Opuszczone cieplarnie
Miejsce jest praktycznie nieuczęszczane. Czasami jednak przychodzą tu osoby handlujące rozmaitymi substancjami, a także zdesperowani zielarze i alchemicy, którzy podejmują próby odnalezienia jakiegoś cennego okazu w zapuszczonym, od lat nie doglądanym gąszczu.
Z okrutnym rozbawieniem obserwowała starania kobiety, na rzecz tego widoku rezygnując z ponowienia zaklęcia - skoro nie wyszło, trudno, prawdopodobnie powinna spróbować czegoś pewniejszego. Obraz roztaczający się przed nią był wart tej zwłoki. Zaśmiała się cicho pod nosem na zasłyszane oskarżenie, trochę pogardliwie, trochę rozbawiona. Chciała ją wystraszyć i zagonić w ślepy zaułek, pokazać, że uniesienie było nieprawidłowe. Bezwzględnie czuła tłumioną pod skórą chęć wyrządzenia jej prawdziwej krzywdy, dzikość jej matki stawała na baczności, grzejąc krew. Byłaby usatysfakcjonowana, gdyby upuściła jej trochę z ciała Belle. Nie oddychała spazmatycznie i nie zachowywała się, jak osoba mająca na psychice skazę - kierowały nimi zwyczajnie inne pobudki. Pisarka trafiła naprawdę źle, choć Yvette wciąż nie stanowiła - jeszcze! - wielkiego zagrożenia.
- Widocznie świat był dla ciebie zbyt łaskawy - prychnęła, ignorując niecelnego Expelliarmusa, tylko chwilę wiodąc za nim wzrokiem. - Najwyraźniej nie miałaś okazji nauczyć się podstawowych manier. Może gdybyś uważała na słowa, nie przynosiłyby ci szkód, ale w tym świecie, moja droga, ponosi się konsekwencje własnych działań - wyjaśniła dumnie, z lekko uniesioną głową i zmrużonymi oczami, nieprzejęta przemoknięciem do cna. - Nigdy nie wiesz, na kogo trafisz, a co nauczy cię pokory lepiej niż mała tortura? - zapytała ciszej, przenikliwie, szykując różdżkę do kolejnego ataku. Incendio? Lamino? Slugulus Erecto? Timoria? Ach, a może... - Mortiodentio - syknęła cicho, w ostatniej chwili wzbudzając w sobie na tyle litości (i rozsądku), by nie traktować jej jak królika doświadczalnego na czaronomagiczne klątwy. Mogła wyglądać niewinnie, być osobą pełną subtelnych uczuć w codziennej konfrontacji z bliskimi, ale pewne instynkty, zakorzenione w niej od dziecka, nie dały się wymazać. Yvette nie chciała ich wyciszać. Sądziła bowiem, że przyniosą jej władzę, przewagę i szczęście. Nie odrzucała części, która tak zgrywała się z charakterem.
- Następnym razem może być tylko gorzej! - rzuciła ostrzegawczo, skupiając myśli na innej części szklarni, dokąd teleportowała się z trzaskiem. Nie mogła odpuścić sobie odnalezienia składnika, nawet mimo niepoważnych kobiet, stających na przeszkodzie.
| zt
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
'k100' : 75
Teraz jednak nie miała czego udawać i nie miała po co. Nie przedstawiła się tamtej i nie miała zamiaru. A jednak w tym małym pojedynku kryła się jej własna naiwność, że nie skończy się to źle. Przecież nie mogłoby, prawda?
Słuchała słów kobiety, a w jej głowie odezwała się cicha obawa. Wyczuliła własne zmysły, a wzrok przeniosła na rękę nieznajomej. Patrzyła na różdżkę, ściskając tą własną. Musiała spojrzeć na sytuację realnie, a więc nie mogła liczyć na łatwy koniec całego zajścia. I go nie zastała.
- Protego - powiedziała szybko, mając nadzieję, że uda jej się ochronić przed zaklęciem. Skupiając się na zaklęciu, odwróciła uwagę od przeciwniczki. Na chwilę wciągnęła powietrze, obserwując efekt całego zajścia. Minęły sekundy pełne obawy, lecz gdy zorientowała się że jej obrona zadziałała, poczuła ogromną ulgę. Odetchnęła głęboko, zaraz jednak przypominając sobie o swojej przeciwniczce. Rozejrzała się, ale tej nie zastała. Kobieta zniknęła, a Belle nie było z tego powodu przykro.
Otrzepała szybko spódnicę z kurzu, po czym skupiła własne myśli na domu. Jak na razie miała dosyć przygód, a i tak nie miała ochoty spacerować dalej umazana olejem.
|zt
Ostatnio zmieniony przez Belle Cattermole dnia 21.08.17 19:05, w całości zmieniany 2 razy
'k100' : 76
Drobniuteńkie, pojedyncze krople potu zaczęły pojawiać się na czole i odsłoniętej szyi młodego Ollivandera, gdy ten mocował się z przesunięciem pokrytej brudną rdzą bramy, blokującej przejście do następnego korytarza cieplarni. Mógł posłużyć się magią – różdżka czekała cierpliwie w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, oferując przy tym ciche wsparcie – zamiast w tym półmroku zmagać się ze szpetną kłódką i resztą mechanizmu, które zatraciły już niemal całkowicie swój metalowy szkielet, dając się opanować przez poszewkę zbudowaną z włókien mchu. Naprawdę, wolałby bez dogłębnego badania nie dotykać zdziczałych, poplątanych kolekcji tych puchatych listków, prosperujących najlepiej właśnie tu, w ocienionych, zwilgotniałych zakamarkach, i gdyby nie miał przy sobie rękawiczek zapewne nie odważyłby się na to, ale jeszcze większe ryzyko towarzyszyło lekkomyślnemu stosowaniu czarów w czasie, kiedy anomalie nadal dotykały przypadkowych czarodziejów. Sam doświadczył ich dość dotkliwie, choć należy przyznać, że wina po części leżała w jego dekoncentracji. Zdoławszy pozbierać się po pierwszym szoku, który przyszedł, gdy w jego umyśle na dobre zalęgła się wiadomość o chaosie, przeprowadzce, utracie swych drogich krzewów i kwiatów, nastąpiło uspokojenie. Nerwy w końcu odpuściły, a dezorientacja została do pewnego stopnia ułaskawiona; to, co pozostało, wiązało się z dalszym budowaniem przyszłości. Należało zajrzeć do nierozpakowanych pudełek, dodać uroku bezosobowej sypialni, ostrożnie przekonać się do biblioteki i pokochać także jej zbiory. Nie pozostawiono im wyboru, poza tym mieli to szczęście, że nadal pozostawali z rodziną, choć wiele mogło się zmienić. Przez ostatnie tygodnie oddalił się od członków Zakonu, wiązało się z tym wiele powodów, ale miało głownie jedno następstwo. Mógł skupić się na bardziej przyziemnych sprawach, odsunięty od czczych idei, w swoje ręce wziął kilka projektów, między innymi przygotowanie poświęconej rzadkim odmianom pospolitych gatunków. Jak się okazało, nie wszystkie próbki przetrwały próbę czasu i zwyczajnie wyschły, tracąc swoje magiczne właściwości. Za zgodą ojca wybrał się właśnie w te okolice, w poszukiwaniu niektórych z nich.
To, że cieplarnia była dawno opuszczona, zostało niedopowiedziane.
Właściwie to sam do końca tego nie wiedział, pamiętał tylko wzmianki o tym miejscu, o jego właścicielach, wymieniane przez dużo starszych od niego botaników na jakimś zgromadzeniu. Natrafiwszy w swoich zapiskach na tę niedokończoną sprawę, wysłał sowę do jednego z nich, z prośbą o podanie dokładnej lokacji, jednak profesor w całym zamieszaniu nie pomyślał, by wspomnieć o stanie zielarni. Złożył mu ofertę typową podobnemu zleceniu, ale obok listy zdań nie umieścił zbyt dokładnych opisów. Widok zapuszczonych budynków, pnączy sięgających do pobliskich drzew i docierających do ścieżki, która prowadziła do cieplarni nie zdołał zniechęcić Constantine’a. Wręcz przeciwnie. Z przejęciem błyszczącym w jego oczach maszerował przed siebie, nieświadomie przyspieszając kroku i z niemałą zwinnością przeskakując powalone konary, przytrzymując skórzaną torbę przed wplątaniem się w nadmiarowy bluszcz. Starał się nie ociągać, chociaż było to trudne, zważywszy na liczbę gatunków i stopień ich rozrostu; ach, musiały tu wystąpić jakieś mutacje, ciekawe czy wciąż występowały tu te sławne orchidee? W środku było ciemno, światło wpadało jedynie przez popękane szyby, a sufity w niektórych miejscach były gęsto zakryte roślinnością. Na wszelki wypadek miał przy sobie świecę, lecz jego celem był kwiat, który świecił w ciemności, więc nie spodziewał się, że będzie jej potrzebować.
Nie chciał zostać w tym samym położeniu, a obejście tej bramy wydawało się zbyt żmudne. Otarł czoło, po czym jednym silnym kopnięciem uderzył przeszkodę, która drgnęła i upadła ze stukotem, słyszalnym zapewne w całej cieplarni, gdyż dźwięk był tu taką rzadkością, że musiał w szalonym uniesieniu wędrować do każdego zakamarka zapomnianego gmachu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 28.04.18 11:35, w całości zmieniany 1 raz
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Od pierwszomajowego wybuchu magii, którego przyczyny wciąż pozostawały nieznane, anomalie płatały figla na każdym kroku. Tak było też tym razem, kiedy Frederick Chilton, młody, wiecznie awanturujący się sklepikarz z Pokątnej, właściciel sklepu z tiarami wdał się w emocjonującą kłótnię ze swoim sąsiadem, właścicielem lokalu oferującego czarodziejskie kufry — Johnem Pricem. Odprowadzający aż do progu własnego sklepu swoją starą i stałą klientkę Ullysses Ollivander stał się świadkiem scysji, która miała miejsce niemalże pod drzwiami jego sklepu.
— Wszyscy wiemy, że pakujesz do tych kufrów magiczne zwierzęta i wysyłasz je na statki! Słyszę je nocą, te szkodniki zjadają moje materiały!— wykrzykiwał Chilton, grożąc drugiemu różdżką. Nim jednak zdążył zareagować, John zamachnął swoją własną i posłał ku niemu zaklęcie. Zanim wiązka światła do niego dotarła, powietrze zadrżało, wszystko wkoło ucichło. Anomalia pochłonęła moc zaklęcia i rozbiła je, skutkując wybuchem mocy, który odrzucił wszystkich i wywołał tumany kurzu, który uniósł się wysoko, całkowicie ograniczając widoczność. Rozległ się trzask teleportacji, jeden, drugi i wszystko znów ucichło. Przypadkową ofiarą tego zdarzenia okazała się również przechodząca obok Louise Moody, która załatwiała na Pokątnej swoje sprawy.
Kiedy kurz opadł, a Ullysses i Louise otworzyli oczy, zdali sobie sprawę, że miejsce, w którym się znaleźli wcale nie przypominało ulicy Pokątnej, nie przypominało też żadnego z pobliskich sklepów. Było bardzo ciemno, wszędzie dookoła panował straszny bałagan, gdzieniegdzie leżały kopki ziemi, a wszystko wokół porastały rośliny. Światło było zielonkawe i mętne, nie pozwalając dojrzeć zbyt wiele. Z sufitu zwisał fragment drabiny. Najwyraźniej złużącej do uchylania górnych szyb. Szklane okna znajdujące się wszędzie wokół wychodziły na przerośnięte, zdziczałe pnącza pomiędzy którymi nie sposób byłoby przejść. Żadnemu z nich nie stało się nic, przypadkowa teleportacja wywołana transformacją magii z różdżki sklepikarza sprowadziła ich do jakiegoś dziwnego miejsca, w którym nikt nie mógł im pomóc się wydostać i wrócić do swoich zajęć. Musieli samodzielnie wydostać się z opuszczonych szklarni i dotrzeć do siebie.
Jednym z możliwych sposobów opuszczenia tego miejsca były pęknięte, zasłonięte w części starymi, zdrewniałymi konarami bliżej niezidentyfikowanej rośliny.
- Drzwi:
Ich dostrzeżenie ma ST 70 (do rzutu należy doliczyć bonus z biegłości: spostrzegawczość). Drzwi są otwarte, po uprzątnięciu niebezpiecznych konarów i dostaniu się do nich wystarczy je lekko pchnąć, aby dostać się do środka. Dalej rozciąga się ciemny korytarz, po którym poruszanie się bez światła jest mocno utrudnione. Zapach zfnilizny jest mocno wyczuwalny, lecz wygląda na to, że korytarz zachował się w całości . Na samym końcu korytarza znajdują się kolejne drzwi, przez które prześwitują promienie słońca, drzwi do wolności. Te jednak są zamknięte na klucz.
Inną możliwością jest zbudowanie (ręcznie lub za pomocą magii) prowizorycznej górki, która pozwoli się dostać do wiszącej drabiny.
- Drabina:
- ST wdrapania się na drabinę wynosi 50, do rzutu należy doliczyć podwojoną sprawność. Można dostać się tam również dzięki magii. Po wejściu na górę okaże się, że jedno okno da się uchylić i bez problemu wejść na dach. Stamtąd będzie można zobaczyć z góry wszystkie, zarośnięte cieplarnie. Drabina umożliwiająca zejście, znajduje się w zasięgu wzroku, lecz aby do niej dotrzeć należy pokonać chrupiące przy każdym kroku popękane szkło stanowiące dach szklarni. Podstawowe ST utrzymania się na szkle wynosi: 40. Za każde 5 kg powyżej wagi 60 ST wzrasta o 2. Jeśli wam się nie powiedzie, dach zapada się pod waszym ciężarem — musicie spróbować od nowa. Roślina na szczęście zamortyzują upadek.
Datę spotkania możecie założyć sami. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Nachyliła się nad wystającym konarem, starając się przesunąć najbardziej dojrzałe liście, które wyrastały wprost ze spróchniałej kory powalonego drzewa. I bynajmniej nie należał do niego gatunkowo. Szerokie płaty z cieniutkimi niteczkami wiązań, przypominały misterną siec pajęczyn, umoczonych przypadkowo w zieleni farb. A co najważniejsze, stanowiło niezastąpione źródło alchemicznych ingrediencji. I sok i susz, a nawet skorupka łodyg należały do poszukiwanych przez alchemików składników. Zwyczajowo, sama nie podejmowała się poszukiwań, pozostawiając ich zdobywanie specjalistom. Ale tym razem było inaczej. Przynajmniej częściowo.
W rezerwacie nie było najmniejszego kłopotu z pozyskiwaniem koniecznych do eliksirów elementów. Wystarczyło zaznaczyć kurczące się zasoby, a w krótkim czasie pojawiały się odpowiednie dostawy. O tym, że kilka ciekawych ingrediencji można pozyskać z zapomnianych cieplarni, powiedział jej jeden ze smokologów, który zazwyczaj kręcił się gdzieś w jej pobliżu. Miał otwarte kontakty z łowcami składników, dlatego Inara z przyjemnością wysłuchała słów znawcy, a dopytawszy się dokładnie postanowiła bardziej pragmatycznie potwierdzić zasłyszane słowa.
Tak dawno nie pozwalała sobie na podobne wycieczki, że podskórnie czuła napływającą ekscytację. Oczywiście, uwielbiła pracownie alchemiczne, unoszący się zapach z kociołka i para zalegająca na brzegach naczynia. Uwielbiała, ale potrzebowała od czasu do czasu odmiany, tęskniąc do wyprawy, w których przecież brała udział. Nie była tak delikatna, za jaką brało ją większość, nie była też na tyle lekkomyślna, żeby na podobna wyprawę wybierać się nieprzygotowana. Płaszcz w ciemnej zieleni chronił ramiona przed chłodem, koszula i kamizelka z wszytymi kieszeniami kryło kilka przydatnych eliksirów, wśród których znajdował ochronny, pozwalający jej bezpiecznie wrócić do domu. Ostateczność, z której nie chciała korzystać. Ciemne, skórzane spodnie można było nazwać jeździeckimi, tak jak długie buty z cholewą. Czy wciąż przypominała szlachciankę? Nie wiedziała, ale podobno krew nie woda i znajoma, błękitna kropla kryła się w ciemno orzechowych oczach kobiety.
Ostatecznie uklękła przy znalezisku, pozwalając, by długi warkocz kruczych włosów opadł na jedno ramię. Miejsce kryło w sobie kumulację tak wielu zapachów i woni, których Inara nie do końca rozpoznawała, że chwilami kręciło jej się w głowie. Była ciekawa, szczególnie niektórych pozycji, które przykuwały spojrzenie. Musiała zdecydowanie przypomnieć sobie bardziej szczegółowe informacje ze świata flory. Jak alchemik znała bardzo dobrze ingrediencyjny wygląd składników, ale czasem umykały jej całościowe wzory roślin.
Dziwiła się, że tak szybko znalazła wejście. Nie, nie to główne, zabarykadowane zwaliskami drzew, próchniejących wrót i innych, niszczejących zabezpieczeń. Przejście, które odkryła było mało widoczne dla przeciętnego obserwatora, osłonięte siecią bluszczy i innych, pnących się roślin, pospołu z tymi opadającymi luźno. Wyrwa okazała się wystarczająco duża, aby alchemiczka bez szkody przecisnęła się, wędrując naturalnym korytarzem, którego zwieńczeniem była ogromnej wielkości komnata. Właściwie naturalny ogród nie tknięty ręką czarodzieja od bardzo dawna. I to przesyconym zielenią cieniu znalazła się Inara. Znalezione zioło wymagało uwagi, ale ciężko było oderwać wzrok od otaczającej ją mnogości roślin. Zawiesiła dłoń nad pochylonym kielichem bezwonnego kwiatu, ale nie dotknęła go. Coś w drugim końcu...komnaty? Cieplarnia była miejscem rozległym, a huk, który rozniósł się echem nie należał do naturalnych.
Zdusiła pierwotny odruch natychmiastowej ucieczki. Wsunęła si w cień opadających cieniem gałęzi wierzby, mając w zasięgu wzroku coś, co stanowiło rzeczywiste wejście. Jeśli miało pojawić się zagrożenie, umknie znalezioną ścieżka o wiele szybciej, niż przybysze...a właściwie przybysz, który wyłonił się z mroku wejścia. W dodatku - zdawał się sylwetką już znajomą. Dopiero pewność rozpoznania pchnęła ją do przodu, cicho wyłaniając się z ukrycia.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Z tego co pamiętał, nawet jedna z najbardziej zajadłych w świecie roślin, jadowita tentakula, nie powinna wykazywać podobnych instynktów, preferując pozostawanie na określonym terenie. Ale jej uśpione pędy mogły pozostawać w pobliżu, a nie mógł mieć również pewności, iż odmęty szklarni nie zostały wybrane jako siedlisko jakiegoś magicznego stworzenia. Obiecał, że będzie ostrożny i tego miał się trzymać. Perspektywa spędzenia samotnie paru godzin w tym botanicznym muzeum, oddychając duchem niegdyś nienagannie prosperującej cieplarni i wypatrując reliktów minionego żywotu zapuszczonych już alejek i zapadniętych konserwatoriów, była dla niego głęboko poruszająca; od dawna brakowało mu swobody towarzyszącej podobnej wyprawie. Od dawna nie czuł takiego spokoju pomimo znalezienia się w zupełnie obcym miejscu i od dawna nie robił czegoś tak skojarzonego z jego codziennością przed wszystkimi tragediami ostatnich miesięcy. Pomysł zrodzony w przypływie natchnienia, zgoda ze strony jego przełożonych i już aportował się ku leśnym polanom, zapomnianym grotom, górskim strumyczkom. Oczywiście, dość często ktoś do niego dołączał, lecz Ollivander w obliczu fascynującej natury pogrążał się całościowo w swych myślach, podziwiając na swój własny sposób zarówno nieznane dla niego okazy jak i notując potrzebę dalszych eksploracji przy gatunkach, które zauważał po raz pierwszy. Teraz częściowo musiał odstawić absolutne pochłonięcie każdym najdrobniejszym listkiem, gdyż wolał nie pozostawać tu do zapadnięcia zmroku, a do zdobycia pozostało mu wiele pozycji. Nie zwlekając, poprawił beżowe rękawiczki, które miały za zadanie chronić jego palce przed kontaktem z kolcami i innymi niekoniecznie bezpiecznymi wytworami, po czym przemknął przy ścianie, unikając pordzewiałych zębów powalonych wrót. Otrzepał ubrudzony rękaw z wczepiających się, wężykowatych pędów i dopiero skierował wzrok na roztaczające się przed nim wnętrze. Jego brwi uniosły się w niemym oczarowaniu; od jego stóp po ledwo dostrzegalny sufit rozciągały się najrozmaitsze odcienie zieleni. Korzenie oplatały zrujnowane fragmenty murków i zszarzałych rzeźb, zewsząd wystawały gałązki drzew i krzewów, a wśród wysokich koron migały pojedyncze kwiatowe kielichy. Powoli ruszył do przodu po rozłamanych płytach ścieżki, usiłując uważać na wystające zioła i skupiska znajomych ingrediencji. Warto było przedzierać się przez nieprzychylne korytarze tylko po to, by chociaż w przelocie dojrzeć podobny widok. W tak krótkim czasie wzniesiona przez ludzi budowla zmieniła się w królestwo flory – wyczuwało się tu pewną nutę groźby, jakby jeden fałszywy ruch mógłby zbudzić strażnika tej bajkowej sfery. Jak się miało okazać, ktoś rzeczywiście tu przebywał, aczkolwiek znacznie mu bliższy niż jakiś zrodzony z legend i twórczej wyobraźni wartownik czuwający nad zielarnią.
I tak, rozważając czy zebrać nieco dodatkowych ingrediencji, czy od razu skierować się po zlecone mu pozycje, w końcu natrafił wzrokiem na wędrujący cień. Odczuwał na policzkach delikatny wiatr, co mogło wyjaśnić przesuwające się niespiesznie ciemne kształty, ale ten jeden akurat wyglądał jakby należał do ludzkiej postaci. Chciał sięgnąć po różdżkę, lecz wolał nie przestraszyć potencjalnego obcego, nie dążył do przypadkowego konfliktu. Wyszedł ku oświetlonej części komnaty, jasno oznajmiając, że nie ma złych zamiarów. Jakież było jego zdziwienie, gdy w ślad za nim ujawnił się nie nikt inny a znajoma alchemiczka.
— Lady Nott! — Pomimo w pewnym stopniu ograniczonej widoczności, nie mógłby jej nie rozpoznać. Może minęło trochę czasu od ich ostatniego spotkania, acz tym bardziej cieszył się, iż widzi ją całą i zdrową. Odchrząknął, postępując ku niej i nie skrywając zadowolenia płynącego z tego fortunnego przypadku. — Inara, czy także uznałaś, że to doskonały dzień, by poszukać kłopotów w opuszczonej cieplarni? — rzekł ściszonym, pogodnym tonem, dyskretnie rozglądając się w poszukiwaniu jej ewentualnych towarzyszy. Czyżby pojawiła się tu sama? Nie jeden, a dwóch szlachciców poza ścianami swoich dworów.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Miejsce zachwycało różnorodnością, roztaczając przed Inarą coraz szersza spuściznę natury, które tak dawno nie miało styczności z człowiekiem, że przyjmowało ją otwarcie. Chociaż z tajemnicą, które odkrywanie tak bardzo podobało się czarnowłosej. I wcale nie chodziło o samotność, daleko od towarzystwa. Alchemiczka lubiła obecność obok siebie, ale kojąca cisza panująca w opuszczonej cieplarni, działała na nią odprężająco. Spięte mięśnie odpuszczały i chwilami miało się wrażenie, że ktoś wyciągnął ciężką sztabę z kobiecych ramion.
Ciszę przełamał dźwięk zbyt charakterystyczny, by uznać go za niebyły. Ktoś zakłócił panujący spokój, a przynajmniej początkowo tak się wydawało. Intruz okazał się bowiem przyjemną wizją zrozumienia. Inara wciąż spotykała się niejednokrotnie z niezrozumieniem ta poczynań, jak i zamiłowania do magii eliksirów. Coś, co wymagało alchemicznej precyzji i ...fascynacji tworzeniem. Nie każdy pojmował (lub chciał pojąć) tajemnicę eliksirowego wytwórstwa. Nie każdy też przyjmował rozmaitość zapachów i faktury elementów składowych alchemiczego procesu. Ale tak była zbudowana czarodziejska rzeczywistość. Połowa nie rozumiała przyjemności...tej drugiej połowy. Ale własnie trafiła na kogoś, kto znajdował się po tej samej stronie barykady.
Cienie rozmyły się odsłaniając jasne oblicze Inary i skupienie ciemnych oczu, które kumulowała na mężczyźnie. Wystarczył dźwięczny ton, który przeciął dzielącą ich przestrzeń, by alchemiczka uniosła kąciki warg, rozciągając je w pełnym uśmiechu - Lordzie Olliwander - drgnęła lekko, pochylając głowę w powitaniu. I chociaż zdawało się, że w tak oficjalnym konwenansie trudno o życzliwość, to ta tkała słowa, jak magiczne wrzeciono.
Uniosła głowę, przyglądając się badawczo, ale ciepło, swemu nieoczekiwanemu towarzyszowi. I jakby tego było mało, nachyliła się nieco, by poddać się konspiracyjnej nucie żartu - Zastanawiam się cicho, czy te kłopoty nie szukały przypadkiem nas - podążyła spojrzeniem za szlachcicem, ale pośród cieni przetykanych zielenią, żadna nie przypominała ludzkiej. Czy to źle? kogo mieliby sie obawiać w odciętej od społeczeństwa przestrzeni?
Wyprostowała się i zerknęła tym razem za plecy, a mrok odległego korytarza i powalone wrota, tak magią, jak i czasem - Zapomniałeś Constantine, zamknąć za sobą drzwi... - kąciki ust poderwały się do góry w rozbawieniu - nie chciałabym, by te kłopoty przyłapały nas w tym królestwie... - zawiesiła głos, tym razem odwracając się w stronę znalezionego, zielarskiego skarbu - widziałeś, jakie cuda można tu znaleźć? Nawet nie znam wszystkiego - ostatnie słowa wypowiadała cicho z cichym wyrzutem kierowanym do siebie - Popatrz tam...powalony pień i pnące sie łodygi, zwieńczone białym kwiatem... - nikt nie oceniał jej gestów, nie mówił czego nie powinna mówić, dlatego poddawała się impulsom pasji. Delikatnie chwyciła męski nadgarstek, pociągając lekko za sobą.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Kłopoty zdawały się odnajdywać go bardzo często. Przesunął lewą dłonią po karku, gdyż odniósł wrażenie, jakby coś wplątało się między jego szyję a brzeg kołnierza. Pod palcami wyczuł kilka listków, które zaprezentował Inarze.
— Wygląda mi to jak Moringa oleifera, choć nie miałem okazji spotkać się z wieloma okazami. Ciekawe czy... — Zanim dokończył, oderwał pojedynczy zielony pęd i go ugryzł, krzywiąc się nieznacznie. Zaraz się delikatnie zarumienił, zdając sobie sprawę jak to musiało dziwnie wypaść. Odchrząknął, spoglądając w górę, ku gałęziom. — Inaczej drzewo chrzanowe, no cóż, jak ci się podoba? — dodał, mając nadzieję odwrócić jej uwagę. Przez jego blade policzki przebiegały już jasne, różowawe chmurki, więc jej kolejne słowa zatopiły się w tym drobnym zażenowaniu.
— Przepraszam, chyba teraz pozostanie nam liczyć, że żaden troll nie zdecydował się na nagły spacer po ogrodzie — odparł z cichym śmiechem, a w jego oczach zagrały drobne iskierki. Rozejrzał się raz jeszcze, sugerując się jej słowami i wciąż nie mogąc uwierzyć, że dopiero teraz tu trafił. — Ja również, co muszę przyznać z przykrością, ale biorę pod uwagę możliwość, iż część tych okazów mogła rozwinąć się tu inaczej, ze względu na niezwykłe okoliczności przyrody. Ale, zobacz — wskazał na drobne roślinki wokół jej butów. — To ślaz, tylko wciąż się rozwija. A tam, za tobą, te białe kwiatki na chudych łodyżkach to waleriana! A jeśli mnie zapach nie myli to mamy też do czynienia z wyjątkową odmianą gryzącej cebuli. Może lepiej będzie się odsunąć. — Przeszedł o krok, skąd alchemiczka poprowadziła go jeszcze dalej aż rzeczywiście zobaczył coś białego jak śnieg, wyraźnego na tle ciemnego pnia.
— Czy ty też po to przyszłaś? — wyszeptał, nie odrywając wzroku od znaleziska, próbując wypatrzyć coś więcej.
| ST dostrzeżenia kwiatów wynosi 60. Do rzutu dodajemy biegłość spostrzegawczość. Za każde 10 powyżej ST dostrzegamy o jeden kwiat więcej.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
'k100' : 2
Pani Edwards pojawiała się w sklepie Ollivanderów regularnie, lecz z majowym nadejściem anomalii częstotliwość wizyt dodatkowo wzrosła - czasem Ulysses zastanawiał się, czy kobiecina ma w życiu aż takiego pecha, czy nagminnie pada ofiarą nieprzyjemnych żartów ze strony swoich małoletnich sąsiadów. Stan jej różdżki śmiało mógłby wskazywać na obydwie opcje, jednak starowinka nie użalała się ani nie dzieliła szczegółami z różdżkarzem; przekazywała tylko niesprawne, jabłoniowe drewienko w doświadczone ręce i kręcąc nieznacznie głową prosiła o pomoc, często czekając na osamotnionym krzesełku przy oknie i kiwając się w rytm bezdźwięcznej muzyki.
- Pani Edwards, różdżka jest gotowa - oznajmił cicho, schodząc po schodach z piętra, tego dnia zajmował się bowiem naprawami, nie sprzedażą. Pomógł kobiecie wstać, kulturalnie odprowadzając ją na zewnątrz, tam zaś zatrzymało ich zamieszanie. Ulysses obserwował je niewzruszony, z jedną dłonią wciąż wspartą na klamce. Podobnych afer Chilton urządzał całe mnóstwo, puścił więc krzyki mimo uszu, chcąc tylko upewnić się, że klientka bezpiecznie przekuśtyka obok mężczyzn i uniknie ewentualnego pojedynku. W ten sposób, pilnując trasy staruszki, nawet nie zdążył zareagować na rozpoczynającą się walkę, a kilka chwil później drzwi sklepu różdżkarzy zamknęły się z cichym trzaskiem, z podobnym dźwiękiem z progu zniknął on sam.
Irytacja powoli wypełniała myśli, kiedy kurz wypełniał przestrzeń wokół, a charakterystyczne uczucie teleportacji mijało. Stopniowo zza mętnych tumanów zaczęły wyłaniać się zarysy roślin, cienie w ciemności, pojedyncza postać - odruchowo uniósł różdżkę, celując w nią. Mimo skupienia na osobie, zdołał powiązać zielonkawe światło i obecność zarośli z cieplarnią, miejsce wyglądało jednak podejrzanie, nie było zadbane, prawdopodobnie zostało opuszczone jakiś czas temu. Nie sądził, by ściągnięcie go tutaj było działaniem celowym, ale przezorny zawsze ubezpieczony - niczego nie wykluczał, nie opuszczał drewna tabebui. Marszcząc nieznacznie brwi wpatrywał się w drugą sylwetkę, milcząc wytrwale, widząc jak rozgląda się i dopiero po chwili zauważa, że ma towarzystwo. Reakcja wskazywała na zaskoczenie, co tylko upewniło mężczyznę, iż zadziałał zwykły przypadek oraz - prawdopodobnie - anomalia.
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
-Panno Patton, czy mogę...? - nieśmiały pytajnik zagłuszył donośny wybuch, poprzedzony okropnymi krzykami. Giselle zamknęła oczy z przerażenia, błysk zaklęć pojedynkowych poza klasą lub klubem pojedynków był przecież... nieodpowiedni. Gdy otworzyła powieki, zdała sobie sprawę, że nie znajduje się już na Pokątnej, a co gorsza, że zniknęła także jej opiekunka.
-Panno Patton? Panno Patton? - nawoływała, nieco nieporadnie stawiając kroki na zaniedbanej ścieżce. Podobne szklarnie (lecz o wiele większe i ładniejsze) mieli przy domu, ale na pewno nie znajdowali się w malowniczym Hampshire. Ogarniała ją coraz większa panika, przyzwoitka nie odpowiadała, a ona czuła strach, rosnący w gardle olbrzymią gulą. Wysoka sylwetka, która nagle wyrosła tuż przed nią, na końcu ścieżki, absolutnie nie zmniejszyła jej obaw.
-Nie zbliżaj się - wykrzyknęła drżącym głosem, cofając się o kilka kroków i potykając o drobne kamienie. Jej buty nie zostały przeznaczone do takiego podłoża - mój tata wie, że tu jestem i jeśli zrobisz mi krzywdę, to - zaczęła, ale szybko ugryzła się w język. Nieznajomy, kimkolwiek był musiał wiedzieć, że wygaduje bzdury. Och, dlaczego tak namawiała rodziców na tę eskapdę! Ojciec miał absolutną rację, miejsce kobiety było w domu. Nawet przyziemne wyjście do sklepu mogło skończyć się tragicznie, Giselle aż skuliła się ze strachu i z nagłego zimna, przenikającego przez jej filigranowe ciało.
- Jeśli nie znajdziemy innego wyjścia, musimy wspiąć się na górę - podpowiedział, wskazując liche szczeble, wiszące smętnie. Zbliżył się - odrobinę - mając nadzieję, że dama nie wbiegnie ze strachu w jakąś nieprzyjazną roślinę. - Ulysses Ollivander, madame - nie przestawał wodzić wzrokiem po ścianach, nawet gdy przedstawiał się nieznajomej. Szukał - coś musiało tu być.
| spostrzegawczość II (+30)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
'k100' : 36
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5