Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Cream & Cherry
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cream & Cherry
Niewielki lokal Cream & Cherry wzoruje się na mugolskim pomyśle sprzedaży chłodnych napojów gazowanych, a także tych na bazie mleka. Pomimo sprzeciwów arystokracji często wypoczywającej w Cliodnie, samotna czarownica o mieszanej krwi, która jeszcze kilka lat temu sprzedawała lody na plaży, przejęła nieużywany budynek przy głównej drodze i połączyła magię z mugolską koncepcją. Lokal okazał się cieplej przyjęty niż się tego spodziewano, szczególnie w okresie letnim panna Hill nie ma chwili wypoczynku; w obsłudze klientów i przygotowywaniu shake'ów (ponoć najlepszych na wschodnim wybrzeżu) pomaga jej kilka młodych czarownic zaraz po ukończeniu szkoły lub jeszcze nieletnich, imających się pracy wakacyjnej. Warto przełamać uprzedzenia i odwiedzić ten soda shop niezależnie od pochodzenia - w Cream & Cherry można dostać klasyczne napoje gazowane, milk shake, lody dorównujące tym z lodziarni Floriana Fortescue, chłodzące i lewitujące kulki oraz wiele innych łakoci idealnych na upalne dni.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 3 razy
Za dużo cukru nie było problemem u Jaya, który i tak był żywiołową osobą, która potrafiła być w kilku miejscach na raz. A na pewno bardzo szybko mógł się przenieść z jednego punktu na drugi. Co ciekawe wydawał się jakby nigdy nie spał. Nie było to najlepszym przykładem dla jego uczniów, gdy wyglądał jak narkoman, ale taki już był. Szczególnie interesujące było to, że nawet zmęczony, potrafił być o wiele żywszy niż normalni ludzie. Nie było to spowodowane żadnymi dodatkowymi substancjami, bo nawet od eliksirów wspomagających koncentrację wolał trzymać się z daleka. Mało kto potrafił zrozumieć, że praca była jego głównym motorem do działania, a nowe odkrycia jedynie sprawiały, że chciał przykładać do tego jeszcze więcej uwagi i poświęcać jeszcze więcej czasu. Nic dziwnego, że z tym zapominalstwem umykały mu tak ważne rzeczy jak spotkania z przyjaciółmi czy każde inne umówione widzenia. Jayden jednym uchem słuchał, a drugim zaraz wypuszczał to co usłyszał, bo przecież właśnie był w trakcie niesamowitych obliczeń, które miały go zaprowadzić do niesamowitego odkrycia! Do tego na pewno powinno się to pojawił w jego najnowszej książce, której szkic miał już ponad czterysta stron. Większość stanowiły obliczenia, ale jednak robiło to wrażenie. Jego dziadek zapewne będzie musiał poświęcić kilka tygodni jak nie miesięcy na skonsultowanie to ze swoim wnukiem, szczególnie że był dla Vane'a wielkim astronomicznym autorytetem.
Zaraz jednak potrząsnął lekko głową, wiedząc, że oddalił się od tej kawiarenki i od Phie, która patrzyła na niego z uśmiechem. Nie zamierzał już oddawać się tym wszystkim myślom, chociaż nie mógł poradzić, że te galopowały przez jego umysł niczym stado rozpędzonych koni. Chciał skupić się na niej i cieszyć tym spotkaniem. Chociaż akurat z tym drugim nie miał problemów, a jego szeroko uśmiechnięta twarz musiała mówić sama za siebie. Spędzili też ze sobą wystarczająco dużo czasu, by umieć rozpoznać już po samych ruchach, co ich trapiło. JJ musiał jednak przyznać, że mimo że to wciąż była ta sama twarz małej Pettigrew, zaszło w niej wiele zmian. Czy oznaczało to również, że i ona się zmieniła? On dalej był taki sam. Nawet jego mama mówiła, że uwielbia go za to, że wciąż był jej ukochanym dzieckiem. Czasem nie wiedział czy to dobrze, co wywołało u niego śmiech.
- Wybacz - rzucił do Stephanie, tłumiąc ten śmiech. - Przypomniały mi się nasze loty w kosmos - dodał, podnosząc na nią spojrzenie. No, tak. Nie dało się tego zapomnieć, gdy w kartonach udawali, że podbili Marsa lub okrążyli cały Układ Słoneczny. Dziecięce zabawy, a jednak wciąż pobudzało to wyobraźnię. Zaraz podeszła do nich pracownica o ładnej buzi, czekając na to co powiedzą. Vane dał oczywiście swojej rudej towarzyszce zamówić jako pierwszej. Sam ciągle myślał nad tym menu, gdy kelnerka zwróciła się do niego, a on przygryzł wargę jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Wszystko mi się tutaj podoba - rzucił, chcąc przeprosić dziewczynę za tę zwłokę. W końcu jednak wziął shake'a arbuzowego z bitą śmietaną na górze i posypką. Nie mógł oczywiście przegapić jakiegoś ciastka, dlatego wziął placek dnia. A to wszystko na początek oczywiście. Gdy tamta odeszła, machnął ręką, słysząc co mówiła Stephanie. - Będziesz moją asystentką, więc nie musisz nic wiedzieć - zaśmiał się, ale zaraz naprostował. - Wybieram się na granice Szkocji. Jak najdalej na północ, gdzie można obserwować zorze polarne. Co ty na to?
Zaraz jednak potrząsnął lekko głową, wiedząc, że oddalił się od tej kawiarenki i od Phie, która patrzyła na niego z uśmiechem. Nie zamierzał już oddawać się tym wszystkim myślom, chociaż nie mógł poradzić, że te galopowały przez jego umysł niczym stado rozpędzonych koni. Chciał skupić się na niej i cieszyć tym spotkaniem. Chociaż akurat z tym drugim nie miał problemów, a jego szeroko uśmiechnięta twarz musiała mówić sama za siebie. Spędzili też ze sobą wystarczająco dużo czasu, by umieć rozpoznać już po samych ruchach, co ich trapiło. JJ musiał jednak przyznać, że mimo że to wciąż była ta sama twarz małej Pettigrew, zaszło w niej wiele zmian. Czy oznaczało to również, że i ona się zmieniła? On dalej był taki sam. Nawet jego mama mówiła, że uwielbia go za to, że wciąż był jej ukochanym dzieckiem. Czasem nie wiedział czy to dobrze, co wywołało u niego śmiech.
- Wybacz - rzucił do Stephanie, tłumiąc ten śmiech. - Przypomniały mi się nasze loty w kosmos - dodał, podnosząc na nią spojrzenie. No, tak. Nie dało się tego zapomnieć, gdy w kartonach udawali, że podbili Marsa lub okrążyli cały Układ Słoneczny. Dziecięce zabawy, a jednak wciąż pobudzało to wyobraźnię. Zaraz podeszła do nich pracownica o ładnej buzi, czekając na to co powiedzą. Vane dał oczywiście swojej rudej towarzyszce zamówić jako pierwszej. Sam ciągle myślał nad tym menu, gdy kelnerka zwróciła się do niego, a on przygryzł wargę jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Wszystko mi się tutaj podoba - rzucił, chcąc przeprosić dziewczynę za tę zwłokę. W końcu jednak wziął shake'a arbuzowego z bitą śmietaną na górze i posypką. Nie mógł oczywiście przegapić jakiegoś ciastka, dlatego wziął placek dnia. A to wszystko na początek oczywiście. Gdy tamta odeszła, machnął ręką, słysząc co mówiła Stephanie. - Będziesz moją asystentką, więc nie musisz nic wiedzieć - zaśmiał się, ale zaraz naprostował. - Wybieram się na granice Szkocji. Jak najdalej na północ, gdzie można obserwować zorze polarne. Co ty na to?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zazdrościła mu tak ogromnej pasji. Jej kwiaty ostatnio schodziły na dalszy plan - głównie dlatego, ze nie pracowała z nimi na co dzień tylko w wolnej chwili i właściwie nie miała żadnego większego przeszkolenia w ów temacie poza wybitnie zdanymi OWuTeMami z Zielarstwa. Trzeba było sobie jakoś radzić z brakiem pieniędzy, ale już niedługo będzie mogła pochwalić się równą ilością energii do swojego życiowego zajęcia co Jayden. Tylko niech chwilę poczeka - zobaczy ją w najlepszej odsłonie. We własnym żywiole. Jeszcze trochę galeonów uzbierane tu i tam, a własny lokal będzie wyglądał jak cudo. Szkoda, że nie miała w rodzinie kogoś, kogo mogłaby podziwiać w tej kwestii. Ojciec wiele wspólnego z kwiatami nie miał, jak i własnego biznesu nie prowadził. Mama również się do tego nie kwapiła, choć bardzo mocno wspierała córkę w jej planach. Taka pomoc z jej strony była nieoceniona, zapewne gdyby nie ona, nigdy nie zdecydowałaby się, aby za tymi marzeniami pójść i teraz przycinałaby krzewy na jakiejś małej plantacji...
Wydawało się, że był taki sam, choć może jego problemy były bardziej złożone. Nie mogła powiedzieć, że wie co dokładnie go trapi. Wiedziała jednak, że coś jest. W końcu tak mocno tonął we własnych myślach, odległych jak jego ukochane gwiazdy. Zawsze takie były... Co było zarazem dobre jak i złe, gdyż wyznaczał sobie wysokie cele, ale nie zawsze jest możliwość ich osiągnięcia. Życie samymi marzeniami może być wyniszczające...
Zaśmiała się pod nosem. Chodź dokładnie pamiętała ich wspólne podbijanie okolic najbliższej Ziemi gwiazdy, to niewiele szczegółów z tego zachowało się w jej małej główce. Najwyraźniej zatrzymała się już na dobre tutaj, na Ziemi, gdzie istniało życie. Tutaj mogła je podziwiać, pielęgnować, chronić. Jak prawdziwy, bliski jej sercu kwiat, powoli na jej oczach rozwijający pączki...
- Wydaje mi się, że zaleciałeś dalej niż ja. - przyznała tylko, po czym grzecznie zaczekała aż JJ zdecyduje się na coś z menu. Chciała mu dać chwilę na skupienie. Dopiero gdy już przestał przetrzymywać kelnerkę przy stoliku, skupiła się bardziej na jego propozycji.
- Brzmi ciekawie. Lubię od czasu do czasu wybrać się na jakąś wycieczkę, a teraz nie będę nawet miała pracy. Kiedy do jest dokładnie?
Wydawało się, że był taki sam, choć może jego problemy były bardziej złożone. Nie mogła powiedzieć, że wie co dokładnie go trapi. Wiedziała jednak, że coś jest. W końcu tak mocno tonął we własnych myślach, odległych jak jego ukochane gwiazdy. Zawsze takie były... Co było zarazem dobre jak i złe, gdyż wyznaczał sobie wysokie cele, ale nie zawsze jest możliwość ich osiągnięcia. Życie samymi marzeniami może być wyniszczające...
Zaśmiała się pod nosem. Chodź dokładnie pamiętała ich wspólne podbijanie okolic najbliższej Ziemi gwiazdy, to niewiele szczegółów z tego zachowało się w jej małej główce. Najwyraźniej zatrzymała się już na dobre tutaj, na Ziemi, gdzie istniało życie. Tutaj mogła je podziwiać, pielęgnować, chronić. Jak prawdziwy, bliski jej sercu kwiat, powoli na jej oczach rozwijający pączki...
- Wydaje mi się, że zaleciałeś dalej niż ja. - przyznała tylko, po czym grzecznie zaczekała aż JJ zdecyduje się na coś z menu. Chciała mu dać chwilę na skupienie. Dopiero gdy już przestał przetrzymywać kelnerkę przy stoliku, skupiła się bardziej na jego propozycji.
- Brzmi ciekawie. Lubię od czasu do czasu wybrać się na jakąś wycieczkę, a teraz nie będę nawet miała pracy. Kiedy do jest dokładnie?
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Jayden z wielką siłą dopingowałby Stephanie, gdyby tylko wiedział w tym momencie do czego dążyła. Była od niego sporo młodsza i pewnie miała milin pomysłów na minutę jak to ułożyć sobie dorosłe życie. Jay szalał w okręgu Szkoły Magii i Czarodziejstwa i w obserwatoriach na terenie całej Wielkiej Brytanii. Można było powiedzieć, że miał ograniczone możliwości, ale dla niego astronomia nie miała końca. I nawet nie chciał, żeby kiedykolwiek doszedł do wniosku, że nie ma już niczego do odkrycia! Jego dusza poszukiwacza równała się zapałowi jego dziadka do jeżdżenia po świecie i szukaniu meteorytów, które badał. Zarówno pan Sheridan jak i jego wnuk byli podróżnikami w nieco innych znaczeniach, ale mieli pasję, której nikt nie mógł im odebrać. Gdy spotykali się od czasu do czasu, nie istniał człowiek, który zmusiłby ich do przestania rozmów na tematy związane z kosmosem. Obaj ekscytowali się tym jak małe dzieci i nie dało się ich powstrzymać. Mogły mijać minuty, godziny, a nawet dni a oni mieli sobie jeszcze tyle do powiedzenia! To właśnie było wspaniałe - by mieć autorytet w kimś tak bliskim serca. Jay od zawsze miał dziadka i na nim się wzorował dorastając. I nie tylko jako czarodziej czy chłopiec, a potem młody mężczyzna. Starając się być tak doskonałym badaczem jak dziadek, kształcił się, szukał nowych dróg, by osiągnąć swój cel. W szybkim tempie potrafił osiągnąć naprawdę wiele, ale bez motywacji i autorytetu możliwe, że by tego nie posiadł.
Nie wiedział, co kryło się w głowie młodej Pettigrew, ale mieli teraz czas dla siebie. Mogli rozmawiać i rozmawiać, aż do zamknięcia lokalu! Nie chciał, żeby się zamartwiała o niego, ale nie mógł tego przewidzieć. Każdy miał trudniejsze chwile. Nie oznaczały jednak że człowiek stawał się kimś zupełnie innym. Dla niego Phie wciąż była sobą i niezmiernie go to cieszyło. W końcu tak wiele postaci, które spotykał na swojej drodze w przeszłości i teraz wydawały się być zupełnie kimś innym. Wcześniejszy cieszący się życiem Puchon stawał się szarym, pozbawionym radości urzędnikiem w Ministerstwie Magii. Świetna alchemiczka pomagająca mu zaliczać Eliksiry, kończyła zamknięta w domu przez męża niezadowolona z życia. Nie wyobrażał sobie, żeby to samo spotkało rudą przyjaciółkę z dawnych lat. Uśmiechnął się szeroko na jej słowa, zdając sobie sprawę, że pamiętał to o wiele lepiej od niej. Nie tylko ze względu na wiek, ale również i słabość do wszechświata. Jayden od zawsze był stworzony dla nieba, a ukazanie się jego magicznych zdolności również o tym świadczyło. Stąpanie twardo po ziemi, sprawiłoby, że stał się zapewne tak samo szarym i pozbawionym radości obywatelem.
- Od dwudziestego siódmego kwietnia i pewnie będzie trwało to z jakieś trzy dni, ale Hogwart będzie czekał i tęsknił, więc zapewne nie pozostanę tam na ten czas. Do tego dyrektor ostatnio coś ciągle marudzi, że więcej mnie nie ma niż jestem, ale... - urwał, zerkając na salę, w której się znajdowali. Dopiero wtedy zerknął na siedzącą naprzeciwko dziewczynę i uśmiechnął się blado. - A ty co tam porabiasz? Dobrze słyszałem od twojej mamy, że masz sklepik na Pokątnej? Nie widziałem się z nią, ale moja mama zawsze się dzieli wszystkimi nowinkami - zaśmiał się na samo wspomnienie. Rozmawiali jeszcze jakiś czas, zanim Jay przypomniał sobie o konferencji. Obiecał wysłać do Stephanie list i zniknął, nie mogąc się doczekać prelekcji.
|zt
Nie wiedział, co kryło się w głowie młodej Pettigrew, ale mieli teraz czas dla siebie. Mogli rozmawiać i rozmawiać, aż do zamknięcia lokalu! Nie chciał, żeby się zamartwiała o niego, ale nie mógł tego przewidzieć. Każdy miał trudniejsze chwile. Nie oznaczały jednak że człowiek stawał się kimś zupełnie innym. Dla niego Phie wciąż była sobą i niezmiernie go to cieszyło. W końcu tak wiele postaci, które spotykał na swojej drodze w przeszłości i teraz wydawały się być zupełnie kimś innym. Wcześniejszy cieszący się życiem Puchon stawał się szarym, pozbawionym radości urzędnikiem w Ministerstwie Magii. Świetna alchemiczka pomagająca mu zaliczać Eliksiry, kończyła zamknięta w domu przez męża niezadowolona z życia. Nie wyobrażał sobie, żeby to samo spotkało rudą przyjaciółkę z dawnych lat. Uśmiechnął się szeroko na jej słowa, zdając sobie sprawę, że pamiętał to o wiele lepiej od niej. Nie tylko ze względu na wiek, ale również i słabość do wszechświata. Jayden od zawsze był stworzony dla nieba, a ukazanie się jego magicznych zdolności również o tym świadczyło. Stąpanie twardo po ziemi, sprawiłoby, że stał się zapewne tak samo szarym i pozbawionym radości obywatelem.
- Od dwudziestego siódmego kwietnia i pewnie będzie trwało to z jakieś trzy dni, ale Hogwart będzie czekał i tęsknił, więc zapewne nie pozostanę tam na ten czas. Do tego dyrektor ostatnio coś ciągle marudzi, że więcej mnie nie ma niż jestem, ale... - urwał, zerkając na salę, w której się znajdowali. Dopiero wtedy zerknął na siedzącą naprzeciwko dziewczynę i uśmiechnął się blado. - A ty co tam porabiasz? Dobrze słyszałem od twojej mamy, że masz sklepik na Pokątnej? Nie widziałem się z nią, ale moja mama zawsze się dzieli wszystkimi nowinkami - zaśmiał się na samo wspomnienie. Rozmawiali jeszcze jakiś czas, zanim Jay przypomniał sobie o konferencji. Obiecał wysłać do Stephanie list i zniknął, nie mogąc się doczekać prelekcji.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14.04. Kupidynek
To było czyste szaleństwo. Biegałem jak opętany po całym Kurniku i nawet Geniusz - wozak, którego przywiozłem tu z Londynu - przyglądał mi się zaskoczony z najwyższej szafy jaką znalazł w nowym domostwie.
Włosy na żel. A może jednak nie? Koszulka? Nie, nie, koszula! Skórzana kurtka... Gdzie ona się podziała?! Tak w ogóle to myłem już dzisiaj zęby? Nieważne, wyszoruję jeszcze raz.
Sam nie wiem jak znalazłem się w pociągu mknącym do Norfolk. Tak jakby jego głośny turkot ocknął mnie na chwilę z tego snu. Słońce za szybą powoli zachodziło, naprzeciwko mnie spał jakiś nieznajomy pasażer z kapeluszem nasuniętym na twarz, a ja siedziałem na fotelu w zielonkawej, wzorzystej marynarce (czy ona w ogóle była moja?), bordowej, równie wzorzystej koszuli, w dłoni ściskając łodyżkę dziwacznego kwiatu. Nie znałem jego nazwy, ale z pewnością właśnie to coś kwitło u Alexa w ogrodzie. Musiałem zerwać biedną roślinę wybiegając. Miałem w ogóle portfel? Tchnięty nagłą, nieprzyjemną myślą zacząłem obszukiwać ubranie. Uff... w wewnętrznej kieszeni. Czyli nie jest najgo... Niechcący szturchnąłem kogoś, a właściwie coś leżącego obok na fotelu. Futerał. Wziąłem gitarę?! Kompletnie tego nie zarejestrowałem! Objąłem ją czym prędzej przyciskając do siebie. Chrzanić portfel, ale jej nie mogłem zgubić!
Zapach kawy, czekolady i tytoniu towarzyszył mi cały czas. Teraz, w przedziale, kiedy spoglądałem na przemykające za szybą krajobrazy skąpane w pomarańczowo-różowych odcieniach, również. Z kieszeni wyciągnąłem bilecik i jeszcze raz zerknąłem na skreślone na nim słowa. Nie znałem tego adresu, choć byłem pewny, że trafię gdzie trzeba. Że w jakiś... magiczny(?) sposób odnajdę mojego wielbiciela.
W odpowiednim czasie nogi same poprowadziły mnie do wyjścia na peron, kiedy pociąg się zatrzymał, a potem dalej i dalej... by punktualnie o 20. znaleźć się przed wejściem lokalu, nad którym wyraźnie lśniły litery układające się w słowa "Cream & Cherry". Zatrzymałem się z wahaniem.
Wejść? A może jednak nie powinienem? Kto będzie tam na mnie czekał? A może nikt nie będzie? Może spotka mnie tylko wielkie rozczarowanie? A może...
Serce kołatało mi w piersi jak oszalałe, chyba z każdą chwilą coraz bardziej, jakby dosłownie rwało się do środka. Pchnęło mnie o krok w stronę drzwi. Poprawiłem futerał z gitarą zawieszony na ramieniu, zerknąłem na kwiat, który wciąż zaskakująco dobrze się trzymał bez dostępu do wody.
Czego tak właściwie się boję? W stosunku do całego, nieskończonego Wszechświata i tak jestem tylko wspomnieniem po zmarłych gwiazdach. Mgnieniem oka dla naszego Księżyca, a tam jest ktoś... Ktoś...?
Sam nie wiem kiedy nacisnąłem na klamkę. W wejściu rozległ się dzwoneczek, kiedy przekroczyłem próg stając zaraz za nim. Z wciąż bijącym jak podczas biegu sercem, rozejrzałem się po lokalu trochę zdezorientowany. Kogo tak właściwie próbuję odnaleźć wzrokiem?
To było czyste szaleństwo. Biegałem jak opętany po całym Kurniku i nawet Geniusz - wozak, którego przywiozłem tu z Londynu - przyglądał mi się zaskoczony z najwyższej szafy jaką znalazł w nowym domostwie.
Włosy na żel. A może jednak nie? Koszulka? Nie, nie, koszula! Skórzana kurtka... Gdzie ona się podziała?! Tak w ogóle to myłem już dzisiaj zęby? Nieważne, wyszoruję jeszcze raz.
Sam nie wiem jak znalazłem się w pociągu mknącym do Norfolk. Tak jakby jego głośny turkot ocknął mnie na chwilę z tego snu. Słońce za szybą powoli zachodziło, naprzeciwko mnie spał jakiś nieznajomy pasażer z kapeluszem nasuniętym na twarz, a ja siedziałem na fotelu w zielonkawej, wzorzystej marynarce (czy ona w ogóle była moja?), bordowej, równie wzorzystej koszuli, w dłoni ściskając łodyżkę dziwacznego kwiatu. Nie znałem jego nazwy, ale z pewnością właśnie to coś kwitło u Alexa w ogrodzie. Musiałem zerwać biedną roślinę wybiegając. Miałem w ogóle portfel? Tchnięty nagłą, nieprzyjemną myślą zacząłem obszukiwać ubranie. Uff... w wewnętrznej kieszeni. Czyli nie jest najgo... Niechcący szturchnąłem kogoś, a właściwie coś leżącego obok na fotelu. Futerał. Wziąłem gitarę?! Kompletnie tego nie zarejestrowałem! Objąłem ją czym prędzej przyciskając do siebie. Chrzanić portfel, ale jej nie mogłem zgubić!
Zapach kawy, czekolady i tytoniu towarzyszył mi cały czas. Teraz, w przedziale, kiedy spoglądałem na przemykające za szybą krajobrazy skąpane w pomarańczowo-różowych odcieniach, również. Z kieszeni wyciągnąłem bilecik i jeszcze raz zerknąłem na skreślone na nim słowa. Nie znałem tego adresu, choć byłem pewny, że trafię gdzie trzeba. Że w jakiś... magiczny(?) sposób odnajdę mojego wielbiciela.
W odpowiednim czasie nogi same poprowadziły mnie do wyjścia na peron, kiedy pociąg się zatrzymał, a potem dalej i dalej... by punktualnie o 20. znaleźć się przed wejściem lokalu, nad którym wyraźnie lśniły litery układające się w słowa "Cream & Cherry". Zatrzymałem się z wahaniem.
Wejść? A może jednak nie powinienem? Kto będzie tam na mnie czekał? A może nikt nie będzie? Może spotka mnie tylko wielkie rozczarowanie? A może...
Serce kołatało mi w piersi jak oszalałe, chyba z każdą chwilą coraz bardziej, jakby dosłownie rwało się do środka. Pchnęło mnie o krok w stronę drzwi. Poprawiłem futerał z gitarą zawieszony na ramieniu, zerknąłem na kwiat, który wciąż zaskakująco dobrze się trzymał bez dostępu do wody.
Czego tak właściwie się boję? W stosunku do całego, nieskończonego Wszechświata i tak jestem tylko wspomnieniem po zmarłych gwiazdach. Mgnieniem oka dla naszego Księżyca, a tam jest ktoś... Ktoś...?
Sam nie wiem kiedy nacisnąłem na klamkę. W wejściu rozległ się dzwoneczek, kiedy przekroczyłem próg stając zaraz za nim. Z wciąż bijącym jak podczas biegu sercem, rozejrzałem się po lokalu trochę zdezorientowany. Kogo tak właściwie próbuję odnaleźć wzrokiem?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Mijały ledwie dwa tygodnie, odkąd w Londynie zaczęto przeprowadzać czystkę, odkąd obowiązywała rejestracja różdżek, ona zaś pomieszkiwała u Jaydena i Pomony, szukając schronienia poza granicami stolicy. Nie spodziewała się listu - Ronan wciąż przebywał w Rumunii, rodzice szczęśliwie zatrzymali się u dalszej części rodziny, nim jeszcze doszło do zamieszek. Lecz może chcieli życzyć jej wszystkiego najlepszego, mimo tego, że świat stanął na głowie? Może to miała być ostatnia taka okazja...? Spojrzała na stukającą w szybę sowę z wyrzutem; powoli dźwignęła się z zajmowanego miejsca, westchnęła cicho i podeszła do okna z zamiarem odebrania wiadomości. Zmarszczyła brwi, gdy zobaczyła ptaszysko, którego nie znała, lecz nie zawahała się - sięgnęła po kopertę, otworzyła ją... I wszystko się zmieniło.
Rozsądek wyparował, zastąpiony przez przemożną chęć dotarcia do Clidony. Bo przecież tam oczekiwał jej tajemniczy wielbiciel, pachnący wrzosowiskami, zakurzonymi księgami i lakiem do pieczęci. Smutek i strach o jutro zostały zepchnięte na dalszy plan, nie myślała o rozłamie ministerstwa, o tym, dzięki komu uciekła z miasta i że powinna zarejestrować różdżkę pod zmienionym nazwiskiem - teraz liczyło się już tylko, co powinna ubrać na tę specjalną okazję, jak ułożyć włosy i czym się pomalować, skoro pozostawione samym sobie bahanki pozbawiły ją skrupulatnie gromadzonych mazideł. Panikowała, krytycznie przeglądając wszystkie naprędce spakowane spódnice, koszule, marynarki; większość szat wciąż zalegała na Cockerell Road 3. Ach, gdyby tylko mogła wiedzieć wcześniej, że dostanie takie zaproszenie...!
Dłuższą chwilę przed godziną dwudziestą pojawiła się w Clidonie, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatnio przechadzała się spokojnymi uliczkami nadmorskiej miejscowości. Skryta przed oczami mugoli, oddalona od gnębionego walkami Londynu - stwarzała idealne warunki do ich romantycznej schadzki, poruszającej skamieniałe serce, dającej nadzieję na lepsze jutro. Z początku nie wiedziała, gdzie szukać wspomnianej kawiarni, zaś każdy, do którego chciała zwrócić się z pytaniem o jej lokalizację, nieufnie przyśpieszał kroku i uciekał; w końcu jednak odnalazła wzrokiem szyld, nerwowo poprawiając włosy, wygładzając materiał płaszcza. Czy on już tam był? Czy kazała mu na siebie czekać...? Nie miała jeszcze bladego pojęcia, kim jest ten on, była jednak całkowicie pewna, że rozpozna go, kiedy tylko ich spojrzenia odnajdą się wśród klienteli Cream & Cherry. Kiedy dobrowolnie utonie w hipnotyzującym wejrzeniu tego, który nazywał ją stokrotką.
Nie lubiła się spóźniać, lecz poszukiwania lokalu zajęły jej więcej czasu, niż myślała. Dlatego też, rozglądając się na boki, podbiegła do drzwi, prędko nacisnęła klamkę i, nieco nieuważnie, wpadła na stojącą przed nią osobę. - Przepraszam - powiedziała cicho, niemalże odruchowo, znów czując przyjemny zapach wrzosowisk. Serce zabiło szybciej, gdy wznosiła wzrok do góry, próbując spojrzeć ku twarzy górującego nad nią wzrostem chłopaka. Mężczyzny. Jego. - Czy my się przypadkiem... - urwała, nie mogąc zebrać myśli, zachłannie przyglądając się jego licu. Bezwiednie założyła za ucho kosmyk włosów, rozchyliła usta, a na jej policzki wstąpiły delikatne rumieńce, gdy zrozumiała, że go kocha, szczerze i bezgranicznie. Że to on miał uratować ją przed beznadzieją ostatnich wydarzeń.
Rozsądek wyparował, zastąpiony przez przemożną chęć dotarcia do Clidony. Bo przecież tam oczekiwał jej tajemniczy wielbiciel, pachnący wrzosowiskami, zakurzonymi księgami i lakiem do pieczęci. Smutek i strach o jutro zostały zepchnięte na dalszy plan, nie myślała o rozłamie ministerstwa, o tym, dzięki komu uciekła z miasta i że powinna zarejestrować różdżkę pod zmienionym nazwiskiem - teraz liczyło się już tylko, co powinna ubrać na tę specjalną okazję, jak ułożyć włosy i czym się pomalować, skoro pozostawione samym sobie bahanki pozbawiły ją skrupulatnie gromadzonych mazideł. Panikowała, krytycznie przeglądając wszystkie naprędce spakowane spódnice, koszule, marynarki; większość szat wciąż zalegała na Cockerell Road 3. Ach, gdyby tylko mogła wiedzieć wcześniej, że dostanie takie zaproszenie...!
Dłuższą chwilę przed godziną dwudziestą pojawiła się w Clidonie, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatnio przechadzała się spokojnymi uliczkami nadmorskiej miejscowości. Skryta przed oczami mugoli, oddalona od gnębionego walkami Londynu - stwarzała idealne warunki do ich romantycznej schadzki, poruszającej skamieniałe serce, dającej nadzieję na lepsze jutro. Z początku nie wiedziała, gdzie szukać wspomnianej kawiarni, zaś każdy, do którego chciała zwrócić się z pytaniem o jej lokalizację, nieufnie przyśpieszał kroku i uciekał; w końcu jednak odnalazła wzrokiem szyld, nerwowo poprawiając włosy, wygładzając materiał płaszcza. Czy on już tam był? Czy kazała mu na siebie czekać...? Nie miała jeszcze bladego pojęcia, kim jest ten on, była jednak całkowicie pewna, że rozpozna go, kiedy tylko ich spojrzenia odnajdą się wśród klienteli Cream & Cherry. Kiedy dobrowolnie utonie w hipnotyzującym wejrzeniu tego, który nazywał ją stokrotką.
Nie lubiła się spóźniać, lecz poszukiwania lokalu zajęły jej więcej czasu, niż myślała. Dlatego też, rozglądając się na boki, podbiegła do drzwi, prędko nacisnęła klamkę i, nieco nieuważnie, wpadła na stojącą przed nią osobę. - Przepraszam - powiedziała cicho, niemalże odruchowo, znów czując przyjemny zapach wrzosowisk. Serce zabiło szybciej, gdy wznosiła wzrok do góry, próbując spojrzeć ku twarzy górującego nad nią wzrostem chłopaka. Mężczyzny. Jego. - Czy my się przypadkiem... - urwała, nie mogąc zebrać myśli, zachłannie przyglądając się jego licu. Bezwiednie założyła za ucho kosmyk włosów, rozchyliła usta, a na jej policzki wstąpiły delikatne rumieńce, gdy zrozumiała, że go kocha, szczerze i bezgranicznie. Że to on miał uratować ją przed beznadzieją ostatnich wydarzeń.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Rozglądałem się wokół zdezorientowany - nie było tej osoby. Nie wiem skąd, ale miałem tego kosmiczną pewność. I to... to było najgorsze uczucie, jakiego doświadczyłem w życiu. Serio, wszystkie inne straszne czy smutne wydarzenia z mojego życia przyćmiła właśnie ta chwila.
Powinienem wyjść i jej szukać? Z jednej strony chyba tak właśnie chciałem zrobić zawiedziony, ale z drugiej: w głowie zatliła się myśl, żeby czekać. Tak, czekać aż do skutku. I do mojej śmierci, jeśli będzie trzeba! Dokładnie w momencie, kiedy tak sobie postanowiłem i miałem ruszyć w stronę jednego ze stolików... ktoś na mnie nieopatrznie wpadł. A właściwie to chyba ja nieopatrznie wciąż stałem zaraz za drzwiami lokalu, więc ktokolwiek, kto by nie wchodził wpadłby właśnie na mnie.
- Nie, nie, to ja przepraszam - pospieszyłem z przeprosinami, poprawiając pas futerału z gitarą, który zsunął mi się z ramienia podczas zderzenia. - Jak ostatni kretyn... - zacząłem, ale urwałem w połowie, kiedy uniosłem spojrzenie na kobietę, która właśnie stała przede mną i jaśniała. Dosłownie otaczał ją jakiś nieziemski blask jak gdyby była gwiazdą, która raczyła zmaterializować się na Ziemi pod postacią pięknej kobiety.
- ...czekam tutaj na ciebie - usta same bez mojej najmniejszej pomocy to wypowiedziały, ale tak! Byłem pewny, że to właśnie na nią czekałem. To właśnie ją pragnąłem zobaczyć. To do niej przyjechałem z Doliny Godryka. To z nią chciałem dożyć swoich ostatnich dni, jej oddać ciało i duszę. Chciałem zrobić dla niej wszystko, o co by mnie poprosiła.
Zatopiłem się w jej spojrzeniu roziskrzonych oczu na dobrą chwilę... miała w nich ukryte całe galaktyki, mógłbym przysiąc! A ten liścik... ten liścik nabrał dla mnie zupełnie innego znaczenia.
- To twoje oczy... - wymamrotałem. Nie mogłem zebrać myśli, skupić się na otoczeniu ani na własnych słowach, ale jak mógłbym skoro stała przede mną ona. Odchrząknąłem i odezwałem się głośniej, odważniej:
- To twoje oczy są jak gwiazdy na niebie - oświadczyłem z pewnością pobrzmiewającą w głosie. I mógłbym tak jeszcze stać i stać wpatrując się w nią do końca świata, ale... no właśnie! Przecież ona stała i pewnie była głodna i zmęczona, a ja jej nawet nie daję wejść do środka.
- Jestem Lou. Louis. A tam mamy stolik - wskazałem na jeden z nich. Otoczenie było jakby rozmazane w moich oczach, ale z pewnością stoliki gdzieś tam były. Tylko ją tak naprawdę widziałem wyraźnie. Odcinała się od całego świata, nadawała mu sens, bo bez niej mógłby nie istnieć.
- Jeśli masz jakieś życzenia... Masz? Zrobię dla ciebie wszystko - ostatnie wyszeptałem znów tonąc w kosmosie zamkniętym w jej oczach, ale zaraz ocknąłem się na tyle, by ruszyć z miejsca. O pół kroku, żeby za bardzo się od niej nie oddalać, ale żeby mogła wreszcie całkiem wejść do środka, spocząć na krześle, wyjawić mi o czym marzy.
Powinienem wyjść i jej szukać? Z jednej strony chyba tak właśnie chciałem zrobić zawiedziony, ale z drugiej: w głowie zatliła się myśl, żeby czekać. Tak, czekać aż do skutku. I do mojej śmierci, jeśli będzie trzeba! Dokładnie w momencie, kiedy tak sobie postanowiłem i miałem ruszyć w stronę jednego ze stolików... ktoś na mnie nieopatrznie wpadł. A właściwie to chyba ja nieopatrznie wciąż stałem zaraz za drzwiami lokalu, więc ktokolwiek, kto by nie wchodził wpadłby właśnie na mnie.
- Nie, nie, to ja przepraszam - pospieszyłem z przeprosinami, poprawiając pas futerału z gitarą, który zsunął mi się z ramienia podczas zderzenia. - Jak ostatni kretyn... - zacząłem, ale urwałem w połowie, kiedy uniosłem spojrzenie na kobietę, która właśnie stała przede mną i jaśniała. Dosłownie otaczał ją jakiś nieziemski blask jak gdyby była gwiazdą, która raczyła zmaterializować się na Ziemi pod postacią pięknej kobiety.
- ...czekam tutaj na ciebie - usta same bez mojej najmniejszej pomocy to wypowiedziały, ale tak! Byłem pewny, że to właśnie na nią czekałem. To właśnie ją pragnąłem zobaczyć. To do niej przyjechałem z Doliny Godryka. To z nią chciałem dożyć swoich ostatnich dni, jej oddać ciało i duszę. Chciałem zrobić dla niej wszystko, o co by mnie poprosiła.
Zatopiłem się w jej spojrzeniu roziskrzonych oczu na dobrą chwilę... miała w nich ukryte całe galaktyki, mógłbym przysiąc! A ten liścik... ten liścik nabrał dla mnie zupełnie innego znaczenia.
- To twoje oczy... - wymamrotałem. Nie mogłem zebrać myśli, skupić się na otoczeniu ani na własnych słowach, ale jak mógłbym skoro stała przede mną ona. Odchrząknąłem i odezwałem się głośniej, odważniej:
- To twoje oczy są jak gwiazdy na niebie - oświadczyłem z pewnością pobrzmiewającą w głosie. I mógłbym tak jeszcze stać i stać wpatrując się w nią do końca świata, ale... no właśnie! Przecież ona stała i pewnie była głodna i zmęczona, a ja jej nawet nie daję wejść do środka.
- Jestem Lou. Louis. A tam mamy stolik - wskazałem na jeden z nich. Otoczenie było jakby rozmazane w moich oczach, ale z pewnością stoliki gdzieś tam były. Tylko ją tak naprawdę widziałem wyraźnie. Odcinała się od całego świata, nadawała mu sens, bo bez niej mógłby nie istnieć.
- Jeśli masz jakieś życzenia... Masz? Zrobię dla ciebie wszystko - ostatnie wyszeptałem znów tonąc w kosmosie zamkniętym w jej oczach, ale zaraz ocknąłem się na tyle, by ruszyć z miejsca. O pół kroku, żeby za bardzo się od niej nie oddalać, ale żeby mogła wreszcie całkiem wejść do środka, spocząć na krześle, wyjawić mi o czym marzy.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Z początku przyglądała mu się w napięciu, wodząc wzrokiem od rozwichrzonych włosów do ciemnych, pobłyskujących w wieczornych światłach tęczówek, od wyrazistych warg do charakterystycznego nosa. Miał w sobie wiele młodzieńczej energii, tak jej się przynajmniej zdawało, gdy obserwowała mimikę twarzy nieznajomego, jego pewne, śmiałe ruchy. Wierzyła, że nie ma do czynienia z zalęknionym młodzieńcem - lecz jak mogłaby mieć, skoro odważył się wysłać ten list, list, który ich połączył! Dopiero kiedy urwał, na chwilę zaniemówił, a później w dość nieoczekiwany sposób dokończył swą myśl, zaśmiała się cicho, ba, zachichotała nawet jak podlotek. Następnie, również jak podlotek, którym już od kilku ładnych lat nie była, nieśmiało spuściła wzrok, lecz tylko na moment, nie potrafiąc odmówić sobie widoku tajemniczego wielbiciela.
- Mam nadzieję, że nie czekasz długo - odpowiedziała nieswoim, bo bardziej beztroskim, rozanielonym głosem, znów podchwytując spojrzenie rozmówcy, niewiele robiąc sobie z tego, że wciąż stoją w przejściu, ktoś może zaraz otworzyć drzwi do lokalu, wpaść na nich, a nawet ofuczeć. - Bałam się, że cię nie znajdę - dodała swobodnie; najwidoczniej amortencja nie tylko wywołała niezaprzeczalne zauroczenie Louisem, ale i pozbawiła ją wielu ograniczeń, również wyrabianej latami tendencji do zamykania się w sobie, trzymania na bezpieczny dystans. Zamrugała gwałtownie, w założeniu zalotnie, gdy ściszył głos, zaczął mówić o komplementowanych już w liście oczach; nie zwróciła nawet uwagi na dziwny dobór słów - to jej oczy? a czyje inne? - zamiast tego opuściła rękę, by niby to przypadkiem musnąć jego dłoń, a jeśli nie uciekł, również zamknąć ją w ufnym uścisku. - Louis... - powtórzyła po nim miękko, z uczuciem, przyporządkowując imię do twarzy, zapamiętując je na zawsze. Wszystkie kawałki układanki zaczynały do siebie pasować, Louis miał ją uratować, wyrwać z otchłani rozpaczy, w której tkwiła od roku, od śmierci brata. Pokazać, że niesłusznie odcinała się od innych, skupiała tylko i wyłącznie na pracy. Przecież każdy zasługiwał na miłość, nawet ona. - Maeve - odezwała się po chwili, przypominając sobie, że dobrze byłoby się przedstawić. Choć przecież... Czy jeszcze nie znał jej imienia? Nie próbowała nawet przypomnieć sobie, skąd mogli się znać, albo raczej - gdzie mogli się widywać, przelotnie i ukradkiem, nie rozumiejąc jeszcze przyciągania, które finalnie sprowadziło ich ku sobie.
Pokiwała krótko głową, po czym ruszyła ku jednemu ze stoliczków, temu, który stał z boku, w bardziej ustronnym miejscu. Mieli przecież tyle do omówienia! I to na osobności. Zaśmiała się znów, tym razem perliście i dźwięcznie, gdy adorował ją z wdziękiem i bezgranicznym oddaniem. - Gdzie byłeś przez te wszystkie lata? - odpowiedziała z lekkością, spoglądając ku niemu przez ramię, powoli prowadząc do wybranego miejsca. - Oh, nie. Nie wiem. Wystarczy, że jesteś - kontynuowała, kiedy usiadła już na krzesełku, poprawiła materiał ubranej na tę okazję sukienki; skromnej, niebieskiej, sięgającej za kolano. - Ale chyba musimy coś zamówić, żeby móc tu zostać... - urwała i przechyliła głowę, gdy bezwiednie powiodła wzrokiem do futerału, który Louis miał ze sobą, a na który dopiero co zwróciła uwagę. - Jesteś muzykiem? - zainteresowała się żywo; a więc artysta! Wspaniale, to tylko potwierdzało, że byli sobie pisani. Do tego ten fantazyjny ubiór, musiał mieć bogate, interesujące wnętrze, bez wątpienia. To tylko nakłoniło ją, by nagle pochylić się w jego stronę i odważnie złapać za dłoń. Nie miała się czego wstydzić, nie przy nim. A co z innymi przebywającymi w kawiarni czarodziejami? Nie zwracała na nich najmniejszej uwagi, nie im było ją oceniać.
- Mam nadzieję, że nie czekasz długo - odpowiedziała nieswoim, bo bardziej beztroskim, rozanielonym głosem, znów podchwytując spojrzenie rozmówcy, niewiele robiąc sobie z tego, że wciąż stoją w przejściu, ktoś może zaraz otworzyć drzwi do lokalu, wpaść na nich, a nawet ofuczeć. - Bałam się, że cię nie znajdę - dodała swobodnie; najwidoczniej amortencja nie tylko wywołała niezaprzeczalne zauroczenie Louisem, ale i pozbawiła ją wielu ograniczeń, również wyrabianej latami tendencji do zamykania się w sobie, trzymania na bezpieczny dystans. Zamrugała gwałtownie, w założeniu zalotnie, gdy ściszył głos, zaczął mówić o komplementowanych już w liście oczach; nie zwróciła nawet uwagi na dziwny dobór słów - to jej oczy? a czyje inne? - zamiast tego opuściła rękę, by niby to przypadkiem musnąć jego dłoń, a jeśli nie uciekł, również zamknąć ją w ufnym uścisku. - Louis... - powtórzyła po nim miękko, z uczuciem, przyporządkowując imię do twarzy, zapamiętując je na zawsze. Wszystkie kawałki układanki zaczynały do siebie pasować, Louis miał ją uratować, wyrwać z otchłani rozpaczy, w której tkwiła od roku, od śmierci brata. Pokazać, że niesłusznie odcinała się od innych, skupiała tylko i wyłącznie na pracy. Przecież każdy zasługiwał na miłość, nawet ona. - Maeve - odezwała się po chwili, przypominając sobie, że dobrze byłoby się przedstawić. Choć przecież... Czy jeszcze nie znał jej imienia? Nie próbowała nawet przypomnieć sobie, skąd mogli się znać, albo raczej - gdzie mogli się widywać, przelotnie i ukradkiem, nie rozumiejąc jeszcze przyciągania, które finalnie sprowadziło ich ku sobie.
Pokiwała krótko głową, po czym ruszyła ku jednemu ze stoliczków, temu, który stał z boku, w bardziej ustronnym miejscu. Mieli przecież tyle do omówienia! I to na osobności. Zaśmiała się znów, tym razem perliście i dźwięcznie, gdy adorował ją z wdziękiem i bezgranicznym oddaniem. - Gdzie byłeś przez te wszystkie lata? - odpowiedziała z lekkością, spoglądając ku niemu przez ramię, powoli prowadząc do wybranego miejsca. - Oh, nie. Nie wiem. Wystarczy, że jesteś - kontynuowała, kiedy usiadła już na krzesełku, poprawiła materiał ubranej na tę okazję sukienki; skromnej, niebieskiej, sięgającej za kolano. - Ale chyba musimy coś zamówić, żeby móc tu zostać... - urwała i przechyliła głowę, gdy bezwiednie powiodła wzrokiem do futerału, który Louis miał ze sobą, a na który dopiero co zwróciła uwagę. - Jesteś muzykiem? - zainteresowała się żywo; a więc artysta! Wspaniale, to tylko potwierdzało, że byli sobie pisani. Do tego ten fantazyjny ubiór, musiał mieć bogate, interesujące wnętrze, bez wątpienia. To tylko nakłoniło ją, by nagle pochylić się w jego stronę i odważnie złapać za dłoń. Nie miała się czego wstydzić, nie przy nim. A co z innymi przebywającymi w kawiarni czarodziejami? Nie zwracała na nich najmniejszej uwagi, nie im było ją oceniać.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak uroczo to zrobiła - spuściła wzrok - jakie ciepło poczułem, kiedy po tym ułomku sekundy znów na mnie spojrzała swoimi roziskrzonymi tysiącem gwiazd oczami. Nie potrafiłem się nie uśmiechać, kiedy na nią patrzyłem, to było zupełnie niemożliwe. Przy niej czułem to ciepło rozlewające mi się po całym ciele, tą pewność, że wszystko będzie dobrze, że od tego momentu moje życie nabrało w końcu sensu, którego do tej pory szukałem.
- Nie, nie długo - odparłem prawie nonszalancko wciąż z lekko rozmarzonym uśmiechem na twarzy i maślanymi oczami. Ech, nad tym w tej chwili nie panowałem, ok? Za bardzo pochłaniała moją uwagę ona.
- Nie długo, całe życie - uściśliłem pogodnie, bo teraz to wcale nie wydawało mi się długo. Na nią mógłbym czekać od powstania Wszechświata do jego końca, ale jeśli nagrodą byłoby spotkanie z nią, to byłoby tego warte i też nie uważałbym, że było za długie. To tylko mgnienie oka.
Tylko lekko zmarszczyłem brwi, kiedy wyjawiła mi swoją obawę. Och, nie...! Przy mnie nie mogła się bać! Już nigdy nie będzie musiała się bać czegokolwiek.
Złapałem jej spojrzenie.
- Hej, nie pozwoliłbym na to - oświadczyłem stanowczo jak nigdy. - Odnalazłbym cię wszędzie - obiecałem.
A potem nasze dłonie się zetknęły, chyba przypadkiem, ale poczułem... jakby przez moje ciało przemknęło przemknęło naraz kilkadziesiąt milionów Wolt. To było jak piorun, elektryczna energia, ale nie taka spalająca mnie na wiór, ale taka dobra, ładująca mnie. Czy to miało jakikolwiek sens?
Nie cofnąłem ręki, skądże znowu, zaskoczony jednak poczułem, że i ona tego nie robi...
Uśmiechnąłem się szerzej, czując najczystszą esencję szczęścia.
- Maeve - powtórzyłem z uczuciem i zdałem sobie sprawę z tego, że to najpiękniejsze z imion. Ruszyliśmy w stronę któregoś ze stolików, a ja chyba tylko dzięki łutowi szczęścia nie wpadłem na jakieś krzesło czy inny mebel. Kompletnie nie zwracałem uwagi na otoczenie, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Była całym moim światem.
Gdzie byłem przez te wszystkie lata?
- Sam zadaję sobie to pytanie. Powinienem cię odnaleźć dużo, dużo wcześniej - stwierdziłem z pełnym przekonaniem. Jak do tej pory mogłem egzystować bez niej? Nie miałem pojęcia.
Błyskawicznie zająłem miejsce naprzeciwko niej, ani na moment nie rozdzielając naszych dłoni. Nie byłbym chyba w stanie ich rozdzielić, nie miałem w sobie tyle samozaparcia...
...chociaż z drugiej strony teraz futerał gitary ciążył mi niewygodnie na ramieniu ześlizgując się z niego coraz niżej. Poprawiłbym go drugą ręką, ale wciąż trzymałem w niej ten dziwaczny kwiat. Kwiat!
- Ale ze mnie gapa, to dla ciebie! Wiem, że to niewiele, ale... od teraz będę dawał ci więcej, dużo więcej - oświadczyłem podając jej roślinkę, która mimo podróży wcale nie wyglądała na zwiędniętą. Pewnie nie była normalna, tylko jakaś magiczna - ja i tak nie umiałem odróżnić, nie znałem się na kwiatkach.
Nic nie chciała zamówić, ja w zasadzie też, bo musiałbym ją zostawić i podejść do lady...
- Jak będą chcieli, żebyśmy coś zamówili, to sami podejdą - skwitowałem z zawadiackim uśmieszkiem, a póki dawali nam spokój, to mogliśmy tu siedzieć. To było doskonały plan.
O, i zainteresowała się gitarą.
- Tak - odpowiedziałem bez zastanowienia na pytanie o to czy jestem muzykiem. Byłem muzykiem, a że początkującym to mniejsza o to.
- Czego lubisz słuchać, jakiej muzyki? Jakbyś chciała, to chętnie ci zagram. Co tylko chcesz - uśmiechnąłem się do niej. Dla niej naprawdę mógłbym zrobić wszystko.
- Nie, nie długo - odparłem prawie nonszalancko wciąż z lekko rozmarzonym uśmiechem na twarzy i maślanymi oczami. Ech, nad tym w tej chwili nie panowałem, ok? Za bardzo pochłaniała moją uwagę ona.
- Nie długo, całe życie - uściśliłem pogodnie, bo teraz to wcale nie wydawało mi się długo. Na nią mógłbym czekać od powstania Wszechświata do jego końca, ale jeśli nagrodą byłoby spotkanie z nią, to byłoby tego warte i też nie uważałbym, że było za długie. To tylko mgnienie oka.
Tylko lekko zmarszczyłem brwi, kiedy wyjawiła mi swoją obawę. Och, nie...! Przy mnie nie mogła się bać! Już nigdy nie będzie musiała się bać czegokolwiek.
Złapałem jej spojrzenie.
- Hej, nie pozwoliłbym na to - oświadczyłem stanowczo jak nigdy. - Odnalazłbym cię wszędzie - obiecałem.
A potem nasze dłonie się zetknęły, chyba przypadkiem, ale poczułem... jakby przez moje ciało przemknęło przemknęło naraz kilkadziesiąt milionów Wolt. To było jak piorun, elektryczna energia, ale nie taka spalająca mnie na wiór, ale taka dobra, ładująca mnie. Czy to miało jakikolwiek sens?
Nie cofnąłem ręki, skądże znowu, zaskoczony jednak poczułem, że i ona tego nie robi...
Uśmiechnąłem się szerzej, czując najczystszą esencję szczęścia.
- Maeve - powtórzyłem z uczuciem i zdałem sobie sprawę z tego, że to najpiękniejsze z imion. Ruszyliśmy w stronę któregoś ze stolików, a ja chyba tylko dzięki łutowi szczęścia nie wpadłem na jakieś krzesło czy inny mebel. Kompletnie nie zwracałem uwagi na otoczenie, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Była całym moim światem.
Gdzie byłem przez te wszystkie lata?
- Sam zadaję sobie to pytanie. Powinienem cię odnaleźć dużo, dużo wcześniej - stwierdziłem z pełnym przekonaniem. Jak do tej pory mogłem egzystować bez niej? Nie miałem pojęcia.
Błyskawicznie zająłem miejsce naprzeciwko niej, ani na moment nie rozdzielając naszych dłoni. Nie byłbym chyba w stanie ich rozdzielić, nie miałem w sobie tyle samozaparcia...
...chociaż z drugiej strony teraz futerał gitary ciążył mi niewygodnie na ramieniu ześlizgując się z niego coraz niżej. Poprawiłbym go drugą ręką, ale wciąż trzymałem w niej ten dziwaczny kwiat. Kwiat!
- Ale ze mnie gapa, to dla ciebie! Wiem, że to niewiele, ale... od teraz będę dawał ci więcej, dużo więcej - oświadczyłem podając jej roślinkę, która mimo podróży wcale nie wyglądała na zwiędniętą. Pewnie nie była normalna, tylko jakaś magiczna - ja i tak nie umiałem odróżnić, nie znałem się na kwiatkach.
Nic nie chciała zamówić, ja w zasadzie też, bo musiałbym ją zostawić i podejść do lady...
- Jak będą chcieli, żebyśmy coś zamówili, to sami podejdą - skwitowałem z zawadiackim uśmieszkiem, a póki dawali nam spokój, to mogliśmy tu siedzieć. To było doskonały plan.
O, i zainteresowała się gitarą.
- Tak - odpowiedziałem bez zastanowienia na pytanie o to czy jestem muzykiem. Byłem muzykiem, a że początkującym to mniejsza o to.
- Czego lubisz słuchać, jakiej muzyki? Jakbyś chciała, to chętnie ci zagram. Co tylko chcesz - uśmiechnąłem się do niej. Dla niej naprawdę mógłbym zrobić wszystko.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Zaśmiała się znowu, szczerze i w głos; choć spotkali się ledwie chwilę temu, to już okazała radość więcej razy niż przez kilka poprzednich tygodni razem wziętych. Londyn spływał krwią niemagicznych lub tych czarodziejów, którzy nie spełniali chorych wymogów obecnej władzy, a mimo to była niezwykle pogodna, beztroska, ślepa na wszelką niesprawiedliwość i cierpienie. Teraz liczył się już tylko Louis - nie tęsknota za najbliższymi, nie porzucona wraz z początkiem kwietnia praca czy Wroński, który pomógł uciec jej z Londynu. - Na szczęście to dotychczasowe życie nie było trwało chyba zbyt długo - odpowiedziała z błyskiem w oku; Louis wyglądał jeszcze młodo, kto wie, może nawet był młodszy od niej samej, lecz to przecież nie miało znaczenia. Najważniejszym było, że w końcu się odnaleźli i to teraz, właśnie teraz, gdy świat stawał na głowie, a nie za dekadę czy dwie. Mieli jeszcze wiele czasu, by móc się sobą nacieszyć, poznać swe upodobania i historie. Nie potrzebowała nikogo i niczego innego, uświadamiając sobie, że to właśnie na stojącego obok chłopaka, mężczyznę, czekała te wszystkie długie lata, że to z jego powodu była do tej pory samotna. Przelotnie spoważniała, wzruszona uroczym, a przy tym jakże stanowczym wyzwaniem Louisa. - Wszędzie? - powtórzyła po nim cicho, z niedookreśloną emocją w głosie. Mówił dokładnie to, co chciała usłyszeć, upewniając ją i jej wrażliwe niewieście serce w przekonaniu, że byli sobie pisani. Cokolwiek miało to znaczyć. Nie wierzyła przecież we wróżby, dobre czy złe omeny, przesądy...
Prędko wróciła do wyginania ust w szerokich uśmiechach, wszak nie uciekł przed jej dotykiem, dał się złapać za rękę. Przyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż pleców Maeve, gdy powtórzył jej imię - w jego ustach brzmiało jak najpiękniejsza melodia - a następnie ruszyli w kierunku stojącego na uboczu stoliczka, wciąż nie rozłączając dłoni. - Masz rację, powinieneś - odpowiedziała figlarnie, a przynajmniej w założeniu figlarnie, dając się ponieść chwili; przechyliła przy tym głowę, posyłając Louisowi roziskrzone spojrzenie zmrużonych oczu. Jak by to wszystko wyglądało, gdyby poznali się wcześniej? Jeszcze w Hogwarcie? Bo przecież uczył się w Hogwarcie, prawda? Jeszcze będzie czas, by go o to wszystko zapytać, by dowiedzieć się, gdzie był do tej pory. - To dla mnie? - powtórzyła po nim miło zaskoczona, spoglądając to ku jego twarzy, to ku kwiatkowi, na który dopiero teraz zwróciła uwagę. Nie pamiętała już, kto i kiedy ostatnio zdobył się na taki gest, tym większe zrobiło na niej wrażenie zachowanie Louisa. - Wprost przeciwnie, to bardzo dużo dla mnie znaczy, Louis - odezwała się stanowczo, chwytając łodyżkę rośliny wolną dłonią. - Jest piękny. - Przysunęła kwiat bliżej nosa, by poczuć jego woń; nie była w stanie rozpoznać go po wyglądzie, nigdy jednak nie była dobra z zielarstwa. - I pięknie pachnie - dodała, po czym, wiedziona jakimś dziwnym impulsem, umieściła go za uchem, między włosami. - Nie zależy mi na tym, żebyś mi coś dawał... Bycie z tobą to najlepszy możliwy prezent - zapewniła gorąco, przelotnie ściskając go mocniej za rękę, by podkreślić wagę swych słów. Równie przelotnie spojrzała na jego usta, prędko jednak przeniosła wzrok wyżej, ku roześmianym oczom; musiał jej uwierzyć. Pokiwała krótko głową na znak, że się zgadza; i ona nie chciała się z nim rozstawać, nawet na tak krótką chwilę, dopóki więc nikt z obsługi nie podejdzie i nie poprosi o złożenie zamówienia, mogli w spokoju cieszyć się swym towarzystwem.
Zamarła w bezruchu, gdy zapytał, czego lubi słuchać. Miała mętlik w głowie, nie wiedziała, co powiedzieć i na co się zdecydować, przez co zaczęła ogarniać ją dziwna panika... Która zniknęła równie szybko, jak szybko się pojawiła. Przecież wszystko miało być dobrze. - A... A co zwykle grasz? Masz swoje piosenki? Bardzo chciałabym posłuchać czegoś twojego - powiedziała w końcu, posyłając mu nieco nieśmiały uśmiech. Nie wiedziała, czy jej prośba nie była zbyt zuchwała.
Prędko wróciła do wyginania ust w szerokich uśmiechach, wszak nie uciekł przed jej dotykiem, dał się złapać za rękę. Przyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż pleców Maeve, gdy powtórzył jej imię - w jego ustach brzmiało jak najpiękniejsza melodia - a następnie ruszyli w kierunku stojącego na uboczu stoliczka, wciąż nie rozłączając dłoni. - Masz rację, powinieneś - odpowiedziała figlarnie, a przynajmniej w założeniu figlarnie, dając się ponieść chwili; przechyliła przy tym głowę, posyłając Louisowi roziskrzone spojrzenie zmrużonych oczu. Jak by to wszystko wyglądało, gdyby poznali się wcześniej? Jeszcze w Hogwarcie? Bo przecież uczył się w Hogwarcie, prawda? Jeszcze będzie czas, by go o to wszystko zapytać, by dowiedzieć się, gdzie był do tej pory. - To dla mnie? - powtórzyła po nim miło zaskoczona, spoglądając to ku jego twarzy, to ku kwiatkowi, na który dopiero teraz zwróciła uwagę. Nie pamiętała już, kto i kiedy ostatnio zdobył się na taki gest, tym większe zrobiło na niej wrażenie zachowanie Louisa. - Wprost przeciwnie, to bardzo dużo dla mnie znaczy, Louis - odezwała się stanowczo, chwytając łodyżkę rośliny wolną dłonią. - Jest piękny. - Przysunęła kwiat bliżej nosa, by poczuć jego woń; nie była w stanie rozpoznać go po wyglądzie, nigdy jednak nie była dobra z zielarstwa. - I pięknie pachnie - dodała, po czym, wiedziona jakimś dziwnym impulsem, umieściła go za uchem, między włosami. - Nie zależy mi na tym, żebyś mi coś dawał... Bycie z tobą to najlepszy możliwy prezent - zapewniła gorąco, przelotnie ściskając go mocniej za rękę, by podkreślić wagę swych słów. Równie przelotnie spojrzała na jego usta, prędko jednak przeniosła wzrok wyżej, ku roześmianym oczom; musiał jej uwierzyć. Pokiwała krótko głową na znak, że się zgadza; i ona nie chciała się z nim rozstawać, nawet na tak krótką chwilę, dopóki więc nikt z obsługi nie podejdzie i nie poprosi o złożenie zamówienia, mogli w spokoju cieszyć się swym towarzystwem.
Zamarła w bezruchu, gdy zapytał, czego lubi słuchać. Miała mętlik w głowie, nie wiedziała, co powiedzieć i na co się zdecydować, przez co zaczęła ogarniać ją dziwna panika... Która zniknęła równie szybko, jak szybko się pojawiła. Przecież wszystko miało być dobrze. - A... A co zwykle grasz? Masz swoje piosenki? Bardzo chciałabym posłuchać czegoś twojego - powiedziała w końcu, posyłając mu nieco nieśmiały uśmiech. Nie wiedziała, czy jej prośba nie była zbyt zuchwała.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ja też zapomniałem o całym świecie - o tym, że ledwo uszedłem z życiem podczas feralnej nocy z 31. marca na 1. kwietnia, że trwała wojna, że nie miałem kontaktu z przyjaciółmi i profesorami z uczelni, że mogli już nie żyć. Teraz to wszystko było wymazane z mojej pamięci i zastąpione tylko jednym - nią, uroczą Maeve.
- Dokładnie? - zapytałem, jakbym chciał się upewnić, choć właściwie nie poczekałem na jej odpowiedź. - Dokładnie to będzie: dwadzieścia jeden lat, trzy miesiące i pięć dni - wyrecytowałem szybko przeliczywszy to w myślach. Jakaś wielka matematyka to to nie była.
- Ale czy to ma znaczenie? - dodałem z powątpiewaniem. - Czas jest tylko pojęciem względnym. Na Merkurym miałbym teraz jakieś... - to już była wyższa matematyka, ale spokojnie, dam radę. Musiałem tylko podzielić swój wiek przez długość roku na innej planecie... co to dla mnie?
- ...osiemdziesiąt osiem lat. Tak około - uśmiechnąłem się rozbawiony tym spostrzeżeniem. Pewnie zdziwiłaby się, gdybym tu dzisiaj przyszedł zgarbiony o lasce z siwą brodą sięgającą mi kolan. Tak, mniej więcej tak wyobrażałem sobie siebie w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, nieważne.
- Jak masz jakieś preferencje co do wieku, to znalazłbym odpowiednią planetę, żeby się do nich dopasować - dodałem pewnym tonem i z roziskrzonymi oczami, bo choć mogłoby to nie być wcale takie proste, to dla niej przecież byłbym w stanie przeszukać i cały kosmos w poszukiwaniu tego jednego, odpowiedniego ciała niebieskiego. W tych tematach zresztą czułem się całkiem mocny i stanowiłoby to dla mnie całkiem ciekawe wyzwanie.
A skoro przeszukałbym cały Wszechświat za planetą dla niej, to tym bardziej przeszukałbym go, by odnaleźć ją. I odnalazłbym, tego byłem akurat pewny jak niczego innego.
- Wszędzie - powtórzyłem jeszcze raz, żeby nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Nigdy.
Ucieszyła się z tego drobnego gestu z mojej strony! Przez moment, krótką chwilę, miałem wątpliwości czy z tym kwiatkiem to był dobry pomysł. Przy niej wyglądał tak... biednie. Powinienem był ją obsypać najpiękniejszymi pąkami świata, a nie dawać taki jeden... a jednak się ucieszyła, a wraz z nią i ja się uradowałem, bo kamień spadł mi z serca. Kiedy przysunęła barwne płatki do twarzy, żeby poczuć ich woń, kompletnie się nie opanowałem i wypaliłem:
- Jesteś taka piękna... - oczywiście, najbardziej banalny z możliwych tekstów, ale... ech, po prostu tak czułem w tej chwili nie mogąc oderwać od niej oczu - że wszystkie gwiazdy mogłyby się przy tobie schować - uśmiechnąłem się do niej rozmarzony w tym swoim błogostanie. Mógłbym już nic nigdy nie robić, tylko patrzeć na nią i jej słuchać i odpowiadać uśmiechem na uśmiech. Na pewno dałoby się znaleźć sposób, żeby tak żyć. Żeby być dla siebie najlepszymi możliwymi prezentami.
Delikatnie pogładziłem wierzch jej dłoni kciukiem. Nie, nie chciałem jej puścić już nigdy... ale przecież chciała posłuchać czegoś mojego. Miałbym ją zawieść? Tym bardziej, że był to dla mnie największy komplement.
Uśmiechnąłem się kątem warg i w końcu wypuściłem jej dłoń z mojej obiecując sobie, że to nie na długo, po czym ściągnąłem z ramienia ciążący mi już futerał i sprawnie wyciągnąłem swoją gitarę. Miała już swoje lata, bo otrzymałem ją w spadku od przyjaciela, któremu też już dość długo służyła. Lakier gdzieniegdzie z niej już poodłaził, była porysowana i częściowo poobklejana naklejkami z pubów z przeróżnych zakątków świata... ale nie wymieniłbym jej na żadną inną.
Musiałem odsunąć się trochę na krześle od stolika, żeby móc ją dobrze ułożyć i czule przesunąłem palcami po strunach, wydając z nich miłe dla ucha, ciche dźwięki.
- Zwykle gram rock'n'rolla - przyznałem - swoje wersje znanych piosenek - Presley'a i takie tam. Wszyscy zazwyczaj lubią kawałki, które już słyszeli - wyjaśniłem. Ale nie, w tej chwili jakoś rock'n'roll nie grał mi w duszy, no i miało być coś mojego, tak? Znów przesunąłem kciukiem po strunach. Poprawiłem lekko strojenie. Tyle, że był jeden, mały problem... Lubiłem tworzyć swoją muzykę, ale jeśli rozchodziło się o słowa... Rzadko się zdarzało, żebym napisał piosenkę, no. Miałem kilka, ale żadnej nie chciałem tu teraz grać ani śpiewać. Ale to nic, może być też coś bez słów, nie?
Przyglądałem jej się w zamyśleniu, kiedy moje palca same zaczęły układać się na gryfie. Jeden dźwięk, kolejny... Hm... Nawet to brzmiało. Akord za akordem powstawała mi spokojna melodia. Nawet nie musiałem patrzeć na gryf zatopiony w spojrzeniu Maeve, a potem... sam nie wiem. Słowa jakoś spłynęły do mnie z kosmosu.
- You were waiting for me on Earth
When I was looking for you on Venus and Mars
And when I saw you I couldn't take my breath
Cause your eyes were full of stars - zanuciłem z uśmiechem. Żeby każda piosenka układała się tak sama, niczym niewymuszona. Zmieniłem lekko tonację, szybciej uderzyłem w struny i zaintonowałem głośniej i odważniej refren:
- My sweet little cosmic girl
with cosmic curly chocolate hair
Since the beginning of the universe I've been missing
Even a moment with you and your cosmic kissing... - zakończyłem spoglądając na Maeve. Wciąż się uśmiechałem, choć trochę nieśmiało, bo nie wiedziałem jak przyjmie taki utwór. Właściwie byłem z niego zadowolony, ale wszystko tak naprawdę zależało od jej werdyktu.
- To o tobie Maeve - powiedziałem nieco ciszej.
- Dokładnie? - zapytałem, jakbym chciał się upewnić, choć właściwie nie poczekałem na jej odpowiedź. - Dokładnie to będzie: dwadzieścia jeden lat, trzy miesiące i pięć dni - wyrecytowałem szybko przeliczywszy to w myślach. Jakaś wielka matematyka to to nie była.
- Ale czy to ma znaczenie? - dodałem z powątpiewaniem. - Czas jest tylko pojęciem względnym. Na Merkurym miałbym teraz jakieś... - to już była wyższa matematyka, ale spokojnie, dam radę. Musiałem tylko podzielić swój wiek przez długość roku na innej planecie... co to dla mnie?
- ...osiemdziesiąt osiem lat. Tak około - uśmiechnąłem się rozbawiony tym spostrzeżeniem. Pewnie zdziwiłaby się, gdybym tu dzisiaj przyszedł zgarbiony o lasce z siwą brodą sięgającą mi kolan. Tak, mniej więcej tak wyobrażałem sobie siebie w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, nieważne.
- Jak masz jakieś preferencje co do wieku, to znalazłbym odpowiednią planetę, żeby się do nich dopasować - dodałem pewnym tonem i z roziskrzonymi oczami, bo choć mogłoby to nie być wcale takie proste, to dla niej przecież byłbym w stanie przeszukać i cały kosmos w poszukiwaniu tego jednego, odpowiedniego ciała niebieskiego. W tych tematach zresztą czułem się całkiem mocny i stanowiłoby to dla mnie całkiem ciekawe wyzwanie.
A skoro przeszukałbym cały Wszechświat za planetą dla niej, to tym bardziej przeszukałbym go, by odnaleźć ją. I odnalazłbym, tego byłem akurat pewny jak niczego innego.
- Wszędzie - powtórzyłem jeszcze raz, żeby nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Nigdy.
Ucieszyła się z tego drobnego gestu z mojej strony! Przez moment, krótką chwilę, miałem wątpliwości czy z tym kwiatkiem to był dobry pomysł. Przy niej wyglądał tak... biednie. Powinienem był ją obsypać najpiękniejszymi pąkami świata, a nie dawać taki jeden... a jednak się ucieszyła, a wraz z nią i ja się uradowałem, bo kamień spadł mi z serca. Kiedy przysunęła barwne płatki do twarzy, żeby poczuć ich woń, kompletnie się nie opanowałem i wypaliłem:
- Jesteś taka piękna... - oczywiście, najbardziej banalny z możliwych tekstów, ale... ech, po prostu tak czułem w tej chwili nie mogąc oderwać od niej oczu - że wszystkie gwiazdy mogłyby się przy tobie schować - uśmiechnąłem się do niej rozmarzony w tym swoim błogostanie. Mógłbym już nic nigdy nie robić, tylko patrzeć na nią i jej słuchać i odpowiadać uśmiechem na uśmiech. Na pewno dałoby się znaleźć sposób, żeby tak żyć. Żeby być dla siebie najlepszymi możliwymi prezentami.
Delikatnie pogładziłem wierzch jej dłoni kciukiem. Nie, nie chciałem jej puścić już nigdy... ale przecież chciała posłuchać czegoś mojego. Miałbym ją zawieść? Tym bardziej, że był to dla mnie największy komplement.
Uśmiechnąłem się kątem warg i w końcu wypuściłem jej dłoń z mojej obiecując sobie, że to nie na długo, po czym ściągnąłem z ramienia ciążący mi już futerał i sprawnie wyciągnąłem swoją gitarę. Miała już swoje lata, bo otrzymałem ją w spadku od przyjaciela, któremu też już dość długo służyła. Lakier gdzieniegdzie z niej już poodłaził, była porysowana i częściowo poobklejana naklejkami z pubów z przeróżnych zakątków świata... ale nie wymieniłbym jej na żadną inną.
Musiałem odsunąć się trochę na krześle od stolika, żeby móc ją dobrze ułożyć i czule przesunąłem palcami po strunach, wydając z nich miłe dla ucha, ciche dźwięki.
- Zwykle gram rock'n'rolla - przyznałem - swoje wersje znanych piosenek - Presley'a i takie tam. Wszyscy zazwyczaj lubią kawałki, które już słyszeli - wyjaśniłem. Ale nie, w tej chwili jakoś rock'n'roll nie grał mi w duszy, no i miało być coś mojego, tak? Znów przesunąłem kciukiem po strunach. Poprawiłem lekko strojenie. Tyle, że był jeden, mały problem... Lubiłem tworzyć swoją muzykę, ale jeśli rozchodziło się o słowa... Rzadko się zdarzało, żebym napisał piosenkę, no. Miałem kilka, ale żadnej nie chciałem tu teraz grać ani śpiewać. Ale to nic, może być też coś bez słów, nie?
Przyglądałem jej się w zamyśleniu, kiedy moje palca same zaczęły układać się na gryfie. Jeden dźwięk, kolejny... Hm... Nawet to brzmiało. Akord za akordem powstawała mi spokojna melodia. Nawet nie musiałem patrzeć na gryf zatopiony w spojrzeniu Maeve, a potem... sam nie wiem. Słowa jakoś spłynęły do mnie z kosmosu.
- You were waiting for me on Earth
When I was looking for you on Venus and Mars
And when I saw you I couldn't take my breath
Cause your eyes were full of stars - zanuciłem z uśmiechem. Żeby każda piosenka układała się tak sama, niczym niewymuszona. Zmieniłem lekko tonację, szybciej uderzyłem w struny i zaintonowałem głośniej i odważniej refren:
- My sweet little cosmic girl
with cosmic curly chocolate hair
Since the beginning of the universe I've been missing
Even a moment with you and your cosmic kissing... - zakończyłem spoglądając na Maeve. Wciąż się uśmiechałem, choć trochę nieśmiało, bo nie wiedziałem jak przyjmie taki utwór. Właściwie byłem z niego zadowolony, ale wszystko tak naprawdę zależało od jej werdyktu.
- To o tobie Maeve - powiedziałem nieco ciszej.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Powiodła po jego twarzy uważnym wzrokiem, lecz nie brakowało w nim rozbawienia i niedowierzania. Dwadzieścia jeden...? Naprawdę? Choć przecież wyglądał młodo, miał w sobie tyle energii - nie powinna się dziwić. W innej sytuacji, czy może raczej - kiedyś, nim go poznała - taka różnica wieku, i to różnica, w której to ona była tą starszą, mogłaby okazać się dla niej przeszkodą nie do przebycia. Miała problemy z obdarzeniem kogoś zaufaniem, zaś młodsi mężczyźni wydawali się jej jeszcze groźniejsi przez swój domniemany brak dojrzałości. Teraz jednak wydawało się to bez znaczenia. Przy Louisie nie bała się niczego, nie śmiałaby też podejrzewać go o złe zamiary. Miał w sobie coś, co sprawiało, że lgnęła do niego niczym ćma do ognia; może to ten uśmiech, a może sposób, w jaki do niej mówił... Bez problemu mogłaby wyobrazić go sobie na scenie, mniejszej lub większej, hipnotyzującego tłum swą muzyką, bezpośredniością, swobodą. A teraz był jej, tylko jej. - Nie, nie ma - zaprzeczyła miękko, ze śmiechem kręcąc przy tym głową. Poczekała na jego obliczenia w milczeniu, korzystając z okazji, by poznać wyraz jego twarzy, gdy się nad czymś zastanawia; czy właśnie zmarszczył w skupieniu nos? Od czasów szkoły nie interesowała się astronomią, nie mogłaby więc nawet próbować konkurować z nim na tym polu, lecz niespodziewanie cała niezdrowa chęć stawiania na swoim, bycia najmądrzejszą i związany z tym lęk przed okazywaniem niewiedzy gdzieś zniknęły. Czuła, że on by jej przecież nie wyśmiał, nigdy. Nie musiała więc próbować za wszelką cenę dowodzić swej wartości. - Preferencje? Nie, proszę, zostań jaki jesteś. I zostań tutaj, ze mną, nie uciekaj nigdzie - odpowiedziała z rozbawieniem, urzeczona jego zapewnieniami i abstrakcyjnymi, lecz przy tym romantycznymi pomysłami. Skutecznie odciągał jej myśli od wszystkiego co złe, pokazując w ten sposób, że można inaczej. Że zawsze jest czas na miłość, nawet w trakcie wojny. - A jeśli koniecznie chciałbyś gdzieś znikać, weź mnie ze sobą - dodała jeszcze, na poły żartobliwie, a na poły poważnie. Wszystkie dotychczasowe marzenia czy plany gdzieś przepadły, blednąc przy tym niespodziewanym odkryciu, jakim okazał się siedzący naprzeciwko Louis. Była mu niezmiernie wdzięczna za to, że napisał list - a także sobie, że nie stchórzyła i stawiła się we wskazanym miejscu, o wskazanej porze, w końcu dając sobie szansę na szczęście.
Podziwiała akurat trzymanego kwiatka, delektując się jego słodką wonią, gdy otrzymała komplement, od którego jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Przelotnie uciekła wzrokiem gdzieś w bok, lecz prędko się zreflektowała - znaczy kopnęła go lekko pod stołem, ostrożnie lokując przy tym roślinę za uchem. - Nie zawstydzaj mnie - odpowiedziała najpierw, jednak wbrew doborowi słów w jej głosie na próżno byłoby szukać przygany; była nieco speszona, lecz radosna, nie potrafiła powstrzymać się przed uśmiechem. Nie umiała przyjmować komplementów, nie otrzymywała ich w życiu wiele, mimo to nie kwestionowała motywów towarzysza. - Dziękuję - dodała po chwili, próbując podchwycić przy tym jego spojrzenie, a gdy skończyła już z poprawianiem fryzury, tylko odrobinę niepewnie ujęła dłoń Louisa w swoje, powoli poznając fakturę jego skóry, odnajdując na niej drobne zgrubienia, najpewniej od strun przyniesionego ze sobą instrumentu.
Uśmiechnęła się również, z narastającą ekscytacją obserwując przygotowania do występu. Milczała, delektując się tym widokiem; choć znajdowali się w Cliodnie, w miejscu publicznym, to chwila ta była niezwykle intymna - miał zagrać, specjalnie dla niej! Odsłonić się ze swoją twórczością, zaufać. Wsparła brodę na dłoni, zaś łokieć na blacie stolika, nie odrywając wzroku od wyciągniętej z futerału gitary - podniszczonej, obklejonej różnymi naklejkami, lecz dzięki temu opowiadającej historię, jak się domyślała, podróży. Myślała, że już wtedy była wpatrzona w niego niczym w obrazek, lecz to dopiero pierwsze dźwięki, miękkość ruchów Louisa, przykuły jej uwagę na dobre. - Kiedyś chętnie posłuchałabym twoich wersji - odpowiedziała cicho, lakonicznie, to chyba przez to zapatrzenie. Zresztą, sama nie znała się na muzyce, a przynajmniej nie tak jak on. Nie zastanawiała się też, dlaczego Louis odnosi się do nazwiska, które ostatnio słyszała chyba z ust Bojczuka, dlaczego nie mówi raczej o Ricku Charliem i jego Zmiataczach. To nie było ważne, a już na pewno nie teraz. - Ja za to mogę pokazać ci moje rysunki. O ile oczywiście chciałbyś - dodała nieśmiało; chętnie poznałaby jego opinię, a przy tym udowodniła mu, że są dla siebie stworzeni, że i ona ma artystyczną duszę. Przez cały ten czas nie odwracała wzroku, stale wyginając usta w zamyślonym uśmiechu, w piersi czując przyjemne, stopniowo rozlewające się po ciele ciepło. Z początku melodia była spokojna, kojąca, a dobrane do niej słowa sprawiły, że bezwiednie uśmiechnęła się wyraźniej, szerzej. Musiała dowiedzieć się, skąd ta miłość do gwiazd, ciał niebieskich - lecz na wszystko znajdą jeszcze czas, również na to. Zaśmiała się w głos, gdy odważnie - nie przejmując się pracownikami lokalu czy innymi znajdującymi się w nim czarodziejami - przeszedł do refrenu, głośniej wyśpiewując kolejne wersy. Czy wymyślał je właśnie teraz, na poczekaniu...? Spoważniała przy ostatnich słowach utworu, znów pąsowiejąc, lecz ostatnie na co miała teraz ochotę, to ucieczka. Patrzyła na niego z wesołością, ale też ze wzruszeniem; wiedziała, że zapamięta ten występ na długo. Wyglądał, jak gdyby czekał na jej reakcję, nie była jednak w stanie wydobyć z siebie choćby słowa. Dlatego też, zamiast tego, zaskoczona swą zuchwałością, wstała z miejsca i, wspierając się na stoliku, sięgnęła do ust Louisa, składając na nich niewprawny, lecz w założeniu czuły pocałunek. Nie myślała teraz o tym, że tak nie wypada, że ktoś może ich zobaczyć, że dopiero co się spotkali, że może to za szybko... Po chwili odsunęła się na niewielką odległość, wciąż nie wracając na swoje miejsce; próbowała wyczytać coś z jego twarzy, odnaleźć potwierdzenie, że nie zrobiła nic złego. - To było słodkie - powiedziała w końcu cicho, niejednoznacznie. Mówiła o piosence, czy raczej o pocałunku? A może o tym i o tym?
Podziwiała akurat trzymanego kwiatka, delektując się jego słodką wonią, gdy otrzymała komplement, od którego jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Przelotnie uciekła wzrokiem gdzieś w bok, lecz prędko się zreflektowała - znaczy kopnęła go lekko pod stołem, ostrożnie lokując przy tym roślinę za uchem. - Nie zawstydzaj mnie - odpowiedziała najpierw, jednak wbrew doborowi słów w jej głosie na próżno byłoby szukać przygany; była nieco speszona, lecz radosna, nie potrafiła powstrzymać się przed uśmiechem. Nie umiała przyjmować komplementów, nie otrzymywała ich w życiu wiele, mimo to nie kwestionowała motywów towarzysza. - Dziękuję - dodała po chwili, próbując podchwycić przy tym jego spojrzenie, a gdy skończyła już z poprawianiem fryzury, tylko odrobinę niepewnie ujęła dłoń Louisa w swoje, powoli poznając fakturę jego skóry, odnajdując na niej drobne zgrubienia, najpewniej od strun przyniesionego ze sobą instrumentu.
Uśmiechnęła się również, z narastającą ekscytacją obserwując przygotowania do występu. Milczała, delektując się tym widokiem; choć znajdowali się w Cliodnie, w miejscu publicznym, to chwila ta była niezwykle intymna - miał zagrać, specjalnie dla niej! Odsłonić się ze swoją twórczością, zaufać. Wsparła brodę na dłoni, zaś łokieć na blacie stolika, nie odrywając wzroku od wyciągniętej z futerału gitary - podniszczonej, obklejonej różnymi naklejkami, lecz dzięki temu opowiadającej historię, jak się domyślała, podróży. Myślała, że już wtedy była wpatrzona w niego niczym w obrazek, lecz to dopiero pierwsze dźwięki, miękkość ruchów Louisa, przykuły jej uwagę na dobre. - Kiedyś chętnie posłuchałabym twoich wersji - odpowiedziała cicho, lakonicznie, to chyba przez to zapatrzenie. Zresztą, sama nie znała się na muzyce, a przynajmniej nie tak jak on. Nie zastanawiała się też, dlaczego Louis odnosi się do nazwiska, które ostatnio słyszała chyba z ust Bojczuka, dlaczego nie mówi raczej o Ricku Charliem i jego Zmiataczach. To nie było ważne, a już na pewno nie teraz. - Ja za to mogę pokazać ci moje rysunki. O ile oczywiście chciałbyś - dodała nieśmiało; chętnie poznałaby jego opinię, a przy tym udowodniła mu, że są dla siebie stworzeni, że i ona ma artystyczną duszę. Przez cały ten czas nie odwracała wzroku, stale wyginając usta w zamyślonym uśmiechu, w piersi czując przyjemne, stopniowo rozlewające się po ciele ciepło. Z początku melodia była spokojna, kojąca, a dobrane do niej słowa sprawiły, że bezwiednie uśmiechnęła się wyraźniej, szerzej. Musiała dowiedzieć się, skąd ta miłość do gwiazd, ciał niebieskich - lecz na wszystko znajdą jeszcze czas, również na to. Zaśmiała się w głos, gdy odważnie - nie przejmując się pracownikami lokalu czy innymi znajdującymi się w nim czarodziejami - przeszedł do refrenu, głośniej wyśpiewując kolejne wersy. Czy wymyślał je właśnie teraz, na poczekaniu...? Spoważniała przy ostatnich słowach utworu, znów pąsowiejąc, lecz ostatnie na co miała teraz ochotę, to ucieczka. Patrzyła na niego z wesołością, ale też ze wzruszeniem; wiedziała, że zapamięta ten występ na długo. Wyglądał, jak gdyby czekał na jej reakcję, nie była jednak w stanie wydobyć z siebie choćby słowa. Dlatego też, zamiast tego, zaskoczona swą zuchwałością, wstała z miejsca i, wspierając się na stoliku, sięgnęła do ust Louisa, składając na nich niewprawny, lecz w założeniu czuły pocałunek. Nie myślała teraz o tym, że tak nie wypada, że ktoś może ich zobaczyć, że dopiero co się spotkali, że może to za szybko... Po chwili odsunęła się na niewielką odległość, wciąż nie wracając na swoje miejsce; próbowała wyczytać coś z jego twarzy, odnaleźć potwierdzenie, że nie zrobiła nic złego. - To było słodkie - powiedziała w końcu cicho, niejednoznacznie. Mówiła o piosence, czy raczej o pocałunku? A może o tym i o tym?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dla mnie właściwie wiek nigdy nie miał znaczenia - ani mój, ani cudzy. Wiek był tylko nic nie mówiącą liczbą - nie świadczył o doświadczeniu, mądrości, inteligencji, o charakterze i poczuciu humoru. Nie miał nic wspólnego z pasjami, moralnością i wyznawanymi wartościami. Wiek pozostawał wciąż tylko umowną liczbą, którą na domiar złego z łatwością można było zmienić w zależności od tego, w którą część kosmosu by się przeniosło, gdyby oczywiście istniała taka możliwość.
Może właśnie dlatego, że nie przywiązywałem do niego wagi, nie miałem najmniejszych problemów z zawieraniem znajomości czy nawet przyjaźni z każdym: od dziecka przez rówieśników na osobach dużo ode mnie starszych kończąc. Jeśli byli interesujący... to coś takiego jak wiek miałoby mnie powstrzymywać? Nigdy w życiu!
Całe szczęście, że Maeve też tak uważała - sama to przyznała nawet, co tylko wywołało jeszcze szerszy, rozmarzony uśmiech na mojej twarzy. Była kobietą idealną... czy istniała doskonalsza istota od niej? W tej chwili bym w to nie uwierzył. Szczególnie po jej kolejnych słowach. "Zostań jaki jesteś"? Można było usłyszeć coś milszego od... ukochanej osoby? Tak, przebłysk myśli uświadomił mi dlaczego nie mogę oderwać od niej wzroku, dlaczego tak boję się przed nią zbłaźnić (choć coraz mniej, bo jednocześnie zaczynałem jej bezgranicznie ufać, jakbym gdzieś pod skórą wiedział, że ona nie może mnie skrzywdzić, była na to zwyczajnie zbyt dobra), dlaczego nie wyobrażam sobie już życia bez niej i... rozstania.
Potrząsnąłem głową gwałtownie nagle zdjęty strachem przez tę ostatnią myśl.
- Nie, nigdzie nie ucieknę. Zostanę z tobą na zawsze. Na zawsze przy tobie, Maeve - wypowiedziałem te słowa z absolutną pewnością w głosie. Nie mogło być inaczej, skoro teraz to ona stanowiła cały mój świat.
- Od dziś będziesz moją Ziemią, a ja twoim Księżycem - przyrzekłem.
Była taka piękna... Włosy w kolorze gorzkiej czekolady, której woń nie opuszczała mnie ani na moment, stalowoniebieskie oczy jak przejrzyste niebo w mroźny, zimowy poranek, kiedy to wbrew rozsądkowi wychodzi się na zewnątrz z kubkiem gorącej kawy w jednej i papierosem w drugiej ręce. Tak zupełnie beztrosko i naturalnie, jak siedzieliśmy teraz w tym barze, delektując się chwilą i nie myśląc ani o przeszłości, ani o przyszłości. Było tylko tu i teraz. Słodkie rumieńce na jej twarzy jakby muśnięte płatkiem róży, tak urocze spuszczenie wzroku i zabawny kopniak pod stołem, który jednocześnie mnie rozbawił i ujął.
- Nie chciałem cię zawstydzić, naprawdę - odparłem wciąż z uśmiechem na twarzy. - To po prostu silniejsze ode mnie - dodałem zgodnie z prawdą, bo nie potrafiłbym jej okłamać, choćbym nawet chciał. A nie chciałem, o Wszechświecie, nie chciałem jej okłamać nigdy w życiu.
I... chciała posłuchać też moich wersji rockandrollowych piosenek?
- Zagram dla ciebie co tylko chcesz i tak długo jak chcesz - oświadczyłem. Dla niej naprawdę mógłbym grać niezmordowanie do końca świata, nie zbaczając na krwawiące od strun palce drżące ze zmęczenia. Szybko jednak straciłem zainteresowanie tym tematem na rzecz innego.
- Rysujesz? - powtórzyłem wyraźnie ożywiony aż mi oczy zabłyszczały. - Koooosmicznie - wpatrywałem się w nią teraz z istnym uwielbieniem, bo już wiedziałem, że to co wychodziło spod jej rąk musiało być nieziemskim arcydziełem. - Oczywiście, że bym chciał! Nawet nie wiesz ile bym dał, żeby zobaczyć choć jedno twoje dzieło - powiedziałem. - Muszą być przepiękne...
Serce biło mi powoli w piersi nadając rytm mojej piosence dla Maeve. Tum. tum-tum. Palce wiedziały co robić, słowa same pojawiały mi się na języku, a ja mogłem tonąć w jej cudownym spojrzeniu i ani na moment od niego nie uciekać - ani do gryfu, ani do otoczenia. Tylko gdy wybrzmiał ostatni ton z gitary i zapadła cisza, na moment, krótki ułamek sekundy zwątpiłem w swój utwór. Może jednak nie powinienem był go śpiewać? Może źle dobrałem słowa? Maeve się podobał, czy... wręcz przeciwnie? Milczała. A potem nagle zerwała się z miejsca, więc i ja automatycznie się podniosłem, żeby ją przeprosić, zatrzymać... cokolwiek! pewny, że miłość mojego życia zaraz wybiegnie z baru. Ale wtem ona zrobiła coś zupełnie innego i nieoczekiwanego - zamiast uciekać, nagle znalazła się niespodziewanie blisko mnie, poczułem jak zapach czekolady i kawy zaprawiony z lekka dymem papierosowym się wzmaga, a potem... poczułem słodki smak jej warg. Na chwilę, na jedno uderzenie serca, choć wydawało mi się, że pocałunek ten trwał kosmiczną wieczność, jakby to on był moim początkiem i moim końcem, a co najważniejsze - był teraźniejszością. I chciałem, by był nią w nieskończoność, ale tak się niestety nie stało. Nagle urwany zniknął bezpowrotnie, a ja poczułem, jakby zabrano z nim i cząstkę mnie. Odczułem to boleśnie, niemal fizycznie i każda komórka mego ciała się sprzeciwiła na ten stan rzeczy. Nie myślałem już trzeźwo, nie myślałem chyba wcale, kiedy odkładając gitarę na dzielący nas stolik, obszedłem go i ująwszy twarz Maeve w swoje dłonie, ponownie połączyłem nasze usta w pocałunku. Musiałem przecież odpowiedzieć na ten jej, okazać jej czułość i pożądanie i najprawdziwszą miłość w najczystszej postaci. No i... chyba po prostu nie mogłem już żyć bez smaku jej ust.
Tylko niestety właścicielka lokalu była innego zdania. Nagle pojawiła się w zasięgu wzroku, burząc tę cudownie rozkoszną i beztroską chwilę swoimi wrzaskami, że mają się wynosić.
- No, już tylko tego brakowało! Nic nie zamawiają, hałasują, a teraz jeszcze się migdalą!
- Przecież nie robimy nic złego, pani nigdy nie była zakochana? - wypuściwszy ukochaną z ramion, odwróciłem się do obcej kobiety i ofuknąłem ją stając oczywiście pomiędzy nią a Maeve w obronnym geście. Niestety moja heroiczna postawa nie zmieniła faktu, że zostaliśmy wyproszeni z Cream & Cherry.
- Przepraszam cię za to. Znajdziemy lepsze miejsce - zapewniłem, kiedy ponownie z gitarą zamkniętą w futerale wyszliśmy na świeże powietrze pachnące solą. Gdzieś z oddali usłyszałem też skrzeczenie mewy i... szum morza? Zaraz...
- Co powiesz na dziką plażę? - zaproponowałem niewiele myśląc i uśmiechając się szeroko. Mój nos i uszy z pewnością poprowadzą mnie do celu, jeśli takie będzie i jej życzenie.
Może właśnie dlatego, że nie przywiązywałem do niego wagi, nie miałem najmniejszych problemów z zawieraniem znajomości czy nawet przyjaźni z każdym: od dziecka przez rówieśników na osobach dużo ode mnie starszych kończąc. Jeśli byli interesujący... to coś takiego jak wiek miałoby mnie powstrzymywać? Nigdy w życiu!
Całe szczęście, że Maeve też tak uważała - sama to przyznała nawet, co tylko wywołało jeszcze szerszy, rozmarzony uśmiech na mojej twarzy. Była kobietą idealną... czy istniała doskonalsza istota od niej? W tej chwili bym w to nie uwierzył. Szczególnie po jej kolejnych słowach. "Zostań jaki jesteś"? Można było usłyszeć coś milszego od... ukochanej osoby? Tak, przebłysk myśli uświadomił mi dlaczego nie mogę oderwać od niej wzroku, dlaczego tak boję się przed nią zbłaźnić (choć coraz mniej, bo jednocześnie zaczynałem jej bezgranicznie ufać, jakbym gdzieś pod skórą wiedział, że ona nie może mnie skrzywdzić, była na to zwyczajnie zbyt dobra), dlaczego nie wyobrażam sobie już życia bez niej i... rozstania.
Potrząsnąłem głową gwałtownie nagle zdjęty strachem przez tę ostatnią myśl.
- Nie, nigdzie nie ucieknę. Zostanę z tobą na zawsze. Na zawsze przy tobie, Maeve - wypowiedziałem te słowa z absolutną pewnością w głosie. Nie mogło być inaczej, skoro teraz to ona stanowiła cały mój świat.
- Od dziś będziesz moją Ziemią, a ja twoim Księżycem - przyrzekłem.
Była taka piękna... Włosy w kolorze gorzkiej czekolady, której woń nie opuszczała mnie ani na moment, stalowoniebieskie oczy jak przejrzyste niebo w mroźny, zimowy poranek, kiedy to wbrew rozsądkowi wychodzi się na zewnątrz z kubkiem gorącej kawy w jednej i papierosem w drugiej ręce. Tak zupełnie beztrosko i naturalnie, jak siedzieliśmy teraz w tym barze, delektując się chwilą i nie myśląc ani o przeszłości, ani o przyszłości. Było tylko tu i teraz. Słodkie rumieńce na jej twarzy jakby muśnięte płatkiem róży, tak urocze spuszczenie wzroku i zabawny kopniak pod stołem, który jednocześnie mnie rozbawił i ujął.
- Nie chciałem cię zawstydzić, naprawdę - odparłem wciąż z uśmiechem na twarzy. - To po prostu silniejsze ode mnie - dodałem zgodnie z prawdą, bo nie potrafiłbym jej okłamać, choćbym nawet chciał. A nie chciałem, o Wszechświecie, nie chciałem jej okłamać nigdy w życiu.
I... chciała posłuchać też moich wersji rockandrollowych piosenek?
- Zagram dla ciebie co tylko chcesz i tak długo jak chcesz - oświadczyłem. Dla niej naprawdę mógłbym grać niezmordowanie do końca świata, nie zbaczając na krwawiące od strun palce drżące ze zmęczenia. Szybko jednak straciłem zainteresowanie tym tematem na rzecz innego.
- Rysujesz? - powtórzyłem wyraźnie ożywiony aż mi oczy zabłyszczały. - Koooosmicznie - wpatrywałem się w nią teraz z istnym uwielbieniem, bo już wiedziałem, że to co wychodziło spod jej rąk musiało być nieziemskim arcydziełem. - Oczywiście, że bym chciał! Nawet nie wiesz ile bym dał, żeby zobaczyć choć jedno twoje dzieło - powiedziałem. - Muszą być przepiękne...
Serce biło mi powoli w piersi nadając rytm mojej piosence dla Maeve. Tum. tum-tum. Palce wiedziały co robić, słowa same pojawiały mi się na języku, a ja mogłem tonąć w jej cudownym spojrzeniu i ani na moment od niego nie uciekać - ani do gryfu, ani do otoczenia. Tylko gdy wybrzmiał ostatni ton z gitary i zapadła cisza, na moment, krótki ułamek sekundy zwątpiłem w swój utwór. Może jednak nie powinienem był go śpiewać? Może źle dobrałem słowa? Maeve się podobał, czy... wręcz przeciwnie? Milczała. A potem nagle zerwała się z miejsca, więc i ja automatycznie się podniosłem, żeby ją przeprosić, zatrzymać... cokolwiek! pewny, że miłość mojego życia zaraz wybiegnie z baru. Ale wtem ona zrobiła coś zupełnie innego i nieoczekiwanego - zamiast uciekać, nagle znalazła się niespodziewanie blisko mnie, poczułem jak zapach czekolady i kawy zaprawiony z lekka dymem papierosowym się wzmaga, a potem... poczułem słodki smak jej warg. Na chwilę, na jedno uderzenie serca, choć wydawało mi się, że pocałunek ten trwał kosmiczną wieczność, jakby to on był moim początkiem i moim końcem, a co najważniejsze - był teraźniejszością. I chciałem, by był nią w nieskończoność, ale tak się niestety nie stało. Nagle urwany zniknął bezpowrotnie, a ja poczułem, jakby zabrano z nim i cząstkę mnie. Odczułem to boleśnie, niemal fizycznie i każda komórka mego ciała się sprzeciwiła na ten stan rzeczy. Nie myślałem już trzeźwo, nie myślałem chyba wcale, kiedy odkładając gitarę na dzielący nas stolik, obszedłem go i ująwszy twarz Maeve w swoje dłonie, ponownie połączyłem nasze usta w pocałunku. Musiałem przecież odpowiedzieć na ten jej, okazać jej czułość i pożądanie i najprawdziwszą miłość w najczystszej postaci. No i... chyba po prostu nie mogłem już żyć bez smaku jej ust.
Tylko niestety właścicielka lokalu była innego zdania. Nagle pojawiła się w zasięgu wzroku, burząc tę cudownie rozkoszną i beztroską chwilę swoimi wrzaskami, że mają się wynosić.
- No, już tylko tego brakowało! Nic nie zamawiają, hałasują, a teraz jeszcze się migdalą!
- Przecież nie robimy nic złego, pani nigdy nie była zakochana? - wypuściwszy ukochaną z ramion, odwróciłem się do obcej kobiety i ofuknąłem ją stając oczywiście pomiędzy nią a Maeve w obronnym geście. Niestety moja heroiczna postawa nie zmieniła faktu, że zostaliśmy wyproszeni z Cream & Cherry.
- Przepraszam cię za to. Znajdziemy lepsze miejsce - zapewniłem, kiedy ponownie z gitarą zamkniętą w futerale wyszliśmy na świeże powietrze pachnące solą. Gdzieś z oddali usłyszałem też skrzeczenie mewy i... szum morza? Zaraz...
- Co powiesz na dziką plażę? - zaproponowałem niewiele myśląc i uśmiechając się szeroko. Mój nos i uszy z pewnością poprowadzą mnie do celu, jeśli takie będzie i jej życzenie.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Podobało jej się wszystko to, co Louis mówił - że nigdzie nie zniknie, że już zawsze będą razem, jak Ziemia i Księżyc, nierozłączni. Od końca marca całe jej dotychczasowe życie uległo zmianie, straciła pracę, dach nad głową, musiała odnaleźć się na nowo. Dlaczego więc nie miałaby zrobić tego u boku tego, który nazywał ją Stokrotką...? Brzmiało to jak szaleństwo, dopiero co go poznała, lecz przecież im dłużej przebywała w jego towarzystwie, tym bezpieczniej i spokojniej się czuła. Zupełnie jak gdyby ktoś rzucił na nią Obliviate, jakby nie pamiętała już o zamieszkach, o zagonionych do budynku, duszących się od Garoty mugolach i lęku, z którym spoglądali również na nie, na nią i Tonks, kiedy już zdołały rozprawić się z ich oprawcami. O patrolach skutecznie utrudniających ucieczkę z Londynu i o Wrońskim, który umożliwił jej wydostanie się poza granice miasta. Teraz liczył się tylko i wyłącznie on - charyzmatyczny, uzdolniony muzycznie chłopak o zaraźliwym uśmiechu, wielkim sercu. Bo przecież nie mogło być inaczej, ślepo wierzyła w jego dobre intencje, w szczerość; nie dopuszczała do siebie również myśli, by był to tylko i wyłącznie przypadek, wynik działania przeklętego eliksiru. - Na zawsze - powtórzyła tkliwie, wykorzystując fakt, że siedzieli twarzą w twarz, starając się zapamiętać układ piegów zdobiących jego skórę czy sposób, w jaki włosy opadały mu na czoło.
Bez zastanowienia kopnęła go pod stołem w ramach odreagowania zawstydzenia, które oblekło policzki rumieńcem i przez krótką chwilę bała się, czy nie popełniła nieodwracalnego błędu, nie zniechęciła do siebie jedynej osoby, z której zdaniem się liczyła. Nie wyglądał jednak na rozgniewanego, dalej wyginał usta w uśmiechu, przyjemnie rozluźniony, swobodny. Czuła, jak gdyby znała go od zawsze. Dlaczego nie mogli spotkać się wcześniej? Nim pozwoliła sobie na kilka bolesnych błędów. - Powiedzmy, że ci wierzę - zaśmiała się krótko, poprawiając ulokowanego za uchem kwiatka; nigdy się go nie pozbędzie, nie zgubi, nie wyrzuci. Louis zaś miał rację, to było silniejsze i większe od niego, od niej i choćby chcieli, to za nic nie mogliby zwalczyć uczucia, które trzymało ich w swej mocy. Dlatego też nawet nie starała się stawiać mu oporu, uznając za całkowicie naturalne i potrzebne do utrzymania się na powierzchni. Tego jej brakowało, podpory, wsparcia, kogoś, komu mogłaby zaufać i zwierzyć się ze wszystkich obaw i lęków. - Naprawdę? - Nie sądziła, że zareaguje tak entuzjastycznie na wzmiankę o rysunkach, że w jego ciemnych tęczówkach pojawi się błysk zainteresowania. To jednak tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że są sobie pisani. Wiedziała, że nie tworzy już tak dobrych prac jak kiedyś, że z powodu żałoby i pracy zaniedbała rozwijanie pasji, mimo to nie wstydziła się, a przynajmniej nie przed nim. - Nie wiem czy przepiękne, ale… Z chęcią ci jakieś pokażę, powinnam mieć przy sobie notatnik… - dodała szybko, przelotnie wyginając usta w wyraźniejszym uśmiechu, trochę speszona, a trochę mile połechtana komplementami. Zaraz jednak wsparła brodę na dłoni, w ciszy przyglądając się palcom wprawnie sunącym po gryfie gitary, wprawiającym struny w drżenie, a później też - ustom wyśpiewującym kolejne zgłoski. Głośno zaintonowany refren wyrwał z jej piersi śmiech, mimo to spojrzenie czarownicy wyrażało coś jeszcze, rozczulenie i niekłamane oddanie. Byłaby w stanie poświęcić dla niego dosłownie wszystko, teraz była już tego pewna. Nie myślała więc o tym, że nie wypada, że poznała go przed chwilą, że czas na to przyjdzie później. Przymknęła oczy i odważnie sięgnęła do jego warg, zapominając przy tym o całym świecie. Jeszcze nigdy z nikim się tak nie czuła, tak lekko, tak naturalnie; była szczęśliwa, że nie odtrącił jej, nie zdziwił pospiesznie okazaną czułością. Kiedy już osunęła się na niewielką odległość, próbując wyczytać coś z twarzy Louisa, poznać jego myśli, wstał on z zajmowanego do tej pory miejsca - dlaczego? Czyżby popełniła błąd? Źle odczytała wcześniejsze gesty? Nie podobało mu się...? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, byleby go zatrzymać, nie pozwolić mu odejść, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Wbrew podyktowanemu strachem wyobrażeniu towarzysz nie zebrał się do wyjścia, zamiast tego podchodząc bliżej, ujmując jej twarz w dłonie i wracając do tego, na czym skończyli. Mimowolnie wspięła się na palce, próbując ułatwić mu to zadanie, samej obejmując go w pasie, lecz im dłużej pocałunek trwał, tym bardziej miękły jej kolana. Ile oddałaby za to, by chwila ta mogła ciągnąć się w nieskończoność; tym jednym gestem okazał wszystko to, czego tak skrycie pragnęła, a czego niewątpliwie brakowało w jej dotychczasowym życiu.
Wtedy jednak na horyzoncie pojawiła się właścicielka lokalu, niezbyt zadowolona z ich zachowania; Maeve spojrzała ku twarzy oburzonej kobiety nieprzytomnym, nieobecnym wzrokiem, bezwiednie wznosząc palce do zaczerwienionych od czułości warg, pozwalając, by to Louis wziął na siebie ciężar rozmowy. Koniec końców chwilę później znaleźli się już na zewnątrz, lecz wcale jej to nie przeszkadzało; zwykle długo gryzłaby się ze wstydem, który nierozerwalnie wiązał się z byciem wyproszoną z lokalu, jednak ten dzień był zupełnie inny. - Nie masz za co przepraszać - odpowiedziała od razu, spoglądając kątem oka ku jego twarzy, posyłając mu uspokajający uśmiech. Może i zostali wyrzuceni, lecz przecież wciąż byli razem, mieli czas na znalezienie innego miejsca. - Dzika plaża brzmi idealnie. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzać - dodała, odważnie sięgając ku jego dłoni, powoli splatając palce. I już nawet opustoszałe uliczki Cliodny nie wyglądały tak przygnębiająco jak jeszcze godzinę temu.
| 2xzt
Bez zastanowienia kopnęła go pod stołem w ramach odreagowania zawstydzenia, które oblekło policzki rumieńcem i przez krótką chwilę bała się, czy nie popełniła nieodwracalnego błędu, nie zniechęciła do siebie jedynej osoby, z której zdaniem się liczyła. Nie wyglądał jednak na rozgniewanego, dalej wyginał usta w uśmiechu, przyjemnie rozluźniony, swobodny. Czuła, jak gdyby znała go od zawsze. Dlaczego nie mogli spotkać się wcześniej? Nim pozwoliła sobie na kilka bolesnych błędów. - Powiedzmy, że ci wierzę - zaśmiała się krótko, poprawiając ulokowanego za uchem kwiatka; nigdy się go nie pozbędzie, nie zgubi, nie wyrzuci. Louis zaś miał rację, to było silniejsze i większe od niego, od niej i choćby chcieli, to za nic nie mogliby zwalczyć uczucia, które trzymało ich w swej mocy. Dlatego też nawet nie starała się stawiać mu oporu, uznając za całkowicie naturalne i potrzebne do utrzymania się na powierzchni. Tego jej brakowało, podpory, wsparcia, kogoś, komu mogłaby zaufać i zwierzyć się ze wszystkich obaw i lęków. - Naprawdę? - Nie sądziła, że zareaguje tak entuzjastycznie na wzmiankę o rysunkach, że w jego ciemnych tęczówkach pojawi się błysk zainteresowania. To jednak tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że są sobie pisani. Wiedziała, że nie tworzy już tak dobrych prac jak kiedyś, że z powodu żałoby i pracy zaniedbała rozwijanie pasji, mimo to nie wstydziła się, a przynajmniej nie przed nim. - Nie wiem czy przepiękne, ale… Z chęcią ci jakieś pokażę, powinnam mieć przy sobie notatnik… - dodała szybko, przelotnie wyginając usta w wyraźniejszym uśmiechu, trochę speszona, a trochę mile połechtana komplementami. Zaraz jednak wsparła brodę na dłoni, w ciszy przyglądając się palcom wprawnie sunącym po gryfie gitary, wprawiającym struny w drżenie, a później też - ustom wyśpiewującym kolejne zgłoski. Głośno zaintonowany refren wyrwał z jej piersi śmiech, mimo to spojrzenie czarownicy wyrażało coś jeszcze, rozczulenie i niekłamane oddanie. Byłaby w stanie poświęcić dla niego dosłownie wszystko, teraz była już tego pewna. Nie myślała więc o tym, że nie wypada, że poznała go przed chwilą, że czas na to przyjdzie później. Przymknęła oczy i odważnie sięgnęła do jego warg, zapominając przy tym o całym świecie. Jeszcze nigdy z nikim się tak nie czuła, tak lekko, tak naturalnie; była szczęśliwa, że nie odtrącił jej, nie zdziwił pospiesznie okazaną czułością. Kiedy już osunęła się na niewielką odległość, próbując wyczytać coś z twarzy Louisa, poznać jego myśli, wstał on z zajmowanego do tej pory miejsca - dlaczego? Czyżby popełniła błąd? Źle odczytała wcześniejsze gesty? Nie podobało mu się...? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, byleby go zatrzymać, nie pozwolić mu odejść, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Wbrew podyktowanemu strachem wyobrażeniu towarzysz nie zebrał się do wyjścia, zamiast tego podchodząc bliżej, ujmując jej twarz w dłonie i wracając do tego, na czym skończyli. Mimowolnie wspięła się na palce, próbując ułatwić mu to zadanie, samej obejmując go w pasie, lecz im dłużej pocałunek trwał, tym bardziej miękły jej kolana. Ile oddałaby za to, by chwila ta mogła ciągnąć się w nieskończoność; tym jednym gestem okazał wszystko to, czego tak skrycie pragnęła, a czego niewątpliwie brakowało w jej dotychczasowym życiu.
Wtedy jednak na horyzoncie pojawiła się właścicielka lokalu, niezbyt zadowolona z ich zachowania; Maeve spojrzała ku twarzy oburzonej kobiety nieprzytomnym, nieobecnym wzrokiem, bezwiednie wznosząc palce do zaczerwienionych od czułości warg, pozwalając, by to Louis wziął na siebie ciężar rozmowy. Koniec końców chwilę później znaleźli się już na zewnątrz, lecz wcale jej to nie przeszkadzało; zwykle długo gryzłaby się ze wstydem, który nierozerwalnie wiązał się z byciem wyproszoną z lokalu, jednak ten dzień był zupełnie inny. - Nie masz za co przepraszać - odpowiedziała od razu, spoglądając kątem oka ku jego twarzy, posyłając mu uspokajający uśmiech. Może i zostali wyrzuceni, lecz przecież wciąż byli razem, mieli czas na znalezienie innego miejsca. - Dzika plaża brzmi idealnie. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzać - dodała, odważnie sięgając ku jego dłoni, powoli splatając palce. I już nawet opustoszałe uliczki Cliodny nie wyglądały tak przygnębiająco jak jeszcze godzinę temu.
| 2xzt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Cream & Cherry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk