Duża sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Duża sala
Specjalnie przygotowana sala, w której zmieścić może się wiele osób. Oprócz łóżek, w równych rzędach, ułożone są także materace, na których leżą ci mniej dotkliwie zranieni wybuchem. Uzdrowiciele w żółtych kitlach uwijają się jak w ukropie między pacjentami lecząc wszystkich z najgroźniejszych obrażeń. Co jakiś czas usłyszeć można podniesione głosy medyków kategorycznie zabraniające odwiedzin i chodzenia między łóżkami. W całym pomieszczeniu panuje hałas i zamieszanie, w którym zdają odnajdywać się jedynie pracownicy Munga. Nikt, kto się pojawia w szpitalu nie będzie pozostawiony bowiem bez pomocy.
Żeby wyleczyć się z obrażeń, których postaci nabawiły się w wyniku Do odważnych świat należy, trzeba napisać przynajmniej jednego posta w niniejszym wątku.
Żeby wyleczyć się z obrażeń, których postaci nabawiły się w wyniku Do odważnych świat należy, trzeba napisać przynajmniej jednego posta w niniejszym wątku.
tu byłam
Zielony ogień kominka przywiódł ją do szpitala św Munga. Najpierw zaatakowało ją bardzo jasne światło które na chwile ją zamroczyło. Wychodząc z kominka spostrzegła jak wiele ludzi się tutaj znajduje dzisiejszej nocy. Powiedzieć, że szpital żył to było za mało. On tętnił życiem. Uzdrowiciele biegali od jednego pacjenta do drugiego szukając rozwiązań, pielęgniarki robiły wszystko by utrzymać resztę w dobrej formie przed tym jak zajmą się nimi uzdrowiciele. Antonia poczuła jak świat zaczyna jej wirować dlatego zrobiła dwa kroki i oparła się plecami o ścianę. Dopiero po chwili, kiedy podeszła do niej pielęgniarka, była w stanie cokolwiek powiedzieć. Kobieta wyjaśniła jej, że wcale nie jest pierwszą osobą, która przychodzi do nich dzisiejszej nocy i nie jest pierwszą osobą, która w podobny sposób została skażona. Chociaż nie było to dla niej żadne tłumaczenie to przynajmniej nie musiała opowiadać o tym jak do tego doszło. Słowa, a częściej ich brak to odpowiedź, która mogła wszystko pogrzebać. Antonia ruszyła we wskazanym przez pielęgniarkę kierunku czekając aż zajmie się nią jakiś uzdrowiciel. Woda, którą dostała nie chciała przejść przez jej gardło jakby nagle zwęziło przepuszczając przez siebie jedynie płytki oddech. Nie wiedziała jak długo czekała. Widziała czarodziei z różnymi obrażeniami. Ktoś ze złamaną ręką, ktoś ze złamaną nogą, inny z rozbitym czołem, a jeszcze inny wykrzykujący najstraszniejsze rzeczy, które tej nocy mu się przydarzyły. Nie rozumiała. Wcześniej myślała, że to mogło dotyczyć tylko Rycerzy, że to kara ich Pana za rzeczy, które ostatnio im nie wyszły tak jak powinny. Teraz widziała jaka jest prawda. Ich świat stanął na głowie. Zapanował chaos, a magia odwróciła się przeciwko nim i nikt nie powiedział, że ten stan rzeczy tyczył się jedynie tej jednej nocy. Czy jutro znowu obudzi się w nieznanym miejscu? Z nieznanymi obrażeniami? Skąd się to w ogóle działo. Dla niej była to czarna magia, której nie miała okazji poznać i coś jej podpowiadało, że nie tylko ona. Kiedy w końcu uzdrowiciel przyszedł do niej by zająć się jej obrażeniami nic nie mówiąc odwróciła twarz w kierunku wyjścia. Miała nadzieje, że nikt jej tutaj nie zatrzyma. Nie pamiętała kiedy ostatnio tak bardzo pragnęła wrócić do domu. Do swojego mieszkania na Nokturnie. Brudnym, śmierdzącym, pełnym krzyków i śmierci Nokturnie. Nie wiedziała ile to trwało. Czekała zaciskając mocno usta by mężczyzny nie pośpieszyć. Może i nie obchodził jej los ludzi, ale widząc tych wszystkich czarodziei czekających na swoją kolej wiedziała, że i tak robi co może by szybko się z tym uporać. Ona machnęłaby na to wszystko ręką nikim innym się nie przejmując. Kiedy w końcu mężczyzna skończył, a ona poczuła się lepiej, zebrała się i wróciła do mieszkania. Kominkiem, aby tradycji stała się zadość.
z/t
Zielony ogień kominka przywiódł ją do szpitala św Munga. Najpierw zaatakowało ją bardzo jasne światło które na chwile ją zamroczyło. Wychodząc z kominka spostrzegła jak wiele ludzi się tutaj znajduje dzisiejszej nocy. Powiedzieć, że szpital żył to było za mało. On tętnił życiem. Uzdrowiciele biegali od jednego pacjenta do drugiego szukając rozwiązań, pielęgniarki robiły wszystko by utrzymać resztę w dobrej formie przed tym jak zajmą się nimi uzdrowiciele. Antonia poczuła jak świat zaczyna jej wirować dlatego zrobiła dwa kroki i oparła się plecami o ścianę. Dopiero po chwili, kiedy podeszła do niej pielęgniarka, była w stanie cokolwiek powiedzieć. Kobieta wyjaśniła jej, że wcale nie jest pierwszą osobą, która przychodzi do nich dzisiejszej nocy i nie jest pierwszą osobą, która w podobny sposób została skażona. Chociaż nie było to dla niej żadne tłumaczenie to przynajmniej nie musiała opowiadać o tym jak do tego doszło. Słowa, a częściej ich brak to odpowiedź, która mogła wszystko pogrzebać. Antonia ruszyła we wskazanym przez pielęgniarkę kierunku czekając aż zajmie się nią jakiś uzdrowiciel. Woda, którą dostała nie chciała przejść przez jej gardło jakby nagle zwęziło przepuszczając przez siebie jedynie płytki oddech. Nie wiedziała jak długo czekała. Widziała czarodziei z różnymi obrażeniami. Ktoś ze złamaną ręką, ktoś ze złamaną nogą, inny z rozbitym czołem, a jeszcze inny wykrzykujący najstraszniejsze rzeczy, które tej nocy mu się przydarzyły. Nie rozumiała. Wcześniej myślała, że to mogło dotyczyć tylko Rycerzy, że to kara ich Pana za rzeczy, które ostatnio im nie wyszły tak jak powinny. Teraz widziała jaka jest prawda. Ich świat stanął na głowie. Zapanował chaos, a magia odwróciła się przeciwko nim i nikt nie powiedział, że ten stan rzeczy tyczył się jedynie tej jednej nocy. Czy jutro znowu obudzi się w nieznanym miejscu? Z nieznanymi obrażeniami? Skąd się to w ogóle działo. Dla niej była to czarna magia, której nie miała okazji poznać i coś jej podpowiadało, że nie tylko ona. Kiedy w końcu uzdrowiciel przyszedł do niej by zająć się jej obrażeniami nic nie mówiąc odwróciła twarz w kierunku wyjścia. Miała nadzieje, że nikt jej tutaj nie zatrzyma. Nie pamiętała kiedy ostatnio tak bardzo pragnęła wrócić do domu. Do swojego mieszkania na Nokturnie. Brudnym, śmierdzącym, pełnym krzyków i śmierci Nokturnie. Nie wiedziała ile to trwało. Czekała zaciskając mocno usta by mężczyzny nie pośpieszyć. Może i nie obchodził jej los ludzi, ale widząc tych wszystkich czarodziei czekających na swoją kolej wiedziała, że i tak robi co może by szybko się z tym uporać. Ona machnęłaby na to wszystko ręką nikim innym się nie przejmując. Kiedy w końcu mężczyzna skończył, a ona poczuła się lepiej, zebrała się i wróciła do mieszkania. Kominkiem, aby tradycji stała się zadość.
z/t
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
|z lunaparku
Nie mógł zobaczyć czy znajdował się w dobrym miejscu. Mógł jedynie rozpoznać zapach typowego szpitala i słyszeć tupot biegających w tę i z powrotem osób, słów, które kryły w sobie rzucane zaklęcia i krzyki uzdrawianych. Tak. Trafił tam gdzie powinien i raz jeszcze podziękował w duchu za to, że trafił na tamtego człowieka, który nie zmanipulował go ani nie skłamał. Mógłby gorzko za to zapłacić. Ale nie zrobił tego, tylko zwyczajnie pomógł czarodziejowi w potrzebie. Morgoth nie znał jego statusu krwi, ale był mu wdzięczny, chociaż za tą jedną rzecz, którą dla niego zrobił. Spróbował wyjść z kominka dość pokracznie, bo wciąż musiał się asekurować przy wychodzeniu, by nie zahaczyć o gzyms czy nie poślizgnąć się na śliskiej posadzce. Na szczęście udało się to bez większych trudności. Teraz zostało mu jedynie dostać się do jednego z magomedyków, którzy jako jedyni mogli zdjąć z niego ten dziwny urok. Potrzebował eliksiru i oni go posiadali. Na szczęście nie musiał kluczyć tak długo, bo usłyszał swój tytuł i próbował odwrócić się w tamtą stronę.
- Lordzie? - spytał go mężczyzna, a głos zbliżał się, by w końcu wyczuł jak ktoś łapie go za ramię dość silnie i prowadzi na krzesło. Chyba pod ścianą jakiejś wielkiej sali, bo echo niosło się przeraźliwie, a hałas dosłownie ogłuszał. - Kolejny przypadek ślepoty - dodał zaraz jego rodzinny uzdrowiciel, którego to rozpoznał po głosie. - Proszę to szybko wypić, lordzie.
Ktoś wsunął w dłonie Morgotha jakiś flakonik, który od razu podniósł do ust i wypił zawartość, czekają na efekt. Chciał znowu przejrzeć i pozbyć się dziwnej ciemności sprzed oczu. Początkowo nie stało się nic, ale z każdą chwilą mały punkt jasności zaczął się rozrastać, by później pochłonąć całą czerń. Yaxley zamrugał parę razy i w końcu zobaczył przed sobą znajomą twarz, a za nim pełno łóżek i leżących na nim ludzi. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale natychmiast zamknął je z powrotem. Nie miał czasu na zbędne rozmowy. To był jakiś istny koszmar. Szybko wstał, zerkając z góry na mężczyznę, który wyczekiwał jakiejś reakcji. Aż w końcu ją otrzymał.
- Yaxley? - spytał jedynie Morgoth, ale widząc kręcenie głowy uzdrowiciela, wyminął mężczyznę, dziękując krótko i skierował się z powrotem do kominków. Po drodze rozluźnił jeszcze bardziej krawat, który wciąż tkwił mu pod szyją i pozbył się piasku z włosów, którego drobinki utrzymały się pomimo ciągłego ruchu. Wyminął biegających po korytarzach ludzi, aż złapał garść proszku fiuu i nim rzucił go sobie pod nogi wymówił nazwę Yaxley's Palace. Nazwę domu.
|zt
Nie mógł zobaczyć czy znajdował się w dobrym miejscu. Mógł jedynie rozpoznać zapach typowego szpitala i słyszeć tupot biegających w tę i z powrotem osób, słów, które kryły w sobie rzucane zaklęcia i krzyki uzdrawianych. Tak. Trafił tam gdzie powinien i raz jeszcze podziękował w duchu za to, że trafił na tamtego człowieka, który nie zmanipulował go ani nie skłamał. Mógłby gorzko za to zapłacić. Ale nie zrobił tego, tylko zwyczajnie pomógł czarodziejowi w potrzebie. Morgoth nie znał jego statusu krwi, ale był mu wdzięczny, chociaż za tą jedną rzecz, którą dla niego zrobił. Spróbował wyjść z kominka dość pokracznie, bo wciąż musiał się asekurować przy wychodzeniu, by nie zahaczyć o gzyms czy nie poślizgnąć się na śliskiej posadzce. Na szczęście udało się to bez większych trudności. Teraz zostało mu jedynie dostać się do jednego z magomedyków, którzy jako jedyni mogli zdjąć z niego ten dziwny urok. Potrzebował eliksiru i oni go posiadali. Na szczęście nie musiał kluczyć tak długo, bo usłyszał swój tytuł i próbował odwrócić się w tamtą stronę.
- Lordzie? - spytał go mężczyzna, a głos zbliżał się, by w końcu wyczuł jak ktoś łapie go za ramię dość silnie i prowadzi na krzesło. Chyba pod ścianą jakiejś wielkiej sali, bo echo niosło się przeraźliwie, a hałas dosłownie ogłuszał. - Kolejny przypadek ślepoty - dodał zaraz jego rodzinny uzdrowiciel, którego to rozpoznał po głosie. - Proszę to szybko wypić, lordzie.
Ktoś wsunął w dłonie Morgotha jakiś flakonik, który od razu podniósł do ust i wypił zawartość, czekają na efekt. Chciał znowu przejrzeć i pozbyć się dziwnej ciemności sprzed oczu. Początkowo nie stało się nic, ale z każdą chwilą mały punkt jasności zaczął się rozrastać, by później pochłonąć całą czerń. Yaxley zamrugał parę razy i w końcu zobaczył przed sobą znajomą twarz, a za nim pełno łóżek i leżących na nim ludzi. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale natychmiast zamknął je z powrotem. Nie miał czasu na zbędne rozmowy. To był jakiś istny koszmar. Szybko wstał, zerkając z góry na mężczyznę, który wyczekiwał jakiejś reakcji. Aż w końcu ją otrzymał.
