zaklęcia:
Esposas (Alexander)
Różdżka Alexandra znajduje się w posiadaniu Anthony'ego.
Droga na przedmieście obojgu wydała wam się nieznośnie długa, jednak rzucane przez Tangwystl zaklęcia pozwoliły wam w porę uniknąć paru napotkanych patroli magicznej policji. Ciało Bertiego, wraz z wiszącym nad nim, Mrocznym Znakiem, pozostało za wami - a jeśli którekolwiek z nich zdecydowało się wrócić po nie później, już go nie odnalazło.
Możecie opuścić lokację.
Jeśli zdecydujecie się kontynuować wątek w lokacji znajdującej się dalej niż obrzeża Londynu, to w postach powinniście uwzględnić, w jaki sposób udało się wam tam dotrzeć. Próba zidentyfikowania stanu Alexandra oraz ocucenia go, będzie wymagać interwencji mistrza gry - w takim wypadku proszę o info i link do wątku. Pamiętajcie też o odniesionych obrażeniach.
Na tę chwilę Anthony i Tangwystl mają możliwość zaczynania wątków chronologicznie późniejszych. Alexander powinien się z tym wstrzymać do czasu odzyskania kontroli nad sobą.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Żywotność Alexandra: -5/218 (utrata przytomności) (50 - psychiczne; 62 - tłuczone, 90 - kąsane, 21 - elektryczne)
Działające zaklęcia:
Esposas (Alexander)
Różdżka Alexandra znajduje się w posiadaniu Anthony'ego.
Ognista kapucynka - podobno - w chwilach zagrożenia potrafiła sprawić, by jej gęste, na co dzień lśniące futro stanęło w niegroźnym ogniu w jaskrawo niebieskiej, błękitnej lub zielonej barwie, a w rzadkich przypadkach - nawet purpurowej. Cyrkowy treser twierdził, że można wykorzystać te właściwości do stworzenia iście fantastycznego widowiska; barwnego, zaskakującego i wciągającego, bo to jednocześnie niesamowicie inteligentne stworzenia, które można nauczyć wielu ciekawych sztuczek. W grę wchodzić miały płonące obręcze i bieg przez inne płonące przeszkody, kilka iluzji i występ kobiety-gumy, która była animagiem małpką. Przez chwilę wysłuchiwania tej przemowy miał ochotę zapytać, czy jeśli ta magiczna kapucynka jest taka ważna, to czy nie byłoby rozsądniej puścić po nią kogoś, kto na pewno przyniesie ją z powrotem, ale ostatecznie zachował to dla siebie - czas chyba mu już pokazał, że nierozsądnie jest zadawać zbyt wiele pytań.
Opuścił Arenę od razu, wychodząc na zdradliwe londyńskie ulice. Schował dłonie do kieszeni spodni, poprawił kaszkiet na głowie, obejrzał się to w lewo to w prawo, aż w końcu ruszył przed siebie, przemykając w cieniu. budynków. Było popołudnie, latarnie jeszcze się nie świeciły, ciemności jeszcze nie nadeszły, ale instynktownie lepiej czuł się w cieniach, gdzie trudniej było sięgnąć go wzrokiem. Nasłuchiwał, kroków, zwłaszcza podwójnych, patrole bardzo rzadko poruszały się pojedynczo - nauczył się już ich nasłuchiwać po dźwiękach butów i żołnierskich kap. Oglądał się, to za siebie, to przed siebie, wyglądając ukradkiem przed każdym zakrętem - robił, co mógł, by nie zwrócić na siebie uwagi. Pokonał w ten sposób kilka przecznic, przedostając się nad rzekę, gdzie cumowały statki, mijając kolejne z nich. Ten, przy którym miał się zjawić, nosił imię Śniącej Królewny - dostrzegł go w oddali, na pierwszy rzut oka dość imponujący - musiał nieść wiele ładunków. Dostrzegał rudego jegomościa, może jeśli zapyta jego - powie mu coś więcej, przeszedł w jego stronę.
