Zaczarowany kocyk
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Zaczarowany kocyk
Czerwony ozdobny kocyk leży na obrzeżach lasu właściwie od zawsze - czy lato, czy zima, czy deszcz, czy słońce, nic nie wskazuje na to, by był w jakikolwiek sposób sfatygowany. Być może jest zaczarowany, a może opiekę nad nią sprawują inne magiczne żyjątka, których czarodziejskie oko nie jest w stanie dostrzec. Jest dość duży, by kilka osób mogło się na nim wygodnie rozsiąść. Wśród czarodziejów krąży pogłoska, że hasłem-kluczem do kocyka jest fraza kocyku, nakryj się! Wypowiedziana na głos powoduje, że jedzenie materializuje się na porcelanowych talerzykach, pomiędzy którymi pojawia się również bukiecik kwiatów, dobra książka i napój podany w eleganckim, srebrzystym dzbanie oraz kryształowe kielichy - w takiej liczbie, jakiej kocyk ma gości.
Użyj hasła: rzuć 5k6
Pierwsza kość odpowiada za rodzaj podanego dania:
1: owoce morza, w tym kalmar i jeden przypadkiem całkiem żywy homar
2: ślimaki nadziewane po burgundzku
3: kiełbasa
4: pieczeń z zająca
5: jajecznica z boczkiem i cebulą
6: botwinka upstrzona koperkiem
Druga kość odpowiada za deser:
1. ciasto cytrynowe
2. kandyzowane śliwki
3. turrón de doña pepa
4. ais kacang
5. zapiekane jabłko z cynamonem
6. zjełczały kisiel malinowy
Trzecia kość odpowiada za podany napój:
1. przegotowana woda
2. herbata
3. kawa
4. wino
5. sok z bardzo słodkiego egzotycznego owocu, którego nie znasz
6. Pięść Hagrida
Czwarta kość za tytuł książki:
1: ilustrowana bajka dla dzieci
2: bardzo soczysty romans
3: reportaż o czarodziejach w Afryce
4: książka historyczna dotycząca tematyki wojen goblińskich
5: podręcznik do transmutacji z III roku
6: mapy nieba zbite w elegancką księgę
Piąta kość za kwiaty:
1: kwiaty polne
2: lilie
3: forsycje
4: chryzantemy nagrobne
5: niezapominajki
6: wrzosy
Pamiętaj, że jeżeli nie posiadasz wiedzy o literaturze - nie mogłeś tych książek zobaczyć nigdy wcześniej, a jeżeli nie posiadasz biegłości zielarstwa - nie rozpoznasz nazw kwiatów. Jeżeli posiadasz biegłość numerologii, zdajesz sobie sprawę z tego, że jedzenie nie mogło wziąć się tutaj znikąd: musiało zniknąć komuś z talerza w tym samym czasie.
Lokacja zawiera kościUżyj hasła: rzuć 5k6
Pierwsza kość odpowiada za rodzaj podanego dania:
1: owoce morza, w tym kalmar i jeden przypadkiem całkiem żywy homar
2: ślimaki nadziewane po burgundzku
3: kiełbasa
4: pieczeń z zająca
5: jajecznica z boczkiem i cebulą
6: botwinka upstrzona koperkiem
Druga kość odpowiada za deser:
1. ciasto cytrynowe
2. kandyzowane śliwki
3. turrón de doña pepa
4. ais kacang
5. zapiekane jabłko z cynamonem
6. zjełczały kisiel malinowy
Trzecia kość odpowiada za podany napój:
1. przegotowana woda
2. herbata
3. kawa
4. wino
5. sok z bardzo słodkiego egzotycznego owocu, którego nie znasz
6. Pięść Hagrida
Czwarta kość za tytuł książki:
1: ilustrowana bajka dla dzieci
2: bardzo soczysty romans
3: reportaż o czarodziejach w Afryce
4: książka historyczna dotycząca tematyki wojen goblińskich
5: podręcznik do transmutacji z III roku
6: mapy nieba zbite w elegancką księgę
Piąta kość za kwiaty:
1: kwiaty polne
2: lilie
3: forsycje
4: chryzantemy nagrobne
5: niezapominajki
6: wrzosy
Pamiętaj, że jeżeli nie posiadasz wiedzy o literaturze - nie mogłeś tych książek zobaczyć nigdy wcześniej, a jeżeli nie posiadasz biegłości zielarstwa - nie rozpoznasz nazw kwiatów. Jeżeli posiadasz biegłość numerologii, zdajesz sobie sprawę z tego, że jedzenie nie mogło wziąć się tutaj znikąd: musiało zniknąć komuś z talerza w tym samym czasie.
Czerwony kocyk leżał samotnie na ziemi. Bez przykrycia, bez śladów czyjejś obecności. Wygładzony na trawie, czekający właśnie na niego. Szedł przez las dość długo. Szukał ustronnego miejsca — o tym słyszał pogłoski. Słyszał o imponującym magicznym dywanie, którego magia mogła zapewnić mu i Cassandrze poufność i bezpieczeństwo podczas rozmowy, którą chciał z nią odbyć. Na temat wzmocnienia różdżek, przecież teraz chodziło wyłącznie o to. Byli profesjonalistami, potrafili odsunąć na bok wszystko inne. Ale to, co zastał, kiedy dotarł na miejsce przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania. Zamiast egzotycznego latającego dywanu zwykły czerwony koc. Najzwyklej wyglądający kawał materiału, choć w dobrym stanie, odznaczający się pośród blaknącej zieleni lasu popadającego w jesienną depresję. Westchnąwszy ciężko rozejrzał się dookoła, niezadowolony i rozczarowany prawdą i dopiero kiedy zbliżył się do niego poczuł tętniącą w tym miejscu magię. Nie miewał z tym problemu — wiedział, że koc jest zaczarowany, że kryje w sobie jakąś wyjątkową tajemnicę. Plotki, które do niego dotarły nieznacznie rozmijały się z prawdą. Zamiast dywanu był koc, a zamiast wyjątkowych właściwości z pewnością idiotyczny psikus. Obejrzał się za siebie, upewniając, że żadna para oczu go nie obserwuje. Szczególnie para jadowicie zielonych i równie podłych co jego własne. Był sam. Rozważał odwrót, znalezienie innego, choć całkiem zwyczajnego miejsca, ale nie byłby sobą, gdyby chociażby nie sprawdził magicznej istoty tego miejsca — znanego w opowieściach i powtarzanych historiach. Więc przystąpił do działania. Rzucił zdechłą mysz dla Ursusa na trawę, tuż obok koca, przyglądając się znalezisku uważnie. Wpierw kucnął przed nim, przyglądając mu się wnikliwie, po chwili ostrożnie go dotknął — gdyby nałożono na niego klątwę lub nieznany urok nie zorientowałby się, ale czuł magię i dziwne powiązanie, co pozwoliło mu na śmiały czyn. Z czym lub z kim — nie miał pojęcia. Dlatego przed kolejną próbą obszedł go dookoła, a dopiero po tym dotknął i uniósł, spoglądając pod spód, ale wbrew podejrzeniom nie było ani tajemniczego przejścia, ani runicznych znaków, ani niczego szczególnego. Nic poza zmiętą i wgniecioną w zimną ziemię trawą nie ujrzał. Niepewnie wszedł na niego i kiedy nic się nie wydarzyło — kompletnie nic — zmarszczył brwi i usiadł na nim, nie tracąc czujności. Sekret tkwił w czymś prostym, banalnym. Powstrzymał idiotyczną chęć klaśnięcia w dłonie, zamiast tego zerknął na stary zegarek i położył się.
Dnie wciąż były chłodne, choć sytuacja powoli stabilizowała. Chłód był przyjazny, ale mimo to płaszcz otulał jego plecy i ręce, a kaptur zakrywał mu twarz do połowy, kiedy ułożył się wygodnie, ledwie dostrzegając spod niego ciemniejące niebo. Zachód słońca był blisko. Po zachodzie znów będzie cieplej. Temperatura nocą rosła, dziwnie i niekorzystnie dla niego. Nie mógł znów spać. Każda noc jawiła się udręką, której nie miał jak spożytkować. Całymi dniami przesiadywał w proroku, wertował księgi, które znał na pamięć. Drzwi departamentu Tajemnic wciąż były zamknięte, śledztwo było w toku. Ale to wszystko doprowadzało go do szału. Anomalie nie przestawały go zadziwiać i fascynować. Pogoda przez nie była zmienna, kapryśna, szalała od wielu miesięcy, mieszając ze sobą pory roku. Ale to miejsce wydawało mu się tak spokojne. Ciche. I pasujące do niego. I jedyną osobą, która mogła zaburzyć tą harmonię, z którą się zgrywał była właśnie ona.
Pohukiwanie rozniosło się cichym echem nad jego głową, przerywając mu istotnie wnikliwą analizą magii w tym miejscu gdy przysypiał. Przechylił głowę, by spod kaptura dostrzec coś, ale ciemna sylwetka Ursusa przemknęła dość zauważalnie po niebie. Przez rozpostarte szeroko skrzydła przypominał długą masę, sunącą przez szarzejący nieboskłon. Sięgnął po mysz i nie podnosząc się rzucił ją w powietrze — niezbyt wysoko, ale to wystarczyło, by wielka sowa poderwała się ponownie do lotu i pochwyciła swoją zdobycz.
— Mam nadzieję, że nie jesteś sam, darmozjadzie — mruknął bardziej do siebie niż do niego, obserwując pierzastą sylwetkę.
Dnie wciąż były chłodne, choć sytuacja powoli stabilizowała. Chłód był przyjazny, ale mimo to płaszcz otulał jego plecy i ręce, a kaptur zakrywał mu twarz do połowy, kiedy ułożył się wygodnie, ledwie dostrzegając spod niego ciemniejące niebo. Zachód słońca był blisko. Po zachodzie znów będzie cieplej. Temperatura nocą rosła, dziwnie i niekorzystnie dla niego. Nie mógł znów spać. Każda noc jawiła się udręką, której nie miał jak spożytkować. Całymi dniami przesiadywał w proroku, wertował księgi, które znał na pamięć. Drzwi departamentu Tajemnic wciąż były zamknięte, śledztwo było w toku. Ale to wszystko doprowadzało go do szału. Anomalie nie przestawały go zadziwiać i fascynować. Pogoda przez nie była zmienna, kapryśna, szalała od wielu miesięcy, mieszając ze sobą pory roku. Ale to miejsce wydawało mu się tak spokojne. Ciche. I pasujące do niego. I jedyną osobą, która mogła zaburzyć tą harmonię, z którą się zgrywał była właśnie ona.
Pohukiwanie rozniosło się cichym echem nad jego głową, przerywając mu istotnie wnikliwą analizą magii w tym miejscu gdy przysypiał. Przechylił głowę, by spod kaptura dostrzec coś, ale ciemna sylwetka Ursusa przemknęła dość zauważalnie po niebie. Przez rozpostarte szeroko skrzydła przypominał długą masę, sunącą przez szarzejący nieboskłon. Sięgnął po mysz i nie podnosząc się rzucił ją w powietrze — niezbyt wysoko, ale to wystarczyło, by wielka sowa poderwała się ponownie do lotu i pochwyciła swoją zdobycz.
— Mam nadzieję, że nie jesteś sam, darmozjadzie — mruknął bardziej do siebie niż do niego, obserwując pierzastą sylwetkę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ten cyrk nie był potrzebny.
Mógł zwyczajnie przyjść i powiedzieć, czego chce, jej lecznica była przecież bezpieczna i mógł zaufać, że nikt nie będzie ich w niej podsłuchiwać. A jednak - wolał załatwić to w ten sposób. A ona, zamiast - co zrobić powinna - odesłać mu list z chłodnym zaproszeniem do swojej jeszcze chłodniejszej piwnicy, zdecydowała się zostawić wszystko i ruszyć za tą chrzanioną sową.
Kiedy wylądowała na jej stole, była w trakcie kolejnej próby wyrzeźbienia z kości odpowiednich przyrządów do wróżenia, dość ostrych, przy przekłuć jej tchawicę, ale nie dość dużych, by obronić się przed jej odwetem. List przeczytała niechętnie, nie musząc szukać podpisu, by poznać nadawcę, zbyt dobrze znała nie tylko jego sowę, ale i kreślone przez niego pismo. Czuła się dziś ciężko - opuchnięta - ale ostatecznie spacer nie mógł jej zaszkodzić, a wyrwanie się z zakurzonej lecznicy mogło być jej nawet na rękę. Potargane włosy ułożyła jednym machnięciem różdżki, od węgla ostatnimi czasy szczypał ją oczy, więc go unikała, ale przetarła nim powiekę, zbyt długo patrząc w lustro w obawie, czy białko się nie zaczerwieni. Cokolwiek rosło pod jej sercem, było dość potężne, by zabierać z niej życie: wpędzać ją w zmęczenie, zniechęcenie, znużenie, uwydatniać słabości jej ciała, wywołując nadwrażliwość na wszystkie znane jej bodźce. To była dobra wróżba dla dziecka: i ciężkie czasy dla niej samej zarazem. Zarzuciwszy na stopy luźne skórzane pantofle, które nie obściskiwały stóp zbyt mocno, i czarną luźną szatę o szerokich połach, która nie uwydatniała ciążowego brzucha, upewniła się jeszcze, że Lysandra śpi snem zmarłego, napojona stosownym eliksirem. Wreszcie, od niechcenia skinęła zniecierpliwionej sowie głową, opuszczając lecznicę i udając się śladem jej lotu, opatuliwszy szyję szydełkową śliwkową chustą. Pieszo, od kilku dni zaprzestała zamiany we wronę w sytuacjach, w których nie było to konieczne - nie miała pewności, czy płód był bezpieczny i nie zamierzała podejmować zbędnego ryzyka. Sądziła, że nie odejdzie dalej niż w inny rejon Nokturnu - ale sowa wciąż krążyła na niebie, wyraźnie wskazując na to, że cel podróży znajdował się dalej. To dziwne, Ramsey rzadko opuszczał miejskie środowisko, tymczasem przed nią jęły rozpościerać się lasy Waltham. Nie, to na pewno nie była dyskrecja, której potrzebowali, by omówić rycerskie sprawy - i zignorowała podszept rozsądku, który mógł sugerować, że była to pułapka - zastawiona z dala od trolla i ludzi, którzy mogliby jej pomóc. Ale sowa przedarła się między zaroślami, zwracając na siebie uwagę właściciela - słyszała jego głos wyraźnie.
- Nie jest - odpowiedziała na pytanie, choć to nie zostało skierowane w jej stronę. Wolnym krokiem podeszła bliżej, przeciągając po okolicy spojrzeniem. Spokojnie, cicho, zacisznie. Pusto, z dala od ludzi i związanych z nimi obowiązków - poza jednym. Jesienią wieczory w lasach były ciche, chłód wydawał się zbyt dotkliwy dla żab i świerszczów, usypiał ich pieśni. A on - nawet przyniósł ze sobą kocyk. - Na wycieczkę za miasto zwykle zabiera się jeszcze koszyk z przekąskami i ciepłą herbatę, mam nadzieję, że go nie zapomniałeś - zauważyła, ostrożnie podchodząc na skraj materiału - i przyłożywszy prawdą dłoń do swojego dziecka, ostrożnie obniżyła swoją pozycję, przysiadając na jego brzegu - odruchowo wznosząc spojrzenie ku upstrzonemu srebrną nicią niebu. - Gwiazdy wykazują się dziś wyjątkową jasnością - zauważyła - rój Orionidów jest nadaktywny - zbiera się na burzę. Wszyscy odczujemy skutki. To niedobrze. - Być może za rzadko wychodziła z domu. Być może za rzadko patrzyła w niebo, zapominając, jak łatwo można z niego czytać.
Mógł zwyczajnie przyjść i powiedzieć, czego chce, jej lecznica była przecież bezpieczna i mógł zaufać, że nikt nie będzie ich w niej podsłuchiwać. A jednak - wolał załatwić to w ten sposób. A ona, zamiast - co zrobić powinna - odesłać mu list z chłodnym zaproszeniem do swojej jeszcze chłodniejszej piwnicy, zdecydowała się zostawić wszystko i ruszyć za tą chrzanioną sową.
Kiedy wylądowała na jej stole, była w trakcie kolejnej próby wyrzeźbienia z kości odpowiednich przyrządów do wróżenia, dość ostrych, przy przekłuć jej tchawicę, ale nie dość dużych, by obronić się przed jej odwetem. List przeczytała niechętnie, nie musząc szukać podpisu, by poznać nadawcę, zbyt dobrze znała nie tylko jego sowę, ale i kreślone przez niego pismo. Czuła się dziś ciężko - opuchnięta - ale ostatecznie spacer nie mógł jej zaszkodzić, a wyrwanie się z zakurzonej lecznicy mogło być jej nawet na rękę. Potargane włosy ułożyła jednym machnięciem różdżki, od węgla ostatnimi czasy szczypał ją oczy, więc go unikała, ale przetarła nim powiekę, zbyt długo patrząc w lustro w obawie, czy białko się nie zaczerwieni. Cokolwiek rosło pod jej sercem, było dość potężne, by zabierać z niej życie: wpędzać ją w zmęczenie, zniechęcenie, znużenie, uwydatniać słabości jej ciała, wywołując nadwrażliwość na wszystkie znane jej bodźce. To była dobra wróżba dla dziecka: i ciężkie czasy dla niej samej zarazem. Zarzuciwszy na stopy luźne skórzane pantofle, które nie obściskiwały stóp zbyt mocno, i czarną luźną szatę o szerokich połach, która nie uwydatniała ciążowego brzucha, upewniła się jeszcze, że Lysandra śpi snem zmarłego, napojona stosownym eliksirem. Wreszcie, od niechcenia skinęła zniecierpliwionej sowie głową, opuszczając lecznicę i udając się śladem jej lotu, opatuliwszy szyję szydełkową śliwkową chustą. Pieszo, od kilku dni zaprzestała zamiany we wronę w sytuacjach, w których nie było to konieczne - nie miała pewności, czy płód był bezpieczny i nie zamierzała podejmować zbędnego ryzyka. Sądziła, że nie odejdzie dalej niż w inny rejon Nokturnu - ale sowa wciąż krążyła na niebie, wyraźnie wskazując na to, że cel podróży znajdował się dalej. To dziwne, Ramsey rzadko opuszczał miejskie środowisko, tymczasem przed nią jęły rozpościerać się lasy Waltham. Nie, to na pewno nie była dyskrecja, której potrzebowali, by omówić rycerskie sprawy - i zignorowała podszept rozsądku, który mógł sugerować, że była to pułapka - zastawiona z dala od trolla i ludzi, którzy mogliby jej pomóc. Ale sowa przedarła się między zaroślami, zwracając na siebie uwagę właściciela - słyszała jego głos wyraźnie.
- Nie jest - odpowiedziała na pytanie, choć to nie zostało skierowane w jej stronę. Wolnym krokiem podeszła bliżej, przeciągając po okolicy spojrzeniem. Spokojnie, cicho, zacisznie. Pusto, z dala od ludzi i związanych z nimi obowiązków - poza jednym. Jesienią wieczory w lasach były ciche, chłód wydawał się zbyt dotkliwy dla żab i świerszczów, usypiał ich pieśni. A on - nawet przyniósł ze sobą kocyk. - Na wycieczkę za miasto zwykle zabiera się jeszcze koszyk z przekąskami i ciepłą herbatę, mam nadzieję, że go nie zapomniałeś - zauważyła, ostrożnie podchodząc na skraj materiału - i przyłożywszy prawdą dłoń do swojego dziecka, ostrożnie obniżyła swoją pozycję, przysiadając na jego brzegu - odruchowo wznosząc spojrzenie ku upstrzonemu srebrną nicią niebu. - Gwiazdy wykazują się dziś wyjątkową jasnością - zauważyła - rój Orionidów jest nadaktywny - zbiera się na burzę. Wszyscy odczujemy skutki. To niedobrze. - Być może za rzadko wychodziła z domu. Być może za rzadko patrzyła w niebo, zapominając, jak łatwo można z niego czytać.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Dźwięczny głos był przyjemną dla ucha melodią, lecz ostry, karcący ton od razu przywodził na myśl ton matki, która niezadowolona z poczynań swojego dziecka odprawiała je do kąta w ramach kary za niesubordynację. Rzęził mu w uchu przez chwilę, przyprawiając go o nieprzyjemne uczucie na własnym karku, jakby coś swoimi szponiastymi pazurkami smyrało wrażliwą z uszami skórę, wywołując zimne dreszcze. Nie ruszył się w pierwszej chwili, ale jego wzrok od razu powędrował w bok, w granicach, które obejmował jeszcze głęboki, opadający mu na twarz kaptur, spod którego mógł dostrzec niewiele ponad jej spódnicę i zaokrąglony już wyraźnie brzuch. I to właśnie ten widok wstrzymał go na moment w tej pozycji, jakby był jednocześnie wiadrem pełnym lodowatej wody. Przypomniał my o tym, o czym chciał zapomnieć i wiedzieć jednocześnie.
— Marzy ci się romantyczny piknik za miastem? — spytał miękkim tonem hipnotyzera.— Wyobraź sobie słońce nad nami, szum wiatru między gałęziami. Klaśnij w dłonie dwukrotnie i szepnij magiczną inkantację: kocyku, nakryj się. Przyniosłaś chociaż ze sobą kanapki? Sok z dyni?— zadrwił nieco, uśmiechając się pod nosem do siebie. — Muszę cię zmartwić, ale z marzeń nic dziś nie będzie. Nie aura tego miejsca przeważyła za wyborem — uświadomił ją chłodno, powoli prostując się do pozycji siedzącej. Coś się zmieniło — wyczuł to, rozpoznał zmianę. To miejsce było połączone z innym. Jednym lub kilkoma jednocześnie. Dziwna magia tego obszaru wykazała jakąś trudną do zidentyfikowania aktywność, nie potrafił jej racjonalnie uzasadnić. Wydawało mu się to trywialne i głupie, a jednak energia rosła z każdą chwilę. Rozejrzał się, a lewą dłoń skierował pod płaszcz, gdzie spoczywała jego różdżka. Dotknął jej palcami, spoglądając na kocyk, na którym przysiadła, a który zagiął się lekko. — Boisz się, że ugryzę?— Siadła w bezpiecznej odległości, zachowując dystans. Zsunął z głowy kaptur i zamilknął na chwilę. Jej kolejne słowa wspominały kosmiczne materie, których nazwy otulała swoim głosem pełnym dziwnej czułości i szacunku. Przeczesał wzrokiem otoczenie — pewien, że nie była śledzona, a otaczająca ich magia nie wpędzi ich w bezmyślną pułapkę. Dopiero wtedy zdecydował się skierować ku niej twarz, by szybko wzrokiem przemknąć po cieniu jej sylwetki.
— Źle wyglądasz — skomplementował ją dziwacznie, przyglądając się zmęczeniu uwidocznionym na jej twarzy, sińcom, których nie było dotąd widać. A jak u nikogo innego, wszystkie zmiany zachodzące na jej ciele wyłapywał w mig. — Powinnaś dbać o siebie. I o dziecko — skarcił ją zaraz po tym, krytycznym spojrzeniem zatrzymując się na jej zgrabnym profilu — prostym nosie, wąskich ustach, które nawet z tej pozycji wyglądały jakby wynurzały się w uśmiechu z toni pełnej jadowitej kpiny.
Uniósł głowę ku górze. Czasem spoglądał w niebo, próbując się wyuczyć na pamięć konstelacji gwiazd, która nie tylko była w stanie uświadomić go to tym, gdzie się znajduje, ale i zesłać na niego wiedzę o tym, komu dziś sprzyja jaśniejący księżyc. Centaury potrafiły wróżyć z gwiazd. Dla niego to zawsze było zagadką, pomimo daru, który wielbił — bo nic innego mu nie pozostawało. Zmarszczył brwi, próbując odszukać na ciemnym nieboskłonie właściwe jasne punkty. Dostrzegł je po chwili. Wiedział, że mówiła o spadających gwiazdach, których nie mógł przeoczyć, ale nie posunąłby się samodzielnie do własnej interpretacji tego zjawiska, prawdziwej, a nie obszytej w kłamstwo. Znała się na alchemii, wróżbiarstwie, na astronomii również. Wygłupiłby się tylko.
– W jaki sposób?— Jak odczują skutki? Wstrzymywał się z tym pytaniem długo, ale pragnienie wiedzy było zbyt silne, by mógł je ukryć nawet przed Cassandrą. Nauka była czymś, co znajdowało się poza nimi. Nie sięgało ich, nie dotykało, choć spajało, jednoczyło i dzieliło jednocześnie.
Z nieba lał się deszcz meteorytów. Jej słowa były złą wróżbą.
— Chcę, żebyś zajęła się wzmocnieniem mojej różdżki — podjął od razu, bez zbędnego odkładania tematu w nieskończoność. — Jak najszybciej. — Jej brzuch rósł w zatrważającym tempie. Nie mogła w zaawansowanej ciąży mieć styczności z anomaliami. Nie pozostało im wiele czasu. — W związku z tym będę do twojej dyspozycji.
— Marzy ci się romantyczny piknik za miastem? — spytał miękkim tonem hipnotyzera.— Wyobraź sobie słońce nad nami, szum wiatru między gałęziami. Klaśnij w dłonie dwukrotnie i szepnij magiczną inkantację: kocyku, nakryj się. Przyniosłaś chociaż ze sobą kanapki? Sok z dyni?— zadrwił nieco, uśmiechając się pod nosem do siebie. — Muszę cię zmartwić, ale z marzeń nic dziś nie będzie. Nie aura tego miejsca przeważyła za wyborem — uświadomił ją chłodno, powoli prostując się do pozycji siedzącej. Coś się zmieniło — wyczuł to, rozpoznał zmianę. To miejsce było połączone z innym. Jednym lub kilkoma jednocześnie. Dziwna magia tego obszaru wykazała jakąś trudną do zidentyfikowania aktywność, nie potrafił jej racjonalnie uzasadnić. Wydawało mu się to trywialne i głupie, a jednak energia rosła z każdą chwilę. Rozejrzał się, a lewą dłoń skierował pod płaszcz, gdzie spoczywała jego różdżka. Dotknął jej palcami, spoglądając na kocyk, na którym przysiadła, a który zagiął się lekko. — Boisz się, że ugryzę?— Siadła w bezpiecznej odległości, zachowując dystans. Zsunął z głowy kaptur i zamilknął na chwilę. Jej kolejne słowa wspominały kosmiczne materie, których nazwy otulała swoim głosem pełnym dziwnej czułości i szacunku. Przeczesał wzrokiem otoczenie — pewien, że nie była śledzona, a otaczająca ich magia nie wpędzi ich w bezmyślną pułapkę. Dopiero wtedy zdecydował się skierować ku niej twarz, by szybko wzrokiem przemknąć po cieniu jej sylwetki.
— Źle wyglądasz — skomplementował ją dziwacznie, przyglądając się zmęczeniu uwidocznionym na jej twarzy, sińcom, których nie było dotąd widać. A jak u nikogo innego, wszystkie zmiany zachodzące na jej ciele wyłapywał w mig. — Powinnaś dbać o siebie. I o dziecko — skarcił ją zaraz po tym, krytycznym spojrzeniem zatrzymując się na jej zgrabnym profilu — prostym nosie, wąskich ustach, które nawet z tej pozycji wyglądały jakby wynurzały się w uśmiechu z toni pełnej jadowitej kpiny.
Uniósł głowę ku górze. Czasem spoglądał w niebo, próbując się wyuczyć na pamięć konstelacji gwiazd, która nie tylko była w stanie uświadomić go to tym, gdzie się znajduje, ale i zesłać na niego wiedzę o tym, komu dziś sprzyja jaśniejący księżyc. Centaury potrafiły wróżyć z gwiazd. Dla niego to zawsze było zagadką, pomimo daru, który wielbił — bo nic innego mu nie pozostawało. Zmarszczył brwi, próbując odszukać na ciemnym nieboskłonie właściwe jasne punkty. Dostrzegł je po chwili. Wiedział, że mówiła o spadających gwiazdach, których nie mógł przeoczyć, ale nie posunąłby się samodzielnie do własnej interpretacji tego zjawiska, prawdziwej, a nie obszytej w kłamstwo. Znała się na alchemii, wróżbiarstwie, na astronomii również. Wygłupiłby się tylko.
– W jaki sposób?— Jak odczują skutki? Wstrzymywał się z tym pytaniem długo, ale pragnienie wiedzy było zbyt silne, by mógł je ukryć nawet przed Cassandrą. Nauka była czymś, co znajdowało się poza nimi. Nie sięgało ich, nie dotykało, choć spajało, jednoczyło i dzieliło jednocześnie.
Z nieba lał się deszcz meteorytów. Jej słowa były złą wróżbą.
— Chcę, żebyś zajęła się wzmocnieniem mojej różdżki — podjął od razu, bez zbędnego odkładania tematu w nieskończoność. — Jak najszybciej. — Jej brzuch rósł w zatrważającym tempie. Nie mogła w zaawansowanej ciąży mieć styczności z anomaliami. Nie pozostało im wiele czasu. — W związku z tym będę do twojej dyspozycji.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3, 5, 3, 6, 3
'k6' : 3, 5, 3, 6, 3
Spoglądając w gwiazdy wsłuchiwała się w jego hipnotyzujące słowa, lekko marszcząc brew; w zasadzie nie, wcale o tym nie marzyła, choć chwila wytchnienia od codziennych obowiązków była całkiem przyjemną wizją, którą z radością by zrealizowała.
- Gwiazdy są bardziej szczere od słońca - odparła machinalnie, nie potrafiła przewidzieć burzy na słońcu, choć te były znacznie bardziej zdradzieckie od spadających gwiazd. Niosły większe zmiany - a ich obserwacja nie była możliwa, nie stąd, nie w taki sposób. Jeśli miała wybierać, znacznie bardziej odpowiadało jej nocne niebo. - Proszę, proszę... naprawdę się przygotowałeś, jestem pod wrażeniem - stwierdziła z zadumą, kiedy na magiczną inkantację - choć wypowiedzianą szyderczo - kocyk zapełnił się... czymś, co przy dobrej woli można było nazwać poczęstunkiem. Talerz z kiełbasą wydawał się osobliwym wyborem na nocną schadzkę z kobietą, ale skłamałaby, gdyby stwierdziła, że nie miała na nią ochoty. Talerzyki deserowe zapełniły się pieczonymi jabłkami - zapewne wyczuł je, wielokrotnie podawane Lysandrze, sądząc, że był to także jej przysmak, w zasadzie - nie miała nic przeciwko. Dzbanek niewątpliwie zawierał kawę, której zapach wypełnił przestrzeń, ale chwilę później ze zdumieniem położyła dłoń na oprawionych w skórę mapach nieba. Prezent? Nie sądziła, by przypadkiem weszły w rozmowę - lekko unosząc brew spojrzała na niego pytająco, nie omijając nim bukietu kwitnących forsycji. Miał słodki, ładny aromat, przenikający się z kawą dawał łagodną mieszkankę przyjemnych zapachów. - Gdybyś mnie uprzedził, może i wzięłabym sok i dodatkową przekąskę, ale sądzę, że starczy nam to, co przyniosłeś - odparła bez zawahania, biorąc jego słowa całkiem serio: prawie wszystkie, nic nie wskazywało na to, by nie zamierzał ciągnąć tego pikniku. - Ale, na przyszłość, wieczorem atmosfery zawsze dodają świece. Blask księżyca jest dziś jasny, ale lepiej nie kusić losu - to światło nigdy nie zwiastuje dobrego. - Pełnia niosła śmierć, nieszczęście i grozę, każdy to wiedział: każdy czuł w snach i niepokoju, nieliczni doświadczali naprawdę, słysząc wilkołacze wycie. Przewróciła kilka kartek map nieba, jednym okiem oglądając stronice księgi. - Nie - odparła bez entuzjazmu, nie unosząc głowy nad księgi. Była ciekawa, dokładna. - Wiedziałabym, gdybyś miał wściekliznę - Być może trudno było rozsądzić na pierwszy rzut oka, ale ona badała go wystarczająco wiele razy. - Ale mania prześladowcza to coś nowego - Skinęła lekko głową na różdżkę. - Daj sobie spokój, kiedy źli chłopcy śledzą dziewczęta, zwykle idą za młodszymi i takimi, które nie są ciężarne. - Była ostrożna - zawsze była. Jako matka musiała być bardziej odpowiedzialna niż inni, odpowiadała za coś więcej, niż tylko za własne bezpieczeństwo.
- Wieczór taki też lepiej jest rozpocząć od komplementu - kontynuowała niezrażona. - Czymś w rodzaju: pięknie dziś wyglądasz. Daruj, że nie wystroiłam się jak primadonna, twoje demoniczne nasienie pożera mnie od środka i wysysa ze mnie życie - stwierdziła obojętnie, odejmując spojrzenie od księgi, a chwytając jedną z gałązek forsycji - tylko po to, by przysunąć ją bliżej i nasycić się zapachem kwiatowego nektaru. Właściwie po tej niezbyt zręcznej uwadze mogłaby wstać i odejść, ale zaskoczona niespodzianką i nagłym zrywem romantyzmu Mulcibera zdecydowała się zostać. Być może miał więcej twarzy, niż była w stanie dostrzec. - Zamierzasz mnie pouczać w kwestii macierzyństwa? Przyznaję, to coś nowego. - W jej tonie wybrzmiała ostrzegawcza nuta, jako matka była lwicą, która doskonale dbała o swój teren - i nie zwykła wpuszczać na niego obcych, włączając w to ojca. Ojciec nie musiał znaczyć niczego: jak u Lysandry. Nie brakowało jej go. - Nocny spacer zamiast słodkiego snu nie sprzyja jego zdrowiu - odparła z uprzejmym uśmiechem, w nadziei, że to krótkie stwierdzenie ukróci jego zapędy; nie była suką w ciąży, którą miał prawo hodować. Decydowała - tak o sobie, jak o swoim dziecku.
- Nie wiem - westchnęła - nie jestem ich przyjaciółką, nie powiedzą mi wszystkiego. Rój zapowiada zmiany, a intensywność zdaje się sugerować, że będą to zmiany straszne. - Ale świat się komplikował, złe wróżby dla świata - dla niego mogły być tymi dobrymi. Gwiazdy nie posiadały poglądów. - Być może w Mulciberze przebudzi się romantyczna aura - dodała z przekąsem, przenosząc ku niemu spojrzenie, choć rzecz jasna nie to wyczytała z nieba.
- Och - odparła - nie powinieneś najpierw nalać mi kawy? - Przekładała już fragment kiełbasy na porcelanowy talerzyk, wyglądała naprawdę smacznie. Co prawda wspominała o herbacie, od kawy niekiedy - coraz rzadziej - ją mdliło, ale przynajmniej się starał. - Kocyk nakrył się magicznym słowem, znasz jeszcze jakieś? Na przykład: proszę? - Skierowała ku niemu spojrzenie szmaragdowych oczu, tak ostre, jak przenikliwe. Zdawało jej się, że jasno dała mu do zrozumienia, że nie zamierza być jego posługaczką. - Kolacja nie zastąpi dobrych manier - stwierdziła lekko, krojąc kiełbasę na plasterki.
- Gwiazdy są bardziej szczere od słońca - odparła machinalnie, nie potrafiła przewidzieć burzy na słońcu, choć te były znacznie bardziej zdradzieckie od spadających gwiazd. Niosły większe zmiany - a ich obserwacja nie była możliwa, nie stąd, nie w taki sposób. Jeśli miała wybierać, znacznie bardziej odpowiadało jej nocne niebo. - Proszę, proszę... naprawdę się przygotowałeś, jestem pod wrażeniem - stwierdziła z zadumą, kiedy na magiczną inkantację - choć wypowiedzianą szyderczo - kocyk zapełnił się... czymś, co przy dobrej woli można było nazwać poczęstunkiem. Talerz z kiełbasą wydawał się osobliwym wyborem na nocną schadzkę z kobietą, ale skłamałaby, gdyby stwierdziła, że nie miała na nią ochoty. Talerzyki deserowe zapełniły się pieczonymi jabłkami - zapewne wyczuł je, wielokrotnie podawane Lysandrze, sądząc, że był to także jej przysmak, w zasadzie - nie miała nic przeciwko. Dzbanek niewątpliwie zawierał kawę, której zapach wypełnił przestrzeń, ale chwilę później ze zdumieniem położyła dłoń na oprawionych w skórę mapach nieba. Prezent? Nie sądziła, by przypadkiem weszły w rozmowę - lekko unosząc brew spojrzała na niego pytająco, nie omijając nim bukietu kwitnących forsycji. Miał słodki, ładny aromat, przenikający się z kawą dawał łagodną mieszkankę przyjemnych zapachów. - Gdybyś mnie uprzedził, może i wzięłabym sok i dodatkową przekąskę, ale sądzę, że starczy nam to, co przyniosłeś - odparła bez zawahania, biorąc jego słowa całkiem serio: prawie wszystkie, nic nie wskazywało na to, by nie zamierzał ciągnąć tego pikniku. - Ale, na przyszłość, wieczorem atmosfery zawsze dodają świece. Blask księżyca jest dziś jasny, ale lepiej nie kusić losu - to światło nigdy nie zwiastuje dobrego. - Pełnia niosła śmierć, nieszczęście i grozę, każdy to wiedział: każdy czuł w snach i niepokoju, nieliczni doświadczali naprawdę, słysząc wilkołacze wycie. Przewróciła kilka kartek map nieba, jednym okiem oglądając stronice księgi. - Nie - odparła bez entuzjazmu, nie unosząc głowy nad księgi. Była ciekawa, dokładna. - Wiedziałabym, gdybyś miał wściekliznę - Być może trudno było rozsądzić na pierwszy rzut oka, ale ona badała go wystarczająco wiele razy. - Ale mania prześladowcza to coś nowego - Skinęła lekko głową na różdżkę. - Daj sobie spokój, kiedy źli chłopcy śledzą dziewczęta, zwykle idą za młodszymi i takimi, które nie są ciężarne. - Była ostrożna - zawsze była. Jako matka musiała być bardziej odpowiedzialna niż inni, odpowiadała za coś więcej, niż tylko za własne bezpieczeństwo.
- Wieczór taki też lepiej jest rozpocząć od komplementu - kontynuowała niezrażona. - Czymś w rodzaju: pięknie dziś wyglądasz. Daruj, że nie wystroiłam się jak primadonna, twoje demoniczne nasienie pożera mnie od środka i wysysa ze mnie życie - stwierdziła obojętnie, odejmując spojrzenie od księgi, a chwytając jedną z gałązek forsycji - tylko po to, by przysunąć ją bliżej i nasycić się zapachem kwiatowego nektaru. Właściwie po tej niezbyt zręcznej uwadze mogłaby wstać i odejść, ale zaskoczona niespodzianką i nagłym zrywem romantyzmu Mulcibera zdecydowała się zostać. Być może miał więcej twarzy, niż była w stanie dostrzec. - Zamierzasz mnie pouczać w kwestii macierzyństwa? Przyznaję, to coś nowego. - W jej tonie wybrzmiała ostrzegawcza nuta, jako matka była lwicą, która doskonale dbała o swój teren - i nie zwykła wpuszczać na niego obcych, włączając w to ojca. Ojciec nie musiał znaczyć niczego: jak u Lysandry. Nie brakowało jej go. - Nocny spacer zamiast słodkiego snu nie sprzyja jego zdrowiu - odparła z uprzejmym uśmiechem, w nadziei, że to krótkie stwierdzenie ukróci jego zapędy; nie była suką w ciąży, którą miał prawo hodować. Decydowała - tak o sobie, jak o swoim dziecku.
- Nie wiem - westchnęła - nie jestem ich przyjaciółką, nie powiedzą mi wszystkiego. Rój zapowiada zmiany, a intensywność zdaje się sugerować, że będą to zmiany straszne. - Ale świat się komplikował, złe wróżby dla świata - dla niego mogły być tymi dobrymi. Gwiazdy nie posiadały poglądów. - Być może w Mulciberze przebudzi się romantyczna aura - dodała z przekąsem, przenosząc ku niemu spojrzenie, choć rzecz jasna nie to wyczytała z nieba.
- Och - odparła - nie powinieneś najpierw nalać mi kawy? - Przekładała już fragment kiełbasy na porcelanowy talerzyk, wyglądała naprawdę smacznie. Co prawda wspominała o herbacie, od kawy niekiedy - coraz rzadziej - ją mdliło, ale przynajmniej się starał. - Kocyk nakrył się magicznym słowem, znasz jeszcze jakieś? Na przykład: proszę? - Skierowała ku niemu spojrzenie szmaragdowych oczu, tak ostre, jak przenikliwe. Zdawało jej się, że jasno dała mu do zrozumienia, że nie zamierza być jego posługaczką. - Kolacja nie zastąpi dobrych manier - stwierdziła lekko, krojąc kiełbasę na plasterki.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Promienie słońca grzały, słońce dawało przyjemne ciepło, które wywoływało dreszcze, gdy gasło. Wskazywało drogę, porę dnia, kierunek, ale potrafiło też palić i razić w oczy. Temperatura dzięki niemu zmieniała się w przeciągu dnia i było centrum wszystkiego. Ale to chłodny księżyc był mu bliższy. Odbijał cudze światło, nie oddziaływał na temperaturę, zmieniał się jego kształt, a jednak jego cykl był istotny. Dla alchemików pewnie o wiele bardziej niż słońce. Nie dziwił się, że doceniała jego wartość.
— Z Oriona wchodzą na konstelację Bliźniąt. Czy to już Wodnik?— Zmrużył oczy, niepewny, jak szeroko sięgał deszcz spadających meteorytów. Spoglądając w górę był zaskoczony, jak wielką aktywność wykazywał. Nie miał czasu nigdy, by siąść bez powodu i patrzeć w niebo. A wtedy kiedy chciał w nie patrzeć, by się czegoś dowiedzieć, nie dostrzegał podobnych zjawisk. — Twoja przepowiednia przyszłości nie mogłaby być inna — westchnął; była czarnowidzem. Zmiany w jej wizjach zawsze były straszliwe i bolesne. Liczył, że znosiła je lepiej niż dawniej.
— Romantyczna aura — powtórzył po niej niemrawo, unosząc brwi, nie odrywając wzroku od rozgwieżdżonego nieba. Robiło się coraz cieplej. jak przystało na czas pełen anomalii, zaczynało mu to przeszkadzać, więc zsunął z ramion płaszcz. Magia, która się uaktywniła i oczarowała ich oboje magicznym przyjęciem wywołała w nim nie tyle zaniepokojenie, co chwilowe zmieszanie. Zażenowanie, które wyraził w krótkim grymasie tuż po swoich kpiących słowach. A więc tym to wszystko było. Romantyczną aurą. Zazgrzytał zębami, nie tłumacząc się z tego. Nie przejmował się zwykle tym, co o nim myślano, a chociaż czarodziejski kocyk, który ujawnił przed nimi obfitości nie znajdował się w kręgu ani jego zamiarów ani chęci nie wywołał negatywnych skutków. Omiótł spojrzeniem wpierw jedzenie, pachnąca kiełbasę, słodkie jabłka, następnie kawę, na końcu kwiaty, których zapach był przyjemny, a na końcu książkę, która od razu wzięła do ręki.
— Przynajmniej miałaś niespodziankę — odpowiedział jej po chwili, zmazując z siebie niechęć. To wydawało się takie proste, a jednak zupełnie niepraktyczne. Nie pojmował, jak tak niepraktyczne i oczywiste rzeczy mogły cieszyć. Nie był pewien, czy aby na pewno była zadowolona. Drwiła. Ale nie pozostało mu już nic poza brnięciem w fałszywe wyobrażenie o tym spotkaniu.
— Świece. Aha — mruknął tak, jakby odnotowywał jej uwagę w głowie. Na przyszłość. Nie patrzył na nią. Widziałaby, nawet w tym półmroku, w jego oczach, że nie ma pojęcia o czym mówi. Puścił różdżkę. — Nie mam manii prześladowczej. — Jestem po prostu przezorny. — Niektóre dziewczęta są bardziej interesujące od innych, a ich wiek i stan nie mają wielkiego znaczenia — podsumował zgodnie z tym, co rzeczywiście sądził. Mogła interesować aurorów. Magia wtym miejscu mogła wywołać anomalie lub przywołać coś, czego tu nie chciał. O złych chłopców się nie bał, dałaby im popalić, porzuciliby ją wcześniej niż sądziła.
— Doskonale, podało się w ojca — odparł jej z nieskrywanym zadowoleniem, znacznie żywszym tonem. Odsunął kwiaty, których nazwy nie znał, których pewnie nie widział nawet na oczy nigdy dotąd, by sięgnąć po pieczone jabłko. Słodkie. Z cynamonem i miodem.
—Ale wtedy powiedziałbym nieprawdę, a dotąd sądziłem, ze bardziej od łasych komplementów domagasz się dogłębnej szczerości. Nie tego żądałaś podczas tamtego wschodu słońca na plaży? — żeby zdradził się ze wszystkim i powiedział jej to, co chciała usłyszeć, a czego nie mógł jej powiedzieć? — Jesteś silna — zawyrokował, zerkając na nią ukradkiem, z boku, wbijając widelec w miękkie jabłko, z którego od razu pociekły soki. Wytrzyma? Potrzebował potwierdzenia. Znała swoje ciało i samą siebie najlepiej, a ta sytuacja była dla niego zupełnie nowa. Nie potrafił nawet ocenić na ile jej słowa są wyrazem oczywistości, a na ile czymś niezwykłym. Dla niego to wszystko było dość niebywałe. — Kieruje mną troska o dobro mojego pierworodnego. I twoje. Nie pouczam dla kaprysu, a już na pewno nie mistrzów w swoich fachu.— Zauważył bardziej obojętnie, łapiąc jej jadowite oczy, a pełne kpiny słowa puszczając bez echa. Jej zielone oczy w blasku księżyca wydawały się zimne, nie tak intensywne, jak przy blasku świec. Przywodziły na myśl kolor mchu i leśnej ściółki, która ich otaczała.
— Kto wie. Ludzie się zmieniają — nie, nie wierzył w to. Ani teraz ani nigdy. Nie próbował brzmieć nawet szczerze. — Kawy, oczywiście, jak sobie życzysz — dodał pospiesznie, odkładając jabłko na bok; nieważne już tak bardzo. Sięgnął po dzbanek z kawą i nalał do jednej filiżanki. Tylko dla niej. — Mleczka?— dodał, bez trudu przybierając życzliwy i miękki ton. Na jego twarzy zagościł pogodny uśmiech. — A może cukru?— Nie wiedział nawet czy słodziła. Dopiero po chwili uniósł na nią wzrok po raz kolejny i zmierzył ją spojrzeniem, uśmiech zelżał, a on na powrót rozłożył się wygodnie. — Znam jeszcze kilka innych takich zaklęć — pochwalił się, może nie wiedziała. Rzadko ich używał. — Proszę — dodał po chwili. Nie zależało mu na tym, by jej rozkazywać. Wydawanie komend kobietom nużyło go, wolał kiedy same wiedziały, co robić, a czego nie. — A więc chcesz mi urządzić lekcję savoir-vivre. — Francuskie słowo w jego ustach, bez akcentu i głębi zabrzmiało płasko. — Naucz mnie wróżyć z fusów — zaproponował jej w zamian. — Ale najpierw odpowiedz mi, zrobisz to?— wiedziała o co pytał.
— Z Oriona wchodzą na konstelację Bliźniąt. Czy to już Wodnik?— Zmrużył oczy, niepewny, jak szeroko sięgał deszcz spadających meteorytów. Spoglądając w górę był zaskoczony, jak wielką aktywność wykazywał. Nie miał czasu nigdy, by siąść bez powodu i patrzeć w niebo. A wtedy kiedy chciał w nie patrzeć, by się czegoś dowiedzieć, nie dostrzegał podobnych zjawisk. — Twoja przepowiednia przyszłości nie mogłaby być inna — westchnął; była czarnowidzem. Zmiany w jej wizjach zawsze były straszliwe i bolesne. Liczył, że znosiła je lepiej niż dawniej.
— Romantyczna aura — powtórzył po niej niemrawo, unosząc brwi, nie odrywając wzroku od rozgwieżdżonego nieba. Robiło się coraz cieplej. jak przystało na czas pełen anomalii, zaczynało mu to przeszkadzać, więc zsunął z ramion płaszcz. Magia, która się uaktywniła i oczarowała ich oboje magicznym przyjęciem wywołała w nim nie tyle zaniepokojenie, co chwilowe zmieszanie. Zażenowanie, które wyraził w krótkim grymasie tuż po swoich kpiących słowach. A więc tym to wszystko było. Romantyczną aurą. Zazgrzytał zębami, nie tłumacząc się z tego. Nie przejmował się zwykle tym, co o nim myślano, a chociaż czarodziejski kocyk, który ujawnił przed nimi obfitości nie znajdował się w kręgu ani jego zamiarów ani chęci nie wywołał negatywnych skutków. Omiótł spojrzeniem wpierw jedzenie, pachnąca kiełbasę, słodkie jabłka, następnie kawę, na końcu kwiaty, których zapach był przyjemny, a na końcu książkę, która od razu wzięła do ręki.
— Przynajmniej miałaś niespodziankę — odpowiedział jej po chwili, zmazując z siebie niechęć. To wydawało się takie proste, a jednak zupełnie niepraktyczne. Nie pojmował, jak tak niepraktyczne i oczywiste rzeczy mogły cieszyć. Nie był pewien, czy aby na pewno była zadowolona. Drwiła. Ale nie pozostało mu już nic poza brnięciem w fałszywe wyobrażenie o tym spotkaniu.
— Świece. Aha — mruknął tak, jakby odnotowywał jej uwagę w głowie. Na przyszłość. Nie patrzył na nią. Widziałaby, nawet w tym półmroku, w jego oczach, że nie ma pojęcia o czym mówi. Puścił różdżkę. — Nie mam manii prześladowczej. — Jestem po prostu przezorny. — Niektóre dziewczęta są bardziej interesujące od innych, a ich wiek i stan nie mają wielkiego znaczenia — podsumował zgodnie z tym, co rzeczywiście sądził. Mogła interesować aurorów. Magia wtym miejscu mogła wywołać anomalie lub przywołać coś, czego tu nie chciał. O złych chłopców się nie bał, dałaby im popalić, porzuciliby ją wcześniej niż sądziła.
— Doskonale, podało się w ojca — odparł jej z nieskrywanym zadowoleniem, znacznie żywszym tonem. Odsunął kwiaty, których nazwy nie znał, których pewnie nie widział nawet na oczy nigdy dotąd, by sięgnąć po pieczone jabłko. Słodkie. Z cynamonem i miodem.
—Ale wtedy powiedziałbym nieprawdę, a dotąd sądziłem, ze bardziej od łasych komplementów domagasz się dogłębnej szczerości. Nie tego żądałaś podczas tamtego wschodu słońca na plaży? — żeby zdradził się ze wszystkim i powiedział jej to, co chciała usłyszeć, a czego nie mógł jej powiedzieć? — Jesteś silna — zawyrokował, zerkając na nią ukradkiem, z boku, wbijając widelec w miękkie jabłko, z którego od razu pociekły soki. Wytrzyma? Potrzebował potwierdzenia. Znała swoje ciało i samą siebie najlepiej, a ta sytuacja była dla niego zupełnie nowa. Nie potrafił nawet ocenić na ile jej słowa są wyrazem oczywistości, a na ile czymś niezwykłym. Dla niego to wszystko było dość niebywałe. — Kieruje mną troska o dobro mojego pierworodnego. I twoje. Nie pouczam dla kaprysu, a już na pewno nie mistrzów w swoich fachu.— Zauważył bardziej obojętnie, łapiąc jej jadowite oczy, a pełne kpiny słowa puszczając bez echa. Jej zielone oczy w blasku księżyca wydawały się zimne, nie tak intensywne, jak przy blasku świec. Przywodziły na myśl kolor mchu i leśnej ściółki, która ich otaczała.
— Kto wie. Ludzie się zmieniają — nie, nie wierzył w to. Ani teraz ani nigdy. Nie próbował brzmieć nawet szczerze. — Kawy, oczywiście, jak sobie życzysz — dodał pospiesznie, odkładając jabłko na bok; nieważne już tak bardzo. Sięgnął po dzbanek z kawą i nalał do jednej filiżanki. Tylko dla niej. — Mleczka?— dodał, bez trudu przybierając życzliwy i miękki ton. Na jego twarzy zagościł pogodny uśmiech. — A może cukru?— Nie wiedział nawet czy słodziła. Dopiero po chwili uniósł na nią wzrok po raz kolejny i zmierzył ją spojrzeniem, uśmiech zelżał, a on na powrót rozłożył się wygodnie. — Znam jeszcze kilka innych takich zaklęć — pochwalił się, może nie wiedziała. Rzadko ich używał. — Proszę — dodał po chwili. Nie zależało mu na tym, by jej rozkazywać. Wydawanie komend kobietom nużyło go, wolał kiedy same wiedziały, co robić, a czego nie. — A więc chcesz mi urządzić lekcję savoir-vivre. — Francuskie słowo w jego ustach, bez akcentu i głębi zabrzmiało płasko. — Naucz mnie wróżyć z fusów — zaproponował jej w zamian. — Ale najpierw odpowiedz mi, zrobisz to?— wiedziała o co pytał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pokręciła lekko głową na jego słowa, przecząco, bliźnięta były znacznie lepiej widoczne na niebie niż wodnik, ale o tej porze niedostrzegalne - ziemia musiała zatoczyć pół ruchu, by z tej pozycji mogli je oglądać.
- To, o czym mówisz, to orzeł - odparła bez przekonania, kierowała się jedynie przeczuciem, ale widoczny dziś kształt orła zdawał się podobny do słabo widocznych bliźniąt. - Wodnik leży obok, orzeł jest jego wierzchowcem, bliźnięta wraz z Wenus wzejdą nad ranem. Jego gwiazdy ledwie błyszczą, ale to nie jest śmiała konstelacja. - Przebrała dłonią po mapie nieba, szukając tych odpowiadających jesiennym wieczorom, otwierając jedną z nich na tym, co połyskiwało nad nimi. Była mu wdzięczna za ten dar, z pewnością przeczyta księgę od deski do deski, gwiazdy fascynowały ją od zawsze - uważała je za najzdolniejszych proroków. Być może znajdowały się dość daleko, by nabrać dystansu do tego, co działo się na ziemi - frapowały je materie znacznie potężniejsze od tych, które oni potrafili objąć rozumem. Powiodła palcem po liniach oddzielających konstelacje, odnajdując kształt, który jaśniał pośród nich najmocniej - to on musiał zmylić Mulcibera. Nie przeczytała jednak nazwy od razu, jedynie zatrzymując ukruszony paznokieć przy nazwie, która była symbolem męskiego pierwiastka. Czy to możliwe? Uniosła spojrzenie raz jeszcze ku niebu, wpatrując się w jaśniejącą - nie gwiazdę - czerwoną planetę, deszcz meteorytów tak daleko nie dobiegał, ale ona sama - była dziwnym omenem. - A to jest mars - wypowiedziała w końcu z konsternacją, ignorując zawzięte kopanie dziecka. Czy to dlatego znosiła tę ciążę tak źle? Czy miała być sprzeczna z jej naturą? Córka odziedziczyłaby jej dar, syn nie - może tak będzie lepiej. Powróciła spojrzeniem ku mapie, uważnie badając przestrzeń, tak narysowaną, jak święcącą nad nimi, ale brak chmur wcale nie utrudniał obserwacji - nie miała trudnego zadania. Trudno było zatem sądzić o pomyłce. Jego słowa o jej przepowiedni wybrzmiały jakby z oddali, gdy mrużyła oczy, upewniając się, że nie przeoczyła detalu, który zmyłby rozczytane widmo.
- Prawda, nie przewidziałam twojego romantycznego gestu - ani się go nie spodziewała, ani na najgłębszych torturach nie przyznałaby, że Mulciber był zdolny do czynu tak prozaicznego, ale po tym, jak bez powodu przysłał jej kwiaty, być może winna pokładać w nim większą wiarę. Zaczynało być całkiem zabawnie. - Świece - przytaknęła - należy je jednak traktować ostrożnie: jesteśmy blisko lasu, a twoje piromańskie zacięcie nie jest tu mile widziane, natura lubi się mścić. - Czym innym było walenie budynków, czym innym niszczenie prastarych drzew - to drugie jawiło jej się jako zbrodnia najgorszego sortu. - Niektóre są też bardziej zaradne od innych - dodała mimochodem, od niechcenia, nadmierna troska nie była jej potrzebna, potrafiła się zatroszczyć sama o siebie. Był taki okres, że wolała być postrzegana jako słabsza, otaczając się protekcją tych, którzy jej potrzebowali, wyszarpywała dla siebie kawałek świata, otaczając się wysokim murem, którego nie dało się zdobyć. Gwarantowało jej to spokój - ale wiedziała, że spokoju od Mulcibera już nie uświadczy. Po tym, co zrobił - nie chciała już jego ochrony. W zamian skłonna była ofiarować mu swoje zdolności, ale nie - swoją wolność. Uśmiechnęła się, drwiąco, nie mówiąc jednak nic; naprawdę brzmiał, jakby rościł sobie do tego dziecka prawa, co więcej, zadowolenie w jego głosie brzmiało, jakby sprawiało mu to przyjemność. Na razie było jej to na rękę - potem zastanowi się, co dalej. Jej dziecko nie będzie podobne do ojca, będzie krwią z krwi jej samej jak Lysandra, a kim był ojciec - może się dowie, może nie, nie dopuści do niego nikogo, komu w czyje dobre intencje w pełni nie uwierzy. Słowa Mulcibera nie będą miały żadnego znaczenia, to nie jemu będzie ufało. Ufał? Odruchowo uniosła wzrok raz jeszcze na czerniejące niebo. Dał jej nasienie, nic więcej nie było jej potrzebne.
- Nie do końca to zrozumiałeś - odparła bez zawahania, powracając spojrzeniem ku niemu - blask gwiazd odbijał się od źrenic, ale powieki naznaczała dziwna senność. - Czasem trzeba kłamać - Czasem jest to konieczne, wtedy, kiedy chcesz obronić dziecko przez wielkim starym Mulciberem chroniącym swoje własne, stoczone na dno, dziecko, a innym razem wtedy, kiedy musisz powiedzieć kobiecie, że ładnie wygląda. - W końcu się nauczysz - pocieszyła go nieszczerze, bo wiedziała, że się nie nauczy. Znała go długo i znała go dobrze, być może zbyt dobrze. Ukradkiem tylko spojrzała na swoje odstręczające odbicie w metalowym dzbanku z kawą, przed wyjściem ułożyła włosy i próbowała zamaskować zmęczenie - najwyraźniej nieudolnie. Mdłe jesteś silna dotarło do niej w tym samym momencie - może jednak nauczył się kłamać, a może udawała lepiej, niż sądziła. Nie zapytana nie dała mu potwierdzenia, którego pragnął, ignorując to wtrącenie.
- Zatem nie pouczaj wcale - odparła obojętniej - czy istnieje coś, co usprawiedliwia pouczanie mistrza nie z kaprysu? Możesz próbować uczyć ptaka latać, ale jemu to nie pomoże, a ciebie jedynie ośmieszy. - Rejon jej macierzyństwa była terenem, na który nie wpuszczała nikogo, a już na pewno nie człowieka, który wydał ją na pożarcie własnemu ojcu - jeden ciepły gest nie zmyje winy, a jedno słowo troski nie zadośćuczyni podłości, której uświadczyła. - Podejmij krok w tył, to o to prosiłam cię wtedy na plaży - skontrowała słowa splatając je z poprzednimi, i choć w tej prośbie nie pobrzmiewało ostrzeżenie, było nim. Jeśli poczuje, że ktoś zamierza opleść mackami jej pisklę - odfrunie razem z nim, Ramsey z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. - Jeśli zamierzasz bawić się w troskliwego ojca, przejdź z tych śmiesznych słów do konkretnych działań. Nie potrzebuję troski, ale drobna pomoc przy egzekucji długów będzie w cenie. - Dłużników miała zawsze. Jedni nie płacili, bo nie mieli pieniędzy przy sobie, a potem odkrywali, że nie mieli ich także w domu, inni nie płacili, bo nie zamierzali. A dwójka dzieci wymagała więcej niż jedno.
Odebrała filiżankę, nie szukając w jego słowach ironii. Szukałaby, gdyby wcześniej zapowiedział piknik pod gołym niebem z kiełbasą i pieczonym jabłkiem, ale on tego nie zapowiedział, on to zrobił.
- Nie, dziękuję, czarna będzie w porządku - odparła zatem krótko, bo mleko zawierało hormony, a cukier wywoływał cukrzycę. - Zatem to jednak prawda - obwieściła natchnionym tonem, jakby w ekstazie starożytnej pytii interpretowała zagadkową wróżbę. - Ramsey Mulciber zmienia swoje oblicze - Powiedział proszę, a całkiem niedawno słyszała też przepraszam. Jeszcze parę razy i może nawet uwierzy, że wreszcie dostrzeże, jak koszmarnym dupkiem był. Spodziewała się, że będzie w to brnął - w pozę dyktatora, który reperuje ego podkreślaniem swojej silniejszej pozycji. Ale robić tego nie próbował - i przyniósł dla niej kawę. - Chcę to nie do końca właściwa forma, muszę bądź zostałam zmuszona przez okoliczności byłaby znacznie odpowiedniejsza. Wychowuję własne dzieci, kukułcze nie są mi potrzebne. - Wzięła kęs kiełbasy, wpierw ostrożnie smakując mięsa, ale było naprawdę smaczne. Żałowała, że nie wziął alkoholu - brakowało jej go. Upiła łyk ciepłej kawy, poprawiając chustę otulającą ramiona. Wieczór był ciepły, ale nie mogła dać się zmylić kaprysom ciała. - Nie nauczysz się wróżyć bez pustej filiżanki. Nalej też dla siebie - i wypij, to początek naszej lekcji. - A ja w tym czasie zjem jeszcze trochę tej pysznej kiełbasy - uszczknęła fragment widelcem. - Zrobię to - zgodziła się - ale musisz uzbroić się w cierpliwość. Sinica przetrzebia nasze szeregi - barwianka jest teraz moim priorytetem, a anomalie nieprzerwanie napędzają do mojej lecznicy kolejnych pacjentów, również naszych. Pokaż mi swoją różdżkę - ze zrezygnowaniem wyciągnęła ku niemu bladą dłoń.
- To, o czym mówisz, to orzeł - odparła bez przekonania, kierowała się jedynie przeczuciem, ale widoczny dziś kształt orła zdawał się podobny do słabo widocznych bliźniąt. - Wodnik leży obok, orzeł jest jego wierzchowcem, bliźnięta wraz z Wenus wzejdą nad ranem. Jego gwiazdy ledwie błyszczą, ale to nie jest śmiała konstelacja. - Przebrała dłonią po mapie nieba, szukając tych odpowiadających jesiennym wieczorom, otwierając jedną z nich na tym, co połyskiwało nad nimi. Była mu wdzięczna za ten dar, z pewnością przeczyta księgę od deski do deski, gwiazdy fascynowały ją od zawsze - uważała je za najzdolniejszych proroków. Być może znajdowały się dość daleko, by nabrać dystansu do tego, co działo się na ziemi - frapowały je materie znacznie potężniejsze od tych, które oni potrafili objąć rozumem. Powiodła palcem po liniach oddzielających konstelacje, odnajdując kształt, który jaśniał pośród nich najmocniej - to on musiał zmylić Mulcibera. Nie przeczytała jednak nazwy od razu, jedynie zatrzymując ukruszony paznokieć przy nazwie, która była symbolem męskiego pierwiastka. Czy to możliwe? Uniosła spojrzenie raz jeszcze ku niebu, wpatrując się w jaśniejącą - nie gwiazdę - czerwoną planetę, deszcz meteorytów tak daleko nie dobiegał, ale ona sama - była dziwnym omenem. - A to jest mars - wypowiedziała w końcu z konsternacją, ignorując zawzięte kopanie dziecka. Czy to dlatego znosiła tę ciążę tak źle? Czy miała być sprzeczna z jej naturą? Córka odziedziczyłaby jej dar, syn nie - może tak będzie lepiej. Powróciła spojrzeniem ku mapie, uważnie badając przestrzeń, tak narysowaną, jak święcącą nad nimi, ale brak chmur wcale nie utrudniał obserwacji - nie miała trudnego zadania. Trudno było zatem sądzić o pomyłce. Jego słowa o jej przepowiedni wybrzmiały jakby z oddali, gdy mrużyła oczy, upewniając się, że nie przeoczyła detalu, który zmyłby rozczytane widmo.
- Prawda, nie przewidziałam twojego romantycznego gestu - ani się go nie spodziewała, ani na najgłębszych torturach nie przyznałaby, że Mulciber był zdolny do czynu tak prozaicznego, ale po tym, jak bez powodu przysłał jej kwiaty, być może winna pokładać w nim większą wiarę. Zaczynało być całkiem zabawnie. - Świece - przytaknęła - należy je jednak traktować ostrożnie: jesteśmy blisko lasu, a twoje piromańskie zacięcie nie jest tu mile widziane, natura lubi się mścić. - Czym innym było walenie budynków, czym innym niszczenie prastarych drzew - to drugie jawiło jej się jako zbrodnia najgorszego sortu. - Niektóre są też bardziej zaradne od innych - dodała mimochodem, od niechcenia, nadmierna troska nie była jej potrzebna, potrafiła się zatroszczyć sama o siebie. Był taki okres, że wolała być postrzegana jako słabsza, otaczając się protekcją tych, którzy jej potrzebowali, wyszarpywała dla siebie kawałek świata, otaczając się wysokim murem, którego nie dało się zdobyć. Gwarantowało jej to spokój - ale wiedziała, że spokoju od Mulcibera już nie uświadczy. Po tym, co zrobił - nie chciała już jego ochrony. W zamian skłonna była ofiarować mu swoje zdolności, ale nie - swoją wolność. Uśmiechnęła się, drwiąco, nie mówiąc jednak nic; naprawdę brzmiał, jakby rościł sobie do tego dziecka prawa, co więcej, zadowolenie w jego głosie brzmiało, jakby sprawiało mu to przyjemność. Na razie było jej to na rękę - potem zastanowi się, co dalej. Jej dziecko nie będzie podobne do ojca, będzie krwią z krwi jej samej jak Lysandra, a kim był ojciec - może się dowie, może nie, nie dopuści do niego nikogo, komu w czyje dobre intencje w pełni nie uwierzy. Słowa Mulcibera nie będą miały żadnego znaczenia, to nie jemu będzie ufało. Ufał? Odruchowo uniosła wzrok raz jeszcze na czerniejące niebo. Dał jej nasienie, nic więcej nie było jej potrzebne.
- Nie do końca to zrozumiałeś - odparła bez zawahania, powracając spojrzeniem ku niemu - blask gwiazd odbijał się od źrenic, ale powieki naznaczała dziwna senność. - Czasem trzeba kłamać - Czasem jest to konieczne, wtedy, kiedy chcesz obronić dziecko przez wielkim starym Mulciberem chroniącym swoje własne, stoczone na dno, dziecko, a innym razem wtedy, kiedy musisz powiedzieć kobiecie, że ładnie wygląda. - W końcu się nauczysz - pocieszyła go nieszczerze, bo wiedziała, że się nie nauczy. Znała go długo i znała go dobrze, być może zbyt dobrze. Ukradkiem tylko spojrzała na swoje odstręczające odbicie w metalowym dzbanku z kawą, przed wyjściem ułożyła włosy i próbowała zamaskować zmęczenie - najwyraźniej nieudolnie. Mdłe jesteś silna dotarło do niej w tym samym momencie - może jednak nauczył się kłamać, a może udawała lepiej, niż sądziła. Nie zapytana nie dała mu potwierdzenia, którego pragnął, ignorując to wtrącenie.
- Zatem nie pouczaj wcale - odparła obojętniej - czy istnieje coś, co usprawiedliwia pouczanie mistrza nie z kaprysu? Możesz próbować uczyć ptaka latać, ale jemu to nie pomoże, a ciebie jedynie ośmieszy. - Rejon jej macierzyństwa była terenem, na który nie wpuszczała nikogo, a już na pewno nie człowieka, który wydał ją na pożarcie własnemu ojcu - jeden ciepły gest nie zmyje winy, a jedno słowo troski nie zadośćuczyni podłości, której uświadczyła. - Podejmij krok w tył, to o to prosiłam cię wtedy na plaży - skontrowała słowa splatając je z poprzednimi, i choć w tej prośbie nie pobrzmiewało ostrzeżenie, było nim. Jeśli poczuje, że ktoś zamierza opleść mackami jej pisklę - odfrunie razem z nim, Ramsey z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. - Jeśli zamierzasz bawić się w troskliwego ojca, przejdź z tych śmiesznych słów do konkretnych działań. Nie potrzebuję troski, ale drobna pomoc przy egzekucji długów będzie w cenie. - Dłużników miała zawsze. Jedni nie płacili, bo nie mieli pieniędzy przy sobie, a potem odkrywali, że nie mieli ich także w domu, inni nie płacili, bo nie zamierzali. A dwójka dzieci wymagała więcej niż jedno.
Odebrała filiżankę, nie szukając w jego słowach ironii. Szukałaby, gdyby wcześniej zapowiedział piknik pod gołym niebem z kiełbasą i pieczonym jabłkiem, ale on tego nie zapowiedział, on to zrobił.
- Nie, dziękuję, czarna będzie w porządku - odparła zatem krótko, bo mleko zawierało hormony, a cukier wywoływał cukrzycę. - Zatem to jednak prawda - obwieściła natchnionym tonem, jakby w ekstazie starożytnej pytii interpretowała zagadkową wróżbę. - Ramsey Mulciber zmienia swoje oblicze - Powiedział proszę, a całkiem niedawno słyszała też przepraszam. Jeszcze parę razy i może nawet uwierzy, że wreszcie dostrzeże, jak koszmarnym dupkiem był. Spodziewała się, że będzie w to brnął - w pozę dyktatora, który reperuje ego podkreślaniem swojej silniejszej pozycji. Ale robić tego nie próbował - i przyniósł dla niej kawę. - Chcę to nie do końca właściwa forma, muszę bądź zostałam zmuszona przez okoliczności byłaby znacznie odpowiedniejsza. Wychowuję własne dzieci, kukułcze nie są mi potrzebne. - Wzięła kęs kiełbasy, wpierw ostrożnie smakując mięsa, ale było naprawdę smaczne. Żałowała, że nie wziął alkoholu - brakowało jej go. Upiła łyk ciepłej kawy, poprawiając chustę otulającą ramiona. Wieczór był ciepły, ale nie mogła dać się zmylić kaprysom ciała. - Nie nauczysz się wróżyć bez pustej filiżanki. Nalej też dla siebie - i wypij, to początek naszej lekcji. - A ja w tym czasie zjem jeszcze trochę tej pysznej kiełbasy - uszczknęła fragment widelcem. - Zrobię to - zgodziła się - ale musisz uzbroić się w cierpliwość. Sinica przetrzebia nasze szeregi - barwianka jest teraz moim priorytetem, a anomalie nieprzerwanie napędzają do mojej lecznicy kolejnych pacjentów, również naszych. Pokaż mi swoją różdżkę - ze zrezygnowaniem wyciągnęła ku niemu bladą dłoń.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Gęste, ciemniejsze od włosów brwi zbliżyły się ku sobie, a pomiędzy nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. To, co wziął za gwiazdozbiór Bliźniąt okazało się czymś kompletnie innym. Zamyślił się, próbując zlokalizować na mapie prawdziwego nieba odpowiednie punkty, które kojarzył z rycin, a z których odnalezieniem miał problem. To, co w księgach i rysunkach było łatwe do zapamiętania — kształty, figury, okazywało się być o wiele trudniejsze do zlokalizowania na ciemnej płaszczyźnie, kiedy światło niektórych gwiazd zdawało się wyjątkowo blade.
— Mars?— Nie zwrócił uwagi na czerwoną kulę, mniejszą od ziemi, lecz na swój sposób wyjątkową, bo mieniącą się rdzawą barwą. Jej odcień stawał się zauważalny dla oka dopiero przy bliższym przyjrzeniu, przyzwyczajeniu oka do światła bijącego z nieba. Przez to, przyglądając się maleńkiej kropce, umknęła mu konsternacja Cassandry. Sam wątpliwości nie miał.—Wojownicza planeta. — Podobnie jak i Pluton. Według astromagii jego własna. — Czeka nas koniunkcja w najbliższym czasie? Miraż Marsa z Wenus mógłby przynieść nieco odpowiedzi— nie pytał otwarcie, lecz głośno myślał, nie będąc pewnym swoich słów, ale idąc tym tokiem rozumowania wykaz dominacji jednej z tych planet nad drugą mógłby wskazać kierunek zmian, o których mówiła. Niewątpliwie burzliwych, gwałtownych i intensywnych. Ale czy przesądzonych?– Kto by pomyślał, że niebo potrafi rozwiać tak wiele tajemnic — westchnął w zadumie, opierając łokcie na kolanach, nieco ugiętych i podciągniętych do góry. Ciepły wiatr przemknął mu po włosach, a pohukiwanie Ursusa wdarło się w melodię nadchodzącej nocy. Cichy szum drzew za plecami burzył błogą, niepokojącą ciszę.
— "Romantyczny" to jakieś słowo-klucz? Wciąż to powtarzasz — Opuścił wzrok, na korony drzew, lecz tylko na chwilę, by znów wznieść je ku sklepieniu. Księżyc mknął wprost nad nimi. Jego światło było zimne, ale nie raziło w oczy. Nadawało skórze jasnej, diamentowej poświaty. Świecił coraz intensywniej, rozjaśniając mroki i cienie. Na wspomnienie piromańskich ciągot zmarszczył brwi mocniej i zmrużył oczy, obracając głowę lekko w bok, by spiorunować ją spojrzeniem. — To nie jest piromańskie zacięcie tylko naturalny talent do podtrzymywania domowego ogniska— poprawił ją; subtelna różnica wiele jednak zmieniała. — Nie mamy świec — przypomniał jej, zerkając na nią. Mógł je wyczarować bez problemu, stworzyć też dowolną iluzję, oparł się jednak tej sugestii. Było wystarczająco ciepło, ogień był zbędny, a nikłe światło wystarczyło, by nie skupiać na niej nieustannie spojrzenia. — Blask księżyca będzie nam musiał wystarczyć.— Nie umniejszając jego wyjątkowości. Podważyła jego inteligencję, ale milczał, nie urażony. Patrzył jak jej wąskie wargi wypluwają słowa, od których chciało mu się śmiać. Pozwolił sobie na uśmiech, ale powstrzymał kpinę, którą był podszyty. Miał wyglądać uprzejmie, nic poza tym. Kłamał jak mało kto. Kłamał w wielu sprawach — poważnych i błahych. Pokiwał głową; och tak, masz zupełną rację, Cassandro.
— Wiem — odpowiedział jej cicho, nie odwracając wzroku od jej tęczówek. — Nauczyłem się. Miałem dobry wzorzec— przyznał, w jego głośnie coś zadrżało. Kącik ust drgnął, odwrócił od niej wzrok. Od zbyt długiego spoglądania w ogień można było oślepnąć. Skłamałem. Przez ciebie. Zmusiłaś mnie do tego. Czasem trzeba kłamać, by osiągnąć to czego się chce. Kłamał zawsze, gdy musiał, czasem gdy chciał. Czasem kłamał bez powodu. Bez wyrzutów sumienia. A wtedy chciał jej. Bezgranicznie i za wszelką cenę. I nie mógł tego żałować. W końcu to zrozumiesz. Choć może lepiej byłoby, gdyby nie pojęła nigdy.
— Nie obawiam się śmieszności. Graniczy z wielkością. Niektórzy mistrzowie również popełniają błędy. Pod wpływem emocji, gwałtownych wzburzeń, dzikich pragnień, płonnych nadziei. Nie wiedzą, że są krótkowzroczni. Potraktuj to więc jak szkło korygujące. Prezent od przyjaciela. By ptak mógł latać i wysoko i nisko, pomiędzy gałęziami, nie bojąc się, że uderzy w pierwsze napotkane drzewo. — Obiecał, że nie będzie jej się naprzykrzał. Nie w taki sposób, jak to czynił do tej pory, nie tak bezmyślne i arogancko jak dotąd. Zapomnienie o niej było trudne, może niemożliwe. Ale istniały inne, mądrzejsze sposoby na to jak temu zaradzić. Jednak spokój, który obiecał jej zapewnić nie tyczył się dziecka, które miało przyjść na świat. Skinął jej tylko głową, na znak, że rozumiał, bo rozumiał doskonale. Nie przyznał tego wtedy zbyt zdumiony nowiną by zareagować, ale nie zamierzał jej pozwolić uciec przed sobą. Zniknąć sprzed nosa tak, jak uciekła Vasylowi. A jeśli spróbuje, będzie za nią podążał. Nie ścigał, jak wściekły pies o czerwonych ślepiach. Będzie kroczył po jej śladach, za jej zapachem, jak ponurak wieszcząc przekleństwo. Nosiła w łonie poczwarę, był przekonany, o tym, że będzie to syn. Im więcej da mu swobody tym szczęśliwsza będzie. Czekał. Bo nie mógł stwierdzić ile prawdy było w jej słowach — czy noszone pod sercem dziecię było w istocie jego. Nie mogłaby chronić w ten sposób mężczyzny, ale potomka chroniłaby za wszelką cenę. I bolesną prawdą i słodkim kłamstwem. Sama mu to przyznała. A to było wygodne, choć mogła w tej roli obsadzić kogo tylko chciała. Póki nie zakwilił, póki nie otworzył oczu i nie dał żadnego dowodu na to, by był Mulciberem — czekał. Na to, co przyniesie przyszłość. Noc. Na nią. Co zrobi. Miał wzejść jej kruczy nów.
— Oczywiście— potwierdził zwięźle, sięgając z powrotem po jabłko. Nie mógł go zjeść w ręce, było zbyt miałkie. I słodkie w smaku, kiedy juz spróbował — wyborne. Soczyste.— Wystarczy mi nazwisko lub coś charakterystycznego — by ich zlokalizować. To nie byłoby pierwsze takie zlecenie. Nie pierwszy klient, którego musiał odwiedzić, by odebrać należność. Wszak poza błękitną sakiewką przyniósł jej samo serce.
—Wzrusza mnie twoje zadowolenie moją wewnętrzną przemianą. Nawróciłem się. Dzięki tobie. Gratulacje — powinszował jej i skłonił się lekko. W tej pozycji niewygodnie mu było giąć się w pas. Tego oczekiwała, to mieć mogła, bardzo niewielkim kosztem. Przełknął jabłko, łyżeczka ciążyła mu w palcach od sporego kawałka.— Byłoby pięknie, gdybyśmy robili tylko to, co chcemy, a nie co robić musimy.— Ale matką była i niańczyć dzieci musiała. Na niego wpłynąć już nie mogła, był za duży na podobne nauki. Mogli udawać. Taplać się w błocie, bawić w szkołę i wychowanie. Mogła sądzić, że robi to, co do niego należy, odnaleźć w tym mądrość i kobieca satysfakcję, a on mógł poddawać się granej przez niej nieszkodliwej melodii. Wyrósł już z okresu buntu i siłowania się z opozycją, beznamiętnej walki o kropkę po ostatnim słowie. Wiedział, że z nią nie wygra — do niej należało ostatnie zdanie. Tak sądziła i tak miało już pozostać.
—Wybacz mi więc od początku niesubordynację, ale kawa mi nie służy — odpowiedział jej powoli z rozmysłem. I bez niej nie mógł sypiać po nocach, tkwiąc w bezruchu godziny w zimnym łóżku z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc odnaleźć w żadnej porze chwili odpoczynku. Nie wątpił, że gdyby znajdowali się w jej lecznicy wpadłaby na absurdalny pomysł postawienia go do kąta. Na szczęście — w pobliżu nie było żadnych ścian.— Mamy czas — poczekamy, aż wypijesz swoją. Kiwnął głową na jej filiżankę wymownie. Chciał wiedzieć, co tam ujrzy. — Jak widać jestem bardzo cierpliwy. — Wytrzymywał jej towarzystwo kolejny rok. I wciąż nie dał jej spokoju.
Sinica stała się częstą przypadłością — w dobie anomalii jeszcze silniej atakującą czarnoksiężników. Wiedział, że jego ojciec cierpiał z tego powodu. I słuch o nim zaginął. Nie miał od niego żadnych wieści od Festiwalu Lata, kiedy to widział go po raz ostatni. Po tym jak przeszukał jego mieszkanie i nie znalazł w nim zbyt wielu informacji o miejscu jego pobuty zaniechał kolejnych prób. Powstrzymał chęć spytania ją o niego. Wątpił, by chciała się z nim widzieć, choć głębia Ignotusa będzie trawić ten konflikt przez pewien czas.
— Mars?— Nie zwrócił uwagi na czerwoną kulę, mniejszą od ziemi, lecz na swój sposób wyjątkową, bo mieniącą się rdzawą barwą. Jej odcień stawał się zauważalny dla oka dopiero przy bliższym przyjrzeniu, przyzwyczajeniu oka do światła bijącego z nieba. Przez to, przyglądając się maleńkiej kropce, umknęła mu konsternacja Cassandry. Sam wątpliwości nie miał.—Wojownicza planeta. — Podobnie jak i Pluton. Według astromagii jego własna. — Czeka nas koniunkcja w najbliższym czasie? Miraż Marsa z Wenus mógłby przynieść nieco odpowiedzi— nie pytał otwarcie, lecz głośno myślał, nie będąc pewnym swoich słów, ale idąc tym tokiem rozumowania wykaz dominacji jednej z tych planet nad drugą mógłby wskazać kierunek zmian, o których mówiła. Niewątpliwie burzliwych, gwałtownych i intensywnych. Ale czy przesądzonych?– Kto by pomyślał, że niebo potrafi rozwiać tak wiele tajemnic — westchnął w zadumie, opierając łokcie na kolanach, nieco ugiętych i podciągniętych do góry. Ciepły wiatr przemknął mu po włosach, a pohukiwanie Ursusa wdarło się w melodię nadchodzącej nocy. Cichy szum drzew za plecami burzył błogą, niepokojącą ciszę.
— "Romantyczny" to jakieś słowo-klucz? Wciąż to powtarzasz — Opuścił wzrok, na korony drzew, lecz tylko na chwilę, by znów wznieść je ku sklepieniu. Księżyc mknął wprost nad nimi. Jego światło było zimne, ale nie raziło w oczy. Nadawało skórze jasnej, diamentowej poświaty. Świecił coraz intensywniej, rozjaśniając mroki i cienie. Na wspomnienie piromańskich ciągot zmarszczył brwi mocniej i zmrużył oczy, obracając głowę lekko w bok, by spiorunować ją spojrzeniem. — To nie jest piromańskie zacięcie tylko naturalny talent do podtrzymywania domowego ogniska— poprawił ją; subtelna różnica wiele jednak zmieniała. — Nie mamy świec — przypomniał jej, zerkając na nią. Mógł je wyczarować bez problemu, stworzyć też dowolną iluzję, oparł się jednak tej sugestii. Było wystarczająco ciepło, ogień był zbędny, a nikłe światło wystarczyło, by nie skupiać na niej nieustannie spojrzenia. — Blask księżyca będzie nam musiał wystarczyć.— Nie umniejszając jego wyjątkowości. Podważyła jego inteligencję, ale milczał, nie urażony. Patrzył jak jej wąskie wargi wypluwają słowa, od których chciało mu się śmiać. Pozwolił sobie na uśmiech, ale powstrzymał kpinę, którą był podszyty. Miał wyglądać uprzejmie, nic poza tym. Kłamał jak mało kto. Kłamał w wielu sprawach — poważnych i błahych. Pokiwał głową; och tak, masz zupełną rację, Cassandro.
— Wiem — odpowiedział jej cicho, nie odwracając wzroku od jej tęczówek. — Nauczyłem się. Miałem dobry wzorzec— przyznał, w jego głośnie coś zadrżało. Kącik ust drgnął, odwrócił od niej wzrok. Od zbyt długiego spoglądania w ogień można było oślepnąć. Skłamałem. Przez ciebie. Zmusiłaś mnie do tego. Czasem trzeba kłamać, by osiągnąć to czego się chce. Kłamał zawsze, gdy musiał, czasem gdy chciał. Czasem kłamał bez powodu. Bez wyrzutów sumienia. A wtedy chciał jej. Bezgranicznie i za wszelką cenę. I nie mógł tego żałować. W końcu to zrozumiesz. Choć może lepiej byłoby, gdyby nie pojęła nigdy.
— Nie obawiam się śmieszności. Graniczy z wielkością. Niektórzy mistrzowie również popełniają błędy. Pod wpływem emocji, gwałtownych wzburzeń, dzikich pragnień, płonnych nadziei. Nie wiedzą, że są krótkowzroczni. Potraktuj to więc jak szkło korygujące. Prezent od przyjaciela. By ptak mógł latać i wysoko i nisko, pomiędzy gałęziami, nie bojąc się, że uderzy w pierwsze napotkane drzewo. — Obiecał, że nie będzie jej się naprzykrzał. Nie w taki sposób, jak to czynił do tej pory, nie tak bezmyślne i arogancko jak dotąd. Zapomnienie o niej było trudne, może niemożliwe. Ale istniały inne, mądrzejsze sposoby na to jak temu zaradzić. Jednak spokój, który obiecał jej zapewnić nie tyczył się dziecka, które miało przyjść na świat. Skinął jej tylko głową, na znak, że rozumiał, bo rozumiał doskonale. Nie przyznał tego wtedy zbyt zdumiony nowiną by zareagować, ale nie zamierzał jej pozwolić uciec przed sobą. Zniknąć sprzed nosa tak, jak uciekła Vasylowi. A jeśli spróbuje, będzie za nią podążał. Nie ścigał, jak wściekły pies o czerwonych ślepiach. Będzie kroczył po jej śladach, za jej zapachem, jak ponurak wieszcząc przekleństwo. Nosiła w łonie poczwarę, był przekonany, o tym, że będzie to syn. Im więcej da mu swobody tym szczęśliwsza będzie. Czekał. Bo nie mógł stwierdzić ile prawdy było w jej słowach — czy noszone pod sercem dziecię było w istocie jego. Nie mogłaby chronić w ten sposób mężczyzny, ale potomka chroniłaby za wszelką cenę. I bolesną prawdą i słodkim kłamstwem. Sama mu to przyznała. A to było wygodne, choć mogła w tej roli obsadzić kogo tylko chciała. Póki nie zakwilił, póki nie otworzył oczu i nie dał żadnego dowodu na to, by był Mulciberem — czekał. Na to, co przyniesie przyszłość. Noc. Na nią. Co zrobi. Miał wzejść jej kruczy nów.
— Oczywiście— potwierdził zwięźle, sięgając z powrotem po jabłko. Nie mógł go zjeść w ręce, było zbyt miałkie. I słodkie w smaku, kiedy juz spróbował — wyborne. Soczyste.— Wystarczy mi nazwisko lub coś charakterystycznego — by ich zlokalizować. To nie byłoby pierwsze takie zlecenie. Nie pierwszy klient, którego musiał odwiedzić, by odebrać należność. Wszak poza błękitną sakiewką przyniósł jej samo serce.
—Wzrusza mnie twoje zadowolenie moją wewnętrzną przemianą. Nawróciłem się. Dzięki tobie. Gratulacje — powinszował jej i skłonił się lekko. W tej pozycji niewygodnie mu było giąć się w pas. Tego oczekiwała, to mieć mogła, bardzo niewielkim kosztem. Przełknął jabłko, łyżeczka ciążyła mu w palcach od sporego kawałka.— Byłoby pięknie, gdybyśmy robili tylko to, co chcemy, a nie co robić musimy.— Ale matką była i niańczyć dzieci musiała. Na niego wpłynąć już nie mogła, był za duży na podobne nauki. Mogli udawać. Taplać się w błocie, bawić w szkołę i wychowanie. Mogła sądzić, że robi to, co do niego należy, odnaleźć w tym mądrość i kobieca satysfakcję, a on mógł poddawać się granej przez niej nieszkodliwej melodii. Wyrósł już z okresu buntu i siłowania się z opozycją, beznamiętnej walki o kropkę po ostatnim słowie. Wiedział, że z nią nie wygra — do niej należało ostatnie zdanie. Tak sądziła i tak miało już pozostać.
—Wybacz mi więc od początku niesubordynację, ale kawa mi nie służy — odpowiedział jej powoli z rozmysłem. I bez niej nie mógł sypiać po nocach, tkwiąc w bezruchu godziny w zimnym łóżku z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc odnaleźć w żadnej porze chwili odpoczynku. Nie wątpił, że gdyby znajdowali się w jej lecznicy wpadłaby na absurdalny pomysł postawienia go do kąta. Na szczęście — w pobliżu nie było żadnych ścian.— Mamy czas — poczekamy, aż wypijesz swoją. Kiwnął głową na jej filiżankę wymownie. Chciał wiedzieć, co tam ujrzy. — Jak widać jestem bardzo cierpliwy. — Wytrzymywał jej towarzystwo kolejny rok. I wciąż nie dał jej spokoju.
Sinica stała się częstą przypadłością — w dobie anomalii jeszcze silniej atakującą czarnoksiężników. Wiedział, że jego ojciec cierpiał z tego powodu. I słuch o nim zaginął. Nie miał od niego żadnych wieści od Festiwalu Lata, kiedy to widział go po raz ostatni. Po tym jak przeszukał jego mieszkanie i nie znalazł w nim zbyt wielu informacji o miejscu jego pobuty zaniechał kolejnych prób. Powstrzymał chęć spytania ją o niego. Wątpił, by chciała się z nim widzieć, choć głębia Ignotusa będzie trawić ten konflikt przez pewien czas.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Koniunkcja. Miał rację, miraż, mógł przynieść wskazówki - nie znała odpowiedzi na jego pytanie, ale przesunęła palcem po mapie dalej, szukając odpowiedzi. Na siatce usianej świetlistymi punktami wymalowanymi migoczącą farbą pojawiały się podpowiedzi, kiedy poruszała opuszkiem odpowiednie fragmenty.
- Tak. Trzy dni temu Słońce stanęło w opozycji do Marsa, Wenus i Mars znajdą się znów w kwinkuksie za dni dziewięć - Zmarszczyła lekko brew, ile było w tym dzieła przypadku? Doświadczenie - nie, nie doświadczenie, intuicja i wiedza - nauczyły ją, że dziwne przypadki nie istnieją, że istnieje jedynie splot zdarzeń utkany gdzieś nad horyzontem, który oni - mali i nic nie znaczący - realizowali tak, jak dyktował im rytm bijącego serca. Wszystko, co robili, było jedynie z góry zaplanowanym planem, dyktowanym przez nieznane siły wyższe, przez gwiazdy, bo to ich tylko była wina. - Te zdarzenia dzieli liczba dwanaście - Uniosła wzrok znad map ku niemu. - Co to znaczy? - Wiedziała, że liczba ta nie była bez znaczenia, jednak magia cyfr nie była jej domeną - nie potrafiła rozszyfrować sensu, a odpowiedzi nie skrywała także trzymana w jej dłoniach księga. - Być może daje odpowiedzi, ale zdawałoby się, że stawia też jeszcze więcej pytań - odparła z niepokojem, ponownie unosząc wzrok na niebo - smakując kolejnego kawałka kiełbasy.
- Sam to przygotowałeś? - zapytała nagle, nie kryjąc zanadto zdumienia, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nawet nie wiedziała, czy Mulciber potrafił odnaleźć się w kuchni. Ostatecznie mieszkał sam jako kawaler - jakoś przetrwać musiał. - Delektuję się tym słowem - odparła bez ogródek, nie musząc ani na dobrą sprawę nie mając zamiaru uciekać przed prawdą. Ramsey ją zaskoczył, wcale tego nie ukrywała, podobne gesty mu nie pasowały - robili je inni mężczyźni, ale nie on. Ona sama ich zresztą wcale nie potrzebowała, zamiast porywu serc i miłosnych wyznać znacznie bardziej ceniła sobie wyrażanie uczuć bardziej pragmatyczny sposób. A z tym - Ramsey nigdy nie miał problemów. Wiedziała też, że podjęcie się takiego gestu - przygotowania pikniku - nie było ruchem dla niego prostym. Zdawała sobie sprawę z tego, że w większości pozornie zwyczajnych sytuacji Mulciber po prostu nie potrafił się zachować. Pioruny w jego oczach nie były jej straszne, ale drwiący uśmiech, jaki rozjaśnił jej twarz, miał w sobie coś dziwnie pogodnego.
- Doceniam to, ale, proszę, mimo wszystko nie rób tego w domu - odparła spokojnie, w rzeczy samej nie sądząc, by rzeczywiście zamierzał. Dawno już tak nie było - by prostu siadła obok niego, rozmawiając o rzeczach mało istotnych, żartując z tematów, które ostatecznie śmieszne wcale nie były. Brakowało jej tego - oczywiście, że tak - ale teraz w grę wchodziło coś innego, coś ważniejszego, coś, co musiało stać się dla niej priorytetem: nienarodzone dziecko, któremu tak jak Lysandrze musiała zapewnić wszystko - i trzymać z daleka od kłopotów, których Mulciber stał się uosobieniem. Nie uraziła ją jego uwaga, choć wiedziała, co miał na myśli - jej kłamstwo był kłamstwem koniecznym i nie wierzyła, by którykolwiek z Mulciberów tego nie pojmował. Miała tamtego dnia sprzeczne interesy ze starszym z nich - bywa - każdy walczył o swoje tak, jak potrafił i kto jak kto, ale on powinien to rozumieć. Nie przemawiał do niej jednak odwet Ramseya, zaufała mu, a on to zaufanie nadużył: zaufała mu bardziej niż Ignotusowi, bo sądziła, że może, ale Mulcier popełnił tamtej nocy błędny rachunek zysków i strat koncentrując się na teraźniejszości, nie na tym, co mogła przynieść przyszłość. Raz nadgryziona słodycz wywoływała większą tęsknotę niż taka, której nigdy nie było dane zakosztować - i ta myśl budziła u niej pewną satysfakcję.
Jej łagodny wyraz twarzy jednak prędko przeobraził się w drwiący, kiedy wsłuchiwała się w jego dalsze rewelacje. Nie mogła go winić, że nie rozumiał - nie miał dziecka i nigdy miał się nie dowiedzieć, czym jest więź matki z dzieckiem.
- Ile razy widziałeś ptaka, który wleciał w drzewo? - Bywały psy, które wchodziły w konary, zbyt zafrapowane bodźcami dobiegającymi z zewnątrz, ale lotem ptaka kierował instynkt - nie słabszy od instynktu matki. - Jeśli nie obawiasz się śmieszności - nie będę cię od niej powstrzymywać - mówiła dalej - z pewnością jesteś doskonałą osobą, by nałożyć szkło korygujące na ptasi lot. Sam latasz doskonale. - W zasadzie potrafił przemieszczać się nie dotykając ziemi, ale nie można było porównywać tej plugawej smolistej mgły do szlachetnych ptasich skrzydeł. Nie wiedział nic o rodzicielstwie - własnego ojca poznał niedawno. - Jeśli chcesz naprawdę wyświadczyć mi przysługę, istniejącą nie tylko w twojej głowie, wystarczy powiedzieć: z radością znajdę ci zajęcie. - Nie była dziewczynką potrzebującą opiekuna, doskonale wiedziała, czego jej trzeba. Ale - częściowo - wyraził już przecież na to zgodę.
- Jerry i Paul Kinney'owie, po pięć galeonów oboje, Matthias Verico, siedem i Charles Allerton, szesnaście. Wszyscy ich znają, jeśli popytasz o nich pod Mantykorą, nie będzie ci trudno ich znaleźć. Ale to nie wszystko, od Kinney'ów i Verico powinieneś wziąć pieniądze, Allerton ci ich nie da, bo z tego, co jest mi wiadome, nie zdobędzie ich choćby sprzedał cały swój dobytek. Chcę zatem, by zapłacił mi całym sobą. - Spojrzała na Ramseya - z powagą - nie miała pojęcia, czy zgodzi się na jej propozycję, ale już jakiś czas temu przestał być jej jedyną deską ratunku. - Przysłuży się nauce - wyjaśniła, pomijając sedno tej przysługi - z medycznej przemowy Ramsey i tak zrozumiałby niewiele. - Unieruchomiony, ale żywy, winien spędzić trzy dni w pobliżu źródła anomalii. Tyle winno wystarczyć, by sztucznie przebudzić w nim chorobę - ale kilka klątw przyśpieszy proces. Po trzech dniach przyprowadź mnie na miejsce, upewnię się, że tkanki zostały zainfekowane. Zabierzemy go do lecznicy - dyskretnie - nie zamierzam siać niepotrzebnej famy o tym, co dzieje się z moimi pacjentami. Przypuszczam, że nie będzie zachwycony z danego stanu rzeczy, więc przyda mi się twoja pomoc, aby go... unieszkodliwić. - Uważnie badała go spojrzeniem szmaragdowych tęczówek, szukając potwierdzenia lub niechęci do współpracy; nie mogła zrobić tego sama, nie poradziłaby sobie z Allertonem - nie chciała też zostawać z nim sama, bo choć nie bała się ataku, była w ciąży, którą musiała chronić. Propozycja wydała jej się uczciwa - ostatecznie chciał wzmocnić swoją różdżkę, a tego mogła się podjąć dopiero wtedy, kiedy domknie dotychczasowe zobowiązania.
- Od początku pozostaję pod niesłychanym wrażeniem - zapewniła go z przekonaniem, nie, oczywiście że nie wierzyła, że naprawdę zachęciła go do rozstawienia piknikowego kocyka i zaproszenia na skruszoną kolację. Stało za tym coś więcej - nie rozumiała co, ale też nie próbowała się nad tym zastanawiać, nie widząc sensu w zaglądaniu do pyska darowanemu koniowi. - Za łatwo się zniechęcasz - westchnęła lekko na wieść o tym, że nie zamierza upić swojej kawy; lekko obróciła własną filiżanką, upijając łyk napoju. Jej filiżanka zawierała jej fusy i jej przyszłość - jeśli chciał się uczyć, to na własnej. - Wrócimy do lekcji, jeśli zdecydujesz się stać posłuszniejszym uczniem. - Usiadłszy wygodniej, ze skrzyżowanymi nogami, przysunęła bliżej siebie porcelanowy talerzyk z pieczonym jabłkiem - tego jeszcze nie próbowała. - Lysa je lubi - zauważyła, może mówiąc do siebie, może do niego.
- Tak. Trzy dni temu Słońce stanęło w opozycji do Marsa, Wenus i Mars znajdą się znów w kwinkuksie za dni dziewięć - Zmarszczyła lekko brew, ile było w tym dzieła przypadku? Doświadczenie - nie, nie doświadczenie, intuicja i wiedza - nauczyły ją, że dziwne przypadki nie istnieją, że istnieje jedynie splot zdarzeń utkany gdzieś nad horyzontem, który oni - mali i nic nie znaczący - realizowali tak, jak dyktował im rytm bijącego serca. Wszystko, co robili, było jedynie z góry zaplanowanym planem, dyktowanym przez nieznane siły wyższe, przez gwiazdy, bo to ich tylko była wina. - Te zdarzenia dzieli liczba dwanaście - Uniosła wzrok znad map ku niemu. - Co to znaczy? - Wiedziała, że liczba ta nie była bez znaczenia, jednak magia cyfr nie była jej domeną - nie potrafiła rozszyfrować sensu, a odpowiedzi nie skrywała także trzymana w jej dłoniach księga. - Być może daje odpowiedzi, ale zdawałoby się, że stawia też jeszcze więcej pytań - odparła z niepokojem, ponownie unosząc wzrok na niebo - smakując kolejnego kawałka kiełbasy.
- Sam to przygotowałeś? - zapytała nagle, nie kryjąc zanadto zdumienia, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nawet nie wiedziała, czy Mulciber potrafił odnaleźć się w kuchni. Ostatecznie mieszkał sam jako kawaler - jakoś przetrwać musiał. - Delektuję się tym słowem - odparła bez ogródek, nie musząc ani na dobrą sprawę nie mając zamiaru uciekać przed prawdą. Ramsey ją zaskoczył, wcale tego nie ukrywała, podobne gesty mu nie pasowały - robili je inni mężczyźni, ale nie on. Ona sama ich zresztą wcale nie potrzebowała, zamiast porywu serc i miłosnych wyznać znacznie bardziej ceniła sobie wyrażanie uczuć bardziej pragmatyczny sposób. A z tym - Ramsey nigdy nie miał problemów. Wiedziała też, że podjęcie się takiego gestu - przygotowania pikniku - nie było ruchem dla niego prostym. Zdawała sobie sprawę z tego, że w większości pozornie zwyczajnych sytuacji Mulciber po prostu nie potrafił się zachować. Pioruny w jego oczach nie były jej straszne, ale drwiący uśmiech, jaki rozjaśnił jej twarz, miał w sobie coś dziwnie pogodnego.
- Doceniam to, ale, proszę, mimo wszystko nie rób tego w domu - odparła spokojnie, w rzeczy samej nie sądząc, by rzeczywiście zamierzał. Dawno już tak nie było - by prostu siadła obok niego, rozmawiając o rzeczach mało istotnych, żartując z tematów, które ostatecznie śmieszne wcale nie były. Brakowało jej tego - oczywiście, że tak - ale teraz w grę wchodziło coś innego, coś ważniejszego, coś, co musiało stać się dla niej priorytetem: nienarodzone dziecko, któremu tak jak Lysandrze musiała zapewnić wszystko - i trzymać z daleka od kłopotów, których Mulciber stał się uosobieniem. Nie uraziła ją jego uwaga, choć wiedziała, co miał na myśli - jej kłamstwo był kłamstwem koniecznym i nie wierzyła, by którykolwiek z Mulciberów tego nie pojmował. Miała tamtego dnia sprzeczne interesy ze starszym z nich - bywa - każdy walczył o swoje tak, jak potrafił i kto jak kto, ale on powinien to rozumieć. Nie przemawiał do niej jednak odwet Ramseya, zaufała mu, a on to zaufanie nadużył: zaufała mu bardziej niż Ignotusowi, bo sądziła, że może, ale Mulcier popełnił tamtej nocy błędny rachunek zysków i strat koncentrując się na teraźniejszości, nie na tym, co mogła przynieść przyszłość. Raz nadgryziona słodycz wywoływała większą tęsknotę niż taka, której nigdy nie było dane zakosztować - i ta myśl budziła u niej pewną satysfakcję.
Jej łagodny wyraz twarzy jednak prędko przeobraził się w drwiący, kiedy wsłuchiwała się w jego dalsze rewelacje. Nie mogła go winić, że nie rozumiał - nie miał dziecka i nigdy miał się nie dowiedzieć, czym jest więź matki z dzieckiem.
- Ile razy widziałeś ptaka, który wleciał w drzewo? - Bywały psy, które wchodziły w konary, zbyt zafrapowane bodźcami dobiegającymi z zewnątrz, ale lotem ptaka kierował instynkt - nie słabszy od instynktu matki. - Jeśli nie obawiasz się śmieszności - nie będę cię od niej powstrzymywać - mówiła dalej - z pewnością jesteś doskonałą osobą, by nałożyć szkło korygujące na ptasi lot. Sam latasz doskonale. - W zasadzie potrafił przemieszczać się nie dotykając ziemi, ale nie można było porównywać tej plugawej smolistej mgły do szlachetnych ptasich skrzydeł. Nie wiedział nic o rodzicielstwie - własnego ojca poznał niedawno. - Jeśli chcesz naprawdę wyświadczyć mi przysługę, istniejącą nie tylko w twojej głowie, wystarczy powiedzieć: z radością znajdę ci zajęcie. - Nie była dziewczynką potrzebującą opiekuna, doskonale wiedziała, czego jej trzeba. Ale - częściowo - wyraził już przecież na to zgodę.
- Jerry i Paul Kinney'owie, po pięć galeonów oboje, Matthias Verico, siedem i Charles Allerton, szesnaście. Wszyscy ich znają, jeśli popytasz o nich pod Mantykorą, nie będzie ci trudno ich znaleźć. Ale to nie wszystko, od Kinney'ów i Verico powinieneś wziąć pieniądze, Allerton ci ich nie da, bo z tego, co jest mi wiadome, nie zdobędzie ich choćby sprzedał cały swój dobytek. Chcę zatem, by zapłacił mi całym sobą. - Spojrzała na Ramseya - z powagą - nie miała pojęcia, czy zgodzi się na jej propozycję, ale już jakiś czas temu przestał być jej jedyną deską ratunku. - Przysłuży się nauce - wyjaśniła, pomijając sedno tej przysługi - z medycznej przemowy Ramsey i tak zrozumiałby niewiele. - Unieruchomiony, ale żywy, winien spędzić trzy dni w pobliżu źródła anomalii. Tyle winno wystarczyć, by sztucznie przebudzić w nim chorobę - ale kilka klątw przyśpieszy proces. Po trzech dniach przyprowadź mnie na miejsce, upewnię się, że tkanki zostały zainfekowane. Zabierzemy go do lecznicy - dyskretnie - nie zamierzam siać niepotrzebnej famy o tym, co dzieje się z moimi pacjentami. Przypuszczam, że nie będzie zachwycony z danego stanu rzeczy, więc przyda mi się twoja pomoc, aby go... unieszkodliwić. - Uważnie badała go spojrzeniem szmaragdowych tęczówek, szukając potwierdzenia lub niechęci do współpracy; nie mogła zrobić tego sama, nie poradziłaby sobie z Allertonem - nie chciała też zostawać z nim sama, bo choć nie bała się ataku, była w ciąży, którą musiała chronić. Propozycja wydała jej się uczciwa - ostatecznie chciał wzmocnić swoją różdżkę, a tego mogła się podjąć dopiero wtedy, kiedy domknie dotychczasowe zobowiązania.
- Od początku pozostaję pod niesłychanym wrażeniem - zapewniła go z przekonaniem, nie, oczywiście że nie wierzyła, że naprawdę zachęciła go do rozstawienia piknikowego kocyka i zaproszenia na skruszoną kolację. Stało za tym coś więcej - nie rozumiała co, ale też nie próbowała się nad tym zastanawiać, nie widząc sensu w zaglądaniu do pyska darowanemu koniowi. - Za łatwo się zniechęcasz - westchnęła lekko na wieść o tym, że nie zamierza upić swojej kawy; lekko obróciła własną filiżanką, upijając łyk napoju. Jej filiżanka zawierała jej fusy i jej przyszłość - jeśli chciał się uczyć, to na własnej. - Wrócimy do lekcji, jeśli zdecydujesz się stać posłuszniejszym uczniem. - Usiadłszy wygodniej, ze skrzyżowanymi nogami, przysunęła bliżej siebie porcelanowy talerzyk z pieczonym jabłkiem - tego jeszcze nie próbowała. - Lysa je lubi - zauważyła, może mówiąc do siebie, może do niego.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zdjął oczy z nieba. Nieba, które nie było bardziej interesujące niż jej pełna myśli, pogrążona w głębokich rozważaniach twarz. Wiodła palcem z ułamanym paznokciem — dostrzegł tę niedbałość — po jednej z kart przedstawiających obraz nieboskłonu z rozkładem planet i ciał niebieskich. Przyglądał jej się przez chwilę, korzystając z okazji, że nie patrzyła — nie mogła więc dostrzec jak lustruje ją wnikliwie spojrzeniem, po raz pierwszy odkąd usiadła na krańcu kocyka. Jak odnotowuje w pamięci na zatrzymanym obrazku zmiany w odcieniu bladości jej skóry, teraz muśniętym błękitną poświatą księżyca, jak jej dotąd miękkie usta pierzchną na jego oczach, jak ułożone włosy tracą blask pomimo wyraźnego światła z nieba, jak pokryte węglem oczy męczą się, różowieją powieki. Była zmęczona. Prosił o wiele, ściągając ją na to spotkanie tutaj.
— Kwinkunksie czyli co?— O ile koniunkcja była dla niego oczywista tak podany przez nią termin ledwie majaczył gdzieś w pamięci. Starcie Wenus z Marsem zawsze było interesującym zjawiskiem. Od ich wędrówki po wszechświecie, tak jak faz księżyca wiele zależało. Podobno. Na wzmiankę o liczbie zerknął w górę ponownie, mięśnie karku napięły się nieco. Odchylił się do tyłu, wsparł jedną ręką.
— Skąd wiesz?— Zmarszczył brwi; nie miał pojęcia, w jaki sposób do tego doszła ani jak to obliczyła. Sama liczba od razu przywiodła na myśl wiele znaczeń i interpretacji, ale w kontekście ich rozmowy wywołała w nim wątpliwość. Choć twarz kierował w niebo, nie patrzył w żaden konkretny punkt. — Że nastanie przeznaczona sobie harmonia. — Dwunastka miała potężną definicję i była wszechobecna. Na każdym kroku, we wszystkich aspektach życia, w magii, kulturze, historii. Ale do każdej z tych dziedzin należało podchodzić indywidualnie, a z interpretacją uważać. Nie był pewien, czy to, co dostrzegła było dobre, czy złe, a właściwie satysfakcjonujące lub nie. — Dwunastka dąży do doskonałości, równowagi, ale droga do niej nie jest łatwa, wiąże się ze smutkiem i trudem odnalezienia w sytuacji, niepewnością. Mawia się, że gdy horyzoncie zalśni dwunastka powinno się zaakceptować swoją sytuację i zdać na los. — Dlatego tak nie lubił tej liczby w przepowiadaniu zdarzeń. Wróżyła dotarcie do końca cyklu i nowe narodziny, ale pod warunkiem pogodzenia z losem. A więc siłą odgórną, niezależną od niego. Czymś czego przy własnym darze nie potrafił lub uparcie nie chciał przyjąć. Całe życie powtarzał sobie, że nikt poza nim nie ma wpływu na jego los. A co jeśli się mylił? — Są i odpowiedzi — mruknął posępnie. Liczył na to, że mu tego nie wytknie. Jeśli wspólnymi siłami, uzupełnionymi o wiedzą o astronomii i numerologii przepowiednia miała obejmować wojnę, było to co najmniej niepokojące. O ile chodziło o tę wojnę w skali globalnej.
Pytanie o kiełbasę skutecznie sprowadziło go na ziemię. Wbił łyżeczkę w miękkie jabłko i spuścił wzrok kiwając głową, ożywił się znacznie.
— No. Najpierw wytropiłem hipogryfa, później taktycznie wpędziłem go do wąwozu pełnego drzew, gdzie nie mógł wzbić się w powietrze ani uciec, trochę zagoniłem, żeby się nieco zmęczył, a potem upolowałem i oprawiłem. Powyrywałem mu wszystkie pióra. Wywlokłem z niego wnętrzności, oczyściłem i zrobiłem kiełbasę. Smakuje ci? — Zerknął na nią, unosząc brew. Nie miał zielonego pojęcia o gotowaniu. Potrafił zniszczyć czajnik próbując zaparzyć w nim herbatę. Jadł co i gdzie popadnie, tylko po to by zaspokoić uciążliwy głód.
Uśmiechnął się pod nosem i oblizał łyżeczkę.
— U siebie nie muszę podkręcać temperatury — odparł swobodnie, unikając przy tym określenia swojego lokum w ten sposób. To słowo zawsze brzmiało zbyt patetycznie jak na niego. Ale jej żartobliwa prośba niosła w sobie łagodność, której dawno nie uświadczył z jej strony. Dziwną, niefrasobliwą, dawno zapomnianą. Grzebał łyżeczką w rozmokniętym, przypieczonym miąszu, oddzielając go od czarnych jak onyks pestek. — Czepiasz się — burknął pod nosem, nie zamierzając niczego wymyślać na siłę, kiedy spytała go o wypadki. Ptaki uderzały o nienaturalne, zwodzące je szyby. Ale czy w ferworze ucieczki nie miały szans zderzyć się gęstymi konarami wielkich drzew? — Nie powiedziałem, że doskonałą — poprawił ją. Kto wie, może całkiem nieporadną i ślepą pośród jaśniejących gwiazd, które wskazywały drogę. — Może prawie doskonałą. Potrafię spojrzeć na siebie krytycznym okiem — dodał pewnie, w końcu nabierając jabłko na łyżeczkę, które po chwili zniknęło w jego ustach. Po chwili zamienił się w słuch, westchnąwszy uprzednio. Stare, dobre kręcenie się w kółko. Przemilczał jednak to, że od dawna próbował jej to powiedzieć, ale zdawało się, że jej słuch różnił się od jego własnego. Spojrzał na nią, prosto w jej oczy kiedy wymieniała gachów, którzy nie zapłacili jej za usługę. Odnotowywał ich dane personalne w pamięci, podobnie jak kwoty — z liczbami nie miał problemu. Ostatni z pacjentów, których miał windykować był najbardziej interesujący i najbardziej oporny. Nie zaskoczyła go jej osobliwa prośba, choć tego typu zlecenia z jej strony zawsze były poważne. Nie chodziło o zwykłą zemstę, czy krwawe pragnienie odpłacenia się pięknym za nadobne. Temu zawsze towarzyszył wyższy cel i tym razem się nie zawiódł. W imię nauki. Dla dobra badań. Potrzebowała go więc jako obiektu doświadczalnego, eksperymentalnego. Jak mógłby jej odmówić?
— W porządku — potwierdził krótko; nie czas to był na obietnice i założenia. Kiedy ich spotka będzie w stanie stwierdzić na co go będzie stać i jak uplasują się efekty. — Allerton i anomalia brzmią jak dobra zabawa, czemu nie — i wyzwanie. Wcale nie łatwe. Jeśli anomalia miała być czynna i na niego wpłynąć w określony sposób musiał zadbac o to, by został na miejscu przez te trzy dni, żywy i w miarę stabilny. Czarna magia miała na niego oddziaływać, a nie go zabić, a to nie wykluczało, że przyjdzie mu go niańczyć, narażając się przy tym samemu. Na ten moment to było najlepsze i najciekawsze, co miał do roboty. — Skąd ten pesymizm? Założę się, że się ucieszy, że możesz na nim pracować. Eksperymentować.— Będzie miał doskonałe widoki, nieco gorsze odczucia, ale odpowiednio unieruchomiony nie będzie miał wyjścia, jak śpiewać radosne piosenki. — To nie kwestia zniechęcenia— wytłumaczył jej się po raz drugi. Ale jeśli rzeczywiście musiał ją wypić, by związać się w jakiś sposób z pozostałością po niej zamierzał poczekać na kolejną lekcję. — Pomińmy temat z kawą. Zaczniemy od herbaty. Następnym razem — spojrzał po kocyku, na którym brakowało świeżego, aromatycznego naparu. I wina. Wino dobrze by mu zrobiło. Skończył jabłko, odsunął na bok kwiaty i położył się w miejscu, w którym leżał na samym początku, podkładając sobie ręce pod głowę. Z tej perspektywy dobrze widział i gwiazdy i kątem oka obejmował blade oblicze Cassandry.
— Wcale się nie dziwię— Odezwał się, proszony do odpowiedzi czy też nie. Też je polubił. Nie był pełny, kiełbasa z niby-hipogryfa spoglądała na niego zachęcająco zza filiżanki Cassandry. Jak zwykle na odwrót, zacząwszy od deseru był gotów przejść do dania głównego. — Ale nie po Vasylu odziedziczyła takie smaki. —Niewiele od niego otrzymała w genach. A i on po swoim ojcu wyraźnych śladów miał niewiele.
— Kwinkunksie czyli co?— O ile koniunkcja była dla niego oczywista tak podany przez nią termin ledwie majaczył gdzieś w pamięci. Starcie Wenus z Marsem zawsze było interesującym zjawiskiem. Od ich wędrówki po wszechświecie, tak jak faz księżyca wiele zależało. Podobno. Na wzmiankę o liczbie zerknął w górę ponownie, mięśnie karku napięły się nieco. Odchylił się do tyłu, wsparł jedną ręką.
— Skąd wiesz?— Zmarszczył brwi; nie miał pojęcia, w jaki sposób do tego doszła ani jak to obliczyła. Sama liczba od razu przywiodła na myśl wiele znaczeń i interpretacji, ale w kontekście ich rozmowy wywołała w nim wątpliwość. Choć twarz kierował w niebo, nie patrzył w żaden konkretny punkt. — Że nastanie przeznaczona sobie harmonia. — Dwunastka miała potężną definicję i była wszechobecna. Na każdym kroku, we wszystkich aspektach życia, w magii, kulturze, historii. Ale do każdej z tych dziedzin należało podchodzić indywidualnie, a z interpretacją uważać. Nie był pewien, czy to, co dostrzegła było dobre, czy złe, a właściwie satysfakcjonujące lub nie. — Dwunastka dąży do doskonałości, równowagi, ale droga do niej nie jest łatwa, wiąże się ze smutkiem i trudem odnalezienia w sytuacji, niepewnością. Mawia się, że gdy horyzoncie zalśni dwunastka powinno się zaakceptować swoją sytuację i zdać na los. — Dlatego tak nie lubił tej liczby w przepowiadaniu zdarzeń. Wróżyła dotarcie do końca cyklu i nowe narodziny, ale pod warunkiem pogodzenia z losem. A więc siłą odgórną, niezależną od niego. Czymś czego przy własnym darze nie potrafił lub uparcie nie chciał przyjąć. Całe życie powtarzał sobie, że nikt poza nim nie ma wpływu na jego los. A co jeśli się mylił? — Są i odpowiedzi — mruknął posępnie. Liczył na to, że mu tego nie wytknie. Jeśli wspólnymi siłami, uzupełnionymi o wiedzą o astronomii i numerologii przepowiednia miała obejmować wojnę, było to co najmniej niepokojące. O ile chodziło o tę wojnę w skali globalnej.
Pytanie o kiełbasę skutecznie sprowadziło go na ziemię. Wbił łyżeczkę w miękkie jabłko i spuścił wzrok kiwając głową, ożywił się znacznie.
— No. Najpierw wytropiłem hipogryfa, później taktycznie wpędziłem go do wąwozu pełnego drzew, gdzie nie mógł wzbić się w powietrze ani uciec, trochę zagoniłem, żeby się nieco zmęczył, a potem upolowałem i oprawiłem. Powyrywałem mu wszystkie pióra. Wywlokłem z niego wnętrzności, oczyściłem i zrobiłem kiełbasę. Smakuje ci? — Zerknął na nią, unosząc brew. Nie miał zielonego pojęcia o gotowaniu. Potrafił zniszczyć czajnik próbując zaparzyć w nim herbatę. Jadł co i gdzie popadnie, tylko po to by zaspokoić uciążliwy głód.
Uśmiechnął się pod nosem i oblizał łyżeczkę.
— U siebie nie muszę podkręcać temperatury — odparł swobodnie, unikając przy tym określenia swojego lokum w ten sposób. To słowo zawsze brzmiało zbyt patetycznie jak na niego. Ale jej żartobliwa prośba niosła w sobie łagodność, której dawno nie uświadczył z jej strony. Dziwną, niefrasobliwą, dawno zapomnianą. Grzebał łyżeczką w rozmokniętym, przypieczonym miąszu, oddzielając go od czarnych jak onyks pestek. — Czepiasz się — burknął pod nosem, nie zamierzając niczego wymyślać na siłę, kiedy spytała go o wypadki. Ptaki uderzały o nienaturalne, zwodzące je szyby. Ale czy w ferworze ucieczki nie miały szans zderzyć się gęstymi konarami wielkich drzew? — Nie powiedziałem, że doskonałą — poprawił ją. Kto wie, może całkiem nieporadną i ślepą pośród jaśniejących gwiazd, które wskazywały drogę. — Może prawie doskonałą. Potrafię spojrzeć na siebie krytycznym okiem — dodał pewnie, w końcu nabierając jabłko na łyżeczkę, które po chwili zniknęło w jego ustach. Po chwili zamienił się w słuch, westchnąwszy uprzednio. Stare, dobre kręcenie się w kółko. Przemilczał jednak to, że od dawna próbował jej to powiedzieć, ale zdawało się, że jej słuch różnił się od jego własnego. Spojrzał na nią, prosto w jej oczy kiedy wymieniała gachów, którzy nie zapłacili jej za usługę. Odnotowywał ich dane personalne w pamięci, podobnie jak kwoty — z liczbami nie miał problemu. Ostatni z pacjentów, których miał windykować był najbardziej interesujący i najbardziej oporny. Nie zaskoczyła go jej osobliwa prośba, choć tego typu zlecenia z jej strony zawsze były poważne. Nie chodziło o zwykłą zemstę, czy krwawe pragnienie odpłacenia się pięknym za nadobne. Temu zawsze towarzyszył wyższy cel i tym razem się nie zawiódł. W imię nauki. Dla dobra badań. Potrzebowała go więc jako obiektu doświadczalnego, eksperymentalnego. Jak mógłby jej odmówić?
— W porządku — potwierdził krótko; nie czas to był na obietnice i założenia. Kiedy ich spotka będzie w stanie stwierdzić na co go będzie stać i jak uplasują się efekty. — Allerton i anomalia brzmią jak dobra zabawa, czemu nie — i wyzwanie. Wcale nie łatwe. Jeśli anomalia miała być czynna i na niego wpłynąć w określony sposób musiał zadbac o to, by został na miejscu przez te trzy dni, żywy i w miarę stabilny. Czarna magia miała na niego oddziaływać, a nie go zabić, a to nie wykluczało, że przyjdzie mu go niańczyć, narażając się przy tym samemu. Na ten moment to było najlepsze i najciekawsze, co miał do roboty. — Skąd ten pesymizm? Założę się, że się ucieszy, że możesz na nim pracować. Eksperymentować.— Będzie miał doskonałe widoki, nieco gorsze odczucia, ale odpowiednio unieruchomiony nie będzie miał wyjścia, jak śpiewać radosne piosenki. — To nie kwestia zniechęcenia— wytłumaczył jej się po raz drugi. Ale jeśli rzeczywiście musiał ją wypić, by związać się w jakiś sposób z pozostałością po niej zamierzał poczekać na kolejną lekcję. — Pomińmy temat z kawą. Zaczniemy od herbaty. Następnym razem — spojrzał po kocyku, na którym brakowało świeżego, aromatycznego naparu. I wina. Wino dobrze by mu zrobiło. Skończył jabłko, odsunął na bok kwiaty i położył się w miejscu, w którym leżał na samym początku, podkładając sobie ręce pod głowę. Z tej perspektywy dobrze widział i gwiazdy i kątem oka obejmował blade oblicze Cassandry.
— Wcale się nie dziwię— Odezwał się, proszony do odpowiedzi czy też nie. Też je polubił. Nie był pełny, kiełbasa z niby-hipogryfa spoglądała na niego zachęcająco zza filiżanki Cassandry. Jak zwykle na odwrót, zacząwszy od deseru był gotów przejść do dania głównego. — Ale nie po Vasylu odziedziczyła takie smaki. —Niewiele od niego otrzymała w genach. A i on po swoim ojcu wyraźnych śladów miał niewiele.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jeśli mierziła ją ignorancja, to nijak nie dała tego po sobie poznać, zagadnienie, o które pytał, nie należało do zawiłych ani skomplikowanych, ale być może faktycznie wymagało pewnego objaśnienia. Kwinkuks jakoś się wyliczało, jak - tego jednak nie pamiętała - pamiętała jednak wynik tych obliczeń.
- Kwinuks to aspekt mały. Ułożenie względem siebie ciał niebieskich o 150 stopni. Czasem o przyszłości decydują detale, to nie linia prosta, a lekko odchylona po jednej ze stron. Której - to już zależy od punktu widzenia. Niektórzy je bagatelizują, odrzucając ułożenia tego typu, twierdzą, że nie są to miraże: ale to pójście na łatwiznę, to, co trudne do zrozumienia, najprościej jest zignorować. Nie są dominujące, prawda, niosą raczej... podpowiedź niż odpowiedź - zadumała się, zatrzymując spojrzenie na narysowanej mapie nieba, zastanawiając się tak nad niebem, jak na słowami, które sama przed momentem wypowiedziała. Nie rozumiała swojego kwinuksa - jeszcze nie. - Kobieta musi mieć swoje sekrety - odparła na jego pytanie, prawdą było, że te informacje po prostu przeczytała z trzymanej księgi, ale jeśli tego nie spostrzegł - nie zamierzała przyznawać się do faktycznej niewiedzy. Przychodziło jej to jeszcze trudniej, niż przyznanie racji komuś, kto nie był nią samą. - Harmonia - powtórzyła za nim, powoli, jakby delektując się tym słowem, w istocie tak naprawdę usiłując rozwikłać jego zagadkę. Wszystko miało swój sens - czasem bardziej, a czasem mniej ukryty. Trzeba go było tylko odnaleźć. - Zatem nie będziemy mieć wpływu na zmiany, które nastaną - stwierdziła ostrożnie, bez przekonania, splatając jego słowa ze swoimi w jedno; przeniosła ku niemu spojrzenie. Nie potrafił po prostu być pogodzonym z losem - wolał się z nim szarpać i szukać kontroli. Ale prawdą było, że tej kontroli nie odnajdzie. - Zła wróżba dla ciebie - Bo jeśli spojrzeć na to szerze, poza nich, na wojnę: w tej jako główny generał powinien raczej wygrywać pierwsze skrzypce. Wróżba nie była dla niego pomyślna i zaczynała brzmieć co najmniej niepokojąco. Ona radziła sobie lepiej z przystosowaniem - jak kameleon przeniknęła ze szpitalnego kitla na zawszony Nokturn, odnajdując w tym wszystkim własny cel. Mętny, ale własny.
Smakowała jabłka powoli, z uznaniem kiwając głową, kiedy opowiadał o swoim heroicznym boju z hipogryfem. Wierzyła mu, dlaczego nie, kiełbasa smakowała wyśmienicie, a on niegdyś dorabiał sobie jako zwierzęcy kat: być może coś z dawnego hobby zostało w jego niepokornej duszy. To miłe, że zrobił dla niej tego wieczoru aż tyle. - Bardzo - zapewniła, przełykając kęs ciepłego pieczonego owocu. - To też jest pyszne - dodała zaraz, wskazując łyżeczką na rozgrzebany owoc. - Ale warto dodać cynamonu - pouczyła go, odkrawając krańcem sztućca fragment miąższu. Trochę też już ostygł, a najlepszy był na ciepło, ale za to nie mogła już winić jego - za to odpowiadał wzmagający się wiatr.
- Jestem przekonana, że cały czarodziejski świat jest ci wdzięczny za ocieplenie wnętrz Ministerstwa - westchnęła - Nie czepiam się, tylko jestem dokładna. Jeśli tak ci zależy, aby pouczać mnie co do mojej ciąży - nie będę ci tego broniła, ba, obiecuję, że obśmieję cię tylko za plecami, nigdy wprost, żeby nie sprawić ci przykrości. - Śmieszności się w końcu nie obawiał, więc mógł przynajmniej być śmieszny - mężczyźni, którzy sądzili, że rozumieją, czym jest ciąża, bawili ją niemal tak mocno jak ci, którzy opisywali, jakim bólem jest moment porodu. Nie zamierzała się z nim sprzeczać na ten temat ani w odwecie udzielać mu porad odnośnie prawidłowego wypowiadania inkantacji morderczych klątw. - Gwizdnęłabym z podziwu, ale nie jestem marynarzem, więc jedynie westchnę z podziwem: ach - Przekrzywiła lekko głowę, przez moment zastanawiając się nad tym, na ile naprawdę uważał się za kompetentnego w tej sprawie. Fakt, że nie uważała tego za nieprawdopodobne, uznała za alarmujący. Znacznie ważniejsza była jednak jego pomoc w kwestii sinicy - i tego, co mógł, a czego nie musiał w tej materii uczynić. Jego zgoda znaczyła dla niej wiele - przyjmując ją, jedynie skinęła głową. Nie potrzebowała słuchać wylewniejszych zapewnień, niezależnie od tego, jak wściekła na niego była - nigdy nie złamał danego jej słowa. Pomijając zapewnienie jej bezpieczeństwa i wpuszczenie przez okno lecznicy jego ojca - ale fakt wypominania mu tego do końca życia być może w jakiś sposób jej to zrekompensuje.
- Zatem bawcie się dobrze - Bez wątpienia inaczej pojmowali pojęcie dobrej zabawy, ale nie zamierzała robić szumu z czegoś, co było jej na rękę; nie była kobietą brutalną, gwałtowną ani skorą do bezsensownej przemocy, nie była zresztą wcale zwolenniczką siłowych rozwiązań. Po prostu wiedziała, że wszystkie inne - czasem zawodziły. Aby osiągnąć swój cel zdolna była zrobić wszystko, a jej nadrzędnym celem było bezpieczeństwo jej dzieci - wiedząc, że może liczyć już tylko na siebie, mogła albo wkupić się w łaski Czarnego Pana albo poszukać protekcji u wroga. Jeszcze nie wiedziała, która z opcji niosła mniej ryzyka - a barwianka była niemal gotowa. Potrzebowała jeszcze ostatnich danych, by upewnić się w kwestii swoich obserwacji. Ostatnich, notatki poczynione nad ciałem tego człowieka winny wystarczyć, by dokonać znaczącego przełomu. Wiedziała, że była o krok od niego. - Po wysokości jego długu mniemam, że przepada za grzebaniem mu w bebechach, więc być może masz rację. Uważaj na siebie - wtrąciła równie nagle. - Potrzebuję jednego zarażonego, nie dwóch. Anomalia mocno oddziałuje na ciało, nie przebywaj w jej zasięgu dłużej, niż to jest konieczne. - Nie kierowała nią troska. Wcale. Pragmatyzm, nie była w stanie wyleczyć tak wielu jednocześnie. Poza tym - droga do pełnego opracowania receptury leku - wiedziała już, że będzie pod postacią eliksiru - miała być długa i wyboista, nie zamierzała stawiać go na niej przedwcześnie.
- Niech tak będzie - zgodziła się, odstawiając na bok pustą już filiżankę po kawie. Właściwie sama wolała herbatę - potrzebowała niekiedy kofeiny, by wspomóc się w lecznicy, ale podczas ciąży kawa jej nie służyła. Na jego kolejną uwagę - uniosła lekko jedną brew.
- Dlaczegóż by miała? - zdziwiła się ostrzegawczo, ktokolwiek wymyślił brednie z dziedziczeniem, nigdy nie widział dziecka odchowanego z dala od biologicznego rodzica. Odziedziczyć mogła kolor włosów lub oczu, ale i te miała po matce. - Lysandra nie poznała nigdy ojca. Mężczyznom czasem się wydaje, że ukształtują człowieka, dając kobiecie nasienie - otóż nie, nie jest to rola zasługująca na oklaski, ale skąd mają o tym wiedzieć, nie będąc nigdy rodzicem naprawdę. - To nie była jej sprawa ani jej problem, a w jakiś sposób brzmiało to wręcz smutno, choć wciąż pasująco do wydumanego świata przerośniętego męskiego ego. Nie zamierzała ciągnąć tematu. Wzruszyła lekko ramieniem, zamykając trzymaną w dłoniach księgę i zbierając rozsypane mapy nieba, które przeglądała. Zadecydowała wziąć je ze sobą. - Załatwiliśmy nasze interesy - więc i czas na mnie, bywaj, Ramsey. - Wstała - powoli, ostrożnie, zebranie się z przykucniętej pozycji nie było dla niej takie proste. - Uznaję, że to prezent na przeprosiny - Uniosła lekko księgi, mogła mu to utrudnić, ale po co - i tak musiała zerknąć na Lysę. - I przyjmuję go. - To mówiąc, wycofała się ku krzewom oddzielającym ich od głównej ścieżki, którą wolnym krokiem jęła przemierzać z powrotem w stronę domu.
/zt x2
- Kwinuks to aspekt mały. Ułożenie względem siebie ciał niebieskich o 150 stopni. Czasem o przyszłości decydują detale, to nie linia prosta, a lekko odchylona po jednej ze stron. Której - to już zależy od punktu widzenia. Niektórzy je bagatelizują, odrzucając ułożenia tego typu, twierdzą, że nie są to miraże: ale to pójście na łatwiznę, to, co trudne do zrozumienia, najprościej jest zignorować. Nie są dominujące, prawda, niosą raczej... podpowiedź niż odpowiedź - zadumała się, zatrzymując spojrzenie na narysowanej mapie nieba, zastanawiając się tak nad niebem, jak na słowami, które sama przed momentem wypowiedziała. Nie rozumiała swojego kwinuksa - jeszcze nie. - Kobieta musi mieć swoje sekrety - odparła na jego pytanie, prawdą było, że te informacje po prostu przeczytała z trzymanej księgi, ale jeśli tego nie spostrzegł - nie zamierzała przyznawać się do faktycznej niewiedzy. Przychodziło jej to jeszcze trudniej, niż przyznanie racji komuś, kto nie był nią samą. - Harmonia - powtórzyła za nim, powoli, jakby delektując się tym słowem, w istocie tak naprawdę usiłując rozwikłać jego zagadkę. Wszystko miało swój sens - czasem bardziej, a czasem mniej ukryty. Trzeba go było tylko odnaleźć. - Zatem nie będziemy mieć wpływu na zmiany, które nastaną - stwierdziła ostrożnie, bez przekonania, splatając jego słowa ze swoimi w jedno; przeniosła ku niemu spojrzenie. Nie potrafił po prostu być pogodzonym z losem - wolał się z nim szarpać i szukać kontroli. Ale prawdą było, że tej kontroli nie odnajdzie. - Zła wróżba dla ciebie - Bo jeśli spojrzeć na to szerze, poza nich, na wojnę: w tej jako główny generał powinien raczej wygrywać pierwsze skrzypce. Wróżba nie była dla niego pomyślna i zaczynała brzmieć co najmniej niepokojąco. Ona radziła sobie lepiej z przystosowaniem - jak kameleon przeniknęła ze szpitalnego kitla na zawszony Nokturn, odnajdując w tym wszystkim własny cel. Mętny, ale własny.
Smakowała jabłka powoli, z uznaniem kiwając głową, kiedy opowiadał o swoim heroicznym boju z hipogryfem. Wierzyła mu, dlaczego nie, kiełbasa smakowała wyśmienicie, a on niegdyś dorabiał sobie jako zwierzęcy kat: być może coś z dawnego hobby zostało w jego niepokornej duszy. To miłe, że zrobił dla niej tego wieczoru aż tyle. - Bardzo - zapewniła, przełykając kęs ciepłego pieczonego owocu. - To też jest pyszne - dodała zaraz, wskazując łyżeczką na rozgrzebany owoc. - Ale warto dodać cynamonu - pouczyła go, odkrawając krańcem sztućca fragment miąższu. Trochę też już ostygł, a najlepszy był na ciepło, ale za to nie mogła już winić jego - za to odpowiadał wzmagający się wiatr.
- Jestem przekonana, że cały czarodziejski świat jest ci wdzięczny za ocieplenie wnętrz Ministerstwa - westchnęła - Nie czepiam się, tylko jestem dokładna. Jeśli tak ci zależy, aby pouczać mnie co do mojej ciąży - nie będę ci tego broniła, ba, obiecuję, że obśmieję cię tylko za plecami, nigdy wprost, żeby nie sprawić ci przykrości. - Śmieszności się w końcu nie obawiał, więc mógł przynajmniej być śmieszny - mężczyźni, którzy sądzili, że rozumieją, czym jest ciąża, bawili ją niemal tak mocno jak ci, którzy opisywali, jakim bólem jest moment porodu. Nie zamierzała się z nim sprzeczać na ten temat ani w odwecie udzielać mu porad odnośnie prawidłowego wypowiadania inkantacji morderczych klątw. - Gwizdnęłabym z podziwu, ale nie jestem marynarzem, więc jedynie westchnę z podziwem: ach - Przekrzywiła lekko głowę, przez moment zastanawiając się nad tym, na ile naprawdę uważał się za kompetentnego w tej sprawie. Fakt, że nie uważała tego za nieprawdopodobne, uznała za alarmujący. Znacznie ważniejsza była jednak jego pomoc w kwestii sinicy - i tego, co mógł, a czego nie musiał w tej materii uczynić. Jego zgoda znaczyła dla niej wiele - przyjmując ją, jedynie skinęła głową. Nie potrzebowała słuchać wylewniejszych zapewnień, niezależnie od tego, jak wściekła na niego była - nigdy nie złamał danego jej słowa. Pomijając zapewnienie jej bezpieczeństwa i wpuszczenie przez okno lecznicy jego ojca - ale fakt wypominania mu tego do końca życia być może w jakiś sposób jej to zrekompensuje.
- Zatem bawcie się dobrze - Bez wątpienia inaczej pojmowali pojęcie dobrej zabawy, ale nie zamierzała robić szumu z czegoś, co było jej na rękę; nie była kobietą brutalną, gwałtowną ani skorą do bezsensownej przemocy, nie była zresztą wcale zwolenniczką siłowych rozwiązań. Po prostu wiedziała, że wszystkie inne - czasem zawodziły. Aby osiągnąć swój cel zdolna była zrobić wszystko, a jej nadrzędnym celem było bezpieczeństwo jej dzieci - wiedząc, że może liczyć już tylko na siebie, mogła albo wkupić się w łaski Czarnego Pana albo poszukać protekcji u wroga. Jeszcze nie wiedziała, która z opcji niosła mniej ryzyka - a barwianka była niemal gotowa. Potrzebowała jeszcze ostatnich danych, by upewnić się w kwestii swoich obserwacji. Ostatnich, notatki poczynione nad ciałem tego człowieka winny wystarczyć, by dokonać znaczącego przełomu. Wiedziała, że była o krok od niego. - Po wysokości jego długu mniemam, że przepada za grzebaniem mu w bebechach, więc być może masz rację. Uważaj na siebie - wtrąciła równie nagle. - Potrzebuję jednego zarażonego, nie dwóch. Anomalia mocno oddziałuje na ciało, nie przebywaj w jej zasięgu dłużej, niż to jest konieczne. - Nie kierowała nią troska. Wcale. Pragmatyzm, nie była w stanie wyleczyć tak wielu jednocześnie. Poza tym - droga do pełnego opracowania receptury leku - wiedziała już, że będzie pod postacią eliksiru - miała być długa i wyboista, nie zamierzała stawiać go na niej przedwcześnie.
- Niech tak będzie - zgodziła się, odstawiając na bok pustą już filiżankę po kawie. Właściwie sama wolała herbatę - potrzebowała niekiedy kofeiny, by wspomóc się w lecznicy, ale podczas ciąży kawa jej nie służyła. Na jego kolejną uwagę - uniosła lekko jedną brew.
- Dlaczegóż by miała? - zdziwiła się ostrzegawczo, ktokolwiek wymyślił brednie z dziedziczeniem, nigdy nie widział dziecka odchowanego z dala od biologicznego rodzica. Odziedziczyć mogła kolor włosów lub oczu, ale i te miała po matce. - Lysandra nie poznała nigdy ojca. Mężczyznom czasem się wydaje, że ukształtują człowieka, dając kobiecie nasienie - otóż nie, nie jest to rola zasługująca na oklaski, ale skąd mają o tym wiedzieć, nie będąc nigdy rodzicem naprawdę. - To nie była jej sprawa ani jej problem, a w jakiś sposób brzmiało to wręcz smutno, choć wciąż pasująco do wydumanego świata przerośniętego męskiego ego. Nie zamierzała ciągnąć tematu. Wzruszyła lekko ramieniem, zamykając trzymaną w dłoniach księgę i zbierając rozsypane mapy nieba, które przeglądała. Zadecydowała wziąć je ze sobą. - Załatwiliśmy nasze interesy - więc i czas na mnie, bywaj, Ramsey. - Wstała - powoli, ostrożnie, zebranie się z przykucniętej pozycji nie było dla niej takie proste. - Uznaję, że to prezent na przeprosiny - Uniosła lekko księgi, mogła mu to utrudnić, ale po co - i tak musiała zerknąć na Lysę. - I przyjmuję go. - To mówiąc, wycofała się ku krzewom oddzielającym ich od głównej ścieżki, którą wolnym krokiem jęła przemierzać z powrotem w stronę domu.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Niewiele było miejsc, które brał pod uwagę, ponieważ przypuszczał, że choć była wolna jak ptak i mogła przemierzać hektary pobliskich terenów w bardzo krótkim czasie, to niewiele z nich zwiedziła pieszo, a tego wymagałaby od niej podróż z córką, której zapewne nie zostawiłaby nawet na chwilę samą, by wzbić się w powietrze i sprawdzić, gdzie się znajdują. To były przypuszczenia, nie miał wiedzy o tym, jakie miejsca odwiedzała, w jakich lubiła bywać i jakie byłyby dla niej najlepszą drogą ucieczki. Ale tu trafiła prowadzona przez sowę, na własnych nogach, prosto z Nokturnu i prawdopodobnie wróciła tą samą lub inną ściezką, z łatwością odnajdując się w mroku nadchodzącej nocy. Las był miejscem, które utrudniało pościg i poszukiwania. Jej, pod postacią wrony powinno być z łatwością zgubić ewentualną pogoń, a małej dziewczynce kryć się po krzakach. Starał się myśleć racjonalnie, brać pod uwagę wszystkie możliwości, jednocześnie nie zastanawiając się nad tym, że chciał jej bezpieczeństwa. To musiało być zrobione. Czasy były trudne, niebezpieczne, wymagały wykorzystania wszelkich możliwych środków. Na Nokturnie nikt nie odważyłby się jej tknąć, dziś już nie tylko dlatego, że pomagała szemranym typom. Ale na Nokturnie zjawiali się też aurory, a miał powody, aby podejrzewać, że większość z nich mogła współpracować z Zakonem Feniksa. Gdy jakimś sposobem odkryją powiązania, kiedy połączą tych dwoje odwiedzenie uzdrowicielki będzie kwestią czasu, a on, musiał uczynić wszystko, aby zminimalizować ryzyko. Wkrótce Vablatsky będzie miała na barkach życie dwójki dzieci, a wtedy jej własne będzie o wiele bardziej zagrożone.
Wokół było dość cicho, ale nie spodziewał się niczego innego. Kiedy trafił tu po raz pierwszy zupełnym przypadkiem, podejrzewając, że nagromadzona magia może mieć związek z wynaturzeniami było podobnie. Teraz jednak nad głową szala nawałnica. Ogołocone już prawie ze wszystkich liści drzewa słabo chroniły przed deszczem, jego płaszcz był już prawie całkiem mokry, ale nie dbał o to. Czeka go sporo pracy. Znalazł odpowiednie miejsce, w którym — jak sądził — wcześniej znajdował się czarodziejski kocyk. Wyczuwał wokół drżenie magii, wiedział, że się nie mylił. Odszedł od niego kilkanaście kroków, odchodząc od maleńkiej polanki na skraj lasu, tam, gdzie według niego ktoś przypadkowo lub celowo odwiedzający zaczarowany kocyk nie będzie w stanie dostrzec świstoklika. Miał mu do tego posłużyć stary, gliniany kielich. Był pęknięty, dziurawy, zniszczony. Uznał, że będzie odpowiedni do umieszczenia w obu miejscach. Tu, nie powinien budzić niczyjego zainteresowania, nikt nie zdecydowałby się go podnieść, bo wyglądał jak rupieć, zaś u niej w lecznicy nie będzie wyróżniał się na tle innych naczyń. Żaden z pacjentów nie powinien zwrócić na niego uwagi. Kucnął na ziemi, kielich położył przed sobą. Wiedział, że jeśli będzie chciał go na stałe aktywować będzie musiał uczynić to w jej lecznicy, o ile Cassandra nie zdecyduje się samodzielnie tego nauczyć. Liczył na to, że nie będzie stawiać oporu, ani grymasić i pojmie, że może nadejść dzień, w którym ten rupieć jej się przyda.
Skierował w jego kierunku różdżkę i rozpoczął proces transformacji przedmiotu. Wypełniał kielich magią, czynił zwykły przedmiot magicznym. Cząsteczki magii, które w swej budowie tworzyły zalążki teleportacji osadzał jedną obok drugiej, konstruując powoli środek transportu. Nigdy dotąd tego nie robił. Wiedział jak, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że poza biegłą wiedzą o pierwotnej magii potrzeba do tego umiejętności z zakresu transmutacji. Budowanie magicznego gruntu to nie wszystko. Wyciągnął z kieszeni mieszek księżycowego pyłu, którym obsypał przedmiot, by znów powtórzyć proces umagiczniania przedmiotu. Póki były we dwie, to powinno wystarczyć. Wiedział, że będzie musiał z czasem spróbować czegoś więcej, za kilka miesięcy to przestanie im wystarczać.
Po kilkudziesięciu minutach przemókł do reszty. Po nosie spływała mu woda, ale nie przestawał szeptać inkantacji i otaczac za sprawą różdżki kielicha magią. Dopiero, gdy skończył, podjął próbę:
— Portus — wypowiedział, starając się nie popełnić przy tym błędu.
Wokół było dość cicho, ale nie spodziewał się niczego innego. Kiedy trafił tu po raz pierwszy zupełnym przypadkiem, podejrzewając, że nagromadzona magia może mieć związek z wynaturzeniami było podobnie. Teraz jednak nad głową szala nawałnica. Ogołocone już prawie ze wszystkich liści drzewa słabo chroniły przed deszczem, jego płaszcz był już prawie całkiem mokry, ale nie dbał o to. Czeka go sporo pracy. Znalazł odpowiednie miejsce, w którym — jak sądził — wcześniej znajdował się czarodziejski kocyk. Wyczuwał wokół drżenie magii, wiedział, że się nie mylił. Odszedł od niego kilkanaście kroków, odchodząc od maleńkiej polanki na skraj lasu, tam, gdzie według niego ktoś przypadkowo lub celowo odwiedzający zaczarowany kocyk nie będzie w stanie dostrzec świstoklika. Miał mu do tego posłużyć stary, gliniany kielich. Był pęknięty, dziurawy, zniszczony. Uznał, że będzie odpowiedni do umieszczenia w obu miejscach. Tu, nie powinien budzić niczyjego zainteresowania, nikt nie zdecydowałby się go podnieść, bo wyglądał jak rupieć, zaś u niej w lecznicy nie będzie wyróżniał się na tle innych naczyń. Żaden z pacjentów nie powinien zwrócić na niego uwagi. Kucnął na ziemi, kielich położył przed sobą. Wiedział, że jeśli będzie chciał go na stałe aktywować będzie musiał uczynić to w jej lecznicy, o ile Cassandra nie zdecyduje się samodzielnie tego nauczyć. Liczył na to, że nie będzie stawiać oporu, ani grymasić i pojmie, że może nadejść dzień, w którym ten rupieć jej się przyda.
Skierował w jego kierunku różdżkę i rozpoczął proces transformacji przedmiotu. Wypełniał kielich magią, czynił zwykły przedmiot magicznym. Cząsteczki magii, które w swej budowie tworzyły zalążki teleportacji osadzał jedną obok drugiej, konstruując powoli środek transportu. Nigdy dotąd tego nie robił. Wiedział jak, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że poza biegłą wiedzą o pierwotnej magii potrzeba do tego umiejętności z zakresu transmutacji. Budowanie magicznego gruntu to nie wszystko. Wyciągnął z kieszeni mieszek księżycowego pyłu, którym obsypał przedmiot, by znów powtórzyć proces umagiczniania przedmiotu. Póki były we dwie, to powinno wystarczyć. Wiedział, że będzie musiał z czasem spróbować czegoś więcej, za kilka miesięcy to przestanie im wystarczać.
Po kilkudziesięciu minutach przemókł do reszty. Po nosie spływała mu woda, ale nie przestawał szeptać inkantacji i otaczac za sprawą różdżki kielicha magią. Dopiero, gdy skończył, podjął próbę:
— Portus — wypowiedział, starając się nie popełnić przy tym błędu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Oddychał powoli, obserwując jak zaklęcie z dziedziny, która nigdy nie była jego koniem szczęśliwie aktywuje świstoklik. Był już prawie gotów. Wystarczyło go zanieść w odpowiednie miejsce i aktywować, aby mógł bez trudu kursować między lecznicą Vablatsky, a tym lasem. Świstoklik pod postacią starego, pękniętego glinianego kielich będzie związany na stałe z tym miejscem, póki nie straci ważności. Wziął go do ręki ostrożnie i schował do kieszeni. Kiedy tylko nadarzy się okazja zjawi się u uzdrowicielki i ustawi narzędzie w miejscu przez nią wybranym. Minęło sporo czasu, odkąd przysiadł i zabrał się do pracy, był przemoczony i choć czuł, że temperatura jego ciała znacząco spadła, a po plecach przebiegały mu raz po raz dreszcze, nie czuł jeszcze uciążliwego zimna. Burza szalała, a pioruny co chwilę rozświetlały niebo pajęczą nicią opadają z czarnych, ponurych chmur, tracąc się w gęstwinie ogołoconych drzew. Powinien stąd odejść. Zabrawszy ze sobą prawie gotowy świstoklik opuścił las, udając się jednak do swojego mieszkania, a nie od razu na Nokturn.
| zt
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Zaczarowany kocyk
Szybka odpowiedź