- Yaxley? - spytał jedynie Morgoth, ale widząc kręcenie głowy uzdrowiciela, wyminął mężczyznę, dziękując krótko i skierował się z powrotem do kominków. Po drodze rozluźnił jeszcze bardziej krawat, który wciąż tkwił mu pod szyją i pozbył się piasku z włosów, którego drobinki utrzymały się pomimo ciągłego ruchu. Wyminął biegających po korytarzach ludzi, aż złapał garść proszku fiuu i nim rzucił go sobie pod nogi wymówił nazwę Yaxley's Palace. Nazwę domu.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| z cmentarza
Ręka trochę jej zadrżała, ale na szczęście głos był mocny i nie zająknęła się ani przez sekundę, wymawiając nazwę szpitala świętego Munga, do którego to pilnie musiała się przecież udać. Zostawiła za sobą herbaciarnię z podejrzanej londyńskiej dzielnicy, zostawiła także Lorraine, ale miała pewność, że lady Prewett cała i zdrowa dołączy do niej już niebawem, o ile nie zamierzała najpierw udać się do domu i upewnić, że mąż oraz dzieci są całe i zdrowe. Niestety, Marine miała nieprzyjemne wrażenie, że nie wszystkim udało się wyjść tej nocy bez szwanku.
Ona sama nie miała na ciele żadnych obrażeń, dlatego też gdy tylko przestąpiła próg szpitala, niewiele osób zwróciło na nią uwagę. Owszem, ubrudzona ziemią spódnica lady Lestrange spowodowałaby natychmiastową reakcję jej babci, a jednak uzdrowiciele i magomedycy zdawali się być zajęci o wiele cięższymi przypadkami. Jej oczom nie umknęły ciężkie zranienia, widok poszkodowanych i cały ten chaos, który panował dookoła. Rozmowy o gehennie dzisiejszej nocy mimo wszystko przyciągały jej uwagę; słuchała ich wytrwale, by wyłowić choć jedno znajome nazwisko i upewnić się, że bliscy są względnie bezpieczni.
Być może nawet minęła znajome twarze, jednak stawiając krok za krokiem nie zwracała na nie większej uwagi. Wydawało jej się, że w tłumie mignął jej odcień rudości właściwy mężowi Lorraine, ale nie mogła być tego pewna, a gdy wyciągnęła szyję, by lepiej wszystko zobaczyć, rudej czupryny nigdzie już nie było.
Ruszyła dalej w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby pomóc z jej obrażeniami, a także okazał się na tyle podatny na jej perswazje, by pozwolić jej zostać na noc. Nie miała zamiaru wracać do Hogwartu tego dnia – kto wie, co wydarzyło się w szkole, której bariera ochronna została pokonana przez czarną magię? Chciała uspokoić myśli, okiełznać poczucie strachu i po prostu najzwyczajniej w świecie usnąć. Gdy dotarła na oddział magipsychiatrii okazało się, że jej życzenie miało szansę się spełnić.
Tamtejszy medyk w miarę szybko uczynił ją swoją pacjentką, przeprowadził krótki wywiad i zadecydował (a pomogło mu w tym nazwisko Lestrange), by przydzielić Marine łóżko na uboczu, napoić ją eliksirem i pozwolić na odpoczynek. Wysłuchał cierpliwie obaw odnośnie powrotu do szkoły oraz obiecał, że skontaktuje się z jej ojcem, informując o stanie zdrowia córki.
Uspokojona jego słowami Ślizgonka szybko zastosowała się do jego poleceń, wypiła przygotowaną miksturę i już po chwili zapadała w przyjemny sen, mający pomóc jej uporać się z wydarzeniami dzisiejszej nocy. O, naiwności!
| zt
Ręka trochę jej zadrżała, ale na szczęście głos był mocny i nie zająknęła się ani przez sekundę, wymawiając nazwę szpitala świętego Munga, do którego to pilnie musiała się przecież udać. Zostawiła za sobą herbaciarnię z podejrzanej londyńskiej dzielnicy, zostawiła także Lorraine, ale miała pewność, że lady Prewett cała i zdrowa dołączy do niej już niebawem, o ile nie zamierzała najpierw udać się do domu i upewnić, że mąż oraz dzieci są całe i zdrowe. Niestety, Marine miała nieprzyjemne wrażenie, że nie wszystkim udało się wyjść tej nocy bez szwanku.
Ona sama nie miała na ciele żadnych obrażeń, dlatego też gdy tylko przestąpiła próg szpitala, niewiele osób zwróciło na nią uwagę. Owszem, ubrudzona ziemią spódnica lady Lestrange spowodowałaby natychmiastową reakcję jej babci, a jednak uzdrowiciele i magomedycy zdawali się być zajęci o wiele cięższymi przypadkami. Jej oczom nie umknęły ciężkie zranienia, widok poszkodowanych i cały ten chaos, który panował dookoła. Rozmowy o gehennie dzisiejszej nocy mimo wszystko przyciągały jej uwagę; słuchała ich wytrwale, by wyłowić choć jedno znajome nazwisko i upewnić się, że bliscy są względnie bezpieczni.
Być może nawet minęła znajome twarze, jednak stawiając krok za krokiem nie zwracała na nie większej uwagi. Wydawało jej się, że w tłumie mignął jej odcień rudości właściwy mężowi Lorraine, ale nie mogła być tego pewna, a gdy wyciągnęła szyję, by lepiej wszystko zobaczyć, rudej czupryny nigdzie już nie było.
Ruszyła dalej w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby pomóc z jej obrażeniami, a także okazał się na tyle podatny na jej perswazje, by pozwolić jej zostać na noc. Nie miała zamiaru wracać do Hogwartu tego dnia – kto wie, co wydarzyło się w szkole, której bariera ochronna została pokonana przez czarną magię? Chciała uspokoić myśli, okiełznać poczucie strachu i po prostu najzwyczajniej w świecie usnąć. Gdy dotarła na oddział magipsychiatrii okazało się, że jej życzenie miało szansę się spełnić.
Tamtejszy medyk w miarę szybko uczynił ją swoją pacjentką, przeprowadził krótki wywiad i zadecydował (a pomogło mu w tym nazwisko Lestrange), by przydzielić Marine łóżko na uboczu, napoić ją eliksirem i pozwolić na odpoczynek. Wysłuchał cierpliwie obaw odnośnie powrotu do szkoły oraz obiecał, że skontaktuje się z jej ojcem, informując o stanie zdrowia córki.
Uspokojona jego słowami Ślizgonka szybko zastosowała się do jego poleceń, wypiła przygotowaną miksturę i już po chwili zapadała w przyjemny sen, mający pomóc jej uporać się z wydarzeniami dzisiejszej nocy. O, naiwności!
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/ z cmentarza
Prewett była obolała, a w jej głowie ciągle rozbrzmiewało echo ostatnich snów, które naprawdę ją wymęczyły. Przenosząc się przez sieć fiuu naprawdę w duchu modliła się o to by trafić właśnie do szpitala. Bała się, że nie tylko teleportacja szaleje, ale także wszystko inne. Bała się, że tak jak teleportacja wyciągnęła ją z różdżka i wyrzuciła na cmentarzu tak i podróż kominkiem okaże się trudniejsza, ciężka, może i nawet niemożliwa. Widząc jednak jasne światło docierające do jej oczu zrozumiała, że dotarła na miejsce. Zdarzało jej się tutaj bywać. Archie spędzał tu większość swojego czasu dlatego i ona chcąc go odwiedzić lub z nim porozmawiać musiała stawiać na szpitalne korytarze. Dzisiejszej nocy bez wątpienia było tu więcej ludzi niż normalnie. O tej porze cały szpital powinien być pogrążony we śnie, ale wcale tak nie było. Chaos jaki tu zapanował na początku wybił ją z tropu. Nie wiedziała gdzie iść ani do kogo się odezwać. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, a szczerze chciała zobaczyć tą jedną konkretną twarz swojego męża. Martwiła się i nie miała przestać póki nie zobaczy, że wszyscy są cali i zdrowi. Potrzebowała świadomości tego, że to co najgorsze już za nimi i teraz mogą spojrzeć na to z innej perspektywy, przeanalizować całą sytuacje, dojść do jakiegoś wniosku i przede wszystkim zrozumieć. Nie potrafiła w pełni sobie poradzić z emocjami dlatego wiedziała, że nie chce już dłużej czekać. Gdy mijała kolejną sanitariuszkę poprosiła o pomoc uzdrowiciela. Niektórzy ją tutaj znali, niektórzy nie. To tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Kiedy w końcu jeden z uzdrowicieli poprosił ją do siebie, ruszyła szybkim krokiem. Eliksir miał jej pomóc uspokoić myśli, a kolejny pomóc szybko zregenerować się organizmowi. Miała nadzieje, że na to nie będzie musiała czekać zbyt długo. Lorraine nie byłaby sobą gdyby nie zapytała o to czy podejrzewają co tak naprawdę mogło się wydarzyć tej nocy, ale uzdrowiciel nie wiedział co jej odpowiedzieć. Prawdopodobnie męczony takimi pytaniami całą noc, sam nie potrafił znaleźć dobrego wyjaśnienia. O ile takie w ogóle istniało. Kiedy mężczyzna pozwolił jej wrócić do domu, Lorraine szybko podniosła się z leżanki i ruszyła w stronę kominka. Naprawdę o niczym bardziej nie marzyła. O niczym.
z/t
Prewett była obolała, a w jej głowie ciągle rozbrzmiewało echo ostatnich snów, które naprawdę ją wymęczyły. Przenosząc się przez sieć fiuu naprawdę w duchu modliła się o to by trafić właśnie do szpitala. Bała się, że nie tylko teleportacja szaleje, ale także wszystko inne. Bała się, że tak jak teleportacja wyciągnęła ją z różdżka i wyrzuciła na cmentarzu tak i podróż kominkiem okaże się trudniejsza, ciężka, może i nawet niemożliwa. Widząc jednak jasne światło docierające do jej oczu zrozumiała, że dotarła na miejsce. Zdarzało jej się tutaj bywać. Archie spędzał tu większość swojego czasu dlatego i ona chcąc go odwiedzić lub z nim porozmawiać musiała stawiać na szpitalne korytarze. Dzisiejszej nocy bez wątpienia było tu więcej ludzi niż normalnie. O tej porze cały szpital powinien być pogrążony we śnie, ale wcale tak nie było. Chaos jaki tu zapanował na początku wybił ją z tropu. Nie wiedziała gdzie iść ani do kogo się odezwać. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, a szczerze chciała zobaczyć tą jedną konkretną twarz swojego męża. Martwiła się i nie miała przestać póki nie zobaczy, że wszyscy są cali i zdrowi. Potrzebowała świadomości tego, że to co najgorsze już za nimi i teraz mogą spojrzeć na to z innej perspektywy, przeanalizować całą sytuacje, dojść do jakiegoś wniosku i przede wszystkim zrozumieć. Nie potrafiła w pełni sobie poradzić z emocjami dlatego wiedziała, że nie chce już dłużej czekać. Gdy mijała kolejną sanitariuszkę poprosiła o pomoc uzdrowiciela. Niektórzy ją tutaj znali, niektórzy nie. To tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Kiedy w końcu jeden z uzdrowicieli poprosił ją do siebie, ruszyła szybkim krokiem. Eliksir miał jej pomóc uspokoić myśli, a kolejny pomóc szybko zregenerować się organizmowi. Miała nadzieje, że na to nie będzie musiała czekać zbyt długo. Lorraine nie byłaby sobą gdyby nie zapytała o to czy podejrzewają co tak naprawdę mogło się wydarzyć tej nocy, ale uzdrowiciel nie wiedział co jej odpowiedzieć. Prawdopodobnie męczony takimi pytaniami całą noc, sam nie potrafił znaleźć dobrego wyjaśnienia. O ile takie w ogóle istniało. Kiedy mężczyzna pozwolił jej wrócić do domu, Lorraine szybko podniosła się z leżanki i ruszyła w stronę kominka. Naprawdę o niczym bardziej nie marzyła. O niczym.
z/t
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Rzeczywistość, albo coś, co ją okrutnie dobrze naśladowało, spadła na nią tak wielkim ciężarem odczuć, że nie mogła sobie z tym jeszcze poradzić. Kontrolnie objęła wzrokiem swoje ramiona, przetarła palcami skórę dłoni, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście uzdrowiciele się nią zajęli, czy faktycznie ślady po Złotej Wieży zniknęły na dobre. Skóra naciągnęła się, napięła pod wpływem dotyku. Nie piekła, nie bolała, czuła ją. Niestety czuła też tę samą skórę, która napinała się nieprzyjemnie na plecach. Jeden moment dyskomfortu wystarczył, by odsunęła się odrobinę od metalowych ram łóżka i skuliła bardziej na środku łóżka.
Natychmiast przeniosła spojrzenie błękitnych oczu na mężczyznę, gdy ten zaledwie wypowiedział pierwszą zgłoskę. Poczuła ciarki przebiegające po jej ramionach ostrą falą. Garborogi. Szalejąca magia. Co? Niczego nie rozumiała, ale szybko powiązała to z nagłym teleportem, który przeniósł ją na nieznany teren.
– Chaos w Londynie? Co się stało? Ktoś nas zaatakował? – przez głowę przebiegła jej myśl, której, chociaż bardzo nie chciała, nie potrafiła jej tak szybko od siebie odrzucić. Wojna. Historia znała takie przypadki, ale oczywistym było, że wszyscy, prócz polityków, unikali rozpoczęcia kolejnych bitew na różdżki, chroniąc tym nie tylko siebie, ale i też swoich bliskich.
Popatrzyła na kobietę, która przybliżyła się do niej, by opatrzyć albo dodać jej siły zaklęciem, ale jedyne, co poczuła, to nagłą falę gorąca, gdy krew pociekła z nosa uzdrowicielki. Rozszerzyła oczy, nie potrafiąc w żaden sposób zareagować. Na brodę Merlina, co tu się działo?! Magia postawiła się przeciwko czarodziejom? Czy to w ogóle było możliwe?
– Eileen. E-Eileen Wilde – odpowiedziała jękliwie, już przygotowując myśli, by przetkać je na pytanie do kobiety, które miało sprawdzić jej samopoczucie, ale nim zdążyła je zadać, uwagę znów skupiła sylwetka mężczyzny. – Nie, nie znamy się. Dziękuję.
Zerknęła na buteleczkę, ale nie zamierzała wypić jej zawartości. Nie mogła tak najzwyczajniej w świecie ułożyć ciało do snu po tym, co się stało i po tym, co usłyszała. Musiała znaleźć wszystkich, na których jej zależało, musiała upewnić się, że są cali i zdrowi. Wzięła głęboki wdech, gdy uzdrowicielka odeszła.
– Ja… ja dziękuję panu, naprawdę dziękuję. Gdyby nie pan… pewnie by mnie tu nie było, dlatego jestem panu bardzo wdzięczna. Jeśli kiedyś będę miała jeszcze okazję jakoś odpłacić się panu, na pewno to zrobię. – chciała położyć na ustach pogodny, pełen szczerej wdzięczności uśmiech, ale mimo chęci, efekty były słabe. – Zanim pan pójdzie… czy może pan wie… widział pan coś… czy obok mnie był ktoś obcy? Mężczyzna?
Natychmiast przeniosła spojrzenie błękitnych oczu na mężczyznę, gdy ten zaledwie wypowiedział pierwszą zgłoskę. Poczuła ciarki przebiegające po jej ramionach ostrą falą. Garborogi. Szalejąca magia. Co? Niczego nie rozumiała, ale szybko powiązała to z nagłym teleportem, który przeniósł ją na nieznany teren.
– Chaos w Londynie? Co się stało? Ktoś nas zaatakował? – przez głowę przebiegła jej myśl, której, chociaż bardzo nie chciała, nie potrafiła jej tak szybko od siebie odrzucić. Wojna. Historia znała takie przypadki, ale oczywistym było, że wszyscy, prócz polityków, unikali rozpoczęcia kolejnych bitew na różdżki, chroniąc tym nie tylko siebie, ale i też swoich bliskich.
Popatrzyła na kobietę, która przybliżyła się do niej, by opatrzyć albo dodać jej siły zaklęciem, ale jedyne, co poczuła, to nagłą falę gorąca, gdy krew pociekła z nosa uzdrowicielki. Rozszerzyła oczy, nie potrafiąc w żaden sposób zareagować. Na brodę Merlina, co tu się działo?! Magia postawiła się przeciwko czarodziejom? Czy to w ogóle było możliwe?
– Eileen. E-Eileen Wilde – odpowiedziała jękliwie, już przygotowując myśli, by przetkać je na pytanie do kobiety, które miało sprawdzić jej samopoczucie, ale nim zdążyła je zadać, uwagę znów skupiła sylwetka mężczyzny. – Nie, nie znamy się. Dziękuję.
Zerknęła na buteleczkę, ale nie zamierzała wypić jej zawartości. Nie mogła tak najzwyczajniej w świecie ułożyć ciało do snu po tym, co się stało i po tym, co usłyszała. Musiała znaleźć wszystkich, na których jej zależało, musiała upewnić się, że są cali i zdrowi. Wzięła głęboki wdech, gdy uzdrowicielka odeszła.
– Ja… ja dziękuję panu, naprawdę dziękuję. Gdyby nie pan… pewnie by mnie tu nie było, dlatego jestem panu bardzo wdzięczna. Jeśli kiedyś będę miała jeszcze okazję jakoś odpłacić się panu, na pewno to zrobię. – chciała położyć na ustach pogodny, pełen szczerej wdzięczności uśmiech, ale mimo chęci, efekty były słabe. – Zanim pan pójdzie… czy może pan wie… widział pan coś… czy obok mnie był ktoś obcy? Mężczyzna?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ciemność nie przeszkadzała, gdy pozostałe zmysły sięgnęły rozpaczliwą próbą przypomnienia obrazu, który tworzyła ona. Zapach jaśminu, jak niewidzialna dłoń, pociągnęła go głębiej, we wspomnienia momentów, które wykradł rzeczywistości, nim wszystko pogrążyło się w mroku. Miękki dotyk jasnych jak len włosów, które umykały jego palcom za każdym razem, gdy próbował chwycić wirujący na wietrze pukiel. Dźwięk przejrzystego głosu, który zaplatał w słowa skrywaną tak łatwo emocję. Cały obraz malował się jasno i barwami, które ciemność nie powinna przed nim odkrywać. A wszystko to obleczone w ból. Mógł udawać, że była jedną z wielu szlachcianek, które wyłącznie kaprysem pozwalały na swoją obecność. Mógł wierzyć, że nie potrzebował jej ciepła, tak różnego od paraliżującego chłodu, który paradoksalnie, otulał gorącem smukłe, kobiece dłonie przy każdym, nieświadomym zetknięciu z jego skórą. O tym, że nie porwał jej w objęcia, tak jak wszystkie kobiety, które iluzją zapełniały pustkę w zgubionym sercu, nie miał powiedzieć nigdy. O tym, że wymykała się utartym schematom, o tym, że nie gonił jej dla dzikiej przyjemności, że pozornym chłodem i temperamentem trafiała w rejony duszy, których nie umiał nawet odsłonić, że zaglądała w miejsca, które kiedyś zostawił zakryte.
Ile słów umknęło jego wargom, które chciał powiedzieć? Fale uczuć, wzburzone niczym sztormowa burza, nie przebiły się jednak przez gardło, zaciśnięte bólem innym niż ten, trawiący ciało, które spękaną skorupą oblekało jestestwo z gorzkim imieniem Samuela na języku. Nie mógł się rozpaść, chociaż cząstki ciała wyły pod naporem tej samej ciemności, z którą przecież walczył. Lepka, obrzydliwie gęsta, wtapiała się w jego zmysły, by wieścić zagładę nie tylko jemu, ale całemu ich czarodziejskiemu światu. I to on miał na rękach krew, która skapywała po metalowych obręczach szpitalnych łóżek, to on nosił brzemię śmierci, która płaszczem szaleństwa okryła Anglię, poruszając uśpioną, najstarszą magię. On był narzędziem zniszczenia, które uderzyło w tych kilka istot, które były mu zbyt drogie, by mógł przyznać się głośno. I ta sama śmierć, jak okrutna kochanka, zostawiła go daleko, z bólem, którego - wciąż - nie wiedział jak nosić. Zupełnie tak, jak ona.
Prawda umykała jego ustom, zamknięta, wiercąca się i drażniąca język za każdym razem, gdy rozchylał wargi.
Ulla. Uleńka
Była lepsze, stokroć lepsza, by gładko upleść sieć zdań ostrzejszych niż smukłe szpiki, które czasem zdobiły upięte kaskadą włosy. Kłamstwo czaiło się niepewnie. Potrafił je przyjąć, pchnąć na wiatr rzeczywistości i z błędnym spokojem patrzeć na zniszczenie, które zasiał.
Ale...Ulla, potrafiłem rozpoznać twój splot, ziarno fałszu, które drgało w mgnieniu przejrzystej zieleni, zatopione w czerwieni warg, w gładkiej rysie, która ledwie sekundą objawiała swoje jestestwo na alabastrowych licach.
- Ulla - powtórzył imię, które wiązało język skuteczniej niż niejeden eliksir - co tutaj robisz - powtórzył uparcie, nie mogąc skryć dzikiej, boleśnie odzierającej potrzeby zrozumienia. Troski, którą tak łatwo uchwyciła arystokratka, tęsknoty, która próbowała wymknąć sie spomiędzy spierzchniętych warg. Drżenie tuż przy łóżku szybciej, niż słowa wskazało mu lokalizację zaciśniętych dłoni. Nie tam daleko od niego, ale blisko, tuż obok, a jednocześnie dalej niż kiedykolwiek.
Proste cięcie, to które urywać miało plecioną coraz silniej nić - jak magiczne więzy, zespoliło się na nowo. A ona...ona ułatwiała powtórne cięcie. Wychylała się ku niemu bardziej odsłonięta, niż mogłaby przypuszczać, czekając na cios, który miał zadać. Przecież to było proste. Skłamać. Potwierdzić, każde słowo, którymi ciskała w niego, jak uderzeniami ciężkich pięści. I chociaż rozsądek, ten spaczony, utkany z przekleństw mówił, że to jedyna droga, by ją ocalić od niego, usta trwały w zaklętym milczeniu - Nie - szeptał, dławiąc palące pragnienie przyciągnięcia jej do siebie, ale nie zatrzymał dłoni, która podniosła się, tym razem zamykając smukłe, zaciśnięte w gniewie palce kobiety - nie chcę....nie możesz odejść, ale musisz - jego własna ręka przesunęła się po niemożliwie gładkiej skórze wyżej, zatrzymując się na nadgarstku, gotowy na gwałtowne odrzucenie. Niewidzący wzrok skierował tam, gdzie miała być jej twarz, oblicze, które kryła zbawienna ciemność - jestem zgubą, zniszczeniem, które spadnie na ciebie, a na to...nie pozwolę, rozumiesz? - palce szczelniej oplotły kobiecą dłoń, ale w dotyku delikatniejszym niż szorstka skóra mogłaby zapowiadać. Wystarczył jeden gest by go strącić.
Ile słów umknęło jego wargom, które chciał powiedzieć? Fale uczuć, wzburzone niczym sztormowa burza, nie przebiły się jednak przez gardło, zaciśnięte bólem innym niż ten, trawiący ciało, które spękaną skorupą oblekało jestestwo z gorzkim imieniem Samuela na języku. Nie mógł się rozpaść, chociaż cząstki ciała wyły pod naporem tej samej ciemności, z którą przecież walczył. Lepka, obrzydliwie gęsta, wtapiała się w jego zmysły, by wieścić zagładę nie tylko jemu, ale całemu ich czarodziejskiemu światu. I to on miał na rękach krew, która skapywała po metalowych obręczach szpitalnych łóżek, to on nosił brzemię śmierci, która płaszczem szaleństwa okryła Anglię, poruszając uśpioną, najstarszą magię. On był narzędziem zniszczenia, które uderzyło w tych kilka istot, które były mu zbyt drogie, by mógł przyznać się głośno. I ta sama śmierć, jak okrutna kochanka, zostawiła go daleko, z bólem, którego - wciąż - nie wiedział jak nosić. Zupełnie tak, jak ona.
Prawda umykała jego ustom, zamknięta, wiercąca się i drażniąca język za każdym razem, gdy rozchylał wargi.
Ulla. Uleńka
Była lepsze, stokroć lepsza, by gładko upleść sieć zdań ostrzejszych niż smukłe szpiki, które czasem zdobiły upięte kaskadą włosy. Kłamstwo czaiło się niepewnie. Potrafił je przyjąć, pchnąć na wiatr rzeczywistości i z błędnym spokojem patrzeć na zniszczenie, które zasiał.
Ale...Ulla, potrafiłem rozpoznać twój splot, ziarno fałszu, które drgało w mgnieniu przejrzystej zieleni, zatopione w czerwieni warg, w gładkiej rysie, która ledwie sekundą objawiała swoje jestestwo na alabastrowych licach.
- Ulla - powtórzył imię, które wiązało język skuteczniej niż niejeden eliksir - co tutaj robisz - powtórzył uparcie, nie mogąc skryć dzikiej, boleśnie odzierającej potrzeby zrozumienia. Troski, którą tak łatwo uchwyciła arystokratka, tęsknoty, która próbowała wymknąć sie spomiędzy spierzchniętych warg. Drżenie tuż przy łóżku szybciej, niż słowa wskazało mu lokalizację zaciśniętych dłoni. Nie tam daleko od niego, ale blisko, tuż obok, a jednocześnie dalej niż kiedykolwiek.
Proste cięcie, to które urywać miało plecioną coraz silniej nić - jak magiczne więzy, zespoliło się na nowo. A ona...ona ułatwiała powtórne cięcie. Wychylała się ku niemu bardziej odsłonięta, niż mogłaby przypuszczać, czekając na cios, który miał zadać. Przecież to było proste. Skłamać. Potwierdzić, każde słowo, którymi ciskała w niego, jak uderzeniami ciężkich pięści. I chociaż rozsądek, ten spaczony, utkany z przekleństw mówił, że to jedyna droga, by ją ocalić od niego, usta trwały w zaklętym milczeniu - Nie - szeptał, dławiąc palące pragnienie przyciągnięcia jej do siebie, ale nie zatrzymał dłoni, która podniosła się, tym razem zamykając smukłe, zaciśnięte w gniewie palce kobiety - nie chcę....nie możesz odejść, ale musisz - jego własna ręka przesunęła się po niemożliwie gładkiej skórze wyżej, zatrzymując się na nadgarstku, gotowy na gwałtowne odrzucenie. Niewidzący wzrok skierował tam, gdzie miała być jej twarz, oblicze, które kryła zbawienna ciemność - jestem zgubą, zniszczeniem, które spadnie na ciebie, a na to...nie pozwolę, rozumiesz? - palce szczelniej oplotły kobiecą dłoń, ale w dotyku delikatniejszym niż szorstka skóra mogłaby zapowiadać. Wystarczył jeden gest by go strącić.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 22.09.17 1:44, w całości zmieniany 2 razy
Nie powinno było jej tu być.
Nie pasowała tu. Jak śliczna figurka wyjęta nagle ze zbitej śnieżnej kuli i włożona gdzieś w sam środek brudnego, złego, brzydkiego świata pełnego dylematów, w którym nie wystarczyło być jedynie pięknym i powabnym. Czuła się oszukana; rozgoryczona faktem, że zawiódł ją świat, mamiąc obietnicą sielanki, tylko po to, aby zesłać ją tutaj. W tej rzeczywistości nie była już porcelanową księżniczką; w tej rzeczywistości wykrwawiała się powoli na samym środku szpitalnej sali, w jednej z najdłuższych chwil swojego życia wpatrując się niewidzącym wzrokiem prosto w oczy leżącego przed nią mężczyzny. Gdyby wierzyła w baśni, może doszukiwałaby się magii w płatkach śniegu, które osiadły jej we włosach jak stado motyli podczas ich ostatniego spotkania, albo przeznaczenia w fakcie, że dwukrotnie pojawił się w jej życiu wtedy, kiedy najbardziej potrzebowała ratunku. Być może. Ale przecież nie wierzyła w baśni; nauczyła się już, że nie istnieli rycerze, którzy mogliby przynieść rozwiązania wszelkich jej problemów na grzbiecie białych rumaków, i że czyhającym na jej życie smokom musiała ukręcać łby sama. Dlatego to nie powinno było boleć. W idealnym świecie właśnie rozluźniała napiętą w grymasie szczękę, odrywała skostniałe dłoni od metalowych prętów szpitalnego łóżka i odchodziła. Po prostu. Bez patrzenia w tył, bez obracania się przez ramię, zwyczajnie, obojętnie idąc przed siebie, z dala od znajomej twarzy, od zapachu, bez dźwięczącego w głowie echa głosu, jego głosu. Tak, jak powinno być- to nie była scena z właściwej opowieści, tylko klatka, klisza, na której znalazła się zupełnie przypadkowo i zupełnie zbędnie, jak aktorka zmuszona do odgrywania roli, która nigdy nie była jej pisania. Tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło- jakby spotkali się tylko przelotnie, zimna lady Nott i Skamander z Biura Aurorów, aby móc ponownie rozejść się i prowadzić życie, jakie było im pisane.
Ale istniały przecież kłamstwa, w które nie potrafiła uwierzyć.
Dlatego nie ruszyła się z miejsca, jak zaklęta wpatrując się we własne, wciąż zaciśnięte kurczowo palce, z kołaczącym głośno, zbyt głośno sercem oczekując na słowa, które miały wybudzić ją z dziwacznego letargu. Na słowa, które pozwoliłyby jej odejść, odejść daleko od tego dziwnego mężczyzny, który przyciągnął ją tylko po to, aby odepchnąć ją z jeszcze większą siłą. Bo przecież powinna, przecież chciała- chciała odepchnąć jego ręce, roznieść w strzępy wytartą pościel, zbić stojącą obok szklankę i wylać będącą jej zawartością wodę prosto na jego głowę. Powinna była go zaatakować, zranić, zemścić się w jakiś okropny, niewybaczalny sposób, odepchnąć go od siebie na zawsze, pozbywając się coraz bardziej palącego problemu; ale nie ruszyła się z miejsca, popełniając kolejny z wielu, wielu błędów, do których nie chciała się przyznać.
-Zastanawiam się nad rozniesieniem Cię na strzępy- Odparła chłodno, lodowato, próbując zapanować nad niespokojnym drżeniem podbródka i odegnać bolesną myśl, że być może jednak się troszczył, że być może nie powinna była...
...Ale nie mogła. Nie mogła odejść. Nie, kiedy poczuła dotyk jego ręki, kiedy drgnęła odruchowo w wyuczonym przez lata odruchu odsunięcia się, ucieczki, zbesztania zbyt śmiałego delikwenta, który ośmielił się jej dotknąć. Trwała jak w transie, z dziwnym lękiem obserwując jego przesuwającą się po nadgarstku dłoń, z przerażeniem uświadamiając sobie, że już nie było ucieczki; że chociaż pozwoliła mu odsunąć się na bok, odepchnąć, zostawić, on nie pozwolił jej odejść.
-Zniknąłeś, bo... Bo chciałeś mnie chronić? W to mam uwierzyć, Skamander?- Ciepły, kojący dotyk jego palców rozpraszał ją, rozbijając myśli w pył, i może dlatego głos zadrżał nagle mimo wciąż pobrzmiewającej w nim stali.- Przed sobą?
Chciała odtrącić jego rękę i odejść, zniknąć, omdleć w wyniku wciąż płynącej z ran krwi, przerwać dziwne napięcie, dziwną magię- ale nie potrafiła.
-Nie możesz uratować kogoś, kto nie chce być uratowany- Łamała wszystkie reguły, paliła wszystkie mosty, drżąc pod wpływem nieznanego jej lęku, który przebiegł zimnym dreszczem po plecach. Dreszcz, choć bolesny, był jednak przyjemny; dlatego podniosła wzrok, wyzywająco spoglądając mu prosto w oczy.
-Nie rozumiem, Samuel- Gubiła się pod natłokiem własnych, pędzących dziko myśli. Palce drgnęły, rozluźniając się lekko w geście przyzwolenia.- Co Ty tu robisz?
Nie powinno było go tu być. Nie powinno było tu być jej. A jednak tkwili, zaklęci w baśni; jednej z wielu, w które nie chciała uwierzyć.
Nie pasowała tu. Jak śliczna figurka wyjęta nagle ze zbitej śnieżnej kuli i włożona gdzieś w sam środek brudnego, złego, brzydkiego świata pełnego dylematów, w którym nie wystarczyło być jedynie pięknym i powabnym. Czuła się oszukana; rozgoryczona faktem, że zawiódł ją świat, mamiąc obietnicą sielanki, tylko po to, aby zesłać ją tutaj. W tej rzeczywistości nie była już porcelanową księżniczką; w tej rzeczywistości wykrwawiała się powoli na samym środku szpitalnej sali, w jednej z najdłuższych chwil swojego życia wpatrując się niewidzącym wzrokiem prosto w oczy leżącego przed nią mężczyzny. Gdyby wierzyła w baśni, może doszukiwałaby się magii w płatkach śniegu, które osiadły jej we włosach jak stado motyli podczas ich ostatniego spotkania, albo przeznaczenia w fakcie, że dwukrotnie pojawił się w jej życiu wtedy, kiedy najbardziej potrzebowała ratunku. Być może. Ale przecież nie wierzyła w baśni; nauczyła się już, że nie istnieli rycerze, którzy mogliby przynieść rozwiązania wszelkich jej problemów na grzbiecie białych rumaków, i że czyhającym na jej życie smokom musiała ukręcać łby sama. Dlatego to nie powinno było boleć. W idealnym świecie właśnie rozluźniała napiętą w grymasie szczękę, odrywała skostniałe dłoni od metalowych prętów szpitalnego łóżka i odchodziła. Po prostu. Bez patrzenia w tył, bez obracania się przez ramię, zwyczajnie, obojętnie idąc przed siebie, z dala od znajomej twarzy, od zapachu, bez dźwięczącego w głowie echa głosu, jego głosu. Tak, jak powinno być- to nie była scena z właściwej opowieści, tylko klatka, klisza, na której znalazła się zupełnie przypadkowo i zupełnie zbędnie, jak aktorka zmuszona do odgrywania roli, która nigdy nie była jej pisania. Tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło- jakby spotkali się tylko przelotnie, zimna lady Nott i Skamander z Biura Aurorów, aby móc ponownie rozejść się i prowadzić życie, jakie było im pisane.
Ale istniały przecież kłamstwa, w które nie potrafiła uwierzyć.
Dlatego nie ruszyła się z miejsca, jak zaklęta wpatrując się we własne, wciąż zaciśnięte kurczowo palce, z kołaczącym głośno, zbyt głośno sercem oczekując na słowa, które miały wybudzić ją z dziwacznego letargu. Na słowa, które pozwoliłyby jej odejść, odejść daleko od tego dziwnego mężczyzny, który przyciągnął ją tylko po to, aby odepchnąć ją z jeszcze większą siłą. Bo przecież powinna, przecież chciała- chciała odepchnąć jego ręce, roznieść w strzępy wytartą pościel, zbić stojącą obok szklankę i wylać będącą jej zawartością wodę prosto na jego głowę. Powinna była go zaatakować, zranić, zemścić się w jakiś okropny, niewybaczalny sposób, odepchnąć go od siebie na zawsze, pozbywając się coraz bardziej palącego problemu; ale nie ruszyła się z miejsca, popełniając kolejny z wielu, wielu błędów, do których nie chciała się przyznać.
-Zastanawiam się nad rozniesieniem Cię na strzępy- Odparła chłodno, lodowato, próbując zapanować nad niespokojnym drżeniem podbródka i odegnać bolesną myśl, że być może jednak się troszczył, że być może nie powinna była...
...Ale nie mogła. Nie mogła odejść. Nie, kiedy poczuła dotyk jego ręki, kiedy drgnęła odruchowo w wyuczonym przez lata odruchu odsunięcia się, ucieczki, zbesztania zbyt śmiałego delikwenta, który ośmielił się jej dotknąć. Trwała jak w transie, z dziwnym lękiem obserwując jego przesuwającą się po nadgarstku dłoń, z przerażeniem uświadamiając sobie, że już nie było ucieczki; że chociaż pozwoliła mu odsunąć się na bok, odepchnąć, zostawić, on nie pozwolił jej odejść.
-Zniknąłeś, bo... Bo chciałeś mnie chronić? W to mam uwierzyć, Skamander?- Ciepły, kojący dotyk jego palców rozpraszał ją, rozbijając myśli w pył, i może dlatego głos zadrżał nagle mimo wciąż pobrzmiewającej w nim stali.- Przed sobą?
Chciała odtrącić jego rękę i odejść, zniknąć, omdleć w wyniku wciąż płynącej z ran krwi, przerwać dziwne napięcie, dziwną magię- ale nie potrafiła.
-Nie możesz uratować kogoś, kto nie chce być uratowany- Łamała wszystkie reguły, paliła wszystkie mosty, drżąc pod wpływem nieznanego jej lęku, który przebiegł zimnym dreszczem po plecach. Dreszcz, choć bolesny, był jednak przyjemny; dlatego podniosła wzrok, wyzywająco spoglądając mu prosto w oczy.
-Nie rozumiem, Samuel- Gubiła się pod natłokiem własnych, pędzących dziko myśli. Palce drgnęły, rozluźniając się lekko w geście przyzwolenia.- Co Ty tu robisz?
Nie powinno było go tu być. Nie powinno było tu być jej. A jednak tkwili, zaklęci w baśni; jednej z wielu, w które nie chciała uwierzyć.
I guess the truth works two ways
Maybe the truth's not what we need
Maybe the truth's not what we need
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kap. Kap. Czemu upadająca gdzieś w pobliżu kropla, tak bardzo go poruszyła? Czy to krew, tak rozchlapywała się, kilka łóżek po jego prawej stronie? Arthur zmarszczył brwi, które tworzyły przez moment nieco zbyt krzaczastą linię. Działo się zbyt wiele, by mógł i chciał być obojętny. Ale budzone ze snu wspomnienia wojny, coraz bardzie żywe - próbowały chwycić go w okowy zagrzebanego szczelnie strachu. Na nowo stanąć na linii strzałów i pocisków. Na nowo upadać pod walące się gruzy...własnego życia. Czemu więc tak bardzo bał się o światło, które tylko przypadkiem ocalił? Gdyby nie podążył za szamotaniną i niebezpiecznymi odgłosami garborogów - nie znalazłby jej.
- Chyba nie... - wykrzywił usta w zamyśleniu - a jeśli tak, to się nie ujawnili. To było bardziej, jak...wielki, magiczny wybuch - rozejrzał się po sali i długich rzędach łóżek z rzeszą nieprzytomnych - wiele osób zostały przeniesione w inne miejsca - nie rozumiał co właściwie się stało, ale siedząc tyle czasu na korytarzu, zdołał już usłyszeć wystarczająco wiele, by wsunąć jakiekolwiek wnioski. Panował chaos i coś strasznego działo się nawet w Ministerstwie. Chociaż po ty, co przeczytał na łamach czarodziejskich pismaków, wolałby nie wiedzieć. Zniknąć.
Obserwował przez chwilę tak uzdrowicielkę, jak kobietę, która nadal przypominała bardziej ducha, obleczonego w ciało, niż żywą istotę. Tym bardziej, że wciąż pamiętał, w jakim stanie była, gdy znalazł jej kruche, spalone i paskudnie poranione ciało. Nie umiał sobie wyobrazić, co ją spotkało i kto był w możności uczynić podobne okrucieństwo. Świat rzeczywiście zwariował, a zło całkiem śmiało wypełzało na powierzchnię, rozlewając się, jak paskudna zaraza.
Poruszył niespokojnie ramieniem, gdy uzdrowicielka odeszła, czując nagle dziwną suchość w gardle - Nie trzeba, naprawdę - pokręcił pospiesznie głową, a przy gwałtownym poruszeniu, przydługie, kędzierzawe, dawno nie przycinane włosy rozwiały się - Cieszę się, że - żyjesz - czujesz sie lepiej - raz jeszcze, koślawo złożone słowa brzmiały bardziej jak nieumiejętne tłumaczenia. Kiedy ostatnio rozmawiał z kobietą, która nie była związana z pracą? - Mężczyzna? - brwi ponownie spięły sie w linię, gdy Arthur roztrząsał wspomnienie z nocy. Nic, co wtedy się działo, nie było naturalne, ani normalne. Nawet powietrze brzęczało dziwnie, jakby magia wypluła z siebie wszelkie pokłady...anomalii - Nikogo więcej nie znalazłem, ale...tej nocy znaleziono wielu w dziwnych miejscach - wyprostował się nieznacznie - przykro mi, że nie mogę pomóc - dodał jeszcze i pochylił się lekko - Pójdę już - powtórzył pierwotne zapewnienie, chcąc pozwolić kobiecie na właściwy odpoczynek - Jeśli kiedyś...będziesz potrzebować pomocy, znajdziesz mnie w ogrodzie magizoologicznym - odwrócił się powoli i ruszył w dół korytarza, by w pół kroku zatrzymać się - Jestem Arthur - odwrócił głowę, jak głupiec przypominając sobie o podstawowych zasadach. I nim kobieta zdołała (jeśli chciała) cokolwiek mu odpowiedzieć, zniknął za wielkimi drzwiami.
zt?
- Chyba nie... - wykrzywił usta w zamyśleniu - a jeśli tak, to się nie ujawnili. To było bardziej, jak...wielki, magiczny wybuch - rozejrzał się po sali i długich rzędach łóżek z rzeszą nieprzytomnych - wiele osób zostały przeniesione w inne miejsca - nie rozumiał co właściwie się stało, ale siedząc tyle czasu na korytarzu, zdołał już usłyszeć wystarczająco wiele, by wsunąć jakiekolwiek wnioski. Panował chaos i coś strasznego działo się nawet w Ministerstwie. Chociaż po ty, co przeczytał na łamach czarodziejskich pismaków, wolałby nie wiedzieć. Zniknąć.
Obserwował przez chwilę tak uzdrowicielkę, jak kobietę, która nadal przypominała bardziej ducha, obleczonego w ciało, niż żywą istotę. Tym bardziej, że wciąż pamiętał, w jakim stanie była, gdy znalazł jej kruche, spalone i paskudnie poranione ciało. Nie umiał sobie wyobrazić, co ją spotkało i kto był w możności uczynić podobne okrucieństwo. Świat rzeczywiście zwariował, a zło całkiem śmiało wypełzało na powierzchnię, rozlewając się, jak paskudna zaraza.
Poruszył niespokojnie ramieniem, gdy uzdrowicielka odeszła, czując nagle dziwną suchość w gardle - Nie trzeba, naprawdę - pokręcił pospiesznie głową, a przy gwałtownym poruszeniu, przydługie, kędzierzawe, dawno nie przycinane włosy rozwiały się - Cieszę się, że - żyjesz - czujesz sie lepiej - raz jeszcze, koślawo złożone słowa brzmiały bardziej jak nieumiejętne tłumaczenia. Kiedy ostatnio rozmawiał z kobietą, która nie była związana z pracą? - Mężczyzna? - brwi ponownie spięły sie w linię, gdy Arthur roztrząsał wspomnienie z nocy. Nic, co wtedy się działo, nie było naturalne, ani normalne. Nawet powietrze brzęczało dziwnie, jakby magia wypluła z siebie wszelkie pokłady...anomalii - Nikogo więcej nie znalazłem, ale...tej nocy znaleziono wielu w dziwnych miejscach - wyprostował się nieznacznie - przykro mi, że nie mogę pomóc - dodał jeszcze i pochylił się lekko - Pójdę już - powtórzył pierwotne zapewnienie, chcąc pozwolić kobiecie na właściwy odpoczynek - Jeśli kiedyś...będziesz potrzebować pomocy, znajdziesz mnie w ogrodzie magizoologicznym - odwrócił się powoli i ruszył w dół korytarza, by w pół kroku zatrzymać się - Jestem Arthur - odwrócił głowę, jak głupiec przypominając sobie o podstawowych zasadach. I nim kobieta zdołała (jeśli chciała) cokolwiek mu odpowiedzieć, zniknął za wielkimi drzwiami.
zt?
I show not your face but your heart's desire
|z cmentarza
Kominek wypluł mnie...no właśnie, miałem nadzieję, ze faktycznie w tym pieprzonym Mungu. Pierwsza próba wypełznięcia z niego skończyła się na obiciu głowy. Potokiem przekleństw i tym, że blokowałem kominek dla lawiny poszkodowanych o których nie zdawałem sobie sprawy sprawił, że zaraz ktoś zwrócił mi uwagę. Bym wyszedł i czy nie widzę co się wyprawia. Bym starał się nie przeszkadzać. Mimo wszystko na pierwszy rzut oka wyglądałem jakby nic mi specjalnie nie dokuczało. Naturalnie uniosłem się artykułując w złości,że bardzo chętnie bym się dostosował do prośby ale z gówno przyczyny mnie oślepiło i wyniosło na jakiś cmentarz. Powinni się cieszyć, że w miarę samodzielnie pofatygowałem się sam tu do nich, psidwacza jego. Usłuchałem nakazów o uspokojenie się bo trochę ten wszechobecny harmider i smród krwi płoszył mnie nakazując pokorę. Nie miałem pojęcia co się tu odwalało. Skąd te całe zamieszanie. Z naburmuszoną miną, będąc w ciemności pozwoliłem się wyciągnąć z kominka i posadzić...na czymś, chyba kawałek jakiejś pryczy która robiła za ławkę - obok mnie ktoś ewidentnie siedział jeszcze. Ta sama pielęgniarka która usadziła mnie zwracała się do tego człowieka obok uspokajając go. Ja sam ignorowałem go traktując jak powietrze. Starałem się odizolować od tej kakofonii wymieszanej paniki z jękami bólu. Mdliło mnie od zapachów. Było tu gorzej niż w Lazarecie. Nic dziwnego, że zacząłem martwić się o resztę. Gdy mnie uleczono i znów mogłem widzieć przeszył mnie dreszcz na widok tego co się działo w sali. Przeszedłem po niej w lekkiej panice myśleć o wszystkich mi bliskich osobach starając się zrozumieć dlaczego. Potem udałem się do rudery.
|zt
Kominek wypluł mnie...no właśnie, miałem nadzieję, ze faktycznie w tym pieprzonym Mungu. Pierwsza próba wypełznięcia z niego skończyła się na obiciu głowy. Potokiem przekleństw i tym, że blokowałem kominek dla lawiny poszkodowanych o których nie zdawałem sobie sprawy sprawił, że zaraz ktoś zwrócił mi uwagę. Bym wyszedł i czy nie widzę co się wyprawia. Bym starał się nie przeszkadzać. Mimo wszystko na pierwszy rzut oka wyglądałem jakby nic mi specjalnie nie dokuczało. Naturalnie uniosłem się artykułując w złości,że bardzo chętnie bym się dostosował do prośby ale z gówno przyczyny mnie oślepiło i wyniosło na jakiś cmentarz. Powinni się cieszyć, że w miarę samodzielnie pofatygowałem się sam tu do nich, psidwacza jego. Usłuchałem nakazów o uspokojenie się bo trochę ten wszechobecny harmider i smród krwi płoszył mnie nakazując pokorę. Nie miałem pojęcia co się tu odwalało. Skąd te całe zamieszanie. Z naburmuszoną miną, będąc w ciemności pozwoliłem się wyciągnąć z kominka i posadzić...na czymś, chyba kawałek jakiejś pryczy która robiła za ławkę - obok mnie ktoś ewidentnie siedział jeszcze. Ta sama pielęgniarka która usadziła mnie zwracała się do tego człowieka obok uspokajając go. Ja sam ignorowałem go traktując jak powietrze. Starałem się odizolować od tej kakofonii wymieszanej paniki z jękami bólu. Mdliło mnie od zapachów. Było tu gorzej niż w Lazarecie. Nic dziwnego, że zacząłem martwić się o resztę. Gdy mnie uleczono i znów mogłem widzieć przeszył mnie dreszcz na widok tego co się działo w sali. Przeszedłem po niej w lekkiej panice myśleć o wszystkich mi bliskich osobach starając się zrozumieć dlaczego. Potem udałem się do rudery.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
| noc anomalii, przybywam stąd
Siedziałam na jednym z licznych łóżek będąc jedną z licznych ofiar. To nie tu miałam być. Chciałam wrócić do kamienicy Alana, lecz po drodze miałam nieszczęście spotkać czarodzieja, który ściągnął mnie tu. Pomimo iż nie chciałam nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Byłam słaba. Nie wiedziałam skąd wiedział, że jestem czarownicą, lecz potem sobie przypomniałam, że to właśnie on wydał mi eliksir wtedy kiedy złamałam nogę. Nie wiedząc ile tak właściwie o mnie wie, ile pamięta - nic się nie odzywałam. Do nikogo. Siedząc patrzyłam uważnie na wszystkich wokół na to czy patrzą w moją stronę, czy mówią, czy mogę to usłyszeć, czy planują odesłać mnie znów do więzienia...? Czy to wciąż była zdrowa podejrzliwość czy już paranoja? Zmrużyłam oczy i podciągnęłam kolana do piersi wsuwając je pod białą koszulę nocną w czerwone groszki. Oczy mnie piekły i chyba w końcu były na tyle zmęczone że nie były w stanie ronić kolejnych łez. Dudniło mi w głowie. W piersi zaś zaciskało się mojej jakieś imadło. Drażnił i mdlił mnie swąd spalonej skóry. Mojej własnej. Oparzone obie ręce i prawa noga piekły, paliły, a ich połyskująca, owrzodzona powierzchnia lepiła się do materiału nasilając ból. Ale to nic - pozwalało mi to zachować świadomość, utrzymać się na powierzchni. Stopy miałam bose. Znów ktoś podszedł. Zaraz się ktoś tobą zajmie mówi to się zagoi - uspokajał, choć wcale z tego tytułu nie poczułam się spokojniejsza ani też bezpieczniejsza. Pytał się czy powinien kogoś powiadomić. Kogoś z rodziny. Tylko że to może potrwać bo sowy nie nadążają. Nic mu nie odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia gdzie jest moja rodzina. Alan...? Nie, jemu tez o nim nie wspomniałam. Może to wszystko to był podstęp by wyciągnąć ze mnie informacje na temat tych, którzy pomagają mugolom...? Ciekawe czy był w domu, czy był bezpieczny, czy był gdzieś tu...? Przecież mógł.
114/236 (-90 czarnomagiczne oparzenia, -32 obrażenia psychiczne od czarnej magii)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Siedziałam na jednym z licznych łóżek będąc jedną z licznych ofiar. To nie tu miałam być. Chciałam wrócić do kamienicy Alana, lecz po drodze miałam nieszczęście spotkać czarodzieja, który ściągnął mnie tu. Pomimo iż nie chciałam nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Byłam słaba. Nie wiedziałam skąd wiedział, że jestem czarownicą, lecz potem sobie przypomniałam, że to właśnie on wydał mi eliksir wtedy kiedy złamałam nogę. Nie wiedząc ile tak właściwie o mnie wie, ile pamięta - nic się nie odzywałam. Do nikogo. Siedząc patrzyłam uważnie na wszystkich wokół na to czy patrzą w moją stronę, czy mówią, czy mogę to usłyszeć, czy planują odesłać mnie znów do więzienia...? Czy to wciąż była zdrowa podejrzliwość czy już paranoja? Zmrużyłam oczy i podciągnęłam kolana do piersi wsuwając je pod białą koszulę nocną w czerwone groszki. Oczy mnie piekły i chyba w końcu były na tyle zmęczone że nie były w stanie ronić kolejnych łez. Dudniło mi w głowie. W piersi zaś zaciskało się mojej jakieś imadło. Drażnił i mdlił mnie swąd spalonej skóry. Mojej własnej. Oparzone obie ręce i prawa noga piekły, paliły, a ich połyskująca, owrzodzona powierzchnia lepiła się do materiału nasilając ból. Ale to nic - pozwalało mi to zachować świadomość, utrzymać się na powierzchni. Stopy miałam bose. Znów ktoś podszedł. Zaraz się ktoś tobą zajmie mówi to się zagoi - uspokajał, choć wcale z tego tytułu nie poczułam się spokojniejsza ani też bezpieczniejsza. Pytał się czy powinien kogoś powiadomić. Kogoś z rodziny. Tylko że to może potrwać bo sowy nie nadążają. Nic mu nie odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia gdzie jest moja rodzina. Alan...? Nie, jemu tez o nim nie wspomniałam. Może to wszystko to był podstęp by wyciągnąć ze mnie informacje na temat tych, którzy pomagają mugolom...? Ciekawe czy był w domu, czy był bezpieczny, czy był gdzieś tu...? Przecież mógł.
114/236 (-90 czarnomagiczne oparzenia, -32 obrażenia psychiczne od czarnej magii)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Sally Moore dnia 11.12.17 14:12, w całości zmieniany 1 raz
Świat wariował, stawał na głowie, do góry nogami. Nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie moment, kiedy magia przestanie być ich sprzymierzeńcem. Nigdy nie spodziewał się, że przestanie ona słuchać czarodziejów, że odwiedzi mugoli, że samoistnie uczyni tyle zła. Któż by się tego spodziewał, prawda?
A jednak - ten dzień zapowiadał się normalnie, zwyczajnie, a nawet całkiem cicho. Do pewnego momentu. Najpierw coś się stało, nikt do końca nie potrafił wyjaśnić co - a potem wybuchła panika. Pacjenci znikali, choć nikt tutaj nie powinien być w stanie deportować się, ani aportować. Pojawiali się za to nowi - w gorszym lub lepszym stanie. Początkowo ich słowa wprawiały wszystkich w niedowierzanie. Bełkot - no bo jak to magia zwariowała? A potem stało się jasne, że wszystko to było prawdą, najprawdziwszą prawdą. Świat stawał na głowie, magia szalała, może wreszcie upominając się o zapłatę za korzystanie z niej przez wieki? Zapanował chaos, którego Mung nigdy nie widział. Wezwani zostali prawdopodobnie wszyscy magomedycy, którzy pracowali w Szpitalu. Pacjenci wlewali się do Munga w nadzwyczajnych ilościach. Nikt nie wiedział co się dzieje, kim zająć się najpierw, kto potrzebował natychmiastowej pomocy, a kogo można było odsunąć na dalszy plan. Wszyscy płakali, krzyczeli, domagali się uwagi, niecierpliwili się. A magomedycy biegali dookoła w chaosie.
Alan był jednym z nich. Właśnie przebiegał przez dużą salę, pobierznie sprawdzając stan kilkorga nowoprzybyłych pacjentów. Za nim biegła pielęgniarka, która zapisywała na karteczce eliksiry, które trzeba było przynieść lub przyżądzić.
- Trzy eliksiry na powszechne trucizny, dwa eliksiry przebudzenia, dwie maści z wodnej gwiazdy. - Wydawał polecenia. Niska, jasnowłosa kobieta kiwnęła głową, po czym odwróciła się na pięcie i pobiegła w odwrotnym kierunku. On natomiast ruszył przed siebie, wyjmując z kieszeni pergamin, który natychmiast uniósł się w powietrze razem z samopiszącym piórem. Bennett już miał podejść do kolejnego pacjenta, by przeprowadzić wywiad medyczny, kiedy kątem oka zobaczył ją... Początkowo ją minął, tylko po to, by zatrzymać się gwałtownie i wrócić, jak gdyby nie ufał własnym oczom. Pełen szoku i niedowierzania spojrzał na nią; zdawało się, że nawet pobladł nieco. Wystraszył się.
- Sally, na Merlina co Ty tu robisz? - Wytrzesczył oczy patrząc na nią jak na ducha. - Nie byłaś czasem w moim mieszkaniu? - Zapytał już ciszej. Może i była, on jednak nie do końca rozumiał jeszcze co się dzieje i że nie musiała opuszczać jego mieszkania, by stać się częścią tego wszystkiego.
- Nic Ci nie jest? Boli Cię coś? - Spytał w końcu, podchylając się nad nią i sprawdzając jej stan. Szybko doszło do niego, że wcale nie była cała i zdrowa.
A jednak - ten dzień zapowiadał się normalnie, zwyczajnie, a nawet całkiem cicho. Do pewnego momentu. Najpierw coś się stało, nikt do końca nie potrafił wyjaśnić co - a potem wybuchła panika. Pacjenci znikali, choć nikt tutaj nie powinien być w stanie deportować się, ani aportować. Pojawiali się za to nowi - w gorszym lub lepszym stanie. Początkowo ich słowa wprawiały wszystkich w niedowierzanie. Bełkot - no bo jak to magia zwariowała? A potem stało się jasne, że wszystko to było prawdą, najprawdziwszą prawdą. Świat stawał na głowie, magia szalała, może wreszcie upominając się o zapłatę za korzystanie z niej przez wieki? Zapanował chaos, którego Mung nigdy nie widział. Wezwani zostali prawdopodobnie wszyscy magomedycy, którzy pracowali w Szpitalu. Pacjenci wlewali się do Munga w nadzwyczajnych ilościach. Nikt nie wiedział co się dzieje, kim zająć się najpierw, kto potrzebował natychmiastowej pomocy, a kogo można było odsunąć na dalszy plan. Wszyscy płakali, krzyczeli, domagali się uwagi, niecierpliwili się. A magomedycy biegali dookoła w chaosie.
Alan był jednym z nich. Właśnie przebiegał przez dużą salę, pobierznie sprawdzając stan kilkorga nowoprzybyłych pacjentów. Za nim biegła pielęgniarka, która zapisywała na karteczce eliksiry, które trzeba było przynieść lub przyżądzić.
- Trzy eliksiry na powszechne trucizny, dwa eliksiry przebudzenia, dwie maści z wodnej gwiazdy. - Wydawał polecenia. Niska, jasnowłosa kobieta kiwnęła głową, po czym odwróciła się na pięcie i pobiegła w odwrotnym kierunku. On natomiast ruszył przed siebie, wyjmując z kieszeni pergamin, który natychmiast uniósł się w powietrze razem z samopiszącym piórem. Bennett już miał podejść do kolejnego pacjenta, by przeprowadzić wywiad medyczny, kiedy kątem oka zobaczył ją... Początkowo ją minął, tylko po to, by zatrzymać się gwałtownie i wrócić, jak gdyby nie ufał własnym oczom. Pełen szoku i niedowierzania spojrzał na nią; zdawało się, że nawet pobladł nieco. Wystraszył się.
- Sally, na Merlina co Ty tu robisz? - Wytrzesczył oczy patrząc na nią jak na ducha. - Nie byłaś czasem w moim mieszkaniu? - Zapytał już ciszej. Może i była, on jednak nie do końca rozumiał jeszcze co się dzieje i że nie musiała opuszczać jego mieszkania, by stać się częścią tego wszystkiego.
- Nic Ci nie jest? Boli Cię coś? - Spytał w końcu, podchylając się nad nią i sprawdzając jej stan. Szybko doszło do niego, że wcale nie była cała i zdrowa.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Najbardziej odurzający był zapach krwi. Roznosił się po długiej sali, niczym opary ze zbyt wielu, alchemicznych kociołków. I chociaż Samuel nie mógł zobaczyć, jak wielu cierpiących trwało w wielkiej, mungowej sali, to czuł mdlące pokłady woni, których czuć wcale nie chciał. Tym bardziej, że zmysły dziko wyostrzyły się, gdy wzrok (tymczasowo?) przysłonięty był czarnomagiczną ciemnością. Nie przyszło mu nawet do głowy, że jego oczy, nie licząc dziwnej, brudnej i mętnej poświaty, wciąż malowały w niemal czarnych źrenicach, wszystko to, czego nie mówiły usta. Nawet jeśli nie każdy umiał to dostrzec. Czy fala gniewnej emocji, którą czuł od stojącej obok kobiety, była w stanie przysłonić ukryty przekaz, który dudnił za każdym razem, gdy patrzył na nią?
Podążał za jej głosem, za niewidzialną nicią, szelestem gładkiej sukienki, poruszenia powietrzu przy każdym drgnieniu, czy dźwięku, jaki towarzyszył, gdy ze złością (tak naturalną dla niej) zaciskała smukłe palce na szpitalnej barierce łóżka. I krew. Czuł ją blisko, na tyle blisko, że dłoń, która bezczelnie? sunęła ku kobiecej dłoni, przesunęła się wyżej. Była tu. Ranna. Krwawiąca. I tym razem, zamiast ratunku, to on sprowadził na nią zgubę. Czy nie przed tym chciał ją chronić? Egoistycznie zatrzymać gdzieś tam, we Francji, daleko przed zniszczeniem, jaki niósł ze sobą Londyn. Przed wojną. Przed nim samym. Nosił na barkach ciężar decyzji i odpowiedzialności za każdą śmierć, która dopadła nocą niczego nieświadomych ludzi. Nie tylko świata magicznego. Ale - nawet jeśli chciał wierzyć inaczej, najbardziej bolały go rany tych, których przecież obiecał chronić. Absurdalna, stereotypowa łatka bohaterskiego rycerza, którą kiedyś mu przyklejono, okazywała się ironiczną drwiną. I sam mógłby się roześmiać, gorzko, boleśnie, ale żaden uśmiech nie był w stanie wygiąć spękanych ust. Nie teraz, gdy żałośnie próbował odsunąć od siebie jaśniejący skarb, którego pragnął. A którego przecież mieć nie mógł.
- Jeszcze możesz to zrobić - odpowiedział jej cicho, głucho, niemal z prośbą, którą kiełkowała na języku rzeczywistą falą. Przecież to byłoby łatwe teraz. Niewidomego, odartego z sił i odsłoniętego na rany, które rozdarły się nie tylko ciało zdobiąc krwawymi bliznami, ale rozrywając zaciemnione miejsca w duszy, o których pamiętać nie chciał. A może pamiętać nie chciał? Kłamstwa, nawet ubrane w największa biegłość, nie były w stanie ich ukryć.
Nie odtrąciła go. Paraliżująca wręcz ulga zakwitła w piersi, gdy zaciśnięte, kobiece palce drgnęły, ale pozostały w miejscu, poddając Samuelowi okazję do masochistycznej wędrówki, zamykając w uścisku drobną, chłodną w dotyku dłoń. Nie zatrzymał się, chociaż przeczył słowami wszystko, co robił. Pociągnął lekko, zaplatając palce ściślej, jakby w niewidzialnym lęku, że rzeczywiście, stoi przed nim tylko jeden z przewijających się, niekończących koszmarów. I zniknie w kaskadzie krwi - Ktoś się tobą zajął?... Krwawisz - nie odpowiedział na zadane pytanie, chociaż głos drgał bez końca w jego głowie, zlewając się z bólem i zawrotami, jak w dzikiej maskaradzie duchów. Jak bardzo żałośnie brzmiały jego słowa w zderzeniu z rzeczywistością? Z prawdą, której nie mógł jej wyjawić? Z przekleństwem, które miało na nim na zawsze ciążyć? - Tak - dodał w końcu, obracając głowę, jakby chciał dojrzeć dwie tonie źrenic, które tak często torpedowały go urokliwą złością. Jak u dzikiej kotki, którą próbował oswoić, głuchy na zadrapania, które mu posyłała.
- Właśnie to robię - nieświadomy spojrzenia, iskier i pewności, która czaiła sie w oczach Ulli, wciąż patrzył, nie widząc. Ciemność zazdrośnie kryła oblicze, które od nowa odtwarzał w pamięci - powinnaś chcieć - powinniśmy - nie wypuścił z ręki kobiecych palców, nie odtrącił własnej zguby w niezrozumiałym odruchu zataczając nieregularne kręgi kciukiem, na wierzchu bladej dłoni - Widocznie, ktoś próbował rozszarpać mnie na strzępy - po wielokroć. Zrobili to inni i on sam, własnoręcznie tnąc - na szczęście zakryte - przedramiona. Ile głębokich blizn była w stanie zobaczyć, ile zrozumieć? Nie mógł zapytać. Był katem. Dla siebie i dla innych. I musiał ją przed tym ochronić. Nawet jeśli brzmiał, jak tchórz, którym go nazwała. Nauczył sie płacić cenę.
Podążał za jej głosem, za niewidzialną nicią, szelestem gładkiej sukienki, poruszenia powietrzu przy każdym drgnieniu, czy dźwięku, jaki towarzyszył, gdy ze złością (tak naturalną dla niej) zaciskała smukłe palce na szpitalnej barierce łóżka. I krew. Czuł ją blisko, na tyle blisko, że dłoń, która bezczelnie? sunęła ku kobiecej dłoni, przesunęła się wyżej. Była tu. Ranna. Krwawiąca. I tym razem, zamiast ratunku, to on sprowadził na nią zgubę. Czy nie przed tym chciał ją chronić? Egoistycznie zatrzymać gdzieś tam, we Francji, daleko przed zniszczeniem, jaki niósł ze sobą Londyn. Przed wojną. Przed nim samym. Nosił na barkach ciężar decyzji i odpowiedzialności za każdą śmierć, która dopadła nocą niczego nieświadomych ludzi. Nie tylko świata magicznego. Ale - nawet jeśli chciał wierzyć inaczej, najbardziej bolały go rany tych, których przecież obiecał chronić. Absurdalna, stereotypowa łatka bohaterskiego rycerza, którą kiedyś mu przyklejono, okazywała się ironiczną drwiną. I sam mógłby się roześmiać, gorzko, boleśnie, ale żaden uśmiech nie był w stanie wygiąć spękanych ust. Nie teraz, gdy żałośnie próbował odsunąć od siebie jaśniejący skarb, którego pragnął. A którego przecież mieć nie mógł.
- Jeszcze możesz to zrobić - odpowiedział jej cicho, głucho, niemal z prośbą, którą kiełkowała na języku rzeczywistą falą. Przecież to byłoby łatwe teraz. Niewidomego, odartego z sił i odsłoniętego na rany, które rozdarły się nie tylko ciało zdobiąc krwawymi bliznami, ale rozrywając zaciemnione miejsca w duszy, o których pamiętać nie chciał. A może pamiętać nie chciał? Kłamstwa, nawet ubrane w największa biegłość, nie były w stanie ich ukryć.
Nie odtrąciła go. Paraliżująca wręcz ulga zakwitła w piersi, gdy zaciśnięte, kobiece palce drgnęły, ale pozostały w miejscu, poddając Samuelowi okazję do masochistycznej wędrówki, zamykając w uścisku drobną, chłodną w dotyku dłoń. Nie zatrzymał się, chociaż przeczył słowami wszystko, co robił. Pociągnął lekko, zaplatając palce ściślej, jakby w niewidzialnym lęku, że rzeczywiście, stoi przed nim tylko jeden z przewijających się, niekończących koszmarów. I zniknie w kaskadzie krwi - Ktoś się tobą zajął?... Krwawisz - nie odpowiedział na zadane pytanie, chociaż głos drgał bez końca w jego głowie, zlewając się z bólem i zawrotami, jak w dzikiej maskaradzie duchów. Jak bardzo żałośnie brzmiały jego słowa w zderzeniu z rzeczywistością? Z prawdą, której nie mógł jej wyjawić? Z przekleństwem, które miało na nim na zawsze ciążyć? - Tak - dodał w końcu, obracając głowę, jakby chciał dojrzeć dwie tonie źrenic, które tak często torpedowały go urokliwą złością. Jak u dzikiej kotki, którą próbował oswoić, głuchy na zadrapania, które mu posyłała.
- Właśnie to robię - nieświadomy spojrzenia, iskier i pewności, która czaiła sie w oczach Ulli, wciąż patrzył, nie widząc. Ciemność zazdrośnie kryła oblicze, które od nowa odtwarzał w pamięci - powinnaś chcieć - powinniśmy - nie wypuścił z ręki kobiecych palców, nie odtrącił własnej zguby w niezrozumiałym odruchu zataczając nieregularne kręgi kciukiem, na wierzchu bladej dłoni - Widocznie, ktoś próbował rozszarpać mnie na strzępy - po wielokroć. Zrobili to inni i on sam, własnoręcznie tnąc - na szczęście zakryte - przedramiona. Ile głębokich blizn była w stanie zobaczyć, ile zrozumieć? Nie mógł zapytać. Był katem. Dla siebie i dla innych. I musiał ją przed tym ochronić. Nawet jeśli brzmiał, jak tchórz, którym go nazwała. Nauczył sie płacić cenę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wlepione w podłogę oczy roztworzyłam szeroko doznając olśnienia. Przecież faktycznie mógł tu być. Wciąż był przecież uzdrowicielem, nawet jeśli świat zdawał się wywrócić do góry nogami podskakując przy tym na głowie. Zsunęłam swoje nogi nogi na przyjemnie chłodną podłogę. Spojrzeniem powiodłam po tej kobiecie, która co chwila na mnie zerkała. Niby przypadkowo, lecz ja czułam to jak wwierca się we mnie swoim spojrzeniem. Na samą myśl, że wie przewracało mi się w żołądku chociaż sama nie miałam pojęcia co konkretnie mogła wiedzieć. Wszystko?
Zganiłam się czując jak bardzo traciłam skupienie. Alan. Gdzieś tu jest. Gapiąca się pielęgniarka. Jak uciekłam z wieży...? Łazienka. Muszą mieć łazienkę. Jak ktoś będzie chciał mnie powstrzymać powiem, że muszę do łazienki - jeśli będzie chciał iść ze mną to zacznę dopiero panikować. Ale to też dopiero w kabinie. To brzmiało jak plan. Wypuściłam powietrze z płuc i wtedy...usłyszałam jego głos. Niczym rażona piorunem spojrzałam na niego i tak patrzyłam na niego, jak przyłapane na grzebaniu kijem w mrowisku dziecko. Co ja tu robiłam. Pomyślałam o ognistych bestiach szarpiących mnie za ramie, o mężczyźnie w ruinach. Warga mi zadrgała, lecz nic nie powiedziałam. Oczy mnie zapiekły. Skrawkiem rękawa piżamy przetarłam wilgotny policzek - Byłam - chlipnęłam pociągając nosem tak, że wydobyło się ze mnie desperackie chrząkniecie - Boże, byłam... - rozkleiłam się - byłam ale rzuciła się na mnie świeca. To znaczy, nie tyle co świeca co po prostu ogień z tej świecy. Napuchł momentalnie, wypełnił pokój i mnie ugryzł, zaczął szarpać. Rozumiesz ty to...? Szarpał mnie ogień, miał nogi, i zęby(?), i łypał, a ja mu nic nie mogłam zrobić. Wyciągną mnie przez okno. Potem, potem się obudziłam w jakichś ruinach i tam był człowiek przysypany przez gruz i...Boże, a jak ci spaliłam mieszkanie, Alan...? Boże, tak mi przykro, Alan. Tak bardzo cie przepraszam - sama się nakręcałam pozwalając na to by kłębiące się we mnie emocje zalewały wszystko dookoła. Czułam się winna. Dałeś mi dach nad głową, a co jeśli ja to zniszczyłam? - Jeśli to ja zaprószyłam płomień...? - spojrzałam na niego zapłakana nie wiedząc właściwie co ja bredzę i jak właściwie miałabym to zrobić. Jak miałabym to zrobić ze świecą nie mając różdżki. Robiąc przy okazji krzywdę i samej sobie. Jak? A jeśli...jeśli w tej wieży mnie przeklęli..? Rękaw już nie chłonął łez. Całkiem głupie. Byłam pewna, że tych już nie mam z czego produkować.
- Ale... - złapałam go za rąbek jego uzdrowicielskiej szaty chcąc by się podsunął. Materiał zmieliłam w pięści nie chcąc puścić. Co jeśli mrugnę i nagle znów pojawię się nie wiadomo gdzie...? - ale nic im nie mówiłam. Oni nic chyba nic nie wiedzą - o mnie, o tym, że powinni mnie zamknąć - ale też nie wiem. Może się mylę? Jeden człowiek, ten szatyn z piegiem pod okiem ciągle chodzi i się mnie wypytuje o to samo. Nic mu nie mówiłam, nikomu nic nie mówiłam, więc chyba nie wiedzą - szeptałam mu konspiracyjnie, nerwowo z lekkim obłędem. To wszystko było takie straszne, takie obce, a ja sama czułam się zaszczuta. Gubiłam się w tym gąszczu emocji.
Zganiłam się czując jak bardzo traciłam skupienie. Alan. Gdzieś tu jest. Gapiąca się pielęgniarka. Jak uciekłam z wieży...? Łazienka. Muszą mieć łazienkę. Jak ktoś będzie chciał mnie powstrzymać powiem, że muszę do łazienki - jeśli będzie chciał iść ze mną to zacznę dopiero panikować. Ale to też dopiero w kabinie. To brzmiało jak plan. Wypuściłam powietrze z płuc i wtedy...usłyszałam jego głos. Niczym rażona piorunem spojrzałam na niego i tak patrzyłam na niego, jak przyłapane na grzebaniu kijem w mrowisku dziecko. Co ja tu robiłam. Pomyślałam o ognistych bestiach szarpiących mnie za ramie, o mężczyźnie w ruinach. Warga mi zadrgała, lecz nic nie powiedziałam. Oczy mnie zapiekły. Skrawkiem rękawa piżamy przetarłam wilgotny policzek - Byłam - chlipnęłam pociągając nosem tak, że wydobyło się ze mnie desperackie chrząkniecie - Boże, byłam... - rozkleiłam się - byłam ale rzuciła się na mnie świeca. To znaczy, nie tyle co świeca co po prostu ogień z tej świecy. Napuchł momentalnie, wypełnił pokój i mnie ugryzł, zaczął szarpać. Rozumiesz ty to...? Szarpał mnie ogień, miał nogi, i zęby(?), i łypał, a ja mu nic nie mogłam zrobić. Wyciągną mnie przez okno. Potem, potem się obudziłam w jakichś ruinach i tam był człowiek przysypany przez gruz i...Boże, a jak ci spaliłam mieszkanie, Alan...? Boże, tak mi przykro, Alan. Tak bardzo cie przepraszam - sama się nakręcałam pozwalając na to by kłębiące się we mnie emocje zalewały wszystko dookoła. Czułam się winna. Dałeś mi dach nad głową, a co jeśli ja to zniszczyłam? - Jeśli to ja zaprószyłam płomień...? - spojrzałam na niego zapłakana nie wiedząc właściwie co ja bredzę i jak właściwie miałabym to zrobić. Jak miałabym to zrobić ze świecą nie mając różdżki. Robiąc przy okazji krzywdę i samej sobie. Jak? A jeśli...jeśli w tej wieży mnie przeklęli..? Rękaw już nie chłonął łez. Całkiem głupie. Byłam pewna, że tych już nie mam z czego produkować.
- Ale... - złapałam go za rąbek jego uzdrowicielskiej szaty chcąc by się podsunął. Materiał zmieliłam w pięści nie chcąc puścić. Co jeśli mrugnę i nagle znów pojawię się nie wiadomo gdzie...? - ale nic im nie mówiłam. Oni nic chyba nic nie wiedzą - o mnie, o tym, że powinni mnie zamknąć - ale też nie wiem. Może się mylę? Jeden człowiek, ten szatyn z piegiem pod okiem ciągle chodzi i się mnie wypytuje o to samo. Nic mu nie mówiłam, nikomu nic nie mówiłam, więc chyba nie wiedzą - szeptałam mu konspiracyjnie, nerwowo z lekkim obłędem. To wszystko było takie straszne, takie obce, a ja sama czułam się zaszczuta. Gubiłam się w tym gąszczu emocji.
|stąd
Nagłe pojawienie się wywołało zawroty głowy i głośny atak kaszlu. Przez chwilę nie potrafiłem odnaleźć się w rzeczywistości i przestrzeni. Wszechobecny hałas dotarł do mnie dopiero po jakimś czasie. I wtedy zdałem sobie sprawę z panującej wokół krzątaniny. Uzdrowiciele przebiegali przez salę zmieniając się w ledwie widoczne smugi barw. Sądząc po ilości obecnych ludzi, nagły wybuch był poważniejszy niż początkowo mogłem sądzić. Pozwoliłem się zaprowadzić na jedno z łóżek. Na badanie jednak czekałem nieco dłużej. Zdążyłem dojść do siebie w pełni. Ponownie zostałem boleśnie uświadomiony przez własne żebra, że gdzieś wewnątrz mnie istnieją. Potrafiłem nawet wskazać, gdzie dokładnie. Magomedycy nie byli jednak tym zainteresowani. Eliksiry i zaklęcia aplikowali hurtowo, bez specjalnego wgłębiania się w naturę obrażeń czy dane osobowe. To dobrze. Nie miałem ochoty przyznawać się, kim jestem. Wypiłem podany wywar, który w smaku przypominał smarki zmieszane z kozim mózgiem. Nie żebym kiedykolwiek coś podobnego pił, ale jakimś cudem było gorsze od jedzenia, jakim raczyło swoich gości Tower of London. To było pewne osiągnięcie. Niebawem jednak lekarstwo zaczęło działać i poczułem nagły przypływ sił, który zastępował niedawny ból. Głębokiego wdechu nie przerywał nagły ucisk w piersi. Uważnie patrzyłem medykom na ręce nie obdarzając ich ani krztyną zaufania, żaden z nich nie był w końcu Cassandrą. Jednego z nich udało mi się zaczepić tylko po to, by wypowiedzieć cztery słowa Niebieski las. Kolejna ofiara. Sądząc po chwilowym zwiększeniu zamieszania, ktoś wyruszył, by odszukać małą uzdrowicielkę zagubioną wśród drzew. Czułem się lepiej. Wiedziałem, że zanim zaklęcia i eliksiry całkowicie mnie wyleczą minie jeszcze trochę czasu. Ale nic więcej zrobić się nie dało. Nikt nawet nie zauważył, kiedy opuściłem salę i wyszedłem w ciemny Londyn dziwnie spokojny tej nocy. W uszach ciągle dźwięczał mi szpitalny hałas, gdy zamieniałem się w czarną mgłę i leciałem na Nokturn upewnić się, że w lecznicy nikomu nie stała się krzywda.
zt
Nagłe pojawienie się wywołało zawroty głowy i głośny atak kaszlu. Przez chwilę nie potrafiłem odnaleźć się w rzeczywistości i przestrzeni. Wszechobecny hałas dotarł do mnie dopiero po jakimś czasie. I wtedy zdałem sobie sprawę z panującej wokół krzątaniny. Uzdrowiciele przebiegali przez salę zmieniając się w ledwie widoczne smugi barw. Sądząc po ilości obecnych ludzi, nagły wybuch był poważniejszy niż początkowo mogłem sądzić. Pozwoliłem się zaprowadzić na jedno z łóżek. Na badanie jednak czekałem nieco dłużej. Zdążyłem dojść do siebie w pełni. Ponownie zostałem boleśnie uświadomiony przez własne żebra, że gdzieś wewnątrz mnie istnieją. Potrafiłem nawet wskazać, gdzie dokładnie. Magomedycy nie byli jednak tym zainteresowani. Eliksiry i zaklęcia aplikowali hurtowo, bez specjalnego wgłębiania się w naturę obrażeń czy dane osobowe. To dobrze. Nie miałem ochoty przyznawać się, kim jestem. Wypiłem podany wywar, który w smaku przypominał smarki zmieszane z kozim mózgiem. Nie żebym kiedykolwiek coś podobnego pił, ale jakimś cudem było gorsze od jedzenia, jakim raczyło swoich gości Tower of London. To było pewne osiągnięcie. Niebawem jednak lekarstwo zaczęło działać i poczułem nagły przypływ sił, który zastępował niedawny ból. Głębokiego wdechu nie przerywał nagły ucisk w piersi. Uważnie patrzyłem medykom na ręce nie obdarzając ich ani krztyną zaufania, żaden z nich nie był w końcu Cassandrą. Jednego z nich udało mi się zaczepić tylko po to, by wypowiedzieć cztery słowa Niebieski las. Kolejna ofiara. Sądząc po chwilowym zwiększeniu zamieszania, ktoś wyruszył, by odszukać małą uzdrowicielkę zagubioną wśród drzew. Czułem się lepiej. Wiedziałem, że zanim zaklęcia i eliksiry całkowicie mnie wyleczą minie jeszcze trochę czasu. Ale nic więcej zrobić się nie dało. Nikt nawet nie zauważył, kiedy opuściłem salę i wyszedłem w ciemny Londyn dziwnie spokojny tej nocy. W uszach ciągle dźwięczał mi szpitalny hałas, gdy zamieniałem się w czarną mgłę i leciałem na Nokturn upewnić się, że w lecznicy nikomu nie stała się krzywda.
zt
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wszystko, co mówił, docierało do niej w zwolnionym tempie. Zatrzymywała się przy słowach-kluczach, analizując ich definicję. Wybuch. Magiczny. To miało coś wspólnego z misją w Hogwarcie? Uwolnili jakieś zło, które czaiło się wśród kamiennych murów szkoły, a które Grindelwald nie zamierzał nikomu pokazywać? Było coś gorszego niż wampir wiszący przy suficie i tylko czekający na to, aż z czyjejś ranki, niewielkiego rozcięcia, popłynie krew? Wtedy granice były określane zupełnie inaczej, teraz leżały one zdecydowanie dalej. Widziała ofiary tego wybuchu, krew rozbryzgującą się po podłodze – teraz nie tylko ofiar, ale również i uzdrowicieli, drżące z wysiłku dłonie, usta tańczące w rytm inkantacji. Niezmiennie biegała wzrokiem od sylwetki do sylwetki, ostatecznie jednak zatrzymując go na mężczyźnie. Była mu niezmiernie wdzięczna za to, że uratował ją od pewnej śmierci. Nie miała do końca sił, żeby prowadzić z nim bardziej ożywioną rozmowę, ale cieszyła się, że nie miał jej tego za złe. Odpowiadał na zadawane przez nią pytania i nie szczędził jej przy tym krótkich, zwięzłych tłumaczeń, które w jakiś sposób potrafiła jeszcze ogarnąć swoim zmęczonym, pokiereszowanym umysłem. Wydawało jej się, że zapamiętała jego rysy, by móc potem w myślach odtwarzać jego obraz i dziękować losowi, że to akurat on stanął na jej… drodze.
– Pomógł mi pan bardziej, niż pan sądzi – odparła, niemal wdzierając się w jego niedokończone zdanie. – Arthurze. Dziękuję.
Śledziła go wzrokiem, kiedy odchodził, i nawet, gdy już zniknął za drzwiami, wpatrywała się w nie z lekko otwartymi ustami, schnącymi od powolnych wdechów. Czuła, że mimo kilku ułożonych faktów, wciąż w głowie ma chaos. Ciało pamiętało jeszcze wszystkie zdarzenia, we wnętrzu głowy brzmiał gasnący już ryk sasabonsama. Czy on… czy on naprawdę tam był? Czy może jednak cała ta felerna odsiecz była tylko snem, okropnym koszmarem?
Sięgnęła po raz kolejny do szyi i skrawka pleców, dotykając skórę zaledwie opuszkami palców. Nie potrzebowała więcej, by wyczuć świeże blizny, wciąż jeszcze jakby ciepłe, lepkie. Palce podążyły ku górze, dotknęły włosów. Krótkie, suche, postrzępione. Może dali jej eliksir na porost włosów, ale najwyraźniej skóra jej głowy była tak zniszczona, że podana dawka sobie z tym nie poradziła – urosły jednak, słabe, to prawda, ale sięgały jej uszu. Jeszcze raz obejrzała to, w co była ubrana – narzucili na nią jakąś brudną, starą szmatę, którą potem ozdobiły kolejne krople krwi i mokrej ziemi. Wałkowała każde wspomnienie w swojej głowie na nowo, jak katarynka, niezmiennie chcąc, by ta melodia utkwiła jej w głowie, by zapamiętała szczegóły i wykorzystała je później. Do zemsty? Nie, nie, raczej ostrożności w dobieraniu sojuszników.
Przed jej łóżkiem ktoś przebiegł. Kątem oka zarejestrowała żółty kitel, potem w drugą stronę przebiegł taki sam, ale nieco ciemniejszy, wpadający w zieleń i czerwień. Wzrok mimowolnie przebiegł po twarzach widocznych z jej perspektywy – twarzach pacjentów, którzy niedawno znaleźli się w podobnej sytuacji. Pierwsza myśl – znajdę wśród nich Justine.
Wstała. Ostrożnie, nie naciągając skóry na plecach, unikając niepotrzebnego bólu. Ostrożnie postawiła kilka kroków do przodu i stanęła na środku sali, rozglądając się powoli po poszkodowanych. Włosy. To stresująca sytuacja, na pewno jej odcień zatrzymał się na bieli.
Brąz. Czerń. Kobieta. Tu mężczyzna. Szukaj dalej. Brąz. Blond. Brąz. Rudy.
Zatrzymała się przy jednym z łóżek, przypatrując się siedzącemu na nim, tyłem do niej, mężczyźnie. Poznałaby go wszędzie. Poznałaby nawet, gdyby nie widziała go niezliczoną ilość lat. A tyle, jak zdawało jej się, minęło, gdy leżała w celi, ostatkami zdrowych zmysłów utrzymując płuca w rytmie krótkich wdechów i pozornie spokojnych wydechów. Ale mimo że zmysły mówiły, że tak, to on, nie do końca potrafiła im uwierzyć. Sama zamknęła drzwi do przedsionka Złotej Wieży, odcinając Herewarda od masakry, która potem się tam rozpętała. Garrett nie był w stanie jej powiedzieć, co się z nim stało, ale wiedziała jedno – nie uciekł. Gdyby to zrobił, gdyby uciekł jak tchórz, bez walki, nie byłby Herewardem, którego znała. A sądząc po jego obecności tutaj, na jednym z łóżek, coś się stało. Coś, właśnie. Tylko co?
– Barty? – szepnęła cicho, za cicho, niemal niesłyszalnie. Ściśnięte gardło nie pozwoliło, by dźwięk nabrał wyrazistości, określonego tonu. Podeszła bliżej, usiadła obok. Ostrożnie, jakby bała się, że za chwilę obraz się rozmyje, zniknie, że on ucieknie. W oczach zeszkliły się łzy, kiedy na niego patrzyła. Mogłam umrzeć. A raczej umarłam, wiesz? Jeden raz, drugi, trzeci, straciłam rachubę.
Próbowała dławić w sobie tę przedziwną mieszankę emocji, jaka zaczęła w niej buzować, ale to było fizycznie, tak najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Myślała, że nie będzie miała już okazji znaleźć się przy nim blisko, że straci już możliwość usłyszenia jego głosu, dostrzeżenia krótkiego błysku w oku, uśmiechu. Przestała łapać właściwy oddech, kiedy jej ramiona oplatały tęsknie, mocno jego szyję. Łzy leciały po policzkach same, ale kiedy zacisnęła powieki, te zawisły pod nimi jak zatrzymane na szybie krople deszczu.
– Czy ten koszmar w końcu się skończył? - błagała o to. Usilnie, jak jeszcze nigdy.
– Pomógł mi pan bardziej, niż pan sądzi – odparła, niemal wdzierając się w jego niedokończone zdanie. – Arthurze. Dziękuję.
Śledziła go wzrokiem, kiedy odchodził, i nawet, gdy już zniknął za drzwiami, wpatrywała się w nie z lekko otwartymi ustami, schnącymi od powolnych wdechów. Czuła, że mimo kilku ułożonych faktów, wciąż w głowie ma chaos. Ciało pamiętało jeszcze wszystkie zdarzenia, we wnętrzu głowy brzmiał gasnący już ryk sasabonsama. Czy on… czy on naprawdę tam był? Czy może jednak cała ta felerna odsiecz była tylko snem, okropnym koszmarem?
Sięgnęła po raz kolejny do szyi i skrawka pleców, dotykając skórę zaledwie opuszkami palców. Nie potrzebowała więcej, by wyczuć świeże blizny, wciąż jeszcze jakby ciepłe, lepkie. Palce podążyły ku górze, dotknęły włosów. Krótkie, suche, postrzępione. Może dali jej eliksir na porost włosów, ale najwyraźniej skóra jej głowy była tak zniszczona, że podana dawka sobie z tym nie poradziła – urosły jednak, słabe, to prawda, ale sięgały jej uszu. Jeszcze raz obejrzała to, w co była ubrana – narzucili na nią jakąś brudną, starą szmatę, którą potem ozdobiły kolejne krople krwi i mokrej ziemi. Wałkowała każde wspomnienie w swojej głowie na nowo, jak katarynka, niezmiennie chcąc, by ta melodia utkwiła jej w głowie, by zapamiętała szczegóły i wykorzystała je później. Do zemsty? Nie, nie, raczej ostrożności w dobieraniu sojuszników.
Przed jej łóżkiem ktoś przebiegł. Kątem oka zarejestrowała żółty kitel, potem w drugą stronę przebiegł taki sam, ale nieco ciemniejszy, wpadający w zieleń i czerwień. Wzrok mimowolnie przebiegł po twarzach widocznych z jej perspektywy – twarzach pacjentów, którzy niedawno znaleźli się w podobnej sytuacji. Pierwsza myśl – znajdę wśród nich Justine.
Wstała. Ostrożnie, nie naciągając skóry na plecach, unikając niepotrzebnego bólu. Ostrożnie postawiła kilka kroków do przodu i stanęła na środku sali, rozglądając się powoli po poszkodowanych. Włosy. To stresująca sytuacja, na pewno jej odcień zatrzymał się na bieli.
Brąz. Czerń. Kobieta. Tu mężczyzna. Szukaj dalej. Brąz. Blond. Brąz. Rudy.
Zatrzymała się przy jednym z łóżek, przypatrując się siedzącemu na nim, tyłem do niej, mężczyźnie. Poznałaby go wszędzie. Poznałaby nawet, gdyby nie widziała go niezliczoną ilość lat. A tyle, jak zdawało jej się, minęło, gdy leżała w celi, ostatkami zdrowych zmysłów utrzymując płuca w rytmie krótkich wdechów i pozornie spokojnych wydechów. Ale mimo że zmysły mówiły, że tak, to on, nie do końca potrafiła im uwierzyć. Sama zamknęła drzwi do przedsionka Złotej Wieży, odcinając Herewarda od masakry, która potem się tam rozpętała. Garrett nie był w stanie jej powiedzieć, co się z nim stało, ale wiedziała jedno – nie uciekł. Gdyby to zrobił, gdyby uciekł jak tchórz, bez walki, nie byłby Herewardem, którego znała. A sądząc po jego obecności tutaj, na jednym z łóżek, coś się stało. Coś, właśnie. Tylko co?
– Barty? – szepnęła cicho, za cicho, niemal niesłyszalnie. Ściśnięte gardło nie pozwoliło, by dźwięk nabrał wyrazistości, określonego tonu. Podeszła bliżej, usiadła obok. Ostrożnie, jakby bała się, że za chwilę obraz się rozmyje, zniknie, że on ucieknie. W oczach zeszkliły się łzy, kiedy na niego patrzyła. Mogłam umrzeć. A raczej umarłam, wiesz? Jeden raz, drugi, trzeci, straciłam rachubę.
Próbowała dławić w sobie tę przedziwną mieszankę emocji, jaka zaczęła w niej buzować, ale to było fizycznie, tak najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Myślała, że nie będzie miała już okazji znaleźć się przy nim blisko, że straci już możliwość usłyszenia jego głosu, dostrzeżenia krótkiego błysku w oku, uśmiechu. Przestała łapać właściwy oddech, kiedy jej ramiona oplatały tęsknie, mocno jego szyję. Łzy leciały po policzkach same, ale kiedy zacisnęła powieki, te zawisły pod nimi jak zatrzymane na szybie krople deszczu.
– Czy ten koszmar w końcu się skończył? - błagała o to. Usilnie, jak jeszcze nigdy.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Duża sala
Szybka odpowiedź