- Pan pracuje na tym statku? - zawołał, skinąwszy głową na Śniącą Królewnę; wpierw jeszcze obejrzał się za siebie, czując pewien niepokój, przedziwne poczucie, że ktoś na niego patrzył lub ktoś za nim podążał...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Od rana oczekiwał na pojawienie się Śniącej Królewny, która jako statek posiadała wiele aspektów przyjaznych dla osoby łapiącej każdą z możliwych prac, innymi słowy - komuś takiemu jak Weasley. Pojawiając się w porcie jako postać Małego Jima musiał odpowiednio dopasować szmaty, które najbardziej odpowiadał wszelakiej pracy portowej. Przenoszenie ciężarów nie było mu straszne, choć zdecydowanie bardziej odpowiadałoby mu przemienić się w kogoś bardziej barczystego do takiej pracy, mimo to starał się jak mógł, żeby tylko zarobić na kolejny dzień. Ćmiąc skręconego papierosa, przysiadł na jednej ze skrzyni, tuż przy reszcie kompani, z którą tym razem przyszło mu wszystko wyładować i doprowadzić do porządku, kiedy tylko statek zacumuje do brzegu. Dym, zamiast uciekać w stronę wody, wpychał się pod kaszkiet, który utrzymywał jego zaciemnione od brudu, niby blond włosy. Skupiając się na zaczerpnięciu oddechu świeżego powietrza, nie zauważył młodzieńca, który podszedł do stojącego nieopodal rudzielca niemowy. Dopiero pytanie czystego głosu, zwróciło uwagę Weasleya. Z samej barwy wydawał się zbyt przyjazny na takie miejsce, co oznaczało tylko jedno. Regi musiał wiedzieć, cóż gość robił w tak nieprzyjaznym miejscu. Rzucił okiem przez ramię i w trakcie swojego ruchu zauważył zbliżającego się dziennikarza. Łatwo przychodziło mu rozpoznawanie różnego rodzaju gnid, w końcu pracował jako Strażnik, niegdyś była to jego praca! Wraz z momentem, kiedy fotograf zbliżył się na tyle, aby zidentyfikować jego twarz, Weasley ostatkiem cierpliwości (której w takich momentach miał zdecydowanie zbyt mało) zatrzymał swoje cztery litery w miejscu, przypadkiem przypalając się papierosem, który wypadł z jego przeklinających pod nosem ust. To był pracownik Walczącego Maga! TEGO Walczącego Maga, w którym oskarżano jego szwagra o bycie terrorystą! Schowane pod włosami uszy zaczerwieniały ze złości, a różdżka pojawiła się w jego ręce szybciej, niż ktokolwiek zdążył mrugnąć.
Dziennikarz jakby w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, bo jakimże ciekawym obiektem mógłby być ktoś taki jak portowy brudas, który klnie pod nosem. Typowy, portowy widok. Na nieszczęście pismaka Regi był przygotowany niemalże w sekundę. Kiedy tamten minął jego siedzącą postać i kontynuował wędrówkę w stronę nieznajomego młodzieńca i niemego rudzielca, wyciągnął różdżkę koło nogi. Bez zbędnego rozmyślania zainkantował pod nosem, lekko ruszając przy tym różdżką - Confundus - Jego celem był lecący za dziennikarzem aparat. Może to go nauczy niewściubiania nosa w nieswoje sprawy!
