Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Gdy zatrzaskiwała ciężkie, drewniane skrzydło, pojedyncze, zbłądzone dusze drzemały na piętrze odurzone strachem, pozbawione domu i ostatniego grosza. Parszywy oferował dyskrecję, trzymał w cieple sekrety podarowane mu nagle, niechcianie, z konieczności, której tak niewielu potrafiło pojąć. Była to historia wielu dręczonych mugolaków, historia porzuconych ciężarnych kochanek i tych ostatnich rozbitków wyratowanych z topiących się statków. To wszystko zgarniała, przełykając jednocześnie czyjś ból, czyjąś cholerną niedolę. Ledwie tydzień. Tylko ten tydzień, a alkoholu zaczynało brakować. Zalewali się dzień za dniem, zasypiali na zarzyganych posadzkach, ciesząc się ulubioną miejscówką pod byle dachem. Mało która patrolowa morda ośmieliła się przekroczyć ten próg. Dobrze wiedzieli, że by powstać przeciwko całej zgrai roześmianych marynarzy, musieliby wysłać cały oddział. Tu brat bronił brata na mocy świętych praw, o których służby z ministerstwa gówno wiedziały. Tu była bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej.
Z kieszeni wysunęła kawałek błyszczącego w księżycu lusterka. Wewnątrz ujrzała swoje oko, żadnego skrawka połamanego nosa, żadnej szerokiej brwi. Szła dalej. Mały przedmiot ścisnęła czulej w dłoni i zaraz potem skryła go w zakamarkach płaszcza. Przed sobą miała kolejną niepewną ścieżkę. Z byle zaułku wyskoczyć mógł kolejny wściekły truposz albo banda nawalonych buraków. Nie bała się. To dom, to oswojone dróżki pełne sprzymierzeńców – nie wrogów. A jednak ci drudzy włazili z buciorami między portowe tunele, plugawili tajne drogi, zaglądali do sekretnych miejscówek, jakby byli tutejsi, jakby brzmiała w ich duszach pieśń falujących szant. Nikt ich tutaj nie chciał, robotnicy buntowali się, napotykając ich na drodze. Tu miejscowi przywykli do zadym, krzyków odważnie rozdzierających naturalny porządek dnia. Tu zakrwawiona morda nie robiła na nikim wrażenia. Niewiele się zmieniło, zapach obcego irytował swoich chłopów, ale dalej dziarsko paradowali po dzielnicy. Właśnie tu wielu odnajdywało jedyny możliwy azyl, jakby wiedzieli, że jeśli istniała jakakolwiek silna część Londynu, to był to właśnie port. Port i jego pulsujące brawurowo doki zdolne do przełamania każdej służebnej różdżki.
Nie bała się. Nie bała. Strach ogarnąłby ją może daleko poza tymi ohydnymi kamienicami. Tutaj nie. I żadna pieprzona sowa nie mogła tego zmienić. Wiadomości rozpływały się po stolicy ciężkie od troski, napęczniałe strachem. Powiadali, że część ptaków nigdy nie zdołała dotrzeć do właściciela. Powiadają, że większość nigdy nie dostała odpowiedzi. Może to i bezpieczniej. Philippa nie tchórzyła, nie uciekała jak spłoszona mysz. Tu był jej dom. Tutaj stała na straży portowego serca. Radziła sobie z mrokami tak gęsto wkradającymi się w najmniejszą szparę. Przy sercu czuwała różdżka silna, gotowa wykpić durnowatą wojnę, bzdurne procedury. Tutaj mało kto wierzył w słuszność rejestracji, tutaj mało kogo obchodziła krew. Tutaj liczyło coś się innego. Wycie morskich wilków nie pytało o niewiarygodne podziały, choć w swej prymitywności bywali pierwsi w żenującej powierzchowności. Istniały jednak różnice. Teraz stawali się zjednoczeni, zjednoczeni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Mijała kolejne kawałki zatęchłej dzielnicy, czujnym spojrzeniem taksując poturbowane zakamarki. Powiadali, że rzucano bombardami na prawo i lewo, że ludzie umierali w gruzach własnych domów. Właśnie tak to miało wyglądać? Niemal co wieczór trzeba było uważać, zamazywać własne kroki, skradać się do własnego domu. Keat uciekł, wybierając tych, którzy potrzebowali większej pomocy od niej. Wierzył w nią. Choć ona nieco powątpiewała w jego tajemne bajeczki. W kilka dni świat londyńskich marzeń stanął pod znakiem zapytania. Jak się czuła? Wolałaby mieć to gdzieś, ale złość wydzierała się spomiędzy słodkich ust na myśl o tym, że ktoś dewastował jej dom, jej świat.
Naprawdę? Właśnie to w pierwszej chwili bezgłośnie wypowiedziały jej wysoko uniesione brwi, gdy stanął jej na drodze. Założyła dłonie na ramionach i parsknęła. Utkwiła w jego obliczu spojrzenie nieustępliwe, gotowe zakpić, nim zdąży mrugnąć. Więc nie odpuszczał. Więc żył.
– To teraz będziesz za mną łaził i sprawdzał, czy grzecznie wypełniam twoje rozkazy? – zapytała uszczypliwie. Dobrze wiedział, do czego nawiązywała. Zdecydowanie wierzył, że ma jakieś prawo do włażenia z buciorami w jej życie. Nie miał. – Nie musisz się martwić – dodała miękko, dość ironicznie w tej samej chwili, gdy jej drobna dłoń poklepała go po ramieniu. Troski w jego obecności nie było, bardziej jakaś chora potrzeba rozstawiania ludzi po kątach. Widocznie dalej widział w niej tamtą słabość. Nie ufał jej zaradności. Wiedziała o tym i nawet niespecjalnie liczyła na to, że cokolwiek miałoby się w tej kwestii zmienić. Nie uwiązał jej jednak na smyczy, nie mógł jej też powstrzymać. Drobny uśmiech błysnął na jej ustach, a potem ruszyła, niewiele sobie robiąc z tej wielkiej przeszkody. Ominęła go, niespecjalnie mając ochotę na to absurdalne towarzystwo. Co on sobie, kurwa, wyobrażał?
Dobrze go widzieć.
Z kieszeni wysunęła kawałek błyszczącego w księżycu lusterka. Wewnątrz ujrzała swoje oko, żadnego skrawka połamanego nosa, żadnej szerokiej brwi. Szła dalej. Mały przedmiot ścisnęła czulej w dłoni i zaraz potem skryła go w zakamarkach płaszcza. Przed sobą miała kolejną niepewną ścieżkę. Z byle zaułku wyskoczyć mógł kolejny wściekły truposz albo banda nawalonych buraków. Nie bała się. To dom, to oswojone dróżki pełne sprzymierzeńców – nie wrogów. A jednak ci drudzy włazili z buciorami między portowe tunele, plugawili tajne drogi, zaglądali do sekretnych miejscówek, jakby byli tutejsi, jakby brzmiała w ich duszach pieśń falujących szant. Nikt ich tutaj nie chciał, robotnicy buntowali się, napotykając ich na drodze. Tu miejscowi przywykli do zadym, krzyków odważnie rozdzierających naturalny porządek dnia. Tu zakrwawiona morda nie robiła na nikim wrażenia. Niewiele się zmieniło, zapach obcego irytował swoich chłopów, ale dalej dziarsko paradowali po dzielnicy. Właśnie tu wielu odnajdywało jedyny możliwy azyl, jakby wiedzieli, że jeśli istniała jakakolwiek silna część Londynu, to był to właśnie port. Port i jego pulsujące brawurowo doki zdolne do przełamania każdej służebnej różdżki.
Nie bała się. Nie bała. Strach ogarnąłby ją może daleko poza tymi ohydnymi kamienicami. Tutaj nie. I żadna pieprzona sowa nie mogła tego zmienić. Wiadomości rozpływały się po stolicy ciężkie od troski, napęczniałe strachem. Powiadali, że część ptaków nigdy nie zdołała dotrzeć do właściciela. Powiadają, że większość nigdy nie dostała odpowiedzi. Może to i bezpieczniej. Philippa nie tchórzyła, nie uciekała jak spłoszona mysz. Tu był jej dom. Tutaj stała na straży portowego serca. Radziła sobie z mrokami tak gęsto wkradającymi się w najmniejszą szparę. Przy sercu czuwała różdżka silna, gotowa wykpić durnowatą wojnę, bzdurne procedury. Tutaj mało kto wierzył w słuszność rejestracji, tutaj mało kogo obchodziła krew. Tutaj liczyło coś się innego. Wycie morskich wilków nie pytało o niewiarygodne podziały, choć w swej prymitywności bywali pierwsi w żenującej powierzchowności. Istniały jednak różnice. Teraz stawali się zjednoczeni, zjednoczeni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Mijała kolejne kawałki zatęchłej dzielnicy, czujnym spojrzeniem taksując poturbowane zakamarki. Powiadali, że rzucano bombardami na prawo i lewo, że ludzie umierali w gruzach własnych domów. Właśnie tak to miało wyglądać? Niemal co wieczór trzeba było uważać, zamazywać własne kroki, skradać się do własnego domu. Keat uciekł, wybierając tych, którzy potrzebowali większej pomocy od niej. Wierzył w nią. Choć ona nieco powątpiewała w jego tajemne bajeczki. W kilka dni świat londyńskich marzeń stanął pod znakiem zapytania. Jak się czuła? Wolałaby mieć to gdzieś, ale złość wydzierała się spomiędzy słodkich ust na myśl o tym, że ktoś dewastował jej dom, jej świat.
Naprawdę? Właśnie to w pierwszej chwili bezgłośnie wypowiedziały jej wysoko uniesione brwi, gdy stanął jej na drodze. Założyła dłonie na ramionach i parsknęła. Utkwiła w jego obliczu spojrzenie nieustępliwe, gotowe zakpić, nim zdąży mrugnąć. Więc nie odpuszczał. Więc żył.
– To teraz będziesz za mną łaził i sprawdzał, czy grzecznie wypełniam twoje rozkazy? – zapytała uszczypliwie. Dobrze wiedział, do czego nawiązywała. Zdecydowanie wierzył, że ma jakieś prawo do włażenia z buciorami w jej życie. Nie miał. – Nie musisz się martwić – dodała miękko, dość ironicznie w tej samej chwili, gdy jej drobna dłoń poklepała go po ramieniu. Troski w jego obecności nie było, bardziej jakaś chora potrzeba rozstawiania ludzi po kątach. Widocznie dalej widział w niej tamtą słabość. Nie ufał jej zaradności. Wiedziała o tym i nawet niespecjalnie liczyła na to, że cokolwiek miałoby się w tej kwestii zmienić. Nie uwiązał jej jednak na smyczy, nie mógł jej też powstrzymać. Drobny uśmiech błysnął na jej ustach, a potem ruszyła, niewiele sobie robiąc z tej wielkiej przeszkody. Ominęła go, niespecjalnie mając ochotę na to absurdalne towarzystwo. Co on sobie, kurwa, wyobrażał?
Dobrze go widzieć.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Trudno mu było zrozumieć, dlaczego na samym początku tego spotkania, które w ogóle nie powinno mieć miejsca, powitała go pytaniem pełnym urazy. Słowo, na które położyła największych nacisk, to jedno ociekające największą dawką jadu, zabrzmiało mu nad wyraz znajomo i jednocześnie zbyt obco, bo to z jej ust wypadło. Nawet nie spróbowała domyślić się, jak wiele wysiłku kosztowało go wdarcie się do Londynu. I w imię czego poczynił te starania? Dlaczego właśnie dla niej musiał podjąć tak duże ryzyko, kładąc na szalę nie tylko własne życie, ale i tajemnice Zakonu pochowane w zakamarkach umysłu? – Nie martwię się – jawne kłamstwo natychmiast wypadło z jego ust, zbyt mocno kłócąc się z jego obecnością na tej portowej ulicy. Zaprzeczenie sprawiło, że niewygodna prawda już całkiem wypływa na powierzchnię świadomości i uderza w niego zbyt mocno. Otworzył szerzej oczy ze zdumienia i na kilka sekund stał się niezdolny do jakiejkolwiek reakcji. Nie mógł się ruszyć i nie mógł nic powiedzieć, bo piwne oczy wpatrywały się w niego z upartą dumą, stanowczo buntując przeciw jego protekcji, nagłej i niechcianej. Ta chwila wystarczy, aby Moss ruszyła dalej, a w nim wybuchła już całkowicie złość i strach, ale nie o siebie, tylko o nią. I nie bardzo wie, o kogo boi się najbardziej, bo w myślach wciąż jawi mu się sylwetka Jackie i zlewa w jedno z postacią, którą ma na wyciągnięcie ręki w obecnej chwili. Przynajmniej wie, że Philippa jest żywa, ale jak długo ten stan rzeczy potrwa? Kiedy i ona przepadnie bez wieści? Nawet się nie spostrzeże, nie będzie wiedział, gdy zniknie nagle przez jakiegoś zwyrodnialca, któremu nie przypadnie do gustu jej status krwi.
Minęła go obojętnie, jakby jego niespodziewana wizyta w bliskiej jej dzielnicy nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Ta, która zawsze przekraczała wyznaczone przez niego granice, burząca jego mury, nagle straciła nim całe swoje zainteresowanie. Gwałtownie wyciągnął po nią rękę, kolejny raz ignorując jej prawo do nietykalności cielesnej. Złapał smukłe ramię i wciągnął całe ciało do wąskiej uliczki, silnym uściskiem zmuszając czarownicę do pozostania i stawienia mu czoła. Niech wyciąga różdżkę, niech go przeklina, mógł się z tym pogodzić, kiedy trzymał się myśli, że robi to dla jej dobra, aby nie uświadczyła krzywdy z innych rąk.
– Chcesz być kolejną z tych osób, co słuch po nich zaginął? – słowa zabrzmiały ostro, wściekle, ale nie stały się krzykiem. Nawet jeśli jego emocje rozlały się między nimi, wciąż zachowywał resztki rozsądku i kontrolował donośność swojego głosu. Jednak uścisk wokół kobiecego ramienia stał się znów mocniejszy. Spojrzenie Kierana zapłonęło determinacją, ale również dziwnym rodzajem desperacji, która targała jego duszą zbyt często w ciągu ostatnich dni. – Tu już nie jest bezpiecznie. Dobrze znany ci port nie będzie zbyt długo bezpieczną przystanią. Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? – tym razem to on rzucił jej prosto w twarz bezczelnym zarzutem. – Zapomnij o dumie i pomyśl o własnym bezpieczeństwie – spróbował odwołać się do jej rozsądku, choć może na próżno. Był przekonany, że w tym momencie buzuje w niej zbyt wiele złości i to właśnie w niego zostanie ona skierowana, bo musi znaleźć dla siebie jakieś ujście. Mimo to nie odsunął się, dalej spoglądał w piwne oczy Moss, przez ich barwę czując się w coraz większym obowiązku zaopiekować nią.
Gdyby tylko zechciała, mógłby zabrać ją tej nocy z Londynu i zapewnić bezpieczne schronienie we własnym domu. Potem mógłby znaleźć jej lepsze miejsce do życia, bo rozumiał, że niekoniecznie pragnęła dzień w dzień obcować w jego towarzystwie, bo był człowiekiem o trudnym charakterze. Ale może przestałby tak bardzo szaleć z niepokoju, jeśli chociaż jedna osoba byłaby bezpieczna przy jego boku. Bezwiednie poluźnił uścisk, będąc zmieszanym przez to, co właściwie wyczyniał. Wreszcie docierało do niego jak śmieszny musiał być w jej oczach.
Minęła go obojętnie, jakby jego niespodziewana wizyta w bliskiej jej dzielnicy nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Ta, która zawsze przekraczała wyznaczone przez niego granice, burząca jego mury, nagle straciła nim całe swoje zainteresowanie. Gwałtownie wyciągnął po nią rękę, kolejny raz ignorując jej prawo do nietykalności cielesnej. Złapał smukłe ramię i wciągnął całe ciało do wąskiej uliczki, silnym uściskiem zmuszając czarownicę do pozostania i stawienia mu czoła. Niech wyciąga różdżkę, niech go przeklina, mógł się z tym pogodzić, kiedy trzymał się myśli, że robi to dla jej dobra, aby nie uświadczyła krzywdy z innych rąk.
– Chcesz być kolejną z tych osób, co słuch po nich zaginął? – słowa zabrzmiały ostro, wściekle, ale nie stały się krzykiem. Nawet jeśli jego emocje rozlały się między nimi, wciąż zachowywał resztki rozsądku i kontrolował donośność swojego głosu. Jednak uścisk wokół kobiecego ramienia stał się znów mocniejszy. Spojrzenie Kierana zapłonęło determinacją, ale również dziwnym rodzajem desperacji, która targała jego duszą zbyt często w ciągu ostatnich dni. – Tu już nie jest bezpiecznie. Dobrze znany ci port nie będzie zbyt długo bezpieczną przystanią. Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? – tym razem to on rzucił jej prosto w twarz bezczelnym zarzutem. – Zapomnij o dumie i pomyśl o własnym bezpieczeństwie – spróbował odwołać się do jej rozsądku, choć może na próżno. Był przekonany, że w tym momencie buzuje w niej zbyt wiele złości i to właśnie w niego zostanie ona skierowana, bo musi znaleźć dla siebie jakieś ujście. Mimo to nie odsunął się, dalej spoglądał w piwne oczy Moss, przez ich barwę czując się w coraz większym obowiązku zaopiekować nią.
Gdyby tylko zechciała, mógłby zabrać ją tej nocy z Londynu i zapewnić bezpieczne schronienie we własnym domu. Potem mógłby znaleźć jej lepsze miejsce do życia, bo rozumiał, że niekoniecznie pragnęła dzień w dzień obcować w jego towarzystwie, bo był człowiekiem o trudnym charakterze. Ale może przestałby tak bardzo szaleć z niepokoju, jeśli chociaż jedna osoba byłaby bezpieczna przy jego boku. Bezwiednie poluźnił uścisk, będąc zmieszanym przez to, co właściwie wyczyniał. Wreszcie docierało do niego jak śmieszny musiał być w jej oczach.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Drażnił ją. Piekielnie ją drażnił tą despotyczną potrzebą podporządkowania sobie świata. Podporządkowania sobie jej. Nie istniało żadne logiczne wytłumaczenie tego zachowania. Po prostu taki był, wszystko musiało być wedle jego woli i zawsze miał rację. Czyżby? Gniotła w sobie wściekłe ciosy, które już rozpędzały się gotowe do ataku. Naprawdę chciała mu przyłożyć. Przyjemnie byłoby poczuć, jak ta kłapiąca bezsensownie paszcza wreszcie się zamyka i to pod mocą niepozornej piąstki fruwającej z irytacją, której nie mógł opanować. Metody miał imponujące. Droga siły, droga unieruchomienia i podłej groźby. Nie martwił się? Najprościej byłoby uwierzyć, że jednak martwił, że w jakiś pokręcony sposób zlepił jej życie ze swoim, jakby stała się częścią, jakby nienachalnie powracała, pulsując mocniej z chwilą, gdy cały Londyn zamarł ze strachu. Przylazł tu, by kontrolować. Wybierał wygodne postępowanie, niczego nie chciał tłumaczyć – po prostu tak miało być i już. Wkurzał ją, niesamowicie wkurzał. Patrzyła na niego zajadle, mocno, z oczu płynęły niewidzialne fale złości, prowokował je, wylewał z niej z każdym starciem coraz więcej. Nic mu się nie należało. Nic prócz odejścia, bez wzruszeń i bez dziewczęcego przytakiwania na ponure wołanie starszego pana. O wiele lepiej jej było nie wiedzieć, nie widywać go przez ostatnie dni i samodzielnie odnajdywać się w tej upiornej, więziennej rzeczywistości. Zjawiał się znów nieproszony, dreptał za jej nieostygłymi śladami. Po co? Powinien zająć się swoim durnym ratowaniem świata, bo przecież tylko to robił, tylko na tym mu zależało. O siebie już nie dbał w ogóle. Jej jednak nie odpuszczał.
Zaciągał znów mocnym uciskiem w swój kąt, odbierał drogę ucieczki i znów zmuszał, by słuchała. Tak robili tyrani, tak robili bezrozumni brutale, dla których nie liczyło się nic poza ich wybujałymi fantazjami. Radziła sobie jednak i z nimi, dobrze wiedząc, że z każdej męskiej jaskini dało się wymknąć, choćby i skały te okazały się nieznośnie twarde. On był chłodny, szorstki i okropnie przemądrzały. Szarpnęła się znów, jak te kilka lat temu, gdy złapał ją pierwszy raz. Potem zrezygnowana oparła się o wilgotne ściany, loki pomazały się na niej. Podniosła głowę wyżej i lekko nią pokręciła, jakby z niedowierzaniem. To jednak nie było odpowiedzią na pierwsze pytanie. – Ty już nie masz innej metody, co? Tylko siła – burknęła z zarzutem. – Czekam na kolejny krok. Gdzie ściśniesz? – podpytała złośliwie, niewidzialne kąsając jego poważną duszę. Grzecznie nawet podniosła drugą dłoń, jakby miał ochotę ją złapać i znów zatrzasnąć w kajdanach swoich żelaznych łapsk. – Niczego nie wiesz. Jeśli istnieje dla mnie bezpieczne miejsce, to tylko doki – odpowiedziała zaraz, mocno wierząc w swoje słowa. Tu miała sojuszników na każdej uliczce. Może wystarczyło krzyknąć i zaraz przyleciałoby kilku dryblasów? Mimo wszystko wolała im oszczędzić spotkania z Kieranem. Z tym problemem zamierzała poradzić sobie sama. – A dlaczego ty nie możesz się po prostu odczepić, co? Dlaczego znów do mnie wracasz? – zapytała głośno, dobrze wiedząc, że to nie były komfortowe pytania. O to właśnie chodziło. – Przecież nie chciałeś… – urwała, by złapać wdech. Oby portowe duchy miały ją w opiece. – Zostać – rzuciła na koniec, chyba trochę mniej pewnie. Nie zapanowała nad tymi słowami, wcale nie chciała ich mówić.
Zirytowana własną małą słabostką popatrzyła gdzieś w bok. W myśli wyzywała go znów od największych buców tego świata, chętnie wbiłaby mu pazury w skórę, wygramoliła się stąd szybko i pomknęła w nocne uliczki, ale aż za bardzo chciała sprawdzić, jak wybrnie tym razem, popatrzeć, jak tchórzliwie odsunie się od niej i mruknie znów coś o bezpieczeństwie. Nie miała innego domu, wiedział przecież o tym. Dokąd miała uciec? Nie było zresztą mowy o zastosowaniu się do tych poleceń. Choć widział w niej znów słabą dziewczynkę, wcale nią nie była. Dorosła i miała w sobie wystarczająco dużo odwagi, by mu dokopać.
Zaciągał znów mocnym uciskiem w swój kąt, odbierał drogę ucieczki i znów zmuszał, by słuchała. Tak robili tyrani, tak robili bezrozumni brutale, dla których nie liczyło się nic poza ich wybujałymi fantazjami. Radziła sobie jednak i z nimi, dobrze wiedząc, że z każdej męskiej jaskini dało się wymknąć, choćby i skały te okazały się nieznośnie twarde. On był chłodny, szorstki i okropnie przemądrzały. Szarpnęła się znów, jak te kilka lat temu, gdy złapał ją pierwszy raz. Potem zrezygnowana oparła się o wilgotne ściany, loki pomazały się na niej. Podniosła głowę wyżej i lekko nią pokręciła, jakby z niedowierzaniem. To jednak nie było odpowiedzią na pierwsze pytanie. – Ty już nie masz innej metody, co? Tylko siła – burknęła z zarzutem. – Czekam na kolejny krok. Gdzie ściśniesz? – podpytała złośliwie, niewidzialne kąsając jego poważną duszę. Grzecznie nawet podniosła drugą dłoń, jakby miał ochotę ją złapać i znów zatrzasnąć w kajdanach swoich żelaznych łapsk. – Niczego nie wiesz. Jeśli istnieje dla mnie bezpieczne miejsce, to tylko doki – odpowiedziała zaraz, mocno wierząc w swoje słowa. Tu miała sojuszników na każdej uliczce. Może wystarczyło krzyknąć i zaraz przyleciałoby kilku dryblasów? Mimo wszystko wolała im oszczędzić spotkania z Kieranem. Z tym problemem zamierzała poradzić sobie sama. – A dlaczego ty nie możesz się po prostu odczepić, co? Dlaczego znów do mnie wracasz? – zapytała głośno, dobrze wiedząc, że to nie były komfortowe pytania. O to właśnie chodziło. – Przecież nie chciałeś… – urwała, by złapać wdech. Oby portowe duchy miały ją w opiece. – Zostać – rzuciła na koniec, chyba trochę mniej pewnie. Nie zapanowała nad tymi słowami, wcale nie chciała ich mówić.
Zirytowana własną małą słabostką popatrzyła gdzieś w bok. W myśli wyzywała go znów od największych buców tego świata, chętnie wbiłaby mu pazury w skórę, wygramoliła się stąd szybko i pomknęła w nocne uliczki, ale aż za bardzo chciała sprawdzić, jak wybrnie tym razem, popatrzeć, jak tchórzliwie odsunie się od niej i mruknie znów coś o bezpieczeństwie. Nie miała innego domu, wiedział przecież o tym. Dokąd miała uciec? Nie było zresztą mowy o zastosowaniu się do tych poleceń. Choć widział w niej znów słabą dziewczynkę, wcale nią nie była. Dorosła i miała w sobie wystarczająco dużo odwagi, by mu dokopać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W jej oczach widział wiele pretensji. Trafiła w sedno, nie znał innego sposobu, aby nakłonić ją do rozmowy. Nie chciała współpracować, buntowała się przeciwko jego protekcji, uznając ją za formę ucisku. Przybył, aby narzucić jej trzeźwy pogląd, przez co z jeszcze większą zawziętością dawała odpór rozsądnym racjom. Kiedy on korzystał z siły fizycznej, ona atakowała słowem, celnie uderzając w czułe punkty. Trzymał ją pod ścianą, ale sam czuł się przyparty do muru, gdy nie znajdował dla swojego zachowania dobrego wytłumaczenia. Oczekiwała od niego wyjaśnień, chciała wymusić skruchę, ale w ostateczności tylko bardziej go rozsierdziła.
– Myślisz, że tego chcę? – wyrzucił z siebie ostro, nie potrafiąc zapanować nad irytacją, którą nasiąkł nie tylko jego duch, co również jego głos. – Szarpać cię i zmuszać do wysłuchania moich rad? – wraz z kolejnymi słowami konstruował niezbyt wymyślą prowokację, chcąc wyzwolić z niej jeszcze więcej złości. Czuła się pokrzywdzona, ale paradoksalnie dzielił z nią te uczucie, wytrzymując harde spojrzenie piwnych oczu. Niesłusznie posądziła go o bycie napastliwym. Uniknęliby gwałtownych ruchów, gdyby chociaż spróbowała go wysłuchać. – Właśnie tak mnie widzisz? – zadał ostatnie pytanie, a jego głos stracił na sile i stanowczości. Wciąż trzymał jej ramię w uścisku i z każdą kolejną chwilą stawał się coraz bardziej wątły, póki całkowicie nie zanikł. Musiał zabrać dłoń, skończyć z wymuszaniem na niej posłuszeństwa. Ale jak inaczej mógłby przemówić jej do rozsądku?
Zaskoczyła go jej niezachwiana wiara w to, że jedna z londyńskich dzielnic dalej pozostaje dla niej bezpieczna. Brakowało jej świadomości tego, iż najgorsze jeszcze tak naprawdę nie nadeszło. Stolica wciąż była doczyszczana z resztek szlamu. Za tydzień lub dwa ludzie skorzy sięgać po czarną magię znajdą się także tutaj i stłumią wszelki bunt wobec Voldemorta i jego popleczników. – Doki są zbyt istotne dla każdej strony konfliktu, aby nie przyglądano się im uważnie – chciał jej wyjaśnić w jak najprostszy sposób i bez wdawania się w szczegóły, dlaczego dzielnica, w której znała każdy kąt, nie może być dłużej uznawana przez nią za dom. Oczywistym było, że interesy prowadzone od zawsze w Parszywym Pasażerze przyciągną uwagę, bo i schronienia w ostatnim czasie szukały tam różne podejrzane osoby. Doszły go słuchy, że ministerialne służby już zajęły się sprawdzaniem ładunków na statkach, tym samym ukrócając wiele interesów, jak i zamykając drogę ucieczki. Prędzej czy później Malfoy zadba o to, aby zdobyć całkowity posłuch wśród portowej braci, a Kieran był świadom tego, że rozpitym marynarzom łatwiej będzie poddać się panowaniu konserwatywnej władzy niż wszczynać bunt w imię równości wszystkich czarodziejów.
A dlaczego ty nie możesz się po prostu odczepić, co? Dlaczego znów do mnie wracasz?
– Jak mógłbym zignorować fakt, że znajdujesz się w samym centrum wojny – odparł z trudnością, nawet nie znając jej źródła, po prostu przytłoczył go jego własny brak pewności w tej sprawie. przy niej nic nie było całkowicie klarowne. Burzyła jego spokój, zakradała się do uśpionych myśli i uczuć, rozbudzała na nowo zapomnianą część człowieczeństwa. Przy niej stawał się kimś innym, nie aurorem, nie przyjacielem, a już tym bardziej nie ojcem. Jaką rolę przy niej wypełniał? W jakiej roli sam ją obsadzał?
– Nie mogłem – udzielił sprostowania ochrypłym szeptem, bardzo niepotrzebnie i zgubnie dla siebie, ale był zbyt zmęczony, aby trzymać na uwięzi każdą myśl. Pragnienie, które odezwało się w nim tamtej nocy, nie wybrzmiało do końca, czasem powracało znienacka, gdy samotnie kładł się do swojego łóżka, a chłód pościeli drażnił zmęczone ciało. Jak mógłby przyznać się otwarcie do tego, że potrzebował bliskości? Stał się człowiekiem wyzbytym z potrzeb, dążył do tego przez większość swojego życia. A jednak bezwiednie wyjawił czarownicy prawdę o swoim wewnętrznym konflikcie. Chciał przy niej zostać. Trzymać w ramionach drugie ciało i koić nerwy jego ciepłem, powabem, zapachem. Jednak poddanie się temu pragnieniu oddaliłoby go od nieustannej walki o lepsze jutro. Za późno dla niego było na ucieczkę od powinności. – Nie przyszedłem po to, aby wracać do… – urwał nagle, nie wiedząc jak nazwać tamtą noc, nawet odwrócił wzrok, szczerze wierząc, że zrobił to tylko po to, aby zobaczyć czy nikt przypadkiem się im nie przygląda. – Na psidwaczą mać, Moss, zrozum, że to nie ja jestem ci wrogiem – znów na nią spojrzał, nie kryjąc determinacji, jaką jeszcze w sobie miał, aby przekonać ją do opuszczenia Londynu.
– Myślisz, że tego chcę? – wyrzucił z siebie ostro, nie potrafiąc zapanować nad irytacją, którą nasiąkł nie tylko jego duch, co również jego głos. – Szarpać cię i zmuszać do wysłuchania moich rad? – wraz z kolejnymi słowami konstruował niezbyt wymyślą prowokację, chcąc wyzwolić z niej jeszcze więcej złości. Czuła się pokrzywdzona, ale paradoksalnie dzielił z nią te uczucie, wytrzymując harde spojrzenie piwnych oczu. Niesłusznie posądziła go o bycie napastliwym. Uniknęliby gwałtownych ruchów, gdyby chociaż spróbowała go wysłuchać. – Właśnie tak mnie widzisz? – zadał ostatnie pytanie, a jego głos stracił na sile i stanowczości. Wciąż trzymał jej ramię w uścisku i z każdą kolejną chwilą stawał się coraz bardziej wątły, póki całkowicie nie zanikł. Musiał zabrać dłoń, skończyć z wymuszaniem na niej posłuszeństwa. Ale jak inaczej mógłby przemówić jej do rozsądku?
Zaskoczyła go jej niezachwiana wiara w to, że jedna z londyńskich dzielnic dalej pozostaje dla niej bezpieczna. Brakowało jej świadomości tego, iż najgorsze jeszcze tak naprawdę nie nadeszło. Stolica wciąż była doczyszczana z resztek szlamu. Za tydzień lub dwa ludzie skorzy sięgać po czarną magię znajdą się także tutaj i stłumią wszelki bunt wobec Voldemorta i jego popleczników. – Doki są zbyt istotne dla każdej strony konfliktu, aby nie przyglądano się im uważnie – chciał jej wyjaśnić w jak najprostszy sposób i bez wdawania się w szczegóły, dlaczego dzielnica, w której znała każdy kąt, nie może być dłużej uznawana przez nią za dom. Oczywistym było, że interesy prowadzone od zawsze w Parszywym Pasażerze przyciągną uwagę, bo i schronienia w ostatnim czasie szukały tam różne podejrzane osoby. Doszły go słuchy, że ministerialne służby już zajęły się sprawdzaniem ładunków na statkach, tym samym ukrócając wiele interesów, jak i zamykając drogę ucieczki. Prędzej czy później Malfoy zadba o to, aby zdobyć całkowity posłuch wśród portowej braci, a Kieran był świadom tego, że rozpitym marynarzom łatwiej będzie poddać się panowaniu konserwatywnej władzy niż wszczynać bunt w imię równości wszystkich czarodziejów.
A dlaczego ty nie możesz się po prostu odczepić, co? Dlaczego znów do mnie wracasz?
– Jak mógłbym zignorować fakt, że znajdujesz się w samym centrum wojny – odparł z trudnością, nawet nie znając jej źródła, po prostu przytłoczył go jego własny brak pewności w tej sprawie. przy niej nic nie było całkowicie klarowne. Burzyła jego spokój, zakradała się do uśpionych myśli i uczuć, rozbudzała na nowo zapomnianą część człowieczeństwa. Przy niej stawał się kimś innym, nie aurorem, nie przyjacielem, a już tym bardziej nie ojcem. Jaką rolę przy niej wypełniał? W jakiej roli sam ją obsadzał?
– Nie mogłem – udzielił sprostowania ochrypłym szeptem, bardzo niepotrzebnie i zgubnie dla siebie, ale był zbyt zmęczony, aby trzymać na uwięzi każdą myśl. Pragnienie, które odezwało się w nim tamtej nocy, nie wybrzmiało do końca, czasem powracało znienacka, gdy samotnie kładł się do swojego łóżka, a chłód pościeli drażnił zmęczone ciało. Jak mógłby przyznać się otwarcie do tego, że potrzebował bliskości? Stał się człowiekiem wyzbytym z potrzeb, dążył do tego przez większość swojego życia. A jednak bezwiednie wyjawił czarownicy prawdę o swoim wewnętrznym konflikcie. Chciał przy niej zostać. Trzymać w ramionach drugie ciało i koić nerwy jego ciepłem, powabem, zapachem. Jednak poddanie się temu pragnieniu oddaliłoby go od nieustannej walki o lepsze jutro. Za późno dla niego było na ucieczkę od powinności. – Nie przyszedłem po to, aby wracać do… – urwał nagle, nie wiedząc jak nazwać tamtą noc, nawet odwrócił wzrok, szczerze wierząc, że zrobił to tylko po to, aby zobaczyć czy nikt przypadkiem się im nie przygląda. – Na psidwaczą mać, Moss, zrozum, że to nie ja jestem ci wrogiem – znów na nią spojrzał, nie kryjąc determinacji, jaką jeszcze w sobie miał, aby przekonać ją do opuszczenia Londynu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Znał dobrze ten uśmiech, który rozgościł się na jej wargach, gdy tylko uniosła głowę, by spojrzeniem ofiarować mu kolejne wyzwanie. Niecny, zuchwały, trochę kpiący z tego starego dziada, ale chyba się z tym liczył. Nie rozmawiali przecież po raz pierwszy, nie spodziewał się posłusznych ocząt i grzecznego przytakiwania. Oczekiwał łatwości, której nie mogła mu podarować. Zamiast tego lekko przygryzała złość, tłumiąc potrzebę wyładowania energii na wszystkich męskich czułych punktach, jakby to faktycznie miało zamknąć mu paszczę. Na niego nic nie zadziała, mogła drażnić jego kamienną duszę, mogła podpalać łatwopalne zakamarki, ale on wciąż wydawał się nieporuszalny, niewzruszony, kompletnie zapatrzony w swoje przykurzone idee. Świetnie. Jeśli naprawdę wyobrażał sobie, że te krzyki zamkną jej buzię, to wciąż nie nauczył się, jak działa Philippa Moss. Wiedziała, że nie potrafił sobie z nią poradzić i w jakimś dziwnym zamieszaniu myśli podobało jej się to.
– No nie wiem, chyba to lubisz – odparła potulnym tonem, wciskając głowę jeszcze bardziej w szorstkie ściany. – Lubisz mieć władzę, lubisz, gdy jestem zamknięta w twoim uścisku, bo wiesz, że tylko tak ci się nie wywinę. A wtedy możesz sobie krzyczeć do woli, a ja muszę słuchać – kontynuowała jednak bez wyrzutu, zaczepiała go jednak celowo, konstruowała obraz, który musiał mieć w sobie namiastkę chorej prawdziwości. Nie krzywdziło jej to, jego podkradanie się może nawet dodawało pikanterii w tym ponurym portowym świecie, ale na pewno mogła liczyć na lepsze rozrywki niż szorstkie, mizerne próby wysłużonego aurora. Inny byli przecież bardziej drapieżni, o wiele bardziej intrygujący i energiczni. Tylko że inni nie byli nim, może nie denerwowali się w tak obnażonej, bezradnej pozie. Dokładnie to nagle z niego wypełzło, gdy głos stępił się, a palce przestały zaciskać się na jej skórze, odpadły nieznośne kajdany, ale nie odsunął się. Zastygła na chwilę, szukając jego oczu. Już całkiem zmiękł, czy jeszcze chciał się trochę pospierać? Kiepsko mu szło, nie potrafił zepchnąć jej na tor bezpiecznych, rozsądnych myśli – zmusić do zaakceptowania jego własnych analiz. – Widzę to, czego nie widzisz ty – odparła śmiało, wieńcząc odpowiedź dość pokrzepiającym uśmiechem. Niech się nie łamie, nie on pierwszy ma problem ze sobą, nie on pierwszy kamufluje się za głośno manifestowaną siłą.
Nie dało się słuchać tych zasłon, tych suchych tłumaczeń, które miały na celu wykurzenie jej stąd, żeby… No właśnie, po co? Skoro chciał chronić ją, niech od razu zgarnie pod pachę całe doki. Krzepy mu nie brakowało, demonstrował to aż nazbyt wyraźnie. Prychnęła jednak pod nosem. Próbował odebrać jej jedyny dom, najdroższy, najważniejszy. Zakuło ją to, ale nie było czasu na wzruszenia. W ciemniejszym zaułku toczyli już wystarczająco głośną batalię. – I zbyt istotne dla mnie. To jest moja rodzina, moi przyjaciele. Mój dom. Porzuciłbyś to wszystko w chwili zagrożenia? Zostawiłbyś ich? Swoją rodzinę? – burknęła oburzona. Nie była lichym pionkiem, nie dało jej się zdeptać jak byle robala, ale może wygodniej mu było wierzyć, że tak jest. Co za idiota. Nie powstrzymał wylewających się z niej potoków pewności. Poniekąd uznawała, że mógł dobrze przewidzieć szykującą się zadymę, ale czuła, że chce wtedy trwać na posterunku. Doki to niedoceniany kawałek stolicy, to serce dostaw, miejsce, w którym dało się załatwić wszystko. Oczywiście, że były ważne, ale wiedziała to i bez jego przemądrzałej paplaniny.
Ciało nie poruszyło się ani o odrobinę, choć przecież było już wolne, mogło sprytnie wysunąć się i przechytrzyć lichawą aurorską przeszkodę. Zastygło jednak, tym bardziej po kolejnych słowach, którymi zdradzał coś, co wzbudzało w niej falę niezrozumienia. On był przywiązany. Przywiązany do niej. Teraz jeszcze wyraźniej mogła to poczuć. Te słowa nie opuściły jego ust lekko. Traktował ją jak córkę? Czuł niepojętą odpowiedzialność? Co masz w głowie, mój panie aurorze? – Jak wielu innych, Kieranie. Jak ty, jak nasi przyjaciele. Zaakceptuj to wreszcie. Pozwól mi tu być – powiedziała po chwili ciszy, dość pogodnie, jakby wcale nie mówiła o strumieniach krwi spływających po londyńskich chodnikach. Tak się burzył, a przecież sam właził w sam środek ognia. Srogimi spojrzeniami nie mógł zamknąć jej w przestrzeniach domu, nie mógł wydostać z ogarniętego mordem miasta. Męczył ją jego brak wiary w nią, nieustannie dawał do zrozumienia, jak bardzo jest słaba, jak bardzo nie powinno jej tu być. O tym nie chciała już słuchać.
– Więc chciałeś – Jednak. Dopowiedziała za niego coś, czego nie miał odwagi wyjawić. Znów był zmęczony, wytargany przez codzienny dramat wojny, nieustającą bitwę, toczył ją nawet z nią. Nie zamierzała mu odpuszczać, sam swoją twardą postawą zachęcał ją do zadawania kolejnych, niefizycznych ciosów. Teraz złagodniała, wyłapując nawet w zdradliwych ciemnościach jego rozbicie. Wystarczył głos, chwilowe porzucenie bojowego tonu. Sama przecież tez przestała. W tej bocznej uliczce nie mógł dopaść jej zimny podmuch, ani żadne inne o wiele gorsze zło. Czuwał. Podniosła dłoń, lekko mrużyła oczy, by wyłapać w mroku zarysy jego postaci. Przyłożyła palce do boku jego twarzy i spróbowała skłonić go, by na nią spojrzał. Nie ustawał w mdłych tłumaczeniach, jakby tamta noc była wstydem, złem, jakby dławiło go samo jej wspomnienie, a przecież wreszcie mógł odpocząć, przyznać się, że też chciał czuć, że nie zapomniał o własnym człowieczeństwie. – A kim jesteś? – spytała ciszej, nie chcąc go tym razem spłoszyć, podrażnić dźwiękiem nieustającej gry. Jednocześnie czuła nieznośny dreszcz oczekiwania. Chciała wreszcie usłyszeć, co myślał o niej tak naprawdę, w jakiej stawał roli, dlaczego tyle ryzykował, by ją stąd wydostać. Lekko przesunęła palcem po policzku, powoli, czule, jakby próbowała go zachęcić. To nic, że znów to robiła, znów łamała granicę, by po raz kolejny mógł ją odrzucać. Gdzieś głęboko w niej coś drgnęło niecierpliwie. Nie miał nad nią władzy. W myśli powtarzała to nieustannie. Ale czy na pewno?
– No nie wiem, chyba to lubisz – odparła potulnym tonem, wciskając głowę jeszcze bardziej w szorstkie ściany. – Lubisz mieć władzę, lubisz, gdy jestem zamknięta w twoim uścisku, bo wiesz, że tylko tak ci się nie wywinę. A wtedy możesz sobie krzyczeć do woli, a ja muszę słuchać – kontynuowała jednak bez wyrzutu, zaczepiała go jednak celowo, konstruowała obraz, który musiał mieć w sobie namiastkę chorej prawdziwości. Nie krzywdziło jej to, jego podkradanie się może nawet dodawało pikanterii w tym ponurym portowym świecie, ale na pewno mogła liczyć na lepsze rozrywki niż szorstkie, mizerne próby wysłużonego aurora. Inny byli przecież bardziej drapieżni, o wiele bardziej intrygujący i energiczni. Tylko że inni nie byli nim, może nie denerwowali się w tak obnażonej, bezradnej pozie. Dokładnie to nagle z niego wypełzło, gdy głos stępił się, a palce przestały zaciskać się na jej skórze, odpadły nieznośne kajdany, ale nie odsunął się. Zastygła na chwilę, szukając jego oczu. Już całkiem zmiękł, czy jeszcze chciał się trochę pospierać? Kiepsko mu szło, nie potrafił zepchnąć jej na tor bezpiecznych, rozsądnych myśli – zmusić do zaakceptowania jego własnych analiz. – Widzę to, czego nie widzisz ty – odparła śmiało, wieńcząc odpowiedź dość pokrzepiającym uśmiechem. Niech się nie łamie, nie on pierwszy ma problem ze sobą, nie on pierwszy kamufluje się za głośno manifestowaną siłą.
Nie dało się słuchać tych zasłon, tych suchych tłumaczeń, które miały na celu wykurzenie jej stąd, żeby… No właśnie, po co? Skoro chciał chronić ją, niech od razu zgarnie pod pachę całe doki. Krzepy mu nie brakowało, demonstrował to aż nazbyt wyraźnie. Prychnęła jednak pod nosem. Próbował odebrać jej jedyny dom, najdroższy, najważniejszy. Zakuło ją to, ale nie było czasu na wzruszenia. W ciemniejszym zaułku toczyli już wystarczająco głośną batalię. – I zbyt istotne dla mnie. To jest moja rodzina, moi przyjaciele. Mój dom. Porzuciłbyś to wszystko w chwili zagrożenia? Zostawiłbyś ich? Swoją rodzinę? – burknęła oburzona. Nie była lichym pionkiem, nie dało jej się zdeptać jak byle robala, ale może wygodniej mu było wierzyć, że tak jest. Co za idiota. Nie powstrzymał wylewających się z niej potoków pewności. Poniekąd uznawała, że mógł dobrze przewidzieć szykującą się zadymę, ale czuła, że chce wtedy trwać na posterunku. Doki to niedoceniany kawałek stolicy, to serce dostaw, miejsce, w którym dało się załatwić wszystko. Oczywiście, że były ważne, ale wiedziała to i bez jego przemądrzałej paplaniny.
Ciało nie poruszyło się ani o odrobinę, choć przecież było już wolne, mogło sprytnie wysunąć się i przechytrzyć lichawą aurorską przeszkodę. Zastygło jednak, tym bardziej po kolejnych słowach, którymi zdradzał coś, co wzbudzało w niej falę niezrozumienia. On był przywiązany. Przywiązany do niej. Teraz jeszcze wyraźniej mogła to poczuć. Te słowa nie opuściły jego ust lekko. Traktował ją jak córkę? Czuł niepojętą odpowiedzialność? Co masz w głowie, mój panie aurorze? – Jak wielu innych, Kieranie. Jak ty, jak nasi przyjaciele. Zaakceptuj to wreszcie. Pozwól mi tu być – powiedziała po chwili ciszy, dość pogodnie, jakby wcale nie mówiła o strumieniach krwi spływających po londyńskich chodnikach. Tak się burzył, a przecież sam właził w sam środek ognia. Srogimi spojrzeniami nie mógł zamknąć jej w przestrzeniach domu, nie mógł wydostać z ogarniętego mordem miasta. Męczył ją jego brak wiary w nią, nieustannie dawał do zrozumienia, jak bardzo jest słaba, jak bardzo nie powinno jej tu być. O tym nie chciała już słuchać.
– Więc chciałeś – Jednak. Dopowiedziała za niego coś, czego nie miał odwagi wyjawić. Znów był zmęczony, wytargany przez codzienny dramat wojny, nieustającą bitwę, toczył ją nawet z nią. Nie zamierzała mu odpuszczać, sam swoją twardą postawą zachęcał ją do zadawania kolejnych, niefizycznych ciosów. Teraz złagodniała, wyłapując nawet w zdradliwych ciemnościach jego rozbicie. Wystarczył głos, chwilowe porzucenie bojowego tonu. Sama przecież tez przestała. W tej bocznej uliczce nie mógł dopaść jej zimny podmuch, ani żadne inne o wiele gorsze zło. Czuwał. Podniosła dłoń, lekko mrużyła oczy, by wyłapać w mroku zarysy jego postaci. Przyłożyła palce do boku jego twarzy i spróbowała skłonić go, by na nią spojrzał. Nie ustawał w mdłych tłumaczeniach, jakby tamta noc była wstydem, złem, jakby dławiło go samo jej wspomnienie, a przecież wreszcie mógł odpocząć, przyznać się, że też chciał czuć, że nie zapomniał o własnym człowieczeństwie. – A kim jesteś? – spytała ciszej, nie chcąc go tym razem spłoszyć, podrażnić dźwiękiem nieustającej gry. Jednocześnie czuła nieznośny dreszcz oczekiwania. Chciała wreszcie usłyszeć, co myślał o niej tak naprawdę, w jakiej stawał roli, dlaczego tyle ryzykował, by ją stąd wydostać. Lekko przesunęła palcem po policzku, powoli, czule, jakby próbowała go zachęcić. To nic, że znów to robiła, znów łamała granicę, by po raz kolejny mógł ją odrzucać. Gdzieś głęboko w niej coś drgnęło niecierpliwie. Nie miał nad nią władzy. W myśli powtarzała to nieustannie. Ale czy na pewno?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To nie on wciskał ją w ścianę, czyniła to sobie sama, bardzo świadomie, z zuchwałym uśmieszkiem, głosząc w tej pozycji własne prawdy, jakby znała najlepiej jego motywy. Zamykała mu tym usta, budząc coś na kształt poczucia niesprawiedliwości, że spoglądała na niego przez pryzmat schematów utartych w Parszywym Pasażerze, gdzie pijani marynarze siłą chwytali za jakąkolwiek pannę, nie bacząc na donośne sprzeciwy. Lecz najbardziej raziło go to, że w jej retoryce rzeczywiście kryło się ziarno prawdy. Zawsze wymuszał na niej to, aby go wysłuchała, choć wypowiadane do niej słowa były grochem rzucanym o ścianę. Nie ustępowała mu w uporze, musiała sama czegoś doświadczyć, żeby wyciągnąć wnioski, które serwował jej wcześniej. A on i tak przybywał, stawał przed nią i dalej serwując litanię złożoną naprzemiennie z upomnień i przestróg. Tym razem ryzykował bardziej niż kiedykolwiek, poddając się głupiej trwodze o jej los, przecież nijak spleciony z jego własnym, czyż nie? Przecież tej nocy, ledwie po rozpoznaniu jego osoby, próbowała zaznaczyć, że jego obecność nie jest przez nią mile widziana. Ona również była niezdecydowana, prawdopodobnie przez jego własny wewnętrzny zamęt – na powitanie odpychała, a porem zaraz przyciągała do siebie.
Być może rzeczywiście widziała więcej od niego, gdy czasem wykazywała się większym od niego opanowaniem. Pogubił się, naprawdę nie wiedział, czym kieruje się w tej znajomości i na jakich zasadach ta się opiera, mimo to próbował jeszcze się łudzić, że ma nad nią jakąś kontrolę. Które ich spotkanie wytrąciło go z równowagi raz na zawsze? Może przejął się wtedy jej rozdygotanym obliczem, gdy przybyła do jego domu bez różdżki, bo ta skończyła połamana na dnie Tamizy? A może sylwestrowy pocałunek przemienił jego odczucia? To nie było już ważne i wiążące, bo nawet marcowe objęcia w zaciszu spowitej w mroku sypialni zdawały się być tak samo odległe co grudniowe zdarzenia. Wojenna zawierucha wymiotła z Londynu wszelką przyzwoitość i rzuciła ich w kompletnie inną rzeczywistość. Musiał dokładnie szachować swoimi siłami i naprawdę nie miał wystarczająco dużo czasu na takie rozterki.
Musiał przeczuwać, że jego interwencja jest z góry skazana na porażkę. Port stał się kilka lat temu jej domem, tu też odnalazła rodzinę i nawiązała przyjaźnie. Boyle zrobiła dla niej więcej niż on, bo przygarnęła, wzięła pod swoje skrzydła, nauczyła życia, opowiedziała o jego cieniach. On zaledwie wykazał się jednym aktem miłosierdzia. Nic dziwnego, że większą lojalność czuła wobec portowej dzielnicy. Sam w najgorszych chwilach nie wykazał się podobnym przywiązaniem do bliskich, tak wielką wiernością, choć chodziło o krew z jego krwi. Porzuciłbyś to wszystko w chwili zagrożenia? Zostawiłbyś ich? Swoją rodzinę? Nie mógł odpowiedzieć, gdy nawet nie znał losu swoich dzieci. Vincent gdzieś tam był, o Jackie nie wiedział nic.
Dotyk jej dłoni poraził go. Nie wzdrygnął się, bo to nie ciałem targnął dreszcz, zaniepokojony został umysł pełen gorzkich myśli, choć gest sam w sobie był delikatny i ciepły. Tak rzadko zaznawał tej odrobiny czułości, że bliski był wtulić policzek w kobiecą dłoń i ufnie zamknąć oczy, choć na chwilę zaprzestać ciągłej walki z całym światem i z sobą samym. Ale nie zrobił tego, powieki nie opadły, a niebieskie spojrzenie wpatrywało się w mącicielkę, kiedy zadawała swoje pytanie. Znów na niego napierała, żądając tego, aby wyznał swoją słabość i po prostu jej uległ. I w głębi duszy podejrzewał, że to przecież nie tak, że zależy jej na podstarzałym i paranoicznym aurorze, prędzej chce zobaczyć jak ten łamie się pod jej perswazją i zaczyna nosić w sobie płonącą potrzebę, a w jego oczach połyskuje błaganie o wzajemność. Zaczęła wodzić po chłodnym policzku palcem, kontynuując skonstruowaną przez siebie prowokację nawet w tak trudnych okolicznościach – w mieście objętym wojną, w wąskiej uliczce w porcie, pod brudną ścianą.
Złapał jej nadgarstek, ściskając mocno, boleśnie, rzeczywiście stając się brutalem, jak mu zarzucała, aby zabrać jej dłoń od swojej twarzy. Puścił ją, odrzucając stanowczo, gwałtownie, jakby nie chciał mieć z nią nic do czynienia, tym bardziej fizycznego kontaktu. Było w nim tyle złości i poczucia winy. Spojrzał prosto w piwne oczy, nie kryjąc wściekłości, dając się jej ponieść. – Ja porzuciłem swoją rodzinę – wysyczał wściekle, powracając do kwestii, którą poruszyła wcześniej, a on zapragnął ją przemilczeć dla własnego spokoju, nie chcąc i tej nocy szarpać wrażliwych strun duszy. – Rzuciłem do walki własną córkę bez cienia żalu! – podniósł głos, jątrząc najświeższą ranę. Naprawdę przez ostatnie dni próbował na nowo wmówić sobie, że zrobił wszystko, aby uczynić ją wystarczająco silną, aby mogła sama stawić wszystkiemu czoła. Odniesiona porażka zaskoczyła go, nigdy jej nie brał pod uwagę. Zawiódł. – Sądzisz, że nie zrobię tego samego tobie? – spytał chłodno, lecz jego spojrzenie płonęło od gwałtownych emocji.
Szukał odkupienia czy potępienia? Zrobił krok do tyłu, oddając jej przestrzeń i prawo wyboru. Może rzucić się na niego z różdżką, splunąć mu w twarz, pod nogi, bądź odejść bez słowa. – Od tej pory jestem nikim – odpowiedział na jej pytanie beznamiętnie, dłonie jednak w tej samej chwili zacisnął w pięści, jakby samemu nie potrafiąc pogodzić się z drastycznym krokiem, który podejmował. Ale czy zerwanie więzi nie przychodziło mu łatwo. Tym razem nie powinno być inaczej. – A ty rób co chcesz – słowa zabrzmiały niczym wyrok, który wydał bez mrugnięcia okiem. Nie będzie się korzył, po prostu ją odepchnie.
Być może rzeczywiście widziała więcej od niego, gdy czasem wykazywała się większym od niego opanowaniem. Pogubił się, naprawdę nie wiedział, czym kieruje się w tej znajomości i na jakich zasadach ta się opiera, mimo to próbował jeszcze się łudzić, że ma nad nią jakąś kontrolę. Które ich spotkanie wytrąciło go z równowagi raz na zawsze? Może przejął się wtedy jej rozdygotanym obliczem, gdy przybyła do jego domu bez różdżki, bo ta skończyła połamana na dnie Tamizy? A może sylwestrowy pocałunek przemienił jego odczucia? To nie było już ważne i wiążące, bo nawet marcowe objęcia w zaciszu spowitej w mroku sypialni zdawały się być tak samo odległe co grudniowe zdarzenia. Wojenna zawierucha wymiotła z Londynu wszelką przyzwoitość i rzuciła ich w kompletnie inną rzeczywistość. Musiał dokładnie szachować swoimi siłami i naprawdę nie miał wystarczająco dużo czasu na takie rozterki.
Musiał przeczuwać, że jego interwencja jest z góry skazana na porażkę. Port stał się kilka lat temu jej domem, tu też odnalazła rodzinę i nawiązała przyjaźnie. Boyle zrobiła dla niej więcej niż on, bo przygarnęła, wzięła pod swoje skrzydła, nauczyła życia, opowiedziała o jego cieniach. On zaledwie wykazał się jednym aktem miłosierdzia. Nic dziwnego, że większą lojalność czuła wobec portowej dzielnicy. Sam w najgorszych chwilach nie wykazał się podobnym przywiązaniem do bliskich, tak wielką wiernością, choć chodziło o krew z jego krwi. Porzuciłbyś to wszystko w chwili zagrożenia? Zostawiłbyś ich? Swoją rodzinę? Nie mógł odpowiedzieć, gdy nawet nie znał losu swoich dzieci. Vincent gdzieś tam był, o Jackie nie wiedział nic.
Dotyk jej dłoni poraził go. Nie wzdrygnął się, bo to nie ciałem targnął dreszcz, zaniepokojony został umysł pełen gorzkich myśli, choć gest sam w sobie był delikatny i ciepły. Tak rzadko zaznawał tej odrobiny czułości, że bliski był wtulić policzek w kobiecą dłoń i ufnie zamknąć oczy, choć na chwilę zaprzestać ciągłej walki z całym światem i z sobą samym. Ale nie zrobił tego, powieki nie opadły, a niebieskie spojrzenie wpatrywało się w mącicielkę, kiedy zadawała swoje pytanie. Znów na niego napierała, żądając tego, aby wyznał swoją słabość i po prostu jej uległ. I w głębi duszy podejrzewał, że to przecież nie tak, że zależy jej na podstarzałym i paranoicznym aurorze, prędzej chce zobaczyć jak ten łamie się pod jej perswazją i zaczyna nosić w sobie płonącą potrzebę, a w jego oczach połyskuje błaganie o wzajemność. Zaczęła wodzić po chłodnym policzku palcem, kontynuując skonstruowaną przez siebie prowokację nawet w tak trudnych okolicznościach – w mieście objętym wojną, w wąskiej uliczce w porcie, pod brudną ścianą.
Złapał jej nadgarstek, ściskając mocno, boleśnie, rzeczywiście stając się brutalem, jak mu zarzucała, aby zabrać jej dłoń od swojej twarzy. Puścił ją, odrzucając stanowczo, gwałtownie, jakby nie chciał mieć z nią nic do czynienia, tym bardziej fizycznego kontaktu. Było w nim tyle złości i poczucia winy. Spojrzał prosto w piwne oczy, nie kryjąc wściekłości, dając się jej ponieść. – Ja porzuciłem swoją rodzinę – wysyczał wściekle, powracając do kwestii, którą poruszyła wcześniej, a on zapragnął ją przemilczeć dla własnego spokoju, nie chcąc i tej nocy szarpać wrażliwych strun duszy. – Rzuciłem do walki własną córkę bez cienia żalu! – podniósł głos, jątrząc najświeższą ranę. Naprawdę przez ostatnie dni próbował na nowo wmówić sobie, że zrobił wszystko, aby uczynić ją wystarczająco silną, aby mogła sama stawić wszystkiemu czoła. Odniesiona porażka zaskoczyła go, nigdy jej nie brał pod uwagę. Zawiódł. – Sądzisz, że nie zrobię tego samego tobie? – spytał chłodno, lecz jego spojrzenie płonęło od gwałtownych emocji.
Szukał odkupienia czy potępienia? Zrobił krok do tyłu, oddając jej przestrzeń i prawo wyboru. Może rzucić się na niego z różdżką, splunąć mu w twarz, pod nogi, bądź odejść bez słowa. – Od tej pory jestem nikim – odpowiedział na jej pytanie beznamiętnie, dłonie jednak w tej samej chwili zacisnął w pięści, jakby samemu nie potrafiąc pogodzić się z drastycznym krokiem, który podejmował. Ale czy zerwanie więzi nie przychodziło mu łatwo. Tym razem nie powinno być inaczej. – A ty rób co chcesz – słowa zabrzmiały niczym wyrok, który wydał bez mrugnięcia okiem. Nie będzie się korzył, po prostu ją odepchnie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 05.04.20 14:39, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie ustawała. Przy nim już szczególnie. Nie potrafiła tak po prostu przestać. Zostawić go w cholerę i zapomnieć. Wracał, kiedy już nie pamiętała. Los podrzucał jej go zawsze, kiedy walił się świat. Jak osiem lat temu na brudnej ulicy, jak w grudniu, kiedy po prostu chciała się znaleźć przy nim, bo czuła, że tylko tam jest bezpiecznie. Jak w sylwestra, kiedy tańczył, ściągając ją z niepewnych krawędzi studni. Wiele było tych razów. Żaden nie kończył się dobrze, ale zawsze czuła się nienasycona, jakby niepełne okazywały się ich starcia. Może dlatego to wszystko, nieustanne wyszukiwanie dokończenia. Urywał, pogwałcał śmiałą dłonią, nierozszyfrowaną emocją. Igrała, dopatrując się w tym szansy na odnalezienie brakujących kawałków, nieopowiedzianych historii. Wyjaśnień.
Ale tego nie dało się wyjaśnić. Tego nikt tak naprawdę nie próbował wyjaśnić. Łatwo było więzić w sile rozzłoszczonych palców i knuć z apetytem. On potrafił to jedno, więc odpowiadała tym drugim przyzwyczajona do bezbłędnego brodzenia po sprawdzonych gruntach, podglądania przez pryzmat wszystkowiedzącego oka. Tylko że się nie kruszył, miękł, a potem znów wracał do bycia wstrętnym kamieniem, od którego odbijał się najdelikatniejszy dotyk, najszczersze słowo wciśnięte w sieć kpin. Nie wszystko było kłamstwem, misternym planem trywializowania jego szorstkiej duszy lub próbą udowadniania sobie samej jakiś popapranych racji. Obydwoje tkwili w swoich stałych światach skonstruowanych z niezmiennych zasad i powielających się co rusz historii, niemożliwych do porzucenia schematów. Nauczono ją, by nie odpuszczać, nigdy, choćby nie wiem co. Znał to uczucie? Potrafił rozpoznać jej działania i przewidzieć kolejne? Zjawił się na portowej uliczce, nie przejmując się widmem niebezpieczeństwa. Gdzieś wewnątrz przeczuwała to nadejście, a może po prostu chciała, by to się wydarzyło, aby znów podkreślił, że wcale nie wyrzucił jej z pamięci. Nawet teraz, kiedy jego zatwardziały umysł puchł przepełniony wojenną wieścią, gdy nie docierało już nic poza nią. Nie docierała ona, próbując mozolnie uświadomić go, że życie nie kończy się na wojnie. Że nie jest to jedyna walka, jaką można toczyć. Wiedział o tym?
Zawsze, kiedy odchodził, pozostawiał jakąś część siebie. W niej. Zgaszoną, niechcianą, niby nieobecną. Jej się nie dało wydrapać, wyrwać po omacku i zignorować. Podejmowała i wtedy i dziś walkę z tym osaczeniem, z groźnym spojrzeniem, które za nic w świecie nie chciało sobie pozwolić na łagodność. Do czego ich to doprowadziło? Rozdzierali nocną ulicę swoją wielką kłótnią o niezrozumienie zasad i ryzyko utraty. Może wreszcie postanowiła wyciszyć wszystkie te nieproszone orkiestry, może spróbować się dowiedzieć, ale Kieran nigdy nie dawał odpowiedzi, a ona nigdy wcześniej ich nie potrzebowała. Zaprowadzała go do pułapek, z których wyślizgiwał się boską pięścią i przemądrzałym okrzykiem. Mniejsza, młodsza, niedoświadczona. Zastanawiała się, jak łatwo mógłby zamknąć jej buzię i po prostu zignorować niewdzięczne pyskówki, bo przecież do tego wszystkiego się to sprowadzało, prawda? Miała go wysłuchać i dać się zaprowadzić do sprawdzonej kryjówki, miała porzucić cały swój świat, bo on musiał wiedzieć, że jest bezpieczna. Tylko to jedno pragnienie go prowadziło. Dusiła się na myśl o tym. Coraz więcej ciężkiego ciepła gromadziło się w głowie, coraz więcej argumentów wyparowywało. Chciała tylko, by zrozumiał, ale zamiast tego wolał… Wolał spychać ją do rowu za każdym przeklętym razem, kiedy wychodziła mu naprzeciw. Zaciskające się na wardze zęby nie zauważyły bólu, kiedy porzucona dłoń poddawała się żałośnie. Patrzyła mu w oczy, ciemność maskowała rysujące się w czerni emocje. Uwięziła potrzebę głębokiego wdechu, pierś rwącą się w pędzie szaleństwa. Odrzucona. No nic nowego, Kieranie. Sprawił, że pożałowała. Teraz tak naprawdę, dobitnie. Jeszcze zanim się łaskawie odezwał, coś upiornie zakuło ją pod żebrami, ale udawała, że wcale tak nie było. Szarpał się z nią, szarpał się z dramatami przeszłości, o które nigdy nie zapytała. I teraz też nie spodziewała się o tym usłyszeć.
Szarpał się z samym sobą.
Poczuła się jak ckliwa dziewucha, którą za nic w świecie nie chciała się stać. Jakby to było zbyt poniżające, najgorsze, co tylko mogło się wydarzyć. Wściekała się. Na siebie, nie na niego. Fala za falą uderzał więc w nią teraz, a ona przyjmowała to wszystko bez drgnięcia. Po cichu. Po co o to pytał? Robił to nieustanie, wciąż, za każdym razem, kiedy chciała poznać zakończenie, ale wygaszał swoją obecność. Wciąż tego pragnęła? Utknął w nieelastycznym odbiciu, ale o wiele gorzej utknęła ona, przywołując jego postać nieznośnie wiele razy. Zapiekła ją pięść, zawołała ją różdżka. Jednocześnie wszystko chciało zawiązać sojusz przeciw niemu. Nie zasłużył na nic. Chłód postanowił przygarnąć ją w ramiona, kiedy zakołysała się wreszcie lekko. Da się powstrzymać każdy z miliona namolnych głosów? Można tak po prostu odejść? I nie czuć? Pierwszy raz czuła się właśnie tak. Rozczarowana wiadomym rozczarowaniem, do którego pchała się uparcie, kompletnie bezmyślnie. A on to wszystko wiedział, wyłapał pragnienia, z których wcześniej nie zdawała sobie sprawy, które teraz toczyły walkę z ustami, z rozjuszonym głosem zbyt przyciszonej duszy. Niechcianą dłoń wepchnęła do kieszeni.
– Nie możesz stać się nikim - mruknęła wreszcie bez energii, bez niczego. Kompletnie niczego. W ostatnim sprzeciwie.
Owinęła się szczelniej płaszczem, czując nagle uderzenie przeraźliwego zimna. Zasyczały oczy, ale ugasiła to natychmiast. Jak poradzić sobie z sytuacją, której doświadczało się pierwszy raz w życiu? Jak nauczyć się nigdy nieprzeżytych emocji? Dał jej przestrzeń, z której skorzystała, uznając, że już jej wszystko jedno. W połowie kroku dotarło do niej, że nie może mu na to pozwolić, że wołał o coś, do czego nie miał żadnego prawa. Postanowił jednak odgrodzić się jeszcze bardziej, a ona mu na to pozwoliła. Bo nie był nikim.
Ale tego nie dało się wyjaśnić. Tego nikt tak naprawdę nie próbował wyjaśnić. Łatwo było więzić w sile rozzłoszczonych palców i knuć z apetytem. On potrafił to jedno, więc odpowiadała tym drugim przyzwyczajona do bezbłędnego brodzenia po sprawdzonych gruntach, podglądania przez pryzmat wszystkowiedzącego oka. Tylko że się nie kruszył, miękł, a potem znów wracał do bycia wstrętnym kamieniem, od którego odbijał się najdelikatniejszy dotyk, najszczersze słowo wciśnięte w sieć kpin. Nie wszystko było kłamstwem, misternym planem trywializowania jego szorstkiej duszy lub próbą udowadniania sobie samej jakiś popapranych racji. Obydwoje tkwili w swoich stałych światach skonstruowanych z niezmiennych zasad i powielających się co rusz historii, niemożliwych do porzucenia schematów. Nauczono ją, by nie odpuszczać, nigdy, choćby nie wiem co. Znał to uczucie? Potrafił rozpoznać jej działania i przewidzieć kolejne? Zjawił się na portowej uliczce, nie przejmując się widmem niebezpieczeństwa. Gdzieś wewnątrz przeczuwała to nadejście, a może po prostu chciała, by to się wydarzyło, aby znów podkreślił, że wcale nie wyrzucił jej z pamięci. Nawet teraz, kiedy jego zatwardziały umysł puchł przepełniony wojenną wieścią, gdy nie docierało już nic poza nią. Nie docierała ona, próbując mozolnie uświadomić go, że życie nie kończy się na wojnie. Że nie jest to jedyna walka, jaką można toczyć. Wiedział o tym?
Zawsze, kiedy odchodził, pozostawiał jakąś część siebie. W niej. Zgaszoną, niechcianą, niby nieobecną. Jej się nie dało wydrapać, wyrwać po omacku i zignorować. Podejmowała i wtedy i dziś walkę z tym osaczeniem, z groźnym spojrzeniem, które za nic w świecie nie chciało sobie pozwolić na łagodność. Do czego ich to doprowadziło? Rozdzierali nocną ulicę swoją wielką kłótnią o niezrozumienie zasad i ryzyko utraty. Może wreszcie postanowiła wyciszyć wszystkie te nieproszone orkiestry, może spróbować się dowiedzieć, ale Kieran nigdy nie dawał odpowiedzi, a ona nigdy wcześniej ich nie potrzebowała. Zaprowadzała go do pułapek, z których wyślizgiwał się boską pięścią i przemądrzałym okrzykiem. Mniejsza, młodsza, niedoświadczona. Zastanawiała się, jak łatwo mógłby zamknąć jej buzię i po prostu zignorować niewdzięczne pyskówki, bo przecież do tego wszystkiego się to sprowadzało, prawda? Miała go wysłuchać i dać się zaprowadzić do sprawdzonej kryjówki, miała porzucić cały swój świat, bo on musiał wiedzieć, że jest bezpieczna. Tylko to jedno pragnienie go prowadziło. Dusiła się na myśl o tym. Coraz więcej ciężkiego ciepła gromadziło się w głowie, coraz więcej argumentów wyparowywało. Chciała tylko, by zrozumiał, ale zamiast tego wolał… Wolał spychać ją do rowu za każdym przeklętym razem, kiedy wychodziła mu naprzeciw. Zaciskające się na wardze zęby nie zauważyły bólu, kiedy porzucona dłoń poddawała się żałośnie. Patrzyła mu w oczy, ciemność maskowała rysujące się w czerni emocje. Uwięziła potrzebę głębokiego wdechu, pierś rwącą się w pędzie szaleństwa. Odrzucona. No nic nowego, Kieranie. Sprawił, że pożałowała. Teraz tak naprawdę, dobitnie. Jeszcze zanim się łaskawie odezwał, coś upiornie zakuło ją pod żebrami, ale udawała, że wcale tak nie było. Szarpał się z nią, szarpał się z dramatami przeszłości, o które nigdy nie zapytała. I teraz też nie spodziewała się o tym usłyszeć.
Szarpał się z samym sobą.
Poczuła się jak ckliwa dziewucha, którą za nic w świecie nie chciała się stać. Jakby to było zbyt poniżające, najgorsze, co tylko mogło się wydarzyć. Wściekała się. Na siebie, nie na niego. Fala za falą uderzał więc w nią teraz, a ona przyjmowała to wszystko bez drgnięcia. Po cichu. Po co o to pytał? Robił to nieustanie, wciąż, za każdym razem, kiedy chciała poznać zakończenie, ale wygaszał swoją obecność. Wciąż tego pragnęła? Utknął w nieelastycznym odbiciu, ale o wiele gorzej utknęła ona, przywołując jego postać nieznośnie wiele razy. Zapiekła ją pięść, zawołała ją różdżka. Jednocześnie wszystko chciało zawiązać sojusz przeciw niemu. Nie zasłużył na nic. Chłód postanowił przygarnąć ją w ramiona, kiedy zakołysała się wreszcie lekko. Da się powstrzymać każdy z miliona namolnych głosów? Można tak po prostu odejść? I nie czuć? Pierwszy raz czuła się właśnie tak. Rozczarowana wiadomym rozczarowaniem, do którego pchała się uparcie, kompletnie bezmyślnie. A on to wszystko wiedział, wyłapał pragnienia, z których wcześniej nie zdawała sobie sprawy, które teraz toczyły walkę z ustami, z rozjuszonym głosem zbyt przyciszonej duszy. Niechcianą dłoń wepchnęła do kieszeni.
– Nie możesz stać się nikim - mruknęła wreszcie bez energii, bez niczego. Kompletnie niczego. W ostatnim sprzeciwie.
Owinęła się szczelniej płaszczem, czując nagle uderzenie przeraźliwego zimna. Zasyczały oczy, ale ugasiła to natychmiast. Jak poradzić sobie z sytuacją, której doświadczało się pierwszy raz w życiu? Jak nauczyć się nigdy nieprzeżytych emocji? Dał jej przestrzeń, z której skorzystała, uznając, że już jej wszystko jedno. W połowie kroku dotarło do niej, że nie może mu na to pozwolić, że wołał o coś, do czego nie miał żadnego prawa. Postanowił jednak odgrodzić się jeszcze bardziej, a ona mu na to pozwoliła. Bo nie był nikim.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ofiarował jej gorzkie słowa, ale tak musiało się stać, jeśli chciał zerwać tę ich nieokreśloną więź, co nie miała racji bytu. Choć od początku do tego dążył, a w swych dążeniach pozostawał bezwzględny, to jednak nie do końca wierzył, że zmusi ją do kapitulacji. Opór zdawał się być zbyt mocno zakorzeniony w jej naturze. Spodziewał się krzyków, kpin, nawet wymierzenia mu siarczystego policzka, a w najgorszym razie posłania w niego zaklęcia z tak bliskiego dystansu, aby nie miał szansy zareagować na atak. Zaskoczyła go, gdy stała się milcząca i nieruchoma, a wszystkie rodzące się w niej pretensje dojrzeć mógł jedynie w spojrzeniu, wbitym w niego wręcz oskarżycielsko. Przyglądał się temu jak w piwnych oczach połyskuje złość, jak stopniowo władzę przejmuje nad nią rozczarowanie, by ostatecznie ujrzeć jak lśniące tęczówki stają się matowe, gdy dogasły już w nich wszelkie emocje. Nawet ciało zachwiało się lekko – oto właśnie wyparowała z niej wola walki, bo dalsza potyczka była bezcelowa. Podarował jej kategoryczne odrzucenie, wobec czegoś takiego nie sposób oponować. Ale to się na nim miało zemścić, właściwie już go dręczyło. Kieran musiał powstrzymać się od troski i zatrzymać ręce przy sobie, choć miał możliwość poruszyć się natychmiast, aby uchronić Philippę przed twardym upadkiem lub powolnym osunięciem po ścianie na bruk. Na całe szczęście ustała w pionie, nie tracąc resztek dumy. Uparcie powtarzała, że da sobie radę sama i nie potrzebuje jego protekcji, ale po raz pierwszy dała mu na to wyraźny dowód.
Chciał wierzyć, że wreszcie zdecydował się ochronią ją przed swoją apodyktyczną naturą, ale tak naprawdę dbał o własny komfort. Bał się przywiązania i wielokrotnie żałował tego, że przed laty zignorował ten lęk, pozwalając sobie na założenie rodziny. Teraz był starszy, mądrzejszy i nie miał nic do stracenia, gdy jego legalna kariera runęła, a rodzina uległa rozpadowi. Nie mógł pozwolić, aby cokolwiek go rozpraszało, zwłaszcza kobieca sylwetka powracająca do niego w myślach. Czasem ją wspominał i należało z tym skończyć. Wydawało mu się, że swoim postępowaniem nie może dotknąć jej tak dogłębnie. Zawsze łatwiej było posądzać ją o prowadzenie zuchwałych gierek niż uznać, że pod kpiną kryje się szczerość. Tak wiele razy był rozdarty, gdy tylko zaczynał podejrzewać, że ona również wykształciła w sobie szczerze przywiązanie do jego osoby. Przecież nie potrzebowała w swoim życiu obecności rozgoryczonego aurora. Dlaczego miałaby się na niego oglądać? Jakby było kim się przejmować.
Tak prosto byłoby się poddać i odejść. W zaledwie kilka chwil zrobił wszystko, aby ułatwić im to rozejście się w przeciwne strony, lecz Philippa i tak podjęła cichy sprzeciw, być może naiwnie się łudząc, że tak naprawdę nie jest człowiekiem bez serca, gotowym poświęcić wszystko dla sprawy. Ale to było jego prawdziwe oblicze, zdemaskował się przed nią i dał szansę na ucieczkę. Wciąż zwlekała z korzystaniem z tej szansy. Poruszyła się w końcu, a potem zamarła w pół kroku, nadszarpując granice jego cierpliwości.
– Na co jeszcze czekasz, Moss? – spytał ostro, jej nazwisko wyrzucając z siebie niczym najgorszą obelgę. Zatrzymała się, widocznie potrzebowała kolejnego impulsu do tego, aby ostatecznie zostawić go za sobą. Tyle mógł dla niej zrobić, dawać kolejne powody, żeby kierować ku niemu jedynie złość i pogardę. Dlaczego się zawahała? Nie powinna. Łączyła ich jedynie seria niedomówień zbudowana wokół pragnienia bliskości, które równie dobrze mogło pchnąć ich nie do siebie a do całkowicie innych osób. Nie miał złudzeń, byłaby w stanie odnaleźć się dobrze w innych ramionach. W nim płynęła krew Rineheartów, jakoś zniesie samotność i prędzej umrze w walce, niż przez nią zdziwaczeje. – Idź! – zażądał władczo, z frustracji znów zapominając o tym, że krzyk nie był wskazany w obecnych okolicznościach. Musieli się oddalić jak najszybciej i uważać, aby nie ściągnąć na siebie czyjejś uwagi. Kieran nie zamierzał już czekać na jej ruch, wyszedł z wąskiej uliczki na szerszą ulicę, oświetlaną rzadko przez migoczące latarnie, energicznym krokiem kierując się w głąb portu. Wciąż był świadom tego, jak wielka odpowiedzialność na nim spoczywała. Nim zniknie, jeszcze się rozejrzy.
| z tematu
Chciał wierzyć, że wreszcie zdecydował się ochronią ją przed swoją apodyktyczną naturą, ale tak naprawdę dbał o własny komfort. Bał się przywiązania i wielokrotnie żałował tego, że przed laty zignorował ten lęk, pozwalając sobie na założenie rodziny. Teraz był starszy, mądrzejszy i nie miał nic do stracenia, gdy jego legalna kariera runęła, a rodzina uległa rozpadowi. Nie mógł pozwolić, aby cokolwiek go rozpraszało, zwłaszcza kobieca sylwetka powracająca do niego w myślach. Czasem ją wspominał i należało z tym skończyć. Wydawało mu się, że swoim postępowaniem nie może dotknąć jej tak dogłębnie. Zawsze łatwiej było posądzać ją o prowadzenie zuchwałych gierek niż uznać, że pod kpiną kryje się szczerość. Tak wiele razy był rozdarty, gdy tylko zaczynał podejrzewać, że ona również wykształciła w sobie szczerze przywiązanie do jego osoby. Przecież nie potrzebowała w swoim życiu obecności rozgoryczonego aurora. Dlaczego miałaby się na niego oglądać? Jakby było kim się przejmować.
Tak prosto byłoby się poddać i odejść. W zaledwie kilka chwil zrobił wszystko, aby ułatwić im to rozejście się w przeciwne strony, lecz Philippa i tak podjęła cichy sprzeciw, być może naiwnie się łudząc, że tak naprawdę nie jest człowiekiem bez serca, gotowym poświęcić wszystko dla sprawy. Ale to było jego prawdziwe oblicze, zdemaskował się przed nią i dał szansę na ucieczkę. Wciąż zwlekała z korzystaniem z tej szansy. Poruszyła się w końcu, a potem zamarła w pół kroku, nadszarpując granice jego cierpliwości.
– Na co jeszcze czekasz, Moss? – spytał ostro, jej nazwisko wyrzucając z siebie niczym najgorszą obelgę. Zatrzymała się, widocznie potrzebowała kolejnego impulsu do tego, aby ostatecznie zostawić go za sobą. Tyle mógł dla niej zrobić, dawać kolejne powody, żeby kierować ku niemu jedynie złość i pogardę. Dlaczego się zawahała? Nie powinna. Łączyła ich jedynie seria niedomówień zbudowana wokół pragnienia bliskości, które równie dobrze mogło pchnąć ich nie do siebie a do całkowicie innych osób. Nie miał złudzeń, byłaby w stanie odnaleźć się dobrze w innych ramionach. W nim płynęła krew Rineheartów, jakoś zniesie samotność i prędzej umrze w walce, niż przez nią zdziwaczeje. – Idź! – zażądał władczo, z frustracji znów zapominając o tym, że krzyk nie był wskazany w obecnych okolicznościach. Musieli się oddalić jak najszybciej i uważać, aby nie ściągnąć na siebie czyjejś uwagi. Kieran nie zamierzał już czekać na jej ruch, wyszedł z wąskiej uliczki na szerszą ulicę, oświetlaną rzadko przez migoczące latarnie, energicznym krokiem kierując się w głąb portu. Wciąż był świadom tego, jak wielka odpowiedzialność na nim spoczywała. Nim zniknie, jeszcze się rozejrzy.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Miał rację. Nie potrzebowała go. Spróchniały, zakotwiczony w rdzawym ciężarze umysłu. Niepotrzebny. Z tą swoją hardą gadką i przekombinowanym poczuciem wyższości mógł spokojnie wciąż grać tę samą rolę. Świat miał być mu posłuszny, a jeśli tylko coś szło nie po jego myśli, topił to, by uciszyć raz na zawsze najmniejszą przeszkodę. Przecież musiał pracować, zbawiać świat, wydawać mu rozkazy i płynąć z prądem wyimaginowanego bohaterstwa. W ostatnich spojrzeniach parzył ją, czuła nieznośne pieczenie, ale nie na skórze – gdzieś w głębi. Eliksir chaosu, w nim rozpuszczała się jej złość i jego warknięcia, więc potrzebny był wybuch. Znakomicie. Gdyby ściany mogły zadrżeć, zrobiłby to, ale nie ona. Zamurowana przez tę chwilę we własnym ciele. Port chłonął ten mały teatrzyk, śliniąc się na wieść o kolejnej sensacji. Resztki jego słów zadeptywała jednak wieczorna cisza. Ona uwięziła głosy, ona pomagała wychwycić źródła tych wszystkich emocji. Właściwie to triumfował, pogonił ją, zgasił, zniechęcił do siebie – wszystko zgodnie z planem, panie aurorze. Tylko po co w ogóle przyłaził tutaj, ryzykując życiem? Plątał się beznadziejnie, aż wreszcie zaczął się przy niej dusić i uciekł. Ten ostatni, nieco niedowierzający uśmiech mignął w drobnej poświacie nocy. Był beznadziejnym przypadkiem, a ona traciła tylko czas, lepiąc się nienaturalnie często, odnajdując w sobie więcej cierpliwości, którą oczywiście wzgardził. Przez moment wydawało jej się, że od niewypowiedzianych wyzwisk pękały jej usta, że cała wysychała w środku, kiedy jeszcze w tych ułamkach sekundy zbiegały się ze sobą dwa spojrzenia.
Tylko jemu było ciężko, tylko on był ważny, tylko on mógł bezkarnie krzywdzić wszystkich wokół. I tylko on decydował. Tylko on. Kompletnie go nie znała, choć wydawało jej się, że wszystko wie, że przejrzała jego pokruszoną duszę, która ostatkiem sił próbowała zachować kamienne oblicze. Co za bzdura. Nigdy, nigdy od czasów Philippy Moss nie zrobiła czegoś takiego, nie uwierzyła w kogoś. Cokolwiek miałaby ta wiara oznaczać i cokolwiek kryło się pod powłokami trudnych do nazwania emocji, nie zasłużył na żadne z nich. Ani na nią, to jasne. Otrzymał zbyt wiele wspomnień, za które zgraja chłopców z doków dałoby się pokroić. Musiała się z tym pogodzić. Tkwił w niej od dawna, od tamtego niefortunnego spotkania. Wracał, ale już nie wróci.
Dowalał jednak, jakby nie mógł znieść jej obecności. Tego, że nie umknęła przygnieciona odtrąceniem. Może to zachęciło ją do ostatniej już złośliwości. Nie poruszyła się, więc ryknął, dając kolejny popis boskiej frustracji. Może i ją załamał, zadając cios, nieoczekiwanie wciskając się zbyt blisko czułego punktu, raniąc go. Nigdy by się do tego nie przyznała. Może należało na warczenie odpowiadać warczeniem, ale po prostu wtedy… nie mogła, zakorkowała się. Teraz było jej wszystko jedno. Parsknęła niby kpiąco, ale pod cienką warstwą śmiechu mógł wyczuć namiastkę żalu. Tego też nie chciała.
- Nie mam najmniejszego zamiaru. Noc dopiero się zaczyna… - odparła natychmiast, czując, że powoli mijały emocje, których nie chciała. Więc ją zostawił. Ten, który chciał ją chronić. Jakim był cholernym kłamcą, działał w niezgodzie z samym sobą. Po co? Po co w ogóle tu przyłaził? Nie uczynił niczego. Nie pozostawił po sobie nic. Jedynie wściekłość w rozedrganym sercu. Przez chwilę jeszcze słyszała ciężkie kroki dużego człowieka. Gdy zerknęła zza rogu, nie wyłapała nawet cienia. Zniknął. Wrócił do swojego małego przedstawienia, ktoś musiał przecież niszczyć wojenne demony. Szkoda tylko, że nie potrafił walczyć z własnymi, że zarażał ją nimi. Popsuł jej nastrój. Długo tkwiła sklejona z ziemną ścianą, jakby to miało ulżyć. Paznokcie wbijała w cegły, powieki zaciskała mocno, bo napięte ciało próbowało się wyrwać z chorej mieszanki myśli. Chyba od dawna już nie czuła się tak źle, tak zawiedziona, tak ohydnie uwiedziona przez własną naiwność. Ugrzęzła w pułapce, ten stan wyjątkowo jej się spodobał.
Dlatego zerwała się nagle, gwałtownie, wściekle, jakby to miało jakkolwiek dopomóc. Jakby to miało zamydlić jej duszę, jakby to wszystko nigdy się nie przytrafiło. Miała dokąd wracać, miała o kogo się troszczyć. Nie zapadła się, pomknęła rozświetlana drobnymi światełkami portowych okien. Droga do domu była prosta, korytarze w dokach dawno przestały mieć przed nią tajemnice. Wracała, nieco mechanicznym, dość szybkim krokiem, blade policzki próbowały przemienić się w żelazną skorupę. Chciała już stąd odejść. To się nigdy nie zdarzyło, a on nie istniał.
zt
Tylko jemu było ciężko, tylko on był ważny, tylko on mógł bezkarnie krzywdzić wszystkich wokół. I tylko on decydował. Tylko on. Kompletnie go nie znała, choć wydawało jej się, że wszystko wie, że przejrzała jego pokruszoną duszę, która ostatkiem sił próbowała zachować kamienne oblicze. Co za bzdura. Nigdy, nigdy od czasów Philippy Moss nie zrobiła czegoś takiego, nie uwierzyła w kogoś. Cokolwiek miałaby ta wiara oznaczać i cokolwiek kryło się pod powłokami trudnych do nazwania emocji, nie zasłużył na żadne z nich. Ani na nią, to jasne. Otrzymał zbyt wiele wspomnień, za które zgraja chłopców z doków dałoby się pokroić. Musiała się z tym pogodzić. Tkwił w niej od dawna, od tamtego niefortunnego spotkania. Wracał, ale już nie wróci.
Dowalał jednak, jakby nie mógł znieść jej obecności. Tego, że nie umknęła przygnieciona odtrąceniem. Może to zachęciło ją do ostatniej już złośliwości. Nie poruszyła się, więc ryknął, dając kolejny popis boskiej frustracji. Może i ją załamał, zadając cios, nieoczekiwanie wciskając się zbyt blisko czułego punktu, raniąc go. Nigdy by się do tego nie przyznała. Może należało na warczenie odpowiadać warczeniem, ale po prostu wtedy… nie mogła, zakorkowała się. Teraz było jej wszystko jedno. Parsknęła niby kpiąco, ale pod cienką warstwą śmiechu mógł wyczuć namiastkę żalu. Tego też nie chciała.
- Nie mam najmniejszego zamiaru. Noc dopiero się zaczyna… - odparła natychmiast, czując, że powoli mijały emocje, których nie chciała. Więc ją zostawił. Ten, który chciał ją chronić. Jakim był cholernym kłamcą, działał w niezgodzie z samym sobą. Po co? Po co w ogóle tu przyłaził? Nie uczynił niczego. Nie pozostawił po sobie nic. Jedynie wściekłość w rozedrganym sercu. Przez chwilę jeszcze słyszała ciężkie kroki dużego człowieka. Gdy zerknęła zza rogu, nie wyłapała nawet cienia. Zniknął. Wrócił do swojego małego przedstawienia, ktoś musiał przecież niszczyć wojenne demony. Szkoda tylko, że nie potrafił walczyć z własnymi, że zarażał ją nimi. Popsuł jej nastrój. Długo tkwiła sklejona z ziemną ścianą, jakby to miało ulżyć. Paznokcie wbijała w cegły, powieki zaciskała mocno, bo napięte ciało próbowało się wyrwać z chorej mieszanki myśli. Chyba od dawna już nie czuła się tak źle, tak zawiedziona, tak ohydnie uwiedziona przez własną naiwność. Ugrzęzła w pułapce, ten stan wyjątkowo jej się spodobał.
Dlatego zerwała się nagle, gwałtownie, wściekle, jakby to miało jakkolwiek dopomóc. Jakby to miało zamydlić jej duszę, jakby to wszystko nigdy się nie przytrafiło. Miała dokąd wracać, miała o kogo się troszczyć. Nie zapadła się, pomknęła rozświetlana drobnymi światełkami portowych okien. Droga do domu była prosta, korytarze w dokach dawno przestały mieć przed nią tajemnice. Wracała, nieco mechanicznym, dość szybkim krokiem, blade policzki próbowały przemienić się w żelazną skorupę. Chciała już stąd odejść. To się nigdy nie zdarzyło, a on nie istniał.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
28 maja 1957 roku
Panna Burroughs nigdy nie lubiła portowych ulic. Brudne, nieprzyjazne, pełne ludzi, którzy mogliby ją skrzywdzić, pechowo znajdujące się w otoczenia miejsca, które od piętnastu lat musiała nazywać domem. Wiele długich lat marzyła o zmianie otoczenia i w końcu, od spełnienia tego marzenia dzieliło ją zaledwie kilka, może kilkanaście dni. Ze świadomością możliwej przeprowadzki tym bardziej portowe ulice zdawały się jej być nieprzyjazne. Ach, gdyby tylko miała gdzie spędzić ten czas! Z chęcią spakowałaby walizkę jeszcze dziś, by raz na zawsze wyprowadzić się z portu, nawet jeśli jej obecność w tym miejscu z pewnością nie byłaby skończona, wszak nie mogła zostawić matki samej.
Było już późno, gdy eteryczna blondynka ubrana w granatowy płaszczyk wracała z pracy. Zdawać by się mogło, że dwa miesiące to wystarczająco, aby zażegnać kryzys polegający na braku pracowników w szpitalu, jednak nadgodziny ani wieczorne zmiany zdawały się nie mieć końca. Z wiklinowym koszyczkiem przewieszonym przez ramię ostrożnie przemierzała kolejne ulice, szaroniebieskim spojrzeniem uważnie lustrując otoczenie. Wiedziała, że tu nie pasuje. Przez te wszystkie lata pozostawała oporna na wszelkie próby zmian, jakie port chciał na niej wymusić, co wiązało się ze zwracaniem na siebie pewnej... uwagi. Z aparycją odpowiednią dla panny z dobrego domu wyróżniała się na tle portowego szlamu.
W towarzystwie stukotu obcasów, charakterystycznego dla szybszego kroku Frances skręcała w kolejne uliczki, przyspieszając przy tych, które kojarzyły jej się jako niebezpieczne. Chciała znaleźć się w domu, jak najszybciej zamknąć drzwi kawalerki znajdującej się w kamienicy wuja i zapomnieć o tym, jakże nieprzyjemnym spacerze. I już miała skręcać w uliczkę z której ledwie dwa, niewielkie zakręty dzieliły ją od domu gdy coś, a raczej ktoś na nią wpadł, wytrącając jej koszyczek z dłoni.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust gdy szaroniebieskie spojrzenie powiodło w kierunku przeszkody, w pierwszej chwili nie rozpoznając twarzy.
- Mogłaby panna trochę uważać. - Rzuciła uprzejmym, lecz karcącym tonem, dokładnie takim, jakiego zwykła używać pełniąc obowiązki prefekta oraz prefekta naczelnego za czasów uczęszczania do Hogwartu. Jasnowłosa alchemiczka uklękła koło koszyczka, zbierając zakupione w przerwie od pracy produkty spożywcze, gdy przez jej głowę przemknęło, że skądś chyba jednak tę twarz zna. Uważne spojrzenie ponownie powędrowało w kierunku osoby, która zakłóciła jej drogę do bezpiecznego mieszkania. Frances ostrożnie wstała z koszyczkiem trzymanym w dłoni.
-Blishwick? W pierwszej chwili Cię nie poznałam. To tym się teraz zajmujesz? - ...Wpadaniem na ludzi? Ton głosu panny Burroughs nadal był do bólu uprzejmy, jakby w dawnych czasach łączyła je co najmniej pozytywna relacja, będąca przeciwieństwem szkolnych zatargów.
Masz ci los, czy naprawdę nie mogła choć raz, spokojnie wrócić do domu? Miała nadzieję, że ten fakt ulegnie zmianie po wyprowadzce.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Frances Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
przepraszam za najście, kończę pradawny wątek!
Z rozbawieniem uniósł brwi, słysząc jak pokonany Keaton jeszcze odszczekuje. I to jakoś od rzeczy, jakieś dusze, głodówki... co?
-No proszę, może masz duszę poety... ale nie boksera? - nachylił się do zakrwawionego Burroughsa, uśmiechając się wyzywająco. Podkuli ogon?
Nie, na szczęście nie. Trafnie ocenił smarkacza, może i młody nie grzeszył inteligencją, ale miał jaja. Dan wyprostował się i z satysfakcją podkręcił wąsa, słysząc jak Keat podjął jego rzuconą rękawicę. Skoro był niezrażony obecną porażką i gotowy zjawić się na prawdziwych walkach na Nokturnie (a może i w Dokach? Może powinni zrobić nielegalną działalność nieco mniej nielegalną, Dan chętnie podrzuci pomysł... komuś. Normalnie zajmował się tym Bott, ale teraz balował z jakimiś śmierdzącymi smokami, a Dana pięści aż go świerzbiły do porządnego turnieju).
-Dam znać, młody. - obiecał, obserwując jak przeciwnik staje na własne nogi. Podałby mu rękę, ale znał prawa ulicy i świętą etykietę pojedynków na pięści. Jeśli przeciwnik potrafi wstać o własnych siłach, oferowanie pomocy jest upokarzające. Nikt nie zaoferuje jej zresztą Keatonowi podczas prawdziwego ulicznego turnieju - będzie musiał dogadać się z kimś zawczasu, lub opłacić Botta.
Pojedynek na wyzwiska szedł im całkiem nieźle, tocząc się klasycznym i zrozumiałym torem (matki, mordy, jak zwykle) - dopóki Keat nie sięgnął po oryginalniejsze wyzwisko, nieco zbijając Wrońskiego z tropu. Wąsy? Casanova? Co on właściwie insynuuje?
Odruchowo podkręcił wąsa, marszcząc lekko brwi.
-Kobiety lubią wąsy. - burknął, nieco zbyt defensywnie niż zamierzał i ewidentnie wypadając na moment z rytmu. Keat poruszył w nim bowiem strunę, której sam Daniel nie był świadom - prawie dekadę temu zapuścił wąsy bo tak, nie zastanawiając się potem czy faktycznie są... atrakcyjne.
Ale Moss chciała mnie wąsami, a Burroughs może sobie o niej tylko pomarzyć - pomyślał gniewnie, wciąż podtrzymując w sobie iluzję, że to on dał Philippie kosza.
-A przynajmniej twoja matka, siostry i koleżanki. - wyszczerzył zęby, musiał wszak wrócić do dawnej formy. Nie kojarzył za bardzo zawiłości rodzinnych Burroughsa, ale riposta brzmiała chyba nieźle. -Do zobaczenia, młody. - mruknął do pleców przeciwnika, który zwlekał się już do tego swojego uzdrowiciela. Jeszcze raz podkręcił wąsa i udał się w swoją stronę.
/zt
Z rozbawieniem uniósł brwi, słysząc jak pokonany Keaton jeszcze odszczekuje. I to jakoś od rzeczy, jakieś dusze, głodówki... co?
-No proszę, może masz duszę poety... ale nie boksera? - nachylił się do zakrwawionego Burroughsa, uśmiechając się wyzywająco. Podkuli ogon?
Nie, na szczęście nie. Trafnie ocenił smarkacza, może i młody nie grzeszył inteligencją, ale miał jaja. Dan wyprostował się i z satysfakcją podkręcił wąsa, słysząc jak Keat podjął jego rzuconą rękawicę. Skoro był niezrażony obecną porażką i gotowy zjawić się na prawdziwych walkach na Nokturnie (a może i w Dokach? Może powinni zrobić nielegalną działalność nieco mniej nielegalną, Dan chętnie podrzuci pomysł... komuś. Normalnie zajmował się tym Bott, ale teraz balował z jakimiś śmierdzącymi smokami, a Dana pięści aż go świerzbiły do porządnego turnieju).
-Dam znać, młody. - obiecał, obserwując jak przeciwnik staje na własne nogi. Podałby mu rękę, ale znał prawa ulicy i świętą etykietę pojedynków na pięści. Jeśli przeciwnik potrafi wstać o własnych siłach, oferowanie pomocy jest upokarzające. Nikt nie zaoferuje jej zresztą Keatonowi podczas prawdziwego ulicznego turnieju - będzie musiał dogadać się z kimś zawczasu, lub opłacić Botta.
Pojedynek na wyzwiska szedł im całkiem nieźle, tocząc się klasycznym i zrozumiałym torem (matki, mordy, jak zwykle) - dopóki Keat nie sięgnął po oryginalniejsze wyzwisko, nieco zbijając Wrońskiego z tropu. Wąsy? Casanova? Co on właściwie insynuuje?
Odruchowo podkręcił wąsa, marszcząc lekko brwi.
-Kobiety lubią wąsy. - burknął, nieco zbyt defensywnie niż zamierzał i ewidentnie wypadając na moment z rytmu. Keat poruszył w nim bowiem strunę, której sam Daniel nie był świadom - prawie dekadę temu zapuścił wąsy bo tak, nie zastanawiając się potem czy faktycznie są... atrakcyjne.
Ale Moss chciała mnie wąsami, a Burroughs może sobie o niej tylko pomarzyć - pomyślał gniewnie, wciąż podtrzymując w sobie iluzję, że to on dał Philippie kosza.
-A przynajmniej twoja matka, siostry i koleżanki. - wyszczerzył zęby, musiał wszak wrócić do dawnej formy. Nie kojarzył za bardzo zawiłości rodzinnych Burroughsa, ale riposta brzmiała chyba nieźle. -Do zobaczenia, młody. - mruknął do pleców przeciwnika, który zwlekał się już do tego swojego uzdrowiciela. Jeszcze raz podkręcił wąsa i udał się w swoją stronę.
/zt
Self-made man
30 czerwca/1 lipca
Kiedy jej wzrok przykuł znak, który uformował się na niebie, mimo wszystko przez jej plecy przebiegł dreszcz. Pamiętała go zbyt dokładnie. Taki sam zawisł nad Ministerstwem, kiedy to doszczętnie strawił ogień. Wiedziała, że istniał Zakon i była w stanie połączyć fakty. Mniej lub bardziej poprawnie. Ale to przeczucie... ono nie dawało jej spokoju. Zasiadła przy stole w kuchni, nerwowo uderzając palcami o drewno. Do tego dochodziła podskakująca noga, wybijająca inny rytm. Przygryzła wargę, co chwilę zerkając w okno. Czy Ansuz już doleciał? Czy Skamander już wszystko wiedział? Co ona sama powinna zrobić? Zostać i czekać. Nie chciała, nie mogła usiedzieć na miejscu. Co chwilę podnosząc się i wędrując do okna by zobaczyć, czy gdzieś na tle nieba wyściełanego znakiem nie znajdzie się też jej wracająca sowa. Ale Ansuza nie było, a minuty mijały. Nie wiedziała nawet ile ich minęło na wykonywaniu tych samych, nerwowych ruchów. Nadal walcząc wewnętrznie ze sobą w końcu sięgnęła po cienki, granatowy płaszcz, narzucając go na białą koszulę wciśniętą w czarną, plisowaną spódnicę za kolona. Zamknęła drzwi na klucz, wychodząc na klatkę kamienicy i starając się być jak najciszej. Ściany miały uszy, wolała nikomu nie zakomunikować, że wybiera się gdzieś nocą. Później zbiegła schodami na dół i biegiem rzuciła się do głównej ulicy. Gdy tylko się tam znalazła machnęła ręką na Błędnego Rycerza, przebierając nogami w miejscu w oczekiwaniu na magiczny pojazd. Jej prawa ręka zatopiła się w kieszeni w której miała różdżka. Wzrok co chwilę na nowo wędrował w kierunku znaku na niebie. A kiedy autobus z piskiem opon zahamował przed nią wskoczyła do niego ledwie uchyliły się drzwi wejściowe.
- Potrzebuję na ulicę w porcie. - powiedziała nie chcąc ryzykować stwierdzeniem, by wiózł ją prosto pod znak. Teraz dopiero zaczynała myśleć, że umiejętność latania na miotle mogłaby być przydatna, gdyby nie to, że niezmiennie się ich obawiała. Może powinna pomyśleć o koniu? Może był wolniejszy od miotły, ale poruszał się po szybciej niż jej nogi, a ona nie musiałaby polegać na kimś innym.
Kiedy wysiadła rozejrzała się po bokach, czując jak adrenalina aż huczy jej w uszach. Ruszyła najpierw w prawo biegiem. Ale zatrzymała się unosząc głowę by spróbować zrozumieć w którą stronę najlepiej iść. I kiedy próbowała wymyślić, czy powinna iść tam, czy jakoś najpierw tą swoją drogę zaplanować w jej stronę gnał patronus w postaci owczarka kaukaskiego. Jasne tęczówki zawisły na nim, a pokaźne brwi zmarszczyły się. Otrzeźwiła ją myśl i przeznaczenie tej magi. Wyciągnęła rękę z różdżką, rozglądając się na boki w poszukiwaniu dementorów i tego, który obrońcę przywołał. Ale tego, co wydarzyło się, kiedy magiczny towarzysz znalazł się przy niej nie spodziewała się wcale. Podskoczyła jak oparzona, potykając się o wystający kamień i upadając na cztery litery. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu, a wargi rozwarły. Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim, nie miała zielonego pojęcia, że patronusy są zdolne do czegoś takiego. Zamrugała kilka razy, szybko odnajdując właściciela głosu. Opuszczona tawerna, była niedaleko. Podniosła się, otrzepując tyłek i rozglądając na boki. Jej brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej, a na twarzy wykwitła wina. Nie była w stanie wysłać sowy. Nie miała ze sobą nawet skrawka papieru. Kim był Ramsey? To pytanie i wiele innych pojawiło się w jej głowie, a ona na kilka chwil osłupiała nie bardzo wiedząc co dalej. Mogła spróbować wrócić do domu, albo udać się do Keatona, mieszkał tu kiedyś niedaleko, prawda? Tylko straciłaby czas, a zdawało się, że sytuacja nie wyglądała za dobrze. Jej serce tłukło się w piersi. Jak to próbuje zabić? Nie chciała, żeby Anthony zginął, zrozumiała nagle. N a p r a w d ę istniało takie prawdopodobieństwo? Jej oddech spłycił się i chwilę zajęło jej przywrócenie go do wcześniejszego porządku. Marnowała czas, uświadomiła sobie, zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Co dalej? Co dalej? Co dalej? Pytała siebie rozglądając się na boki, by w końcu postanowić ruszyć w stronę - jak sądziła - w której znajdowała się opuszczona tawerna. Mniej więcej wiedziała gdzie powinna się znajdować, Keaton kiedyś pokazywał jej doki. Rzuciła się biegiem, patrząc przed siebie. Próbowała też zerkać na boki, ale wcale nie było to takie łatwe. Trudno jej było się skupić na tym, żeby jednocześnie biec i uważać na wszystko dookoła. Próbowała też słuchać, licząc że usłyszy coś, co podpowie jej w którą stronę się kierować. Ale w uszach nieznośnie dudniła jej adrenalina, przez co bała się, że nie usłyszy nic. Właściwie, cholernie bała się i powodów strachu było tyle, że próbowała nie skupiać się na którymkolwiek z nich, kiedy pokonywała kolejne metry.
| mam ze sobą różdżkę i różdżkę
jak coś nie tak, to bez skrupułów mnie proszę poustawiać.
Kiedy jej wzrok przykuł znak, który uformował się na niebie, mimo wszystko przez jej plecy przebiegł dreszcz. Pamiętała go zbyt dokładnie. Taki sam zawisł nad Ministerstwem, kiedy to doszczętnie strawił ogień. Wiedziała, że istniał Zakon i była w stanie połączyć fakty. Mniej lub bardziej poprawnie. Ale to przeczucie... ono nie dawało jej spokoju. Zasiadła przy stole w kuchni, nerwowo uderzając palcami o drewno. Do tego dochodziła podskakująca noga, wybijająca inny rytm. Przygryzła wargę, co chwilę zerkając w okno. Czy Ansuz już doleciał? Czy Skamander już wszystko wiedział? Co ona sama powinna zrobić? Zostać i czekać. Nie chciała, nie mogła usiedzieć na miejscu. Co chwilę podnosząc się i wędrując do okna by zobaczyć, czy gdzieś na tle nieba wyściełanego znakiem nie znajdzie się też jej wracająca sowa. Ale Ansuza nie było, a minuty mijały. Nie wiedziała nawet ile ich minęło na wykonywaniu tych samych, nerwowych ruchów. Nadal walcząc wewnętrznie ze sobą w końcu sięgnęła po cienki, granatowy płaszcz, narzucając go na białą koszulę wciśniętą w czarną, plisowaną spódnicę za kolona. Zamknęła drzwi na klucz, wychodząc na klatkę kamienicy i starając się być jak najciszej. Ściany miały uszy, wolała nikomu nie zakomunikować, że wybiera się gdzieś nocą. Później zbiegła schodami na dół i biegiem rzuciła się do głównej ulicy. Gdy tylko się tam znalazła machnęła ręką na Błędnego Rycerza, przebierając nogami w miejscu w oczekiwaniu na magiczny pojazd. Jej prawa ręka zatopiła się w kieszeni w której miała różdżka. Wzrok co chwilę na nowo wędrował w kierunku znaku na niebie. A kiedy autobus z piskiem opon zahamował przed nią wskoczyła do niego ledwie uchyliły się drzwi wejściowe.
- Potrzebuję na ulicę w porcie. - powiedziała nie chcąc ryzykować stwierdzeniem, by wiózł ją prosto pod znak. Teraz dopiero zaczynała myśleć, że umiejętność latania na miotle mogłaby być przydatna, gdyby nie to, że niezmiennie się ich obawiała. Może powinna pomyśleć o koniu? Może był wolniejszy od miotły, ale poruszał się po szybciej niż jej nogi, a ona nie musiałaby polegać na kimś innym.
Kiedy wysiadła rozejrzała się po bokach, czując jak adrenalina aż huczy jej w uszach. Ruszyła najpierw w prawo biegiem. Ale zatrzymała się unosząc głowę by spróbować zrozumieć w którą stronę najlepiej iść. I kiedy próbowała wymyślić, czy powinna iść tam, czy jakoś najpierw tą swoją drogę zaplanować w jej stronę gnał patronus w postaci owczarka kaukaskiego. Jasne tęczówki zawisły na nim, a pokaźne brwi zmarszczyły się. Otrzeźwiła ją myśl i przeznaczenie tej magi. Wyciągnęła rękę z różdżką, rozglądając się na boki w poszukiwaniu dementorów i tego, który obrońcę przywołał. Ale tego, co wydarzyło się, kiedy magiczny towarzysz znalazł się przy niej nie spodziewała się wcale. Podskoczyła jak oparzona, potykając się o wystający kamień i upadając na cztery litery. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu, a wargi rozwarły. Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim, nie miała zielonego pojęcia, że patronusy są zdolne do czegoś takiego. Zamrugała kilka razy, szybko odnajdując właściciela głosu. Opuszczona tawerna, była niedaleko. Podniosła się, otrzepując tyłek i rozglądając na boki. Jej brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej, a na twarzy wykwitła wina. Nie była w stanie wysłać sowy. Nie miała ze sobą nawet skrawka papieru. Kim był Ramsey? To pytanie i wiele innych pojawiło się w jej głowie, a ona na kilka chwil osłupiała nie bardzo wiedząc co dalej. Mogła spróbować wrócić do domu, albo udać się do Keatona, mieszkał tu kiedyś niedaleko, prawda? Tylko straciłaby czas, a zdawało się, że sytuacja nie wyglądała za dobrze. Jej serce tłukło się w piersi. Jak to próbuje zabić? Nie chciała, żeby Anthony zginął, zrozumiała nagle. N a p r a w d ę istniało takie prawdopodobieństwo? Jej oddech spłycił się i chwilę zajęło jej przywrócenie go do wcześniejszego porządku. Marnowała czas, uświadomiła sobie, zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Co dalej? Co dalej? Co dalej? Pytała siebie rozglądając się na boki, by w końcu postanowić ruszyć w stronę - jak sądziła - w której znajdowała się opuszczona tawerna. Mniej więcej wiedziała gdzie powinna się znajdować, Keaton kiedyś pokazywał jej doki. Rzuciła się biegiem, patrząc przed siebie. Próbowała też zerkać na boki, ale wcale nie było to takie łatwe. Trudno jej było się skupić na tym, żeby jednocześnie biec i uważać na wszystko dookoła. Próbowała też słuchać, licząc że usłyszy coś, co podpowie jej w którą stronę się kierować. Ale w uszach nieznośnie dudniła jej adrenalina, przez co bała się, że nie usłyszy nic. Właściwie, cholernie bała się i powodów strachu było tyle, że próbowała nie skupiać się na którymkolwiek z nich, kiedy pokonywała kolejne metry.
| mam ze sobą różdżkę i różdżkę
jak coś nie tak, to bez skrupułów mnie proszę poustawiać.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Doki nigdy nie należały do przyjaznych miejsc, niemal od zawsze funkcjonując według własnego systemu reguł - a skąpane w nocnych ciemnościach wydawały się jeszcze bardziej naszpikowane niebezpieczeństwami. Ledwie światła Błędnego Rycerza zniknęły za zakrętem (tuż po tym, jak jego kierowca, przyglądając się Tangwystl, zapytał niewpewnie, czy naprawdę chce wysiąść właśnie tutaj), sojuszniczkę Zakonu Feniksa otoczyła cisza - ale była to cisza niepokojąca, przerywana poszczekiwaniem psów, trudnymi do zlokalizowania szelestami i zduszonymi śmiechami. Na prawo od niej, gdzieś z przodu, zasnute chmurami niebo wciąż znaczył Mroczny Znak - używanie go jako drogowskazu nie było jednak łatwe; droga nie biegła prosto, a kluczyła wąskimi, krzyżującymi się ze sobą uliczkami, niejednokrotnie skręcającymi dosyć niespodziewanie; Tangwystl zagłębiła się w nie bez dokładniejszego rozeznania, rzucając się biegiem i starając się jak najszybciej dotrzeć do opuszczonej tawerny, jednak daleko jej było do stałych bywalców portu: nawet jeśli była tu wcześniej, to trudno było jej w ciemnościach dostrzec jakikolwiek charakterystyczny punkt, który podpowiedziałby jej, gdzie dokładnie się znajdowała. Wszystkie budynki wyglądały tak samo, szare i proste, wzdłuż uliczek próżno było szukać pomocnych wskazówek, a gdy Tangwystl kolejny raz skręciła, wbiegając w alejkę, która wyglądała szczególnie obiecująco, ta po kilkunastu metrach skończyła się ślepym zaułkiem - przed dziewczyną wznosił się mur, wysoki na około dwa metry, gęsto obrośnięty gnijącymi pnączami. Pod ścianą stał jedynie przepełniony śmietnik. - Zgubiłaś się, kochanie? - rozległ się głos, dobiegający gdzieś zza pleców Tangwystl; jeśli się odwróciła, dostrzegła postać opartego o pobliską ścianę mężczyzny, który prawdopodobnie stał tam od dłuższego czasu, wcześniej kryjąc się w cieniu bramy. Teraz odbił się od kamienicy, stając naprzeciw dziewczyny i przyglądając jej się od góry do dołu; pomimo tego, że noc była ciepła, miał na sobie długi, sięgający ziemi płaszcz. Włosy miał rozczochrane, a twarz tak gęsto usianą bliznami, że trudno było choćby w przybliżeniu określić jego wiek; kiedy się uśmiechnął, można było dostrzec, że miał spore braki w uzębieniu. Ręce trzymał w kieszeniach, głos - choć donośny - brzmiał chropowato.
| Na odpis masz 48 godzin.
| Na odpis masz 48 godzin.
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki