Duża sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Duża sala
Specjalnie przygotowana sala, w której zmieścić może się wiele osób. Oprócz łóżek, w równych rzędach, ułożone są także materace, na których leżą ci mniej dotkliwie zranieni wybuchem. Uzdrowiciele w żółtych kitlach uwijają się jak w ukropie między pacjentami lecząc wszystkich