Dziennikarz jakby w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, bo jakimże ciekawym obiektem mógłby być ktoś taki jak portowy brudas, który klnie pod nosem. Typowy, portowy widok. Na nieszczęście pismaka Regi był przygotowany niemalże w sekundę. Kiedy tamten minął jego siedzącą postać i kontynuował wędrówkę w stronę nieznajomego młodzieńca i niemego rudzielca, wyciągnął różdżkę koło nogi. Bez zbędnego rozmyślania zainkantował pod nosem, lekko ruszając przy tym różdżką - Confundus - Jego celem był lecący za dziennikarzem aparat. Może to go nauczy niewściubiania nosa w nieswoje sprawy!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Regi Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Mieszkał w porcie - a konkretniej w mieszczącym się w porcie cyrku - już od pięciu lat - odkąd skończył szkołę; doki nie były dla niego miejscem ni to przerażającym, ni obcym, ni niepasującym. Większość go tutaj chyba już rozpoznawała, wsiąkł w krajobraz nie mniej, niżeli tędzy marynarze. Poruszał się szybciej i zwinniej, niż ktokolwiek inny, w razie kłopotów - uciekał, ze słusznym przekonaniem, że w zasadzie nikt tutaj nie będzie w stanie go dogonić - z łatwością wspinał się po murach i dachach, przeskakiwał z jednego na drugie, gubił ewentualne pościgi w kilka przecznic. Był akrobatą, wyćwiczony od dziecka - i wciąż dość młody, by sięgać wyżyn swoich możliwości - nie miał sobie równych. Nieswojo zaczynało być od kwietnia, kiedy nieswojo w tym miejscu zaczynał czuć się każdy: wojna zbierała krwawe żniwo, niosła niebezpieczeństwo dla zwykłych czarodziejów, niechronionych politycznymi układami. Wśród marynarzy odczuwał to chyba każdy, choć jednocześnie władza musiała być świadoma, że potrzebowała ludzi pracujących w tym miejscu - do brudnej roboty - Wielka Brytania była wyspą, import pochodził tylko od morza. Port rzeczny w Londynie w wielu kwestiach był teraz po prostu kluczowy. Mimo to patrole poruszały się po tym terenie zdecydowanie zbyt często, a on wciąż nie miał dokumentów, które by go do tego uprawniały. Jeszcze nim czarodziej mu odpowiedział, kątem oka dostrzegł przemieszczającego się po ulicy reportera; mąciciel, węszyciel, niech by go piorun trzasnął, nawet z jasnego nieba. Nienawidził tych wszystkich ludzi gotowych sprzedać za pieniądze własną duszę. Jego ręka drgnęła, chciał sięgnąć po różdżkę, lecz podczas rozmowy z marynarzem nie był w stanie zrobić tego dyskretnie, szczęśliwie wyręczył go w tym promień zaklęcia marynarza siedzącego nieco dalej. Zaklęcie sprawiło, że mężczyzna szybko wziął nogi za pas i zniknął, tego dnia nie namąci - a Marcel odczuł przypływ sympatii do czarodzieja, który był tego sprawcą. Czegokolwiek pismak szukał w tym miejscu, dziś tego nie znajdzie.
- Marcelius Carrington, z Areny - wsunął rękę do kieszeni, wyciągając kwit, który następnie wręczył rudemu mężczyźnie. Nie odpowiedział mu, ale wyraźnie go słuchał - coś z nim było nie tak? Statek był dobry, był tego pewien. - Ja po małpę dla ojca - Taki ładunek pewnie trochę trudno przeoczyć, musiała skrzeczeć całą drogę, a kawałek przecież przepłynęła.
- Marcelius Carrington, z Areny - wsunął rękę do kieszeni, wyciągając kwit, który następnie wręczył rudemu mężczyźnie. Nie odpowiedział mu, ale wyraźnie go słuchał - coś z nim było nie tak? Statek był dobry, był tego pewien. - Ja po małpę dla ojca - Taki ładunek pewnie trochę trudno przeoczyć, musiała skrzeczeć całą drogę, a kawałek przecież przepłynęła.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czar pomknął w kierunku aparatu, skutecznie uniemożliwiając pismakowi dalszych poszukiwań sensacji, na które nikt nie miał czasu, a tym bardziej siły. Obserwował dziennikarza, który niemalże w trymiga zorientował się, że jego własność została zaczarowana i pędem ruszył do uliczki prowadzącej na powrót do bardziej przyjaznego, Londyńskiego zakątka. Dobrze mu tak. Pomyślał z uśmiechem pod nosem.
Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos młodzieniaszka. Momentalnie wrócił wzrokiem do jasnowłosego, którego kolor włosów w rzeczywistości odwzorowywał barwę dzięki ich czystości. Z pewnością nie był to jeden z lokalnych pracowników, czego potwierdzenie usłyszał niemalże kilka sekund później. Małpa dla ojca? Coś jakby zadzwoniło w uchu metamorfomaga, który miał zająć się dobytkiem dla Londyńskich kupców, czy też odbiorców.
- Nie martw się, nic nie powie. Kiedyś urwali mu język albo sam sobie urwał, już nawet nie pamiętam, jak to tam było. - stwierdził głośno do młodzieniaszka, zwracając się w jego kierunku. Różdżka naturalnie zniknęła z jego ręki, schowana gdzieś pomiędzy szatami, które pomimo zmiany pozycji z siedzącej na stojącą, wciąż były pomięte. Niedopałek już dawno leżał gdzieś za skrzyniami. - Też tutaj khym pracuję, właśnie czekam na odbiorców tych rzeczy albo i zwierzaków. - wyjaśnił z przyjaznymi nutami w głosie, pokazując przy tym na skrzynki, spośród których jedną okupował wcześniej swoim zadem. Równając się z rudzielcem, zabrał od niego kwit, który na szczęście nie przerwał się w pół i szybko przeleciał wzrokiem po linijkach. Faktycznie wszystko wydawało się w porządku, zresztą, nawet jeśli nie, to zarządca będzie wiedział, do kogo należy iść z awanturą.
- Myślę, że nie ma co zawracać głowy zarządcy, ma pełno roboty na głowie, tylko będę musiał to skonfiskować jako potwierdzenie. Takie mamy zasady. - poinformował chłopaka, wymachując kwitkiem, który zaraz znalazł się w kieszeni jego koszuli. Poprawił kaszkiet i raz jeszcze rozejrzał się po otoczeniu, zatrzymując wzrok na pobliskich skrzyniach. - Dobra, to teraz ta gorsza część, bo skrzynie wracają na statek, bez możliwości zabrania ich, choćby nie wiem z jakim kwitem. - powiedział z nieco zmartwionym spojrzeniem, mierząc młodzieniaszka nieco wątpliwym wzrokiem. Przestąpił kilka kroków w kierunku jednej ze skrzyń, która jako jedyna miała kilkanaście otworów z dziurami. Spoglądając na ciemności w środku, stracił nieco swojej pewności, choć oczywiście zapytał tylko i wyłącznie w celu utwierdzenia się, że młodzieniaszek nie był oszustem! Potem nikt inny, jak właśnie przemieniony Weasley będzie musiał odpracowywać ciężkie godziny jednej pomyłki. Nie stracił pewności co do towaru, który wydawał się nie istnieć. - Możesz mi przypomnieć, co to za małpa?
Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos młodzieniaszka. Momentalnie wrócił wzrokiem do jasnowłosego, którego kolor włosów w rzeczywistości odwzorowywał barwę dzięki ich czystości. Z pewnością nie był to jeden z lokalnych pracowników, czego potwierdzenie usłyszał niemalże kilka sekund później. Małpa dla ojca? Coś jakby zadzwoniło w uchu metamorfomaga, który miał zająć się dobytkiem dla Londyńskich kupców, czy też odbiorców.
- Nie martw się, nic nie powie. Kiedyś urwali mu język albo sam sobie urwał, już nawet nie pamiętam, jak to tam było. - stwierdził głośno do młodzieniaszka, zwracając się w jego kierunku. Różdżka naturalnie zniknęła z jego ręki, schowana gdzieś pomiędzy szatami, które pomimo zmiany pozycji z siedzącej na stojącą, wciąż były pomięte. Niedopałek już dawno leżał gdzieś za skrzyniami. - Też tutaj khym pracuję, właśnie czekam na odbiorców tych rzeczy albo i zwierzaków. - wyjaśnił z przyjaznymi nutami w głosie, pokazując przy tym na skrzynki, spośród których jedną okupował wcześniej swoim zadem. Równając się z rudzielcem, zabrał od niego kwit, który na szczęście nie przerwał się w pół i szybko przeleciał wzrokiem po linijkach. Faktycznie wszystko wydawało się w porządku, zresztą, nawet jeśli nie, to zarządca będzie wiedział, do kogo należy iść z awanturą.
- Myślę, że nie ma co zawracać głowy zarządcy, ma pełno roboty na głowie, tylko będę musiał to skonfiskować jako potwierdzenie. Takie mamy zasady. - poinformował chłopaka, wymachując kwitkiem, który zaraz znalazł się w kieszeni jego koszuli. Poprawił kaszkiet i raz jeszcze rozejrzał się po otoczeniu, zatrzymując wzrok na pobliskich skrzyniach. - Dobra, to teraz ta gorsza część, bo skrzynie wracają na statek, bez możliwości zabrania ich, choćby nie wiem z jakim kwitem. - powiedział z nieco zmartwionym spojrzeniem, mierząc młodzieniaszka nieco wątpliwym wzrokiem. Przestąpił kilka kroków w kierunku jednej ze skrzyń, która jako jedyna miała kilkanaście otworów z dziurami. Spoglądając na ciemności w środku, stracił nieco swojej pewności, choć oczywiście zapytał tylko i wyłącznie w celu utwierdzenia się, że młodzieniaszek nie był oszustem! Potem nikt inny, jak właśnie przemieniony Weasley będzie musiał odpracowywać ciężkie godziny jednej pomyłki. Nie stracił pewności co do towaru, który wydawał się nie istnieć. - Możesz mi przypomnieć, co to za małpa?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Zamrugał, przyglądając się twarzy marynarza; wpatrywał się w niego wzrokiem, który wcale nie wyglądał ni na tępy ni na wrogi, choć wciąż nie odezwał się ani słowem, jego uwagę od mężczyzny przykuł dopiero dryblas, który wynurzył się zza jego pleców. Obrócił się ku niemu bez zrozumienia, choć jego dalsze słowa wnet rozjaśniły sytuację.
- Och - odpowiedział - przepraszam - w kierunku marynarza, który nie odebrał od niego kwitu i poszedł dalej, nie zwracając na niego większej uwagi - w zasadzie nie był pewien, czy usłyszał jego przeprosiny, ale chyba właściwie nie zależało mu na tym aż tak. - Wypadki chodzą po ludziach - Wzruszył lekko ramieniem. - Na morzu pewnie jest trudniej. Kiedy u nas Lily odgryzła sobie język po raz pierwszy ćwicząc na szarfie, udało się go przyszyć - rzucił, oglądając się przez ramię na rudzielca. - Ale na to pewnie jest już za późno - rzucił, właściwie nie pytał, a jeśli pytał, to retorycznie. - Też nie przepadasz za dziennikarzami? - zapytał, odnosząc się dość naturalnie do sytuacji sprzed momentu, unosząc ku niemu spojrzenie błękitnych oczu ku niemu. W jakiś sposób chciał wyrazić swoje uznanie - spotkanie czarodziejów, którzy nie popierali tego szaleństwa i mieli odwagę działać, nie było wcale prosto. - Zatem czekasz na mnie - zgodził się, przekazując kwit w jego ręce. Zdawało się, że zrobi z nim lepszy użytek, niż niemowa. - Jasne - odpowiedział lekko. I z pewną nadzieją, że w cyrku rzeczywiście nie chcieli tego kwitu z powrotem, ale biurokracja zawsze go przytłaczała. - Jas... - zaczął drugi raz, ale dopiero po chwili zorientował się, o czym marynarz do niego mówił. - Czekaj, co to znaczy? Mam zabrać tę małpę bez skrzyni? - Jeśli wcześniej miał wątpliwości, dlaczego przysłano tu akurat jego, teraz powinny zostać rozwiane. Najmłodszy zawsze odwalał najbrudniejszą robotę. Westchnął, lekko wzruszając ramieniem. - Ile właściwie mieliście małp na tym statku? - zapytał, po części rozbawiony, po części z ciekawości. Jeśli pytał, to pewnie mieli więcej niż jedną. Nie pomyślał o tym, że mężczyzna mógłby go sprawdzać w inny sposób. - Ognista kapucynka, kiedy jest zła, zaczyna płonąć kolorowym płomieniem. Pewnie trudno ją było przeoczyć w trakcie kursu. - Nie wiedział, że człowiek, z którym rozmawiał, pomagał tylko w rozładunku i nie płynął statkiem. - To szczebiotanie nie daje wam popalić? - zapytał, choć może nie powinien; kiedy załoga Królewny przypomni sobie, jak bardzo irytowała ich ta małpa, mogliby podwyższyć żądaną za przewóz kwotę. Po części to nie jego problem, bo nie on za to płacił - ale mimo wszystko wolał dzisiaj domknąć tę sprawę.
- Och - odpowiedział - przepraszam - w kierunku marynarza, który nie odebrał od niego kwitu i poszedł dalej, nie zwracając na niego większej uwagi - w zasadzie nie był pewien, czy usłyszał jego przeprosiny, ale chyba właściwie nie zależało mu na tym aż tak. - Wypadki chodzą po ludziach - Wzruszył lekko ramieniem. - Na morzu pewnie jest trudniej. Kiedy u nas Lily odgryzła sobie język po raz pierwszy ćwicząc na szarfie, udało się go przyszyć - rzucił, oglądając się przez ramię na rudzielca. - Ale na to pewnie jest już za późno - rzucił, właściwie nie pytał, a jeśli pytał, to retorycznie. - Też nie przepadasz za dziennikarzami? - zapytał, odnosząc się dość naturalnie do sytuacji sprzed momentu, unosząc ku niemu spojrzenie błękitnych oczu ku niemu. W jakiś sposób chciał wyrazić swoje uznanie - spotkanie czarodziejów, którzy nie popierali tego szaleństwa i mieli odwagę działać, nie było wcale prosto. - Zatem czekasz na mnie - zgodził się, przekazując kwit w jego ręce. Zdawało się, że zrobi z nim lepszy użytek, niż niemowa. - Jasne - odpowiedział lekko. I z pewną nadzieją, że w cyrku rzeczywiście nie chcieli tego kwitu z powrotem, ale biurokracja zawsze go przytłaczała. - Jas... - zaczął drugi raz, ale dopiero po chwili zorientował się, o czym marynarz do niego mówił. - Czekaj, co to znaczy? Mam zabrać tę małpę bez skrzyni? - Jeśli wcześniej miał wątpliwości, dlaczego przysłano tu akurat jego, teraz powinny zostać rozwiane. Najmłodszy zawsze odwalał najbrudniejszą robotę. Westchnął, lekko wzruszając ramieniem. - Ile właściwie mieliście małp na tym statku? - zapytał, po części rozbawiony, po części z ciekawości. Jeśli pytał, to pewnie mieli więcej niż jedną. Nie pomyślał o tym, że mężczyzna mógłby go sprawdzać w inny sposób. - Ognista kapucynka, kiedy jest zła, zaczyna płonąć kolorowym płomieniem. Pewnie trudno ją było przeoczyć w trakcie kursu. - Nie wiedział, że człowiek, z którym rozmawiał, pomagał tylko w rozładunku i nie płynął statkiem. - To szczebiotanie nie daje wam popalić? - zapytał, choć może nie powinien; kiedy załoga Królewny przypomni sobie, jak bardzo irytowała ich ta małpa, mogliby podwyższyć żądaną za przewóz kwotę. Po części to nie jego problem, bo nie on za to płacił - ale mimo wszystko wolał dzisiaj domknąć tę sprawę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki