Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Rigel poczuł suchość w gardle, wpatrując się w wyciągniętą w swoją stronę różdżkę. Wzdrygnął się lekko, usłyszawszy przekleństwo. Nie, żeby ten rodzaj języka go specjalnie raził, jednak ton głosu nieznajomej brzmiał wyjątkowo groźnie.
Uniósł dłonie, pokazując, że trzyma się danego słowa i nie ma zamiaru sięgać po różdżkę. Może to był błąd, ale wpojone mu od dziecka zasady dobrego wychowania blokowały zdrowy rozsądek. W momencie, kiedy kobieta szturchnęła osobnika nogą, delikatnie przygryzł wargę.
-Tylko informacji, nic więcej - odpowiedział szybko, jakby słowa mogłyby go uchronić przed rzuconym w każdej chwili zaklęciem. Nie kłamał. Próbował dowiedzieć się jak najwięcej o osobach, z którymi leżący mężczyzna miał styczność. Dla kogo pracował, gdzie była ich kryjówka. Cokolwiek, co pomogłoby rozmontować bandycką siatkę, która terroryzowała ludzi na ziemiach, znajdujących się pod opieką jego rodu.
-Nie, nie potrzebuję go. - Pokręcił przecząco głową. Czuł, że musi uchylić rąbka tajemnicy tej kobiecie, jeśli jeszcze chce bezpiecznie wrócić do domu, gdyż doskonale wiedział, że talent magiczny płci przeciwnej może być zatrważający. A jeśli kobieta pochłonięta zostaje przez gniew - tym bardziej należało zejść jej z drogi. - Chciałbym tylko dowiedzieć się, dla kogo pracuje albo gdzie pozyskuje towar na handel. Tylko tyle. Nic więcej.
Ponownie wzdrygnął się, gdy ciemnowłosa uraczyła bandziora solidnym kopniakiem. W duchu skarcił się za to. Powinien być twardszy… Jednak wszelka ludzka krzywda wywoływała w nim trudne do skontrolowania odruchy.
Chmury odsłoniły księżyc i jego srebrzysta poświata w końcu oświetliła rysy twarzy kobiety. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to bardzo ostry makijaż, którego Black raczej nie widywał u przedstawicielek jego klasy. Mimowolnie pomyślał o pracownicach Venus, które krążyły między stolikami, by szybko zniknąć gdzieś na zapleczu w towarzystwie jednego z gentlemanów. Jako osoba, która bywała tam dość często ostatnimi czasy, dokładnie wiedział, co działo się za zamkniętymi drzwiami, mimo że sam szukał ukojenia w zupełnie innym towarzystwie.
Black szybko przerwał tę analizę, bo kobieta zbliżyła się do niego na niebezpiecznie bliską odległość.
-Bardzo mi przykro, lecz nie wiem, o czym Pani mówi - wybąkał. Nadal nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że, mimo iż ostatnio mało błyszczał na salonach, ktoś nadal może kojarzyć jego twarz. Musiał jak najszybciej spróbować zapanować nad tą sytuacją. Zrobić cokolwiek.
-Proszę mi uwierzyć, ja naprawdę… - urwał, gdyż do głowy przyszła mu pewna szalona myśl, a był tak zestresowany, że wydała mu się ona najlepszym z możliwych rozwiązań, którego uchwycił się, jak tonący wyciągniętej dłoni.
-Rozumiem, że ma pani własne interesy i nie zamierzam w żaden sposób pani zagrozić ani przeszkadzać - zaczął, - Czy zatem możemy się w jakiś sposób dogadać? Czy w zamian za odpowiednie wynagrodzenie mogłaby Pani mi pomóc?
Uniósł dłonie, pokazując, że trzyma się danego słowa i nie ma zamiaru sięgać po różdżkę. Może to był błąd, ale wpojone mu od dziecka zasady dobrego wychowania blokowały zdrowy rozsądek. W momencie, kiedy kobieta szturchnęła osobnika nogą, delikatnie przygryzł wargę.
-Tylko informacji, nic więcej - odpowiedział szybko, jakby słowa mogłyby go uchronić przed rzuconym w każdej chwili zaklęciem. Nie kłamał. Próbował dowiedzieć się jak najwięcej o osobach, z którymi leżący mężczyzna miał styczność. Dla kogo pracował, gdzie była ich kryjówka. Cokolwiek, co pomogłoby rozmontować bandycką siatkę, która terroryzowała ludzi na ziemiach, znajdujących się pod opieką jego rodu.
-Nie, nie potrzebuję go. - Pokręcił przecząco głową. Czuł, że musi uchylić rąbka tajemnicy tej kobiecie, jeśli jeszcze chce bezpiecznie wrócić do domu, gdyż doskonale wiedział, że talent magiczny płci przeciwnej może być zatrważający. A jeśli kobieta pochłonięta zostaje przez gniew - tym bardziej należało zejść jej z drogi. - Chciałbym tylko dowiedzieć się, dla kogo pracuje albo gdzie pozyskuje towar na handel. Tylko tyle. Nic więcej.
Ponownie wzdrygnął się, gdy ciemnowłosa uraczyła bandziora solidnym kopniakiem. W duchu skarcił się za to. Powinien być twardszy… Jednak wszelka ludzka krzywda wywoływała w nim trudne do skontrolowania odruchy.
Chmury odsłoniły księżyc i jego srebrzysta poświata w końcu oświetliła rysy twarzy kobiety. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to bardzo ostry makijaż, którego Black raczej nie widywał u przedstawicielek jego klasy. Mimowolnie pomyślał o pracownicach Venus, które krążyły między stolikami, by szybko zniknąć gdzieś na zapleczu w towarzystwie jednego z gentlemanów. Jako osoba, która bywała tam dość często ostatnimi czasy, dokładnie wiedział, co działo się za zamkniętymi drzwiami, mimo że sam szukał ukojenia w zupełnie innym towarzystwie.
Black szybko przerwał tę analizę, bo kobieta zbliżyła się do niego na niebezpiecznie bliską odległość.
-Bardzo mi przykro, lecz nie wiem, o czym Pani mówi - wybąkał. Nadal nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że, mimo iż ostatnio mało błyszczał na salonach, ktoś nadal może kojarzyć jego twarz. Musiał jak najszybciej spróbować zapanować nad tą sytuacją. Zrobić cokolwiek.
-Proszę mi uwierzyć, ja naprawdę… - urwał, gdyż do głowy przyszła mu pewna szalona myśl, a był tak zestresowany, że wydała mu się ona najlepszym z możliwych rozwiązań, którego uchwycił się, jak tonący wyciągniętej dłoni.
-Rozumiem, że ma pani własne interesy i nie zamierzam w żaden sposób pani zagrozić ani przeszkadzać - zaczął, - Czy zatem możemy się w jakiś sposób dogadać? Czy w zamian za odpowiednie wynagrodzenie mogłaby Pani mi pomóc?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Informacji? Powtórzyła za nim w myślach. Czyżby też parał się tę samą fuchą co ona? Wyglądał trochę zbyt dobrze jak na miejsce, które wybrał do pozyskiwania informacji. Zbyt rzucał się w oczy. Albo może nie tyle rzucał się w oczy, co patrząc na niego czuło się, że nie jest stąd. Nie pasuje tutaj. Przechyliła lekko głowę, widząc jego uniesione ręce różdżka, którą trzymała, opadła lekko, ale nadal była skierowana w jego kierunku. Nigdy nie wiadomo co dzieje się w umyśle drugiej osoby i póki tam nie zajrzysz, to się nie dowiesz.
Ciekawych rzeczy próbował się dowiedzieć. Nie były one trudne do zdobycia jeżeli wiedziało się gdzie ich szukać lub jak je pozyskać. Mogła mu w tym pomóc o ile będzie miała w tym jakąś korzyść. W końcu była tu w swojej własnej sprawie i to na niej chciała się skupić. A pojawienie się tego mężczyzny, trochę jej te plany pokrzyżowało. I cóż miała teraz zrobić? Odejść? Mężczyzna mógł coś widzieć? Nie wyglądał na takiego, co mógłby ją kojarzyć. Dla niego Rain była tylko kobietą spotkaną w ciemnym zaułku. W każdej chwili mogą się minąć i zająć swoimi sprawami, a jutro on nie będzie pamiętać nawet jej twarzy. Mimo wszystko Huxley tego nie zrobiła, nie minęła go i nie odeszła, ponieważ była ciekawa skąd ona kojarzy jego twarz. I tak przez chwilę myślała i myślała słuchając jego słów. Nawet uniosła brew do góry słysząc, że nazwał ją „panią” i w końcu ją olśniło. Nie była pewna, czy przez krótką chwilę nie pokazała zdziwienia na twarzy. A potem zacisnęła mocno usta. Najpierw kupował od niego dragi, a teraz go śledzi i potrzebuje informacji skąd te dragi są? Czy ten facet chciał się do źródła dostać i kupować bez prowizji? Szalone.
- No i w tym momencie zaczynasz mówić sensownie – przytaknęła na ostatnie pytanie. – Chcesz wiedzieć dla kogo pracuje albo od kogo kupuje. Chcesz dostać informacje jak dotrzeć do źródła? Bardzo odważne z twojej strony…
Mogła to zrobić. Tym bardziej, że mężczyzna jeszcze nie wrócił do siebie. A nawet jeśli, to i tak był związany i uwolnienie się zajmie mu trochę więcej czasu niż Rain potrzebowałaby na rzucenie w jego kierunku kolejnego zaklęcia obezwładniającego.
- Ile mi zapłacisz? Jak bardzo ci zależy? – lubiła ostatnio ustalać wynagrodzenie w ten sposób. To dawało jej bardzo duże pole do popisu i ewentualnej negocjacji wynagrodzenia.
Bardzo łatwo można było, wbijając szpilkę w sumienie, wyciągnąć więcej galeonów. Przecież jeżeli mu zależy, to nie da się małej zapłaty. Mała zapłata wskazuje na to, że jednak nie zależy aż tak bardzo, a żaden informator nie będzie narażać swojej dupy dla marnych paru groszy. A jeżeli już podana zostanie odpowiednia kwota, to wtedy Huxley będzie mogła powoli odsłaniać pozostałe karty, które miała pochowane w rękawie.
Ciekawych rzeczy próbował się dowiedzieć. Nie były one trudne do zdobycia jeżeli wiedziało się gdzie ich szukać lub jak je pozyskać. Mogła mu w tym pomóc o ile będzie miała w tym jakąś korzyść. W końcu była tu w swojej własnej sprawie i to na niej chciała się skupić. A pojawienie się tego mężczyzny, trochę jej te plany pokrzyżowało. I cóż miała teraz zrobić? Odejść? Mężczyzna mógł coś widzieć? Nie wyglądał na takiego, co mógłby ją kojarzyć. Dla niego Rain była tylko kobietą spotkaną w ciemnym zaułku. W każdej chwili mogą się minąć i zająć swoimi sprawami, a jutro on nie będzie pamiętać nawet jej twarzy. Mimo wszystko Huxley tego nie zrobiła, nie minęła go i nie odeszła, ponieważ była ciekawa skąd ona kojarzy jego twarz. I tak przez chwilę myślała i myślała słuchając jego słów. Nawet uniosła brew do góry słysząc, że nazwał ją „panią” i w końcu ją olśniło. Nie była pewna, czy przez krótką chwilę nie pokazała zdziwienia na twarzy. A potem zacisnęła mocno usta. Najpierw kupował od niego dragi, a teraz go śledzi i potrzebuje informacji skąd te dragi są? Czy ten facet chciał się do źródła dostać i kupować bez prowizji? Szalone.
- No i w tym momencie zaczynasz mówić sensownie – przytaknęła na ostatnie pytanie. – Chcesz wiedzieć dla kogo pracuje albo od kogo kupuje. Chcesz dostać informacje jak dotrzeć do źródła? Bardzo odważne z twojej strony…
Mogła to zrobić. Tym bardziej, że mężczyzna jeszcze nie wrócił do siebie. A nawet jeśli, to i tak był związany i uwolnienie się zajmie mu trochę więcej czasu niż Rain potrzebowałaby na rzucenie w jego kierunku kolejnego zaklęcia obezwładniającego.
- Ile mi zapłacisz? Jak bardzo ci zależy? – lubiła ostatnio ustalać wynagrodzenie w ten sposób. To dawało jej bardzo duże pole do popisu i ewentualnej negocjacji wynagrodzenia.
Bardzo łatwo można było, wbijając szpilkę w sumienie, wyciągnąć więcej galeonów. Przecież jeżeli mu zależy, to nie da się małej zapłaty. Mała zapłata wskazuje na to, że jednak nie zależy aż tak bardzo, a żaden informator nie będzie narażać swojej dupy dla marnych paru groszy. A jeżeli już podana zostanie odpowiednia kwota, to wtedy Huxley będzie mogła powoli odsłaniać pozostałe karty, które miała pochowane w rękawie.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mężczyzna w napięciu wpatrywał się w kobietę, nie wiedząc, czy obrana nim ścieżka będzie tą właściwą. Nadal nie był przekonany, czy nie zaatakuje go, pozostawiając go gdzieś w rynsztoku z wymazana pamięcią i pustą sakiewką. Wolał jednak zaryzykować i zaproponować zapłatę. Kiedyś jego znajomy ze szkoły — Kenneth — podczas ich ostatniej rozmowy porównał pieniądz do klucza, otwierającego wiele drzwi i to określenie było jak najbardziej trafne. A Rigel, jak każdy Black, potrafił wykorzystywać posiadane narzędzia. Tylko czasem unikał tego, idealistycznie sądząc, że więcej zdziała dobrymi chęciami, pracą i szczerym słowem.
W chwili kiedy nieznajoma zmieniła ton wypowiedzi, Black poczuł, że jego ciało odrobinę się rozluźnia. Nadal obawiał się, że wszystko jeszcze może się wydarzyć, ale był spokojniejszy. W końcu między nimi powstała jakaś nić porozumienia.
-Bardzo potrzebuje tej informacji - odpowiedział z większą pewnością w głosie. - Osoby, dla których pracuje ten człowiek, zrobiły coś bardzo złego. Napadli ludzi w jednej wiosce. Niektórzy z mieszkańców zginęli. - Westchnął. - Chciałbym wiedzieć więcej o tych bandytach, kim oni są. Za długo pozostają nieuchwytni, a ofiar tylko przybywa.
Nie wiedział, czy czarownica go zrozumie. Liczył też, że nie zauważy, jak bardzo jest w tej chwili zdesperowany, jednak trudno mu było ukryć coś tak oczywistego.
-Nie mam przy sobie wiele - Kiedy przyszedł w te okolice, wolał nie brać ze sobą nadmiarowej gotówki, by przypadkiem nie zostać napadniętym i jej nie stracić. Sięgnął jednak do sakiewki, by nieznajomej nie wydawało się, że jego słowa to tylko czcze gadanie. - Proszę.
Wyciągnął w jej stronę monety.
-Mogę również zaoferować długofalową współpracę, gdyż ludzi zamieszanych w nielegalne praktyki jest wielu. Wykorzystują obecną sytuację, ludzkie cierpienie i słabość, żeby się wzbogacić. - Przygryzł wargę. - Mogę pomóc pani z tym osobnikiem, żeby nie uciekł i odpowiedział na wszystkie postawione pytania.
Nadal nie miał pewności, czy gest, jaki uczyniła różdżką nieznajoma, był tym zaklęciem, o jakim myślał. Może było to coś z dziedzin czarnej magii — nie był specjalistą w tym obszarze. Wolał mieć pewność. Bo jeśli jego podejrzenia się sprawdzą, na pewno będzie chciał zacieśnić ich współpracę, choć wydawało się to głupie, szalone i niedorzeczne.
|daję 40PM
W chwili kiedy nieznajoma zmieniła ton wypowiedzi, Black poczuł, że jego ciało odrobinę się rozluźnia. Nadal obawiał się, że wszystko jeszcze może się wydarzyć, ale był spokojniejszy. W końcu między nimi powstała jakaś nić porozumienia.
-Bardzo potrzebuje tej informacji - odpowiedział z większą pewnością w głosie. - Osoby, dla których pracuje ten człowiek, zrobiły coś bardzo złego. Napadli ludzi w jednej wiosce. Niektórzy z mieszkańców zginęli. - Westchnął. - Chciałbym wiedzieć więcej o tych bandytach, kim oni są. Za długo pozostają nieuchwytni, a ofiar tylko przybywa.
Nie wiedział, czy czarownica go zrozumie. Liczył też, że nie zauważy, jak bardzo jest w tej chwili zdesperowany, jednak trudno mu było ukryć coś tak oczywistego.
-Nie mam przy sobie wiele - Kiedy przyszedł w te okolice, wolał nie brać ze sobą nadmiarowej gotówki, by przypadkiem nie zostać napadniętym i jej nie stracić. Sięgnął jednak do sakiewki, by nieznajomej nie wydawało się, że jego słowa to tylko czcze gadanie. - Proszę.
Wyciągnął w jej stronę monety.
-Mogę również zaoferować długofalową współpracę, gdyż ludzi zamieszanych w nielegalne praktyki jest wielu. Wykorzystują obecną sytuację, ludzkie cierpienie i słabość, żeby się wzbogacić. - Przygryzł wargę. - Mogę pomóc pani z tym osobnikiem, żeby nie uciekł i odpowiedział na wszystkie postawione pytania.
Nadal nie miał pewności, czy gest, jaki uczyniła różdżką nieznajoma, był tym zaklęciem, o jakim myślał. Może było to coś z dziedzin czarnej magii — nie był specjalistą w tym obszarze. Wolał mieć pewność. Bo jeśli jego podejrzenia się sprawdzą, na pewno będzie chciał zacieśnić ich współpracę, choć wydawało się to głupie, szalone i niedorzeczne.
|daję 40PM
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Miał pieniądze, a jego pewność siebie się zmieniła. Wyczuła to po tonie jego głosu. Czyżby poczuł się pewniej tym, że może załatwić coś, po prostu wyciągając sakiewkę z monetami zza pazuchy? Przecież praktycznie wszystko można było załatwić odpowiednią sumką. Nie wiedział tego? Czy był jakiś inny powód jego spięcia? Huxley to nie interesowało, interesował ją tylko zarobek.
Słuchała jego słów uważnie. Od jakiegoś czasu ataki, morderstwa, tajemnicze zniknięcia były na porządku dziennym. Trwała wojna, niby teraz zawieszona czy coś takiego, ale trwała w najlepsze. A podczas wojny zawsze najbardziej poszkodowani są ci, którzy nie mają i nie powinni mieć z nią zbyt wiele wspólnego. Poszkodowani są oczywiście ci, którzy tej wojny nie wywołali, nie chcieli jej i teraz cierpieli najmocniej. Słowa mężczyzny, jakkolwiek słuszne, nie zrobiły na niej większego wrażenia. Dlaczego? Ponieważ miała swoje własne. Nie istotna była dla niej jakaś randomowa wioska i randomowi ludzie. Może Hux była samolubna, może nie widziała, dalej niż sięgało jej podwórko i nie myślała o tym, co dzieje się w innych częściach tego państwa. Wzięcie tego na swoje barki nie było w jej naturze. Gdyby to był ktoś z jej bliskich przyjaciół, rodziny – to co innego. Obcy jej byli obojętni. Przecież nie mogła przejmować się śmiercią każdego człowieka!
- Przykro mi z tego powodu – odpowiedziała krótko.
Szczerze lub nie. Starała się jednak wybrzmieć autentycznie, aczkolwiek w miarę neutralnie. Było jej przykro, ale tak szybko, jak wieść o ataku na tych ludzi wpadło jednym uchem do jej głowy, tak szybko wypadło drugim uchem. Pozostały tylko informacje, które były najistotniejsze. Czyli kto za tym stał i jakie były ich plany.
Wyciągnęła rękę po pieniądze i sięgnęła po nie bez skrępowania. Zapłata to zapłata, za sam wysiłek jej się należała. Nie potrzęsła sakiewką, znała wartość pieniądza w dzisiejszych czasach. Słuchała jego kolejnych słów, w pewnym momencie delikatnie przygryzła wargę. Normalnie nie używała swojej umiejętności przy innych ludziach, używanie tego typu magii było nielegalne. Skąd mogła mieć pewność, że mężczyzna, po uzyskaniu potrzebnych informacji, nie poleci zakablować u odpowiednich osób, że w porcie jest osoba używająca legilimencji. Ale jeżeli chciała zarobić, musiała ponieść ryzyko.
- Trzeba go tylko ocknąć, zatkać mu gębę i trzymać nieruchomo, żeby się nie wyrywał. Jesteś w stanie to zrobić? – zmierzyła go wzrokiem.
Jej oczy zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności, więc widziała go już całkiem wyraźnie. Był wysokim mężczyzną, wyższym od Huxley, ale wyglądał na dość kościstego. Nie była pewna, czy w jego ramionach znajdzie się odpowiednia siła, która umożliwi utrzymanie delikwenta w miarę nieruchomej pozycji. No i ta twarz, to był jakiś młodzieniaszek. Huxley uśmiechnęła się lekko i opuściła różdżkę. Machnęła na mężczyznę leżącego na ziemi.
- Trzeba mu zatkać dziób. Wsadzić coś do pyska, materiał, pasek. Masz coś może? Może leży coś w śmieciach – mruknęła. Nie specjalnie ją interesowały kwestie zdrowotne spętanego człowieka leżącego u jej nóg. W sumie to miała go głęboko w dupie. W tym przypadku akurat w przenośni. – W sumie, można też Jęzlep rzucić. – Wzruszyła lekko ramionami. Odzwyczaiła się od czarowania tak po prostu na ulicy, jeszcze niedawno było to dość niebezpieczne
Kucnęła przy tym biedaku, przypatrując mu się przez chwilę. Nic nie stoi na przeszkodzie, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Spróbuje znaleźć dwa wspomnienia, te, które interesuje ją i te, w którym będą informacje istotne dla jej chwilowego pracodawcy. Może się uda.
- Obserwowałeś mnie chwilę zza tego rogu, zdajesz sobie sprawę, że to nie będzie normalne przesłuchanie? – zapytała, zerkając na niego. – Nie przedstawiłeś się. – Zauważyła.
Słuchała jego słów uważnie. Od jakiegoś czasu ataki, morderstwa, tajemnicze zniknięcia były na porządku dziennym. Trwała wojna, niby teraz zawieszona czy coś takiego, ale trwała w najlepsze. A podczas wojny zawsze najbardziej poszkodowani są ci, którzy nie mają i nie powinni mieć z nią zbyt wiele wspólnego. Poszkodowani są oczywiście ci, którzy tej wojny nie wywołali, nie chcieli jej i teraz cierpieli najmocniej. Słowa mężczyzny, jakkolwiek słuszne, nie zrobiły na niej większego wrażenia. Dlaczego? Ponieważ miała swoje własne. Nie istotna była dla niej jakaś randomowa wioska i randomowi ludzie. Może Hux była samolubna, może nie widziała, dalej niż sięgało jej podwórko i nie myślała o tym, co dzieje się w innych częściach tego państwa. Wzięcie tego na swoje barki nie było w jej naturze. Gdyby to był ktoś z jej bliskich przyjaciół, rodziny – to co innego. Obcy jej byli obojętni. Przecież nie mogła przejmować się śmiercią każdego człowieka!
- Przykro mi z tego powodu – odpowiedziała krótko.
Szczerze lub nie. Starała się jednak wybrzmieć autentycznie, aczkolwiek w miarę neutralnie. Było jej przykro, ale tak szybko, jak wieść o ataku na tych ludzi wpadło jednym uchem do jej głowy, tak szybko wypadło drugim uchem. Pozostały tylko informacje, które były najistotniejsze. Czyli kto za tym stał i jakie były ich plany.
Wyciągnęła rękę po pieniądze i sięgnęła po nie bez skrępowania. Zapłata to zapłata, za sam wysiłek jej się należała. Nie potrzęsła sakiewką, znała wartość pieniądza w dzisiejszych czasach. Słuchała jego kolejnych słów, w pewnym momencie delikatnie przygryzła wargę. Normalnie nie używała swojej umiejętności przy innych ludziach, używanie tego typu magii było nielegalne. Skąd mogła mieć pewność, że mężczyzna, po uzyskaniu potrzebnych informacji, nie poleci zakablować u odpowiednich osób, że w porcie jest osoba używająca legilimencji. Ale jeżeli chciała zarobić, musiała ponieść ryzyko.
- Trzeba go tylko ocknąć, zatkać mu gębę i trzymać nieruchomo, żeby się nie wyrywał. Jesteś w stanie to zrobić? – zmierzyła go wzrokiem.
Jej oczy zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności, więc widziała go już całkiem wyraźnie. Był wysokim mężczyzną, wyższym od Huxley, ale wyglądał na dość kościstego. Nie była pewna, czy w jego ramionach znajdzie się odpowiednia siła, która umożliwi utrzymanie delikwenta w miarę nieruchomej pozycji. No i ta twarz, to był jakiś młodzieniaszek. Huxley uśmiechnęła się lekko i opuściła różdżkę. Machnęła na mężczyznę leżącego na ziemi.
- Trzeba mu zatkać dziób. Wsadzić coś do pyska, materiał, pasek. Masz coś może? Może leży coś w śmieciach – mruknęła. Nie specjalnie ją interesowały kwestie zdrowotne spętanego człowieka leżącego u jej nóg. W sumie to miała go głęboko w dupie. W tym przypadku akurat w przenośni. – W sumie, można też Jęzlep rzucić. – Wzruszyła lekko ramionami. Odzwyczaiła się od czarowania tak po prostu na ulicy, jeszcze niedawno było to dość niebezpieczne
Kucnęła przy tym biedaku, przypatrując mu się przez chwilę. Nic nie stoi na przeszkodzie, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Spróbuje znaleźć dwa wspomnienia, te, które interesuje ją i te, w którym będą informacje istotne dla jej chwilowego pracodawcy. Może się uda.
- Obserwowałeś mnie chwilę zza tego rogu, zdajesz sobie sprawę, że to nie będzie normalne przesłuchanie? – zapytała, zerkając na niego. – Nie przedstawiłeś się. – Zauważyła.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mężczyźnie trudno było stwierdzić, czy kobieta faktycznie współczuła biednym, pokrzywdzonym ludziom, czy jej słowa miały kompletnie inny cel. Chciał jednak wierzyć, że gdzieś w głębi duszy czuła ona dokładnie to samo co on; nadal nie przyjmował do wiadomości, co właściwie wojna i bieda robią z ludźmi.
A robi właśnie to — zmienia ludzi w potwory, wyciągając na wierzch wszystkie najgorsze cechy. Jak osobnik, który obecnie leżał na obskurnym bruku. Rigel świdrował go wzrokiem i zastanawiał się, jak ktoś taki, jak sam jego widok, może wywoływać taki gniew.
-Oczywiście, że jestem - powiedział cicho, czując, jak fala lodowatej nienawiści rozlewa się po jego ciele. Było to coś nowego, coś, czego nie doświadczał nigdy wcześniej. Jego wzrok powędrował do sterty śmieci, za którą jeszcze niedawno się ukrywał, by skupić się na jakieś brudnej i obrzydliwej szmacie. Pochwycił ją, po czym wpakował wprost do ust ledwo przytomnego bandyty.
-Drętwota. - W końcu sięgnął po różdżkę i wykonał ten dobrze znany ruch nadgarstkiem. To powinno sprawić, że oprych zostanie sparaliżowany przynajmniej na jakiś czas. A jeśli udałoby mu się uwolnić — Black będzie czekać, by ponownie poczęstować go zaklęciem. Nawet nie pomyślałby o tym, żeby fizycznie się z nim siłować, gdyż takie rzeczy zawsze rozwiązuje przy pomocy magii. Arystokrata już nawet zapomniał, jak radził sobie, kiedy w kraju szalały anomalie.
-Muszę przyznać, iż miałem pewne przypuszczenia. - Przeniósł spojrzenie na kobietę. - Może zabrzmi to nieco nietypowo, ale ten sposób pozyskiwania informacji, tej magii od zawsze mnie fascynował.
Teraz albo nigdy.
-I nie ukrywam, że wiele oddałbym, by poznać jej tajemnicę.
Nie chodziło tylko i wyłącznie o sekrety. Sama możliwość patrzenia na rzeczy przez pryzmat innej osoby był straszliwy i kuszący jednocześnie. Żadnych niedomówień. Żadnych kłamstw. To marzenie było tuż na wyciągnięcie ręki. Może powinien się wycofać? Niestety było już za późno.
- Rigel Black - odpowiedział na jej pytanie zaskakująco gładko. W takich momentach zawsze kłamał, próbując nazywać się wymyślonym kiedyś przez kuzynkę imieniem — Riley. Tylko że Riley już nie żył i nawet nie pozostał po nim duch.
- A twoje imię, pani? - zapytał odruchowo, nawet nie łudząc się, że nieznajoma powie prawdę. Byli w osobliwym miejscu i w osobliwej sytuacji, a osoby pracujące w taki sposób mają swoje powody, by nie dzielić się prawdziwymi imionami. Najczęściej.
-Surgito - wyszeptał mężczyzna, przykładając różdżkę do skroni oprycha i w duchu ciesząc się, że ten już za chwile zda sobie sprawę, że jest kompletnie bezbronny.
A robi właśnie to — zmienia ludzi w potwory, wyciągając na wierzch wszystkie najgorsze cechy. Jak osobnik, który obecnie leżał na obskurnym bruku. Rigel świdrował go wzrokiem i zastanawiał się, jak ktoś taki, jak sam jego widok, może wywoływać taki gniew.
-Oczywiście, że jestem - powiedział cicho, czując, jak fala lodowatej nienawiści rozlewa się po jego ciele. Było to coś nowego, coś, czego nie doświadczał nigdy wcześniej. Jego wzrok powędrował do sterty śmieci, za którą jeszcze niedawno się ukrywał, by skupić się na jakieś brudnej i obrzydliwej szmacie. Pochwycił ją, po czym wpakował wprost do ust ledwo przytomnego bandyty.
-Drętwota. - W końcu sięgnął po różdżkę i wykonał ten dobrze znany ruch nadgarstkiem. To powinno sprawić, że oprych zostanie sparaliżowany przynajmniej na jakiś czas. A jeśli udałoby mu się uwolnić — Black będzie czekać, by ponownie poczęstować go zaklęciem. Nawet nie pomyślałby o tym, żeby fizycznie się z nim siłować, gdyż takie rzeczy zawsze rozwiązuje przy pomocy magii. Arystokrata już nawet zapomniał, jak radził sobie, kiedy w kraju szalały anomalie.
-Muszę przyznać, iż miałem pewne przypuszczenia. - Przeniósł spojrzenie na kobietę. - Może zabrzmi to nieco nietypowo, ale ten sposób pozyskiwania informacji, tej magii od zawsze mnie fascynował.
Teraz albo nigdy.
-I nie ukrywam, że wiele oddałbym, by poznać jej tajemnicę.
Nie chodziło tylko i wyłącznie o sekrety. Sama możliwość patrzenia na rzeczy przez pryzmat innej osoby był straszliwy i kuszący jednocześnie. Żadnych niedomówień. Żadnych kłamstw. To marzenie było tuż na wyciągnięcie ręki. Może powinien się wycofać? Niestety było już za późno.
- Rigel Black - odpowiedział na jej pytanie zaskakująco gładko. W takich momentach zawsze kłamał, próbując nazywać się wymyślonym kiedyś przez kuzynkę imieniem — Riley. Tylko że Riley już nie żył i nawet nie pozostał po nim duch.
- A twoje imię, pani? - zapytał odruchowo, nawet nie łudząc się, że nieznajoma powie prawdę. Byli w osobliwym miejscu i w osobliwej sytuacji, a osoby pracujące w taki sposób mają swoje powody, by nie dzielić się prawdziwymi imionami. Najczęściej.
-Surgito - wyszeptał mężczyzna, przykładając różdżkę do skroni oprycha i w duchu ciesząc się, że ten już za chwile zda sobie sprawę, że jest kompletnie bezbronny.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zaśmiała się cicho, słysząc jego wyznanie. Ten rodzaj magii go interesował. To w sumie było zabawne, że kogoś może to pociągać. Chciał poznać tajemnice? Niemalże prychnęła pod nosem. Nie była osobą, która się nimi z nim podzieli. Nauczenie się tego, co umie kosztowało ją na tyle nerwów, zdrowia i włosów na głowie, że nie była w stanie nawet stwierdzić, co musiałoby się stać, aby była skłonna przekazać komuś dalej swoje umiejętności. Żeby stracić monopol w tej części Londynu? Pożal się Merlinie.
- Black? – zapytała ze zdziwieniem. – No tak, mogłam się tego spodziewać…
Westchnęła cicho, ponieważ o Blackach dobrego mniemania nie miała. A już nie po tym, jak jej Celina musiała u nich pracować, sprzątając brudy po jakiejś paniusi, a ta nawet nie zauważyła jej zniknięcia i wyrzuciła ją na zbity pysk, kiedy tylko przestała być potrzebna. Ród Black był znany i przez wielu czarodziei ceniony, dla Hux zwykłe polityczne szumowiny tak jak każde inne. Ten mężczyzna był jednak zgoła inny, a przynajmniej kobiecie tak się wydawało. Dlatego też kiwnęła mu lekko głową.
- Rain Huxley. Cóż, nie tak znane i poważane jak twoje – dodała lekko, miała do siebie dystans.
Wiedziała, że w porównaniu z innymi czarodziejami była nikim. Jej słowo nie znaczyło absolutnie nic. Rain Huxley mogła rządzić co najwyżej pijaczkami w Parszywym, a i teraz już nie. Czy Rigiel zawsze dostawał wszystko, co chciał? Czy wszyscy go słuchali, rozwiązania podsuwali pod nos, załatwiali za niego wszystkie sprawy? Co różniło go od innych Black’ów, że sam zawędrował do portu w ciemną, niebezpieczną noc? Kiedy mężczyzna był już odpowiednio skrępowany, ale jednocześnie wystarczająco przytomny by Huxley mogła zabrać się do pracy, kicnęła przy nim ponownie.
- Trochę zaboli, ale obiecuję, że nie zostawię po sobie śladów – szepnęła i przyłożyła mu różdżkę do skroni. W oczach skrępowanego mężczyzny pojawiło się przerażenie, Rain jednak nie przejęła się nim zbytnio. Przecież powiedziała mu, że nic złego się nie stanie. – Legilimens.
Zapadła cisza. Przemierzała jego myśli, gładko szukając odpowiednich informacji. Rozglądała się uważnie, szukając tego, czego potrzebowała znaleźć. Interesowało ją wiele rzeczy, chciała podążać za różnymi wspomnieniami, ale z drugiej strony, nie mogła sobie pozwolić na tak długą chwilę bezbronności. Black jej się przedstawił. Nie miała jednak w stu procentach pewności, że nie rzuci w nią zaraz jakiegoś zaklęcia, chociażby drętwotę, tak jak zrobił to przed chwilą. Gdy po krótkiej chwili zorientowała się, że dla niej nic istotnego tutaj nie ma, skupiła się na szukaniu informacji dla Lorda.
- Co za ścierwo – to były pierwsze słowa, które wypowiedziała, kiedy tylko skończyła swoją robotę.
Opuściła różdżkę i westchnęła cicho. Miała chyba wszystko, co chciała. We wspomnieniach zatarła jakąkolwiek informacje o swojej osobie. Gdy się ocknie, będzie myślał, że się z kimś pobił i dlatego skończył z rozwalonym nosem.
- Trzeba rozwalić mu nos, będzie myślał, że się z kimś pobił – zrobiła kilka kroków do tyłu, zostawiając tę kwestię Rigielowi. – Niedaleko jest tu bar, proponuje tam dokończyć nasz handel.
I napić się dobrego piwa, na pewno im się ono należy.
- Black? – zapytała ze zdziwieniem. – No tak, mogłam się tego spodziewać…
Westchnęła cicho, ponieważ o Blackach dobrego mniemania nie miała. A już nie po tym, jak jej Celina musiała u nich pracować, sprzątając brudy po jakiejś paniusi, a ta nawet nie zauważyła jej zniknięcia i wyrzuciła ją na zbity pysk, kiedy tylko przestała być potrzebna. Ród Black był znany i przez wielu czarodziei ceniony, dla Hux zwykłe polityczne szumowiny tak jak każde inne. Ten mężczyzna był jednak zgoła inny, a przynajmniej kobiecie tak się wydawało. Dlatego też kiwnęła mu lekko głową.
- Rain Huxley. Cóż, nie tak znane i poważane jak twoje – dodała lekko, miała do siebie dystans.
Wiedziała, że w porównaniu z innymi czarodziejami była nikim. Jej słowo nie znaczyło absolutnie nic. Rain Huxley mogła rządzić co najwyżej pijaczkami w Parszywym, a i teraz już nie. Czy Rigiel zawsze dostawał wszystko, co chciał? Czy wszyscy go słuchali, rozwiązania podsuwali pod nos, załatwiali za niego wszystkie sprawy? Co różniło go od innych Black’ów, że sam zawędrował do portu w ciemną, niebezpieczną noc? Kiedy mężczyzna był już odpowiednio skrępowany, ale jednocześnie wystarczająco przytomny by Huxley mogła zabrać się do pracy, kicnęła przy nim ponownie.
- Trochę zaboli, ale obiecuję, że nie zostawię po sobie śladów – szepnęła i przyłożyła mu różdżkę do skroni. W oczach skrępowanego mężczyzny pojawiło się przerażenie, Rain jednak nie przejęła się nim zbytnio. Przecież powiedziała mu, że nic złego się nie stanie. – Legilimens.
Zapadła cisza. Przemierzała jego myśli, gładko szukając odpowiednich informacji. Rozglądała się uważnie, szukając tego, czego potrzebowała znaleźć. Interesowało ją wiele rzeczy, chciała podążać za różnymi wspomnieniami, ale z drugiej strony, nie mogła sobie pozwolić na tak długą chwilę bezbronności. Black jej się przedstawił. Nie miała jednak w stu procentach pewności, że nie rzuci w nią zaraz jakiegoś zaklęcia, chociażby drętwotę, tak jak zrobił to przed chwilą. Gdy po krótkiej chwili zorientowała się, że dla niej nic istotnego tutaj nie ma, skupiła się na szukaniu informacji dla Lorda.
- Co za ścierwo – to były pierwsze słowa, które wypowiedziała, kiedy tylko skończyła swoją robotę.
Opuściła różdżkę i westchnęła cicho. Miała chyba wszystko, co chciała. We wspomnieniach zatarła jakąkolwiek informacje o swojej osobie. Gdy się ocknie, będzie myślał, że się z kimś pobił i dlatego skończył z rozwalonym nosem.
- Trzeba rozwalić mu nos, będzie myślał, że się z kimś pobił – zrobiła kilka kroków do tyłu, zostawiając tę kwestię Rigielowi. – Niedaleko jest tu bar, proponuje tam dokończyć nasz handel.
I napić się dobrego piwa, na pewno im się ono należy.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Black często odpuszczał. Przez lata utwierdzany w przekonaniu, że jest nikim, mimowolnie zaczynał w to wierzyć. Nie było sensu nawet próbować sięgać po coś więcej, kiedy można przegrać. Jego starania były często bagatelizowane albo nie wytrzymywały porównania z innymi. Teraz jednak było inaczej. Zmienił się. Coś w jego głowie kazało mu się nie poddawać i walczyć dalej. To poczucie było nowe, mocno nietypowe, ale przyjemne. Jakby Rigel faktycznie mógł coś zrobić. A nawet jak się nie uda — nie żałować, wiedząc, że zrobił co w jego mocy. Dlatego w odpowiedzi na śmiech kobiety powiedział:
-Rozumiem, że moje pytanie jest dość śmiałe, jednak proszę jeszcze to przemyśleć. - Próbował znaleźć podejście do tej kobiety, zastanawiając się, czy jej umiejętności, jej wiedza posiadają swoją cenę. - Możliwe, iż uda nam się jeszcze porozumieć?
Reakcja kobiety na jego nazwisko była dość osobliwa. Arystokracie trudno było odgadnąć, co kryło się za tym westchnieniem — ulga czy może echa złych wspomnień. Ostatnio jednak zbyt często spotykał na swej drodze tych, którzy wyraźnie bali się oraz brzydzili jego nazwiskiem.
-Bardzo mi miło panno Huxley. - Skłonił jej się lekko. Zgadywał, jaki miała stan cywilny, jednak nie zobaczywszy obrączki na jej palcu, uznał, iż bezpieczniej będzie zwracać się do niej właśnie w taki sposób. Nie odpowiedział nic na komentarz o nazwisku, gdyż zupełnie nie wiedział, jak się do tego odnieść. Była to w końcu prawda.
Na szczęście nie musiał już nic więcej mówić, gdyż kobieta przystąpiła do działania, a Black nie mógł oderwać oczu od całej tej sceny. Próbował jeszcze przeanalizować zaklęcie pod względem numerologicznym, chociaż miał na to zbyt mało czasu. Jedyne, co mu pozostawało, to wnikliwa obserwacja.
Kiedy już było po wszystkim, czarodziej przykucnął przy bandycie. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzył. A przynajmniej nie jako człowiek. Przemoc była czymś obcym, czymś obrzydliwym. Jednak ta osoba wywoływała w nim najgorsze z możliwych emocji. Black chciał, żeby ten oprych cierpiał.
Nie do końca wiedząc, co właściwie robi, złożył dłoń w pięść, dokładnie tak, jak pisano o tym w książkach awanturniczych i wycelował prosto w krzywy nos mężczyzny. Nie uderzył bardzo mocno — nie musiał, pamiętając doskonale, jak delikatne są kości i chrząstki w tej części czaszki. Wystarczyło to jednak, by krew zabarwiła czerwienią twarz mężczyzny i dłoń oraz ubranie lorda.
-To… To doskonały pomysł. - Zgodził się, przenosząc nieobecny wzrok z zakrwawionych palców na Rain. Widok posoki wywoływał w nim bardzo dziwne uczucia. Jakby głód?
Powinien się napić. Stanowczo powinien.
/ztx2
-Rozumiem, że moje pytanie jest dość śmiałe, jednak proszę jeszcze to przemyśleć. - Próbował znaleźć podejście do tej kobiety, zastanawiając się, czy jej umiejętności, jej wiedza posiadają swoją cenę. - Możliwe, iż uda nam się jeszcze porozumieć?
Reakcja kobiety na jego nazwisko była dość osobliwa. Arystokracie trudno było odgadnąć, co kryło się za tym westchnieniem — ulga czy może echa złych wspomnień. Ostatnio jednak zbyt często spotykał na swej drodze tych, którzy wyraźnie bali się oraz brzydzili jego nazwiskiem.
-Bardzo mi miło panno Huxley. - Skłonił jej się lekko. Zgadywał, jaki miała stan cywilny, jednak nie zobaczywszy obrączki na jej palcu, uznał, iż bezpieczniej będzie zwracać się do niej właśnie w taki sposób. Nie odpowiedział nic na komentarz o nazwisku, gdyż zupełnie nie wiedział, jak się do tego odnieść. Była to w końcu prawda.
Na szczęście nie musiał już nic więcej mówić, gdyż kobieta przystąpiła do działania, a Black nie mógł oderwać oczu od całej tej sceny. Próbował jeszcze przeanalizować zaklęcie pod względem numerologicznym, chociaż miał na to zbyt mało czasu. Jedyne, co mu pozostawało, to wnikliwa obserwacja.
Kiedy już było po wszystkim, czarodziej przykucnął przy bandycie. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzył. A przynajmniej nie jako człowiek. Przemoc była czymś obcym, czymś obrzydliwym. Jednak ta osoba wywoływała w nim najgorsze z możliwych emocji. Black chciał, żeby ten oprych cierpiał.
Nie do końca wiedząc, co właściwie robi, złożył dłoń w pięść, dokładnie tak, jak pisano o tym w książkach awanturniczych i wycelował prosto w krzywy nos mężczyzny. Nie uderzył bardzo mocno — nie musiał, pamiętając doskonale, jak delikatne są kości i chrząstki w tej części czaszki. Wystarczyło to jednak, by krew zabarwiła czerwienią twarz mężczyzny i dłoń oraz ubranie lorda.
-To… To doskonały pomysł. - Zgodził się, przenosząc nieobecny wzrok z zakrwawionych palców na Rain. Widok posoki wywoływał w nim bardzo dziwne uczucia. Jakby głód?
Powinien się napić. Stanowczo powinien.
/ztx2
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
10 listopada, godzina 13:13
Trzynaście minut minęło, odkąd dzwony na pobliskiej wieży wybiły pełną godzinę, a ja zaczynałem być głodny. Na szczęście przezornie przygotowałem się na tę możliwość, choć z czekoladowymi żabami był ten problem, że w pewnym wieku nie wypadało ich jeść, a już na pewno pokazywać się z nimi publicznie. O ile szlachecki bąbelek wykupujący za pieniądze rodziców cały zapas żab w pociągu do Hogwartu mógł budzić pewne rozczulenie, o tyle ten sam bąbelek w wieku lat 30, w dodatku będący poważanym uzdrowicielem, powinien się już od takich zachowań powstrzymać. Doskonale o tym wiedziałem, tak samo jak wiedziałem, w jakich miejscach Londynu nie było szans, abym wpadł na kogoś znajomego, kto potępieńczym spojrzeniem obrzuci najpierw mnie a potem moją żabę. Gdy nachodziła mnie ochota na tę dziecięcą słodycz, podejmowałem cały szereg konspiracyjnych działań, na czele z wymykaniem się z domu w środku nocy i przemykaniem chyłkiem londyńskimi ulicami, aby dotrzeć do bardzo podejrzanej dzielnicy portowej - w końcu mogłem się tu natknąć na jakieś obślizgłe zwierzę albo Traversa - i w spokoju skonsumować czekoladową rozkosz dla podniebienia.
Oczywiście z a w s z e szukałem dodatkowego wytłumaczenia na swoich wypraw; nawet sam przed sobą nie przyznałbym się do tego, że będąc dorosłym, poważnym i dojrzałym mężczyzną odwalam takie cyrki, by zjeść kawałek czekolady. Miałem swoją godność. Dzisiaj również znalazłem doskonałą wymówkę, wybierając się do portu z zamiarem przypilnowania kolejnych transportów z materiałami do naszej pracowni. Co prawda patrzenie na kontenerowce pływające wąskimi przesmykami po Tamizie niespecjalnie należało do moich ulubionych zajęć, ale już wdychanie zapachu jedwabiów i aksamitów pochowanych w skrzyniach było czymś zupełnie odmiennym. Kto nigdy nie sztachnął się zamszem, niech pierwszy rzuci różdżką do wody.
Było zresztą coś podwójnie przyjemnego w zjadaniu czekoladowej żaby po piętnastu minutach ciężkiej pracy polecającej na wpatrywaniu się w statki. Jako szlachcicowi należała mi się po prostu ta odrobina luksusu, to napełnienie żołądka przyjemnością po męczących rodowych obowiązkach; ta swoista nagroda za wytężony wysiłek, gdy człowiek mógł wgryźć się w kakaowy posmak, oglądając jednocześnie poruszającą się postać na karcie. Mój brat zapewne by mnie w przeszłości zabił, gdyby się dowiedział, ile razy bez jego wiedzy podmieniałem mu karty, sprytnie uzupełniając swoją małą kolekcję o co ciekawsze egzemplarze. Na szczęście byliśmy już dużymi chłopcami i nie w głowie były mu takie głupoty, mogłem więc podkradać mu karty całkowicie otwarcie.
- No, żabeczko – powiedziałem z zadowoleniem, wyjmując z kieszeni szeleszczące pudełko i odprowadzając wzrokiem tragarzy ze skrzyniami pełnymi perskiego jedwabiu. Nie miałem pojęcia po co nam on, skoro zwykle służył do produkcji dywanów, ale nie zamierzałem dyskutować z Bradfordem. - Wylosuj mi Brana Krwiopijcę – poprosiłem, rozrywając opakowanie i z nadzieją szukając na karcie pożądanego nazwiska i wizerunku. Musiałem jednak obejść się smakiem, przynajmniej w tej kwestii. Z rozczarowaniem ugryzłem kawałek żaby, próbując zakryć nagłą rozpacz czekoladą. Jako uzdrowiciel wiedziałem w końcu, że to najlepsze remedium na całe zło, od urwanych kończyn po złośliwość losu.
Gdzieś przez mgłę świadomości dotarł do mnie jakiś hałas, który w swojej goryczy i rozżaleniu początkowo zignorowałem, walcząc jednocześnie z wyrywającą mi się czekoladową żabą. Myślałbym kto, że jak odgryzie się jej łapę, to przestanie dokazywać, ale ta wcale nie zamierzała odpuścić. Uniosłem ją w górę, by pozbawić ją zębami głowy i tym samym definitywnie chęci do ucieczki, gdy już całkiem wyraźnie usłyszałem kichnięcie. Nie zdążyłem nawet wyrazić swojego zaskoczenia – a jeśli to kichał mój n e s t o r, dowiadując się, że po kryjomu wyżeram żaby... chociaż nie, chyba był zbyt zajęty smyraniem wełny z wikunii, by się włóczyć po Londynie – gdy do kichnięcia dołączył błysk. Błyski i kichnięcia to paskudne połączenie. Sugerują albo magiczny katar, cholernie zaraźliwy i mało estetyczny wizualnie, albo, no właśnie, wolałbym się o tym nigdy nie przekonać, ale najwyraźniej dzisiaj los miał wobec mnie inne plany.
- Aaaaaa! - wrzasnąłem, w pełni usprawiedliwiony tą emocjonalną reakcją, bo żaba, którą trzymałem w ręce, nie była już zwykłą żabą. Miałem wrażenie, jakby się rozgrzewała, lekko nadtapiała i jednocześnie... rosła. Rosła i nie mogła przestać, przerastając moją dłoń, ramię, głowę, aż w końcu nie miałem siły jej już nawet utrzymać, zrzucając ją na ziemię. Z pewną satysfakcją odnotowałem, że wyglądała na niemniej zdezorientowaną ode mnie, chociaż na niewiele się to zdało; gdy masz przed sobą dwumetrową czekoladową żabę, której chwilę temu odgryzłeś jedną nogę – wolałbyś, aby była martwa a nie zdezorientowana.
Trzynaście minut minęło, odkąd dzwony na pobliskiej wieży wybiły pełną godzinę, a ja zaczynałem być głodny. Na szczęście przezornie przygotowałem się na tę możliwość, choć z czekoladowymi żabami był ten problem, że w pewnym wieku nie wypadało ich jeść, a już na pewno pokazywać się z nimi publicznie. O ile szlachecki bąbelek wykupujący za pieniądze rodziców cały zapas żab w pociągu do Hogwartu mógł budzić pewne rozczulenie, o tyle ten sam bąbelek w wieku lat 30, w dodatku będący poważanym uzdrowicielem, powinien się już od takich zachowań powstrzymać. Doskonale o tym wiedziałem, tak samo jak wiedziałem, w jakich miejscach Londynu nie było szans, abym wpadł na kogoś znajomego, kto potępieńczym spojrzeniem obrzuci najpierw mnie a potem moją żabę. Gdy nachodziła mnie ochota na tę dziecięcą słodycz, podejmowałem cały szereg konspiracyjnych działań, na czele z wymykaniem się z domu w środku nocy i przemykaniem chyłkiem londyńskimi ulicami, aby dotrzeć do bardzo podejrzanej dzielnicy portowej - w końcu mogłem się tu natknąć na jakieś obślizgłe zwierzę albo Traversa - i w spokoju skonsumować czekoladową rozkosz dla podniebienia.
Oczywiście z a w s z e szukałem dodatkowego wytłumaczenia na swoich wypraw; nawet sam przed sobą nie przyznałbym się do tego, że będąc dorosłym, poważnym i dojrzałym mężczyzną odwalam takie cyrki, by zjeść kawałek czekolady. Miałem swoją godność. Dzisiaj również znalazłem doskonałą wymówkę, wybierając się do portu z zamiarem przypilnowania kolejnych transportów z materiałami do naszej pracowni. Co prawda patrzenie na kontenerowce pływające wąskimi przesmykami po Tamizie niespecjalnie należało do moich ulubionych zajęć, ale już wdychanie zapachu jedwabiów i aksamitów pochowanych w skrzyniach było czymś zupełnie odmiennym. Kto nigdy nie sztachnął się zamszem, niech pierwszy rzuci różdżką do wody.
Było zresztą coś podwójnie przyjemnego w zjadaniu czekoladowej żaby po piętnastu minutach ciężkiej pracy polecającej na wpatrywaniu się w statki. Jako szlachcicowi należała mi się po prostu ta odrobina luksusu, to napełnienie żołądka przyjemnością po męczących rodowych obowiązkach; ta swoista nagroda za wytężony wysiłek, gdy człowiek mógł wgryźć się w kakaowy posmak, oglądając jednocześnie poruszającą się postać na karcie. Mój brat zapewne by mnie w przeszłości zabił, gdyby się dowiedział, ile razy bez jego wiedzy podmieniałem mu karty, sprytnie uzupełniając swoją małą kolekcję o co ciekawsze egzemplarze. Na szczęście byliśmy już dużymi chłopcami i nie w głowie były mu takie głupoty, mogłem więc podkradać mu karty całkowicie otwarcie.
- No, żabeczko – powiedziałem z zadowoleniem, wyjmując z kieszeni szeleszczące pudełko i odprowadzając wzrokiem tragarzy ze skrzyniami pełnymi perskiego jedwabiu. Nie miałem pojęcia po co nam on, skoro zwykle służył do produkcji dywanów, ale nie zamierzałem dyskutować z Bradfordem. - Wylosuj mi Brana Krwiopijcę – poprosiłem, rozrywając opakowanie i z nadzieją szukając na karcie pożądanego nazwiska i wizerunku. Musiałem jednak obejść się smakiem, przynajmniej w tej kwestii. Z rozczarowaniem ugryzłem kawałek żaby, próbując zakryć nagłą rozpacz czekoladą. Jako uzdrowiciel wiedziałem w końcu, że to najlepsze remedium na całe zło, od urwanych kończyn po złośliwość losu.
Gdzieś przez mgłę świadomości dotarł do mnie jakiś hałas, który w swojej goryczy i rozżaleniu początkowo zignorowałem, walcząc jednocześnie z wyrywającą mi się czekoladową żabą. Myślałbym kto, że jak odgryzie się jej łapę, to przestanie dokazywać, ale ta wcale nie zamierzała odpuścić. Uniosłem ją w górę, by pozbawić ją zębami głowy i tym samym definitywnie chęci do ucieczki, gdy już całkiem wyraźnie usłyszałem kichnięcie. Nie zdążyłem nawet wyrazić swojego zaskoczenia – a jeśli to kichał mój n e s t o r, dowiadując się, że po kryjomu wyżeram żaby... chociaż nie, chyba był zbyt zajęty smyraniem wełny z wikunii, by się włóczyć po Londynie – gdy do kichnięcia dołączył błysk. Błyski i kichnięcia to paskudne połączenie. Sugerują albo magiczny katar, cholernie zaraźliwy i mało estetyczny wizualnie, albo, no właśnie, wolałbym się o tym nigdy nie przekonać, ale najwyraźniej dzisiaj los miał wobec mnie inne plany.
- Aaaaaa! - wrzasnąłem, w pełni usprawiedliwiony tą emocjonalną reakcją, bo żaba, którą trzymałem w ręce, nie była już zwykłą żabą. Miałem wrażenie, jakby się rozgrzewała, lekko nadtapiała i jednocześnie... rosła. Rosła i nie mogła przestać, przerastając moją dłoń, ramię, głowę, aż w końcu nie miałem siły jej już nawet utrzymać, zrzucając ją na ziemię. Z pewną satysfakcją odnotowałem, że wyglądała na niemniej zdezorientowaną ode mnie, chociaż na niewiele się to zdało; gdy masz przed sobą dwumetrową czekoladową żabę, której chwilę temu odgryzłeś jedną nogę – wolałbyś, aby była martwa a nie zdezorientowana.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Umierał.
Minęło trzynaście godzin, odkąd obudził się w stanie agonalnym – z nosem zatkanym tak, że każdy oddech wydawał się być heroiczną walką o przetrwanie, z czołem rozpalonym od nienaturalnie (był tego pewien) wysokiej gorączki, i z oślepiającym bólem głowy, sprawiającym, że pierwszym, co zrobił po zwleczeniu się z kanapy, było zaciągnięcie podziurawionych zasłon w kuchennym oknie. To nie był pierwszy raz, kiedy dostał magicznego kataru – w dzieciństwie przechodził go co sezon – ale po raz pierwszy musiał zmagać się z nim poza domem, bez matki skaczącej nad nim niczym pielęgniarka i bez jej pieprznego eliksiru, który zawsze w mgnieniu oka rozgrzewał go od środka. Czy bez niego mógł naprawdę umrzeć? Czy magiczny katar bywał śmiertelny? Jeszcze parę dni temu powiedziałby, że nie, ale tego ranka towarzysząca mu bezradność rosła wraz z każdym głośnym kichnięciem, tak intensywnym, że gdyby nad Londynem nie rozciągały się antyteleportacyjne zaklęcia, z pewnością wywiałoby go do Irlandii.
Początkowo planował po prostu zostać w mieszkaniu – wyjście na zewnątrz wydawało mu się wyprawą karkołomną i niemożliwą do zrealizowania, zwłaszcza, że jesień zdążyła wedrzeć się już do stolicy na dobre, rozlewając wilgotną mgłę wśród portowych uliczek i raz po raz zalewając je falami zimnego deszczu. Zakopawszy się w pościeli, był gotów oddać ostatnie tchnienie, czując się groteskowo wręcz żałośnie w tych szarych ścianach, w których jedynym, na co mógł patrzeć, był pękający coraz bardziej sufit. Nawet Dureń gdzieś zniknął, zostawiając go samego w tej niedoli, przygniatanego czarnymi myślami, które ululały go do płytkiego, nieniosącego odpoczynku snu.
Z drzemki wyrwał go burczący z głodu brzuch, który zdołał ignorować tylko przez chwilę, po kilku pozbawionych odpowiedzi nawoływaniach orientując się, że Dixona nie było w mieszkaniu, a więc nikt nie miał nadejść mu na ratunek. Czując się skrajnie żałośnie, zwlókł się z kanapy, z ociąganiem odrzucając cienki koc, żeby wciągnąć na siebie kurtkę i buty. Nigdzie nie mógł znaleźć swojej chustki do nosa, a wycieranie go w rękaw nie wchodziło w grę (matka byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała, słyszał jej gniewny głos w wyobraźni nawet teraz, gdy znajdowała się setki mil od Londynu), wepchnął więc do kieszeni kuchenną ścierkę, i – postanawiając spróbować zdobyć po drodze przynajmniej jedną fiolkę pieprznego eliksiru – wyszedł z domu.
Początkowo krótka wycieczka nie wydawała się aż takim złym pomysłem; portowe powietrze śmierdziało jak zawsze, ale sprawiło też, że nos na chwilę mu się odetkał, a myśli stały się jakby jaśniejsze. Wciąż czuł się co prawda, jakby za moment miał paść i skonać z wyczerpania pod jedną ze zniszczonych kamienic, gdzie z pewnością nikt nawet nie zwróciłby na niego uwagi, ale towarzyszyło mu poczucie jakiegoś celu. Owym celem była budka handlarza na końcu alejki, który czasami podsyłał do niego ludzi potrzebujących pomocy fałszerza; w zamian za to, Edmund oddawał mu część zarobionych pieniędzy, a od czasu do czasu udawało mu się dostać pół bochenka chleba spod lady albo świeżą rybę. Tym razem nie miał nic na wymianę, ale miał nadzieję, że uda mu się kupić coś na przysłowiową kreskę.
Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy poczuł, że znów musi wytrzeć nos. Wyciągnął ścierkę z kieszeni, dopiero teraz zauważając, że była czymś utytłana. Skrzywił się wewnętrznie, postanawiając najpierw ją wyczyścić – proste chłoszczyść powinno wystarczyć – ale kiedy zacisnął już palce na różdżce, kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Najpierw wstrząsnęło nim kolejne, silne kichnięcie; chcąc zasłonić usta, uniósł dłonie odruchowo, zapominając, że nadal trzyma w nich różdżkę. Szarpnął nią nieumyślnie, nie do końca wiedząc, co właściwie się stało, gdy nagle oślepiły go iskry, a potem do jego uszu dotarł raczej niepokojący dźwięk. Zatoczył się, w próbie odzyskania równowagi niemal wpadając na skrzynię wypełnioną jakimiś szmatami (nie mógł przecież wiedzieć, że były warte więcej niż wszystko, co posiadał), a kiedy wreszcie udało mu się odzyskać równowagę i rozejrzeć, poczuł, jak serce wpada mu do żołądka.
Naprzeciwko niego stał mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na kogoś ważnego: ubranie, które miał na sobie, z całą pewnością było drogie, eleganckie, uszyte na miarę. Na ogół nikt taki nie kręcił się po porcie, chyba że był wysoko postawionym oficjelem ministerstwa albo jakimś szlachcicem doglądającym dostaw karaibskiego wina czy innych egzotycznych frykasów, o których Edmund jedynie słyszał od chłopaków z Parszywego. Bez względu na to, która z tych opcji była prawdziwa, musiał to być ktoś, kto mógł narobić mu poważnych kłopotów – co było szczególnie niefortunne, biorąc pod uwagę pozbawioną nogi, rosnącą z sekundy na sekundę czekoladową żabę, którą, o zgrozo, chyba trafiło jego zaklęcie. – Na pijane hipogryfy – wydukał Edmund, w jednej chwili zapominając o magicznym katarze, co w innych okolicznościach powitałby z ulgą. – Najmocniej pana przepraszam, sir, to był wypadek! – wyrzucił z siebie szybko, robiąc krok do przodu, bez bladego pojęcia, co właściwie mógłby zrobić, żeby załagodzić przybierającą (dosłownie) na rozmiarach katastrofę. Nie miał pojęcia, jaki rodzaj magii zadziałał na żabę, a nawet gdyby to wiedział, i tak nie potrafiłby jej odwrócić. – Proszę się odsunąć! – ostrzegł, gdy żaba – najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z brakującej nogi – rzuciła się do skoku.
| hop, hop, rzucam k3:
1 - żaba ląduje prosto w skrzyniach z perskim jedwabiem, na którym pojawiają się ciemne ślady po czekoladzie;
2 - żaba wpada między nas - w następnej kolejce rzucamy kością na to, czy udaje się nam uskoczyć, czy wpadamy na któreś ze stoisk, czy lądujemy w wodzie;
3 - żaba zaczyna uciekać, ale okazuje się, że przykleiło się do niej coś cennego, należącego do Harlanda.
Minęło trzynaście godzin, odkąd obudził się w stanie agonalnym – z nosem zatkanym tak, że każdy oddech wydawał się być heroiczną walką o przetrwanie, z czołem rozpalonym od nienaturalnie (był tego pewien) wysokiej gorączki, i z oślepiającym bólem głowy, sprawiającym, że pierwszym, co zrobił po zwleczeniu się z kanapy, było zaciągnięcie podziurawionych zasłon w kuchennym oknie. To nie był pierwszy raz, kiedy dostał magicznego kataru – w dzieciństwie przechodził go co sezon – ale po raz pierwszy musiał zmagać się z nim poza domem, bez matki skaczącej nad nim niczym pielęgniarka i bez jej pieprznego eliksiru, który zawsze w mgnieniu oka rozgrzewał go od środka. Czy bez niego mógł naprawdę umrzeć? Czy magiczny katar bywał śmiertelny? Jeszcze parę dni temu powiedziałby, że nie, ale tego ranka towarzysząca mu bezradność rosła wraz z każdym głośnym kichnięciem, tak intensywnym, że gdyby nad Londynem nie rozciągały się antyteleportacyjne zaklęcia, z pewnością wywiałoby go do Irlandii.
Początkowo planował po prostu zostać w mieszkaniu – wyjście na zewnątrz wydawało mu się wyprawą karkołomną i niemożliwą do zrealizowania, zwłaszcza, że jesień zdążyła wedrzeć się już do stolicy na dobre, rozlewając wilgotną mgłę wśród portowych uliczek i raz po raz zalewając je falami zimnego deszczu. Zakopawszy się w pościeli, był gotów oddać ostatnie tchnienie, czując się groteskowo wręcz żałośnie w tych szarych ścianach, w których jedynym, na co mógł patrzeć, był pękający coraz bardziej sufit. Nawet Dureń gdzieś zniknął, zostawiając go samego w tej niedoli, przygniatanego czarnymi myślami, które ululały go do płytkiego, nieniosącego odpoczynku snu.
Z drzemki wyrwał go burczący z głodu brzuch, który zdołał ignorować tylko przez chwilę, po kilku pozbawionych odpowiedzi nawoływaniach orientując się, że Dixona nie było w mieszkaniu, a więc nikt nie miał nadejść mu na ratunek. Czując się skrajnie żałośnie, zwlókł się z kanapy, z ociąganiem odrzucając cienki koc, żeby wciągnąć na siebie kurtkę i buty. Nigdzie nie mógł znaleźć swojej chustki do nosa, a wycieranie go w rękaw nie wchodziło w grę (matka byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała, słyszał jej gniewny głos w wyobraźni nawet teraz, gdy znajdowała się setki mil od Londynu), wepchnął więc do kieszeni kuchenną ścierkę, i – postanawiając spróbować zdobyć po drodze przynajmniej jedną fiolkę pieprznego eliksiru – wyszedł z domu.
Początkowo krótka wycieczka nie wydawała się aż takim złym pomysłem; portowe powietrze śmierdziało jak zawsze, ale sprawiło też, że nos na chwilę mu się odetkał, a myśli stały się jakby jaśniejsze. Wciąż czuł się co prawda, jakby za moment miał paść i skonać z wyczerpania pod jedną ze zniszczonych kamienic, gdzie z pewnością nikt nawet nie zwróciłby na niego uwagi, ale towarzyszyło mu poczucie jakiegoś celu. Owym celem była budka handlarza na końcu alejki, który czasami podsyłał do niego ludzi potrzebujących pomocy fałszerza; w zamian za to, Edmund oddawał mu część zarobionych pieniędzy, a od czasu do czasu udawało mu się dostać pół bochenka chleba spod lady albo świeżą rybę. Tym razem nie miał nic na wymianę, ale miał nadzieję, że uda mu się kupić coś na przysłowiową kreskę.
Był mniej więcej w połowie drogi, kiedy poczuł, że znów musi wytrzeć nos. Wyciągnął ścierkę z kieszeni, dopiero teraz zauważając, że była czymś utytłana. Skrzywił się wewnętrznie, postanawiając najpierw ją wyczyścić – proste chłoszczyść powinno wystarczyć – ale kiedy zacisnął już palce na różdżce, kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Najpierw wstrząsnęło nim kolejne, silne kichnięcie; chcąc zasłonić usta, uniósł dłonie odruchowo, zapominając, że nadal trzyma w nich różdżkę. Szarpnął nią nieumyślnie, nie do końca wiedząc, co właściwie się stało, gdy nagle oślepiły go iskry, a potem do jego uszu dotarł raczej niepokojący dźwięk. Zatoczył się, w próbie odzyskania równowagi niemal wpadając na skrzynię wypełnioną jakimiś szmatami (nie mógł przecież wiedzieć, że były warte więcej niż wszystko, co posiadał), a kiedy wreszcie udało mu się odzyskać równowagę i rozejrzeć, poczuł, jak serce wpada mu do żołądka.
Naprzeciwko niego stał mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na kogoś ważnego: ubranie, które miał na sobie, z całą pewnością było drogie, eleganckie, uszyte na miarę. Na ogół nikt taki nie kręcił się po porcie, chyba że był wysoko postawionym oficjelem ministerstwa albo jakimś szlachcicem doglądającym dostaw karaibskiego wina czy innych egzotycznych frykasów, o których Edmund jedynie słyszał od chłopaków z Parszywego. Bez względu na to, która z tych opcji była prawdziwa, musiał to być ktoś, kto mógł narobić mu poważnych kłopotów – co było szczególnie niefortunne, biorąc pod uwagę pozbawioną nogi, rosnącą z sekundy na sekundę czekoladową żabę, którą, o zgrozo, chyba trafiło jego zaklęcie. – Na pijane hipogryfy – wydukał Edmund, w jednej chwili zapominając o magicznym katarze, co w innych okolicznościach powitałby z ulgą. – Najmocniej pana przepraszam, sir, to był wypadek! – wyrzucił z siebie szybko, robiąc krok do przodu, bez bladego pojęcia, co właściwie mógłby zrobić, żeby załagodzić przybierającą (dosłownie) na rozmiarach katastrofę. Nie miał pojęcia, jaki rodzaj magii zadziałał na żabę, a nawet gdyby to wiedział, i tak nie potrafiłby jej odwrócić. – Proszę się odsunąć! – ostrzegł, gdy żaba – najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z brakującej nogi – rzuciła się do skoku.
| hop, hop, rzucam k3:
1 - żaba ląduje prosto w skrzyniach z perskim jedwabiem, na którym pojawiają się ciemne ślady po czekoladzie;
2 - żaba wpada między nas - w następnej kolejce rzucamy kością na to, czy udaje się nam uskoczyć, czy wpadamy na któreś ze stoisk, czy lądujemy w wodzie;
3 - żaba zaczyna uciekać, ale okazuje się, że przykleiło się do niej coś cennego, należącego do Harlanda.
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Edmund McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Czy istnieją dla szlachcica mniej godne sposoby śmierci niż pożarcie przez gigantyczną czekoladową żabę bez nogi? Z pewnością, lecz w tej chwili niekoniecznie byłem w nastroju i sposobności, by rozważać potencjalne alternatywy swojego zejścia z tego świata. Wolałabym właściwie nigdzie nie schodzić, idąc po prostu wprost do domu lub jak każdy przyzwoity czarodziej zwyczajnie teleportując się z tego wątpliwej reputacji miejsca w chwili zagrożenia. Mimo wszystko musiałem jednak zejść z drogi żabie, która najpierw wbiła we mnie swoje błyszczące czekoladą ślepia, a potem zgięła trzy łapy, wyraźnie szykując się do skoku. Na kilka dłużących się w nieskończoność sekund zapomniałem o obecności trzeciego uczestnika tej dramatycznej portowej sztuki, bo, do licha! nieczęsto zdarzało mi się brać udział w czymś tak absurdalnym; dopiero jego przepraszający głos przywrócił mnie z powrotem do świadomości na tyle, że zdołałem wyciągnąć różdżkę w tej samej chwili, gdy żaba skoczyła.
I zanurzyła w skrzyni z jedwabiem swoje paskudne łapska... potem tułów... potem głowę... odwracając się, szarpiąc i nurzając w wartej fortunę zawartości.
Jeśli ten nieznajomy chłopak z katarem balansował do tej pory na granicy zdrowia i choroby, włócząc się po porcie zamiast siedzieć w domu i się leczyć, to teraz, gdy żaba brudziła jedwabie czekoladowymi smugami, znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i to bynajmniej nie ze strony powiększonej słodyczy. Miałem wrażenie, że cały świat zamarł, kiedy analizowałem w myślach spis najbardziej morderczych, niebezpiecznych i zagrażających życiu zaklęć, którymi mógłbym miotnąć w chłopaka. Musiałem jednak odłożyć to na później; najpierw wypadało go nauczyć, że chorzy powinni siedzieć w domu i nie zarażać, bo kończy się to potem takim galimatiasem, a dopiero potem zabijać za to, że do niego doprowadził.
- Wypadek?! - powtórzyłem za nim, ze zgrozą obserwując coraz większą ilość czekolady pozostawianej na tkaninach. Jeszcze chwila i cała żaba dosłownie wtopi się w jedwab, zmieniając nie tylko jego kolor, ale i smak. Może nestor dałby sobie wmówić, że to najnowszy krzyk mody, jadalne ubrania, jadalna czekoladowa bielizna... tak, bielizna mogłaby się nawet przyjąć, znałem kilka godnych zaufania niewiast, które z chęcią by ją przetestowały, ale przeczuwałem, że Bradford nie byłby skłonny iść w tę stronę rozwoju naszej działalności. Słodycze jadał zapewne tylko przy stole, nożem i widelcem, a nie zlizywał z ciał kobiet. Chociaż... Nagle czekoladowa bestia przewróciła jedną skrzynię z takim impetem, że jedwabne tkaniny rozsypały się po wybrukowanym podłożu, a wokół unosiła się chmura drobnych nici, tworząc jedwabno-czekoladowy chaos. Spojrzałem na chłopaka lodowatym wzrokiem. - Wiesz, ile to wszystko kosztuje? Na Merlina, jeśli nie zatrzymasz tej żaby, to zrobię z ciebie kolejną czekoladową figurkę! - dodałem, samemu szukając pomysłu na zaklęcie, którego mógłbym użyć.
- Redu... - zacząłem, przerywając w połowie. Siła przyzwyczajenia, niszczyć wszystko, co stanowiło zagrożenie. Tym razem jednak błyskawicznie oceniłem, że rozczłonkowanie i zmiażdżenie czekoladowego giganta mogłoby przynieść o wiele poważniejsze zniszczenia niż do tej pory. - Caeruleusio! - warknąłem w stronę żaby, unosząc jednocześnie różdżkę. Zaklęcie zawirowało, wysyłając nikły snop światła, ale nie osiągnęło celu. Przez sekundę patrzyłem z niedowierzaniem na żabę, która powoli wygramoliła się z porozrzucanych jedwabi. Po jej zdezorientowaniu nie było ani śladu, za to niewielkie oczka wyraźnie zwrócone były w moją stronę. - Zrób coś! – wrzasnąłem do chłopaka, w akcie desperacji machając różdżką z nadzieją, że cokolwiek powstrzyma to rozszalałe stworzenie. Żaba jednak niewiele sobie robiła z kawałka drewna wycelowanego w swoją stronę. Zrobiła krok, potem drugi w moim kierunku, a ja uświadomiłem sobie, że nie tylko wciąż trzymam w ręku kartę, ale mam ślady czekolady na brodzie; dowody zbrodni świadczące o winie. Zacząłem się cofać, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, ale kiedy otarłem się o murek dzielący chodnik od wodnego kanału, wszelka droga ucieczki była zablokowana.
Żeby chociaż to był Bran Krwiopijca!
I zanurzyła w skrzyni z jedwabiem swoje paskudne łapska... potem tułów... potem głowę... odwracając się, szarpiąc i nurzając w wartej fortunę zawartości.
Jeśli ten nieznajomy chłopak z katarem balansował do tej pory na granicy zdrowia i choroby, włócząc się po porcie zamiast siedzieć w domu i się leczyć, to teraz, gdy żaba brudziła jedwabie czekoladowymi smugami, znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i to bynajmniej nie ze strony powiększonej słodyczy. Miałem wrażenie, że cały świat zamarł, kiedy analizowałem w myślach spis najbardziej morderczych, niebezpiecznych i zagrażających życiu zaklęć, którymi mógłbym miotnąć w chłopaka. Musiałem jednak odłożyć to na później; najpierw wypadało go nauczyć, że chorzy powinni siedzieć w domu i nie zarażać, bo kończy się to potem takim galimatiasem, a dopiero potem zabijać za to, że do niego doprowadził.
- Wypadek?! - powtórzyłem za nim, ze zgrozą obserwując coraz większą ilość czekolady pozostawianej na tkaninach. Jeszcze chwila i cała żaba dosłownie wtopi się w jedwab, zmieniając nie tylko jego kolor, ale i smak. Może nestor dałby sobie wmówić, że to najnowszy krzyk mody, jadalne ubrania, jadalna czekoladowa bielizna... tak, bielizna mogłaby się nawet przyjąć, znałem kilka godnych zaufania niewiast, które z chęcią by ją przetestowały, ale przeczuwałem, że Bradford nie byłby skłonny iść w tę stronę rozwoju naszej działalności. Słodycze jadał zapewne tylko przy stole, nożem i widelcem, a nie zlizywał z ciał kobiet. Chociaż... Nagle czekoladowa bestia przewróciła jedną skrzynię z takim impetem, że jedwabne tkaniny rozsypały się po wybrukowanym podłożu, a wokół unosiła się chmura drobnych nici, tworząc jedwabno-czekoladowy chaos. Spojrzałem na chłopaka lodowatym wzrokiem. - Wiesz, ile to wszystko kosztuje? Na Merlina, jeśli nie zatrzymasz tej żaby, to zrobię z ciebie kolejną czekoladową figurkę! - dodałem, samemu szukając pomysłu na zaklęcie, którego mógłbym użyć.
- Redu... - zacząłem, przerywając w połowie. Siła przyzwyczajenia, niszczyć wszystko, co stanowiło zagrożenie. Tym razem jednak błyskawicznie oceniłem, że rozczłonkowanie i zmiażdżenie czekoladowego giganta mogłoby przynieść o wiele poważniejsze zniszczenia niż do tej pory. - Caeruleusio! - warknąłem w stronę żaby, unosząc jednocześnie różdżkę. Zaklęcie zawirowało, wysyłając nikły snop światła, ale nie osiągnęło celu. Przez sekundę patrzyłem z niedowierzaniem na żabę, która powoli wygramoliła się z porozrzucanych jedwabi. Po jej zdezorientowaniu nie było ani śladu, za to niewielkie oczka wyraźnie zwrócone były w moją stronę. - Zrób coś! – wrzasnąłem do chłopaka, w akcie desperacji machając różdżką z nadzieją, że cokolwiek powstrzyma to rozszalałe stworzenie. Żaba jednak niewiele sobie robiła z kawałka drewna wycelowanego w swoją stronę. Zrobiła krok, potem drugi w moim kierunku, a ja uświadomiłem sobie, że nie tylko wciąż trzymam w ręku kartę, ale mam ślady czekolady na brodzie; dowody zbrodni świadczące o winie. Zacząłem się cofać, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, ale kiedy otarłem się o murek dzielący chodnik od wodnego kanału, wszelka droga ucieczki była zablokowana.
Żeby chociaż to był Bran Krwiopijca!
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy mogło spotkać go coś gorszego od magicznego kataru? Jeszcze pięć minut wcześniej Edmund bez zawahania odpowiedziałby, że nie – ale rozgrywająca się przed jego oczami katastrofa bardzo szybko udowodniła mu, że się mylił. Teraz nie dość, że pękała mu głowa, a po brodzie zlewał się niezbyt przyjemny smark (z tego wszystkiego nie zdążył wydmuchać nosa, poza tym jego chustka wciąż była czymś usmarowana), to jeszcze wygrażał mu rozwścieczony arystokrata. Co gorsza – podejrzewał, że nie do końca były to groźby puste; bo o ile zostanie czekoladową figurką nie brzmiało teraz wcale najgorzej, to ktoś wysoko postawiony mógł narobić mu prawdziwych problemów. Edmund nie znał osobiście zbyt wielu przedstawicieli wyższej klasy, w Hogwarcie starał się przede wszystkim schodzić im z drogi, ale mieszkał już w Londynie na tyle długo, by zdawać sobie sprawę z tego, kto tak naprawdę sprawował tu władzę. – Wypadek, przysięgam, próbowałem tylko wyczyścić chustkę! – odkrzyknął mężczyźnie szybko, dla potwierdzenia własnych słów podnosząc w górę kuchenną szmatkę, w którą przy okazji wytarł sobie nos – bo bardzo nie chciał pobrudzić jeszcze swetra. – Zaraz wszystko naprawię, sir – zapewnił, unosząc różdżkę w kierunku żaby – ale żaba niestety nie planowała pomóc mu w okiełznaniu bałaganu.
Wprost przeciwnie. Zamarł na widok jej niezdarnego skoku, kończącego się w skrzyniach z barwnymi tkaninami, które w ciągu paru sekund przyjęły na siebie tyle czekolady, że chustka, w którą właśnie wydmuchał nos, sprawiała w porównaniu z nimi wrażenie czystej. – Nie! Przestań! – krzyknął, podbiegając do przodu i machając ramionami, zupełnie jakby się spodziewał, że żaba go posłucha. Albo chociaż, że da się odpędzić jak płochliwa owca. Z jednej strony: dała, kolejnym susem wyskakując ze skrzyni, z drugiej – w górę pofrunęły też jedwabie, a zdenerwowany czarodziej stał się jeszcze bardziej zdenerwowany. Edmund osobiście uważał, że trochę przesadzał – materiały na pewno dało się wyprać, a poza tym, ile tak naprawdę mogły być warte jakieś tam tkaniny – ale przezornie postanowił nie dzielić się z arystokratą tą obserwacją.
Nie przyglądał się też rzucanym przez niego zaklęciom; zamiast tego sam skierował różdżkę w żabę. – Arresto momentum! – rzucił rozpaczliwie, mając nadzieję, ze to zatrzyma żabę w miejscu. Świetlisty promień przeciął powietrze, trafiając prosto w gigantyczny łeb czekoladowego płaza, ale ten niestety nie znieruchomiał – choć zaczął poruszać się znacznie wolniej. Edmund widział, jak długie nogi żaby uginają się jakby w zwolnionym tempie, podczas gdy ta szykowała się do skoku – a jej celem był nikt inny, jak jej niedawny właściciel. Szlag, co mogło ją jeszcze zatrzymać? Przygryzł wargę, gorączkowo przeszukując w głowie listę wszystkich znanych zaklęć, ale jak na złość żadnego nie mógł sobie przypomnieć. Czuł się prawie tak, jak na lekcji czarnej magii w Hogwarcie, z tym, że tym razem za niekompetencję mogło spotkać go coś znacznie gorszego niż szlaban.
A niech to.
Pobiegł. A potem skoczył, jednocześnie zaczynając krzyczeć – choć sam nie wiedział, czy próbował w ten sposób dodatkowo spowolnić żabę, czy może liczył na to, że sam zacznie lecieć szybciej. Nie stała się żadna z tych dwóch rzeczy, ale nie miało to już znaczenia, rozłożył szeroko ramiona – chciał wylądować na czekoladowym grzbiecie i złapać żabę za grubą szyję, żeby w ten sposób powstrzymać ją przed przypuszczeniem ataku na przypartego do muru mężczyznę.
|
1 - skaczę bohatersko na żabę i powstrzymuję ją od skoku, ale ręce zagłębiają mi się w czekoladzie i nie mogę się z niej zgramolić
2 - nie trafiam, chwytam żabę za jedną z trzech nóg, które jej zostały i niechcący ją odrywam; razem z nogą ląduję przed Harlandem
3 - nie trafiam, przelatuję nad żabą i wpadam z impetem na Harlanda; żaba dalej szykuje się do skoku
Wprost przeciwnie. Zamarł na widok jej niezdarnego skoku, kończącego się w skrzyniach z barwnymi tkaninami, które w ciągu paru sekund przyjęły na siebie tyle czekolady, że chustka, w którą właśnie wydmuchał nos, sprawiała w porównaniu z nimi wrażenie czystej. – Nie! Przestań! – krzyknął, podbiegając do przodu i machając ramionami, zupełnie jakby się spodziewał, że żaba go posłucha. Albo chociaż, że da się odpędzić jak płochliwa owca. Z jednej strony: dała, kolejnym susem wyskakując ze skrzyni, z drugiej – w górę pofrunęły też jedwabie, a zdenerwowany czarodziej stał się jeszcze bardziej zdenerwowany. Edmund osobiście uważał, że trochę przesadzał – materiały na pewno dało się wyprać, a poza tym, ile tak naprawdę mogły być warte jakieś tam tkaniny – ale przezornie postanowił nie dzielić się z arystokratą tą obserwacją.
Nie przyglądał się też rzucanym przez niego zaklęciom; zamiast tego sam skierował różdżkę w żabę. – Arresto momentum! – rzucił rozpaczliwie, mając nadzieję, ze to zatrzyma żabę w miejscu. Świetlisty promień przeciął powietrze, trafiając prosto w gigantyczny łeb czekoladowego płaza, ale ten niestety nie znieruchomiał – choć zaczął poruszać się znacznie wolniej. Edmund widział, jak długie nogi żaby uginają się jakby w zwolnionym tempie, podczas gdy ta szykowała się do skoku – a jej celem był nikt inny, jak jej niedawny właściciel. Szlag, co mogło ją jeszcze zatrzymać? Przygryzł wargę, gorączkowo przeszukując w głowie listę wszystkich znanych zaklęć, ale jak na złość żadnego nie mógł sobie przypomnieć. Czuł się prawie tak, jak na lekcji czarnej magii w Hogwarcie, z tym, że tym razem za niekompetencję mogło spotkać go coś znacznie gorszego niż szlaban.
A niech to.
Pobiegł. A potem skoczył, jednocześnie zaczynając krzyczeć – choć sam nie wiedział, czy próbował w ten sposób dodatkowo spowolnić żabę, czy może liczył na to, że sam zacznie lecieć szybciej. Nie stała się żadna z tych dwóch rzeczy, ale nie miało to już znaczenia, rozłożył szeroko ramiona – chciał wylądować na czekoladowym grzbiecie i złapać żabę za grubą szyję, żeby w ten sposób powstrzymać ją przed przypuszczeniem ataku na przypartego do muru mężczyznę.
|
1 - skaczę bohatersko na żabę i powstrzymuję ją od skoku, ale ręce zagłębiają mi się w czekoladzie i nie mogę się z niej zgramolić
2 - nie trafiam, chwytam żabę za jedną z trzech nóg, które jej zostały i niechcący ją odrywam; razem z nogą ląduję przed Harlandem
3 - nie trafiam, przelatuję nad żabą i wpadam z impetem na Harlanda; żaba dalej szykuje się do skoku
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Edmund McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Wyczyścić chustkę! Nie miałem siły tłumaczyć mu, że chustek bez monogramu się nie czyści tylko wyrzuca po użyciu, bo jako przeznaczone dla plebsu wykonane są z tak marnego materiału, że opłacalność tego zabiegu mija się z celem; rozlecą się przy pierwszym zaklęciu pozostawiając po sobie morze rozplątanych nitek. W takich momentach ogarniała mnie pewna tkliwość w stosunku do biedoty: musieli żyć pozbawieni jedwabiów i atłasów, zastępując je żałosnej jakości tkaninami. Juchtowy worek to przy tym wszystkim, co nosili, krawiecki rarytas. Tym razem jednak na współczucie nie było miejsca, bo żaba nie tylko demolowała skrzynię, rozrzucając wspomniane jedwabie, ale i wyraźnie pragnęła mojej bolesnej śmierci.
Nie przeszkodziło mi to jednak z pewną zgrozą patrzeć na to, jak chłopak znajduje czas, by wytrzeć sobie nos w kawałek zabrudzonej szmaty. Merlinie, przecież było na niej z pewnością tyle paskudztwa, że powinien w tym właśnie momencie paść trupem od wszelkiej maści chorób, zakażeń i gangren, co byłoby mi nawet na rękę; mógłbym rzucić jego truchło żabie w moim zastępstwie. Strasznie było być jednocześnie medykiem ze znajomością krawiectwa: gdzie człowiek nie spojrzy, tam same okropieństwa.
- Dobra żabcia – powiedziałem nieco zbyt piskliwym głosem jak na poważnego szlachcica, lecz z drugiej strony sytuacja nie była ani trochę poważna. - Słodka z ciebie dziewczynka, wiesz? - Dłoń trzymająca różdżkę drgnęła i uniosła się lekko, znów celując w gigantycznego stwora. Zapewne w innych okolicznościach byłbym przeszczęśliwy mając do dyspozycji tyle czekolady, jednak w tym momencie jakoś niespecjalnie widziałem w sobie miłośnika słodkości. W wyższych sferach, o dziwo, nieczęsto mieliśmy do czynienia z czekoladą, która chciała nas zeżreć; nawet w Mungu nie pamiętałem podobnego przypadku... być może dlatego, że pożarty delikwent nie za bardzo miał możliwość opowiedzenia swojej historii. - Może byś tak poszła... - nie dane mi było zaproponować jej zastępczego rozwiązania, bo chłopak na moment odwrócił jej uwagę swoim nieudanym zaklęciem. Nie na długo; pozostałe trzy kończyny nagle ugięły się, a ja oczami wyobraźni widziałem już swoje nekrologii w pięciu kolejnych numerach Czarownicy.
Patrzyłem na to wszystko z niemą rozpaczą w oczach. Akurat teraz, gdy wszystko zaczęło mi się układać! Gdy znalazłem miłość i piękne wikunie w Peru! Gdy w końcu wcisnąłem się z rozmiar mniejsze spodnie bez konieczności nanoszenia poprawek! I to wszystko za moment trafi szlag. Zamknąłem oczy. Nie chciałem widzieć swojego czekoladowego końca, jednak potężnie dudniący krzyk zamiast odgłosu chrupania moich kości zmusił mnie do ich ponownego otworzenia. Zdążyłem dostrzec, jak chłopak rzuca się na żabę, łapie ją za jedną z kończyn i upada tuż przede mną, z rozpędu jeszcze przesuwając się nieco po ziemi, zanim zatrzymał się w miejscu. W rękach ściskał czekoladowe odnóże żaby jak jakieś cenne trofeum.
Nie byłem pewien, kto z naszej trójki był w tym momencie najbardziej zdezorientowany.
Pozbawiona kolejnej nogi (łapy?) żaba upadła na brzuch, nadal jednak stanowiła ponad dwumetrowe zagrożenie. Brak wszystkich kończyn znacznie ją jednak spowolnił, dlatego postanowiłem bohatersko wycofać się na bezpieczną odległość, podejmując najpierw jeszcze jedna próbę okiełznania płaza.
- Reducto! - Znów błysnęło, różdżka szarpnęła, ale ponownie nic się nie wydarzyło, jakby ziarna kakaowca były w magiczny sposób odporne na, cóż, magię. - Pieprzyć to. - Szarpnąłem chłopaka za kołnierz, ciągnąc go w górę, aby ruszył się z tej przeklętej ziemi. Żaba śledziła nas z uporem czekoladowego mordercy, pozostając co prawda w tyle, ale wciąż, moim skromnym zdaniem, za blisko. Poza tym chłopak jak na chucherko z wyglądu, okazał się dość ciężki. - Zostaw tę cholerną nogę! - syknąłem, w tym samym momencie potykając się o własną, gdy w półmroku zrobiłem nieostrożny krok i wpadłem na coś cholernie twardego. Murek, szlag by to. - Auć! - jęknąłem, próbując zrobić jednocześnie kilka rzeczy: złapać równowagę, nie puścić chłopaka, uciec od żaby i przeżyć.
| też się chcę pobawić w zabijanie nas
1 – potknięcie skutkuje potężnym zachwianiem, przewracam się przez murek i ciągnę za sobą Edmunda, lądujemy w na szczęście płytkiej wodzie
2 – potykam się i upadam na murek, ale nie przelatuję na drugą stronę, za to Edmund przygniata mnie do niego z rozpędu
3 – potykam się, ale ciężar Edmunda zatrzymuje mnie w miejscu, przez całe zamieszanie żaba dopada nas na odległość trzech metrów
Nie przeszkodziło mi to jednak z pewną zgrozą patrzeć na to, jak chłopak znajduje czas, by wytrzeć sobie nos w kawałek zabrudzonej szmaty. Merlinie, przecież było na niej z pewnością tyle paskudztwa, że powinien w tym właśnie momencie paść trupem od wszelkiej maści chorób, zakażeń i gangren, co byłoby mi nawet na rękę; mógłbym rzucić jego truchło żabie w moim zastępstwie. Strasznie było być jednocześnie medykiem ze znajomością krawiectwa: gdzie człowiek nie spojrzy, tam same okropieństwa.
- Dobra żabcia – powiedziałem nieco zbyt piskliwym głosem jak na poważnego szlachcica, lecz z drugiej strony sytuacja nie była ani trochę poważna. - Słodka z ciebie dziewczynka, wiesz? - Dłoń trzymająca różdżkę drgnęła i uniosła się lekko, znów celując w gigantycznego stwora. Zapewne w innych okolicznościach byłbym przeszczęśliwy mając do dyspozycji tyle czekolady, jednak w tym momencie jakoś niespecjalnie widziałem w sobie miłośnika słodkości. W wyższych sferach, o dziwo, nieczęsto mieliśmy do czynienia z czekoladą, która chciała nas zeżreć; nawet w Mungu nie pamiętałem podobnego przypadku... być może dlatego, że pożarty delikwent nie za bardzo miał możliwość opowiedzenia swojej historii. - Może byś tak poszła... - nie dane mi było zaproponować jej zastępczego rozwiązania, bo chłopak na moment odwrócił jej uwagę swoim nieudanym zaklęciem. Nie na długo; pozostałe trzy kończyny nagle ugięły się, a ja oczami wyobraźni widziałem już swoje nekrologii w pięciu kolejnych numerach Czarownicy.
Patrzyłem na to wszystko z niemą rozpaczą w oczach. Akurat teraz, gdy wszystko zaczęło mi się układać! Gdy znalazłem miłość i piękne wikunie w Peru! Gdy w końcu wcisnąłem się z rozmiar mniejsze spodnie bez konieczności nanoszenia poprawek! I to wszystko za moment trafi szlag. Zamknąłem oczy. Nie chciałem widzieć swojego czekoladowego końca, jednak potężnie dudniący krzyk zamiast odgłosu chrupania moich kości zmusił mnie do ich ponownego otworzenia. Zdążyłem dostrzec, jak chłopak rzuca się na żabę, łapie ją za jedną z kończyn i upada tuż przede mną, z rozpędu jeszcze przesuwając się nieco po ziemi, zanim zatrzymał się w miejscu. W rękach ściskał czekoladowe odnóże żaby jak jakieś cenne trofeum.
Nie byłem pewien, kto z naszej trójki był w tym momencie najbardziej zdezorientowany.
Pozbawiona kolejnej nogi (łapy?) żaba upadła na brzuch, nadal jednak stanowiła ponad dwumetrowe zagrożenie. Brak wszystkich kończyn znacznie ją jednak spowolnił, dlatego postanowiłem bohatersko wycofać się na bezpieczną odległość, podejmując najpierw jeszcze jedna próbę okiełznania płaza.
- Reducto! - Znów błysnęło, różdżka szarpnęła, ale ponownie nic się nie wydarzyło, jakby ziarna kakaowca były w magiczny sposób odporne na, cóż, magię. - Pieprzyć to. - Szarpnąłem chłopaka za kołnierz, ciągnąc go w górę, aby ruszył się z tej przeklętej ziemi. Żaba śledziła nas z uporem czekoladowego mordercy, pozostając co prawda w tyle, ale wciąż, moim skromnym zdaniem, za blisko. Poza tym chłopak jak na chucherko z wyglądu, okazał się dość ciężki. - Zostaw tę cholerną nogę! - syknąłem, w tym samym momencie potykając się o własną, gdy w półmroku zrobiłem nieostrożny krok i wpadłem na coś cholernie twardego. Murek, szlag by to. - Auć! - jęknąłem, próbując zrobić jednocześnie kilka rzeczy: złapać równowagę, nie puścić chłopaka, uciec od żaby i przeżyć.
| też się chcę pobawić w zabijanie nas
1 – potknięcie skutkuje potężnym zachwianiem, przewracam się przez murek i ciągnę za sobą Edmunda, lądujemy w na szczęście płytkiej wodzie
2 – potykam się i upadam na murek, ale nie przelatuję na drugą stronę, za to Edmund przygniata mnie do niego z rozpędu
3 – potykam się, ale ciężar Edmunda zatrzymuje mnie w miejscu, przez całe zamieszanie żaba dopada nas na odległość trzech metrów
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Harland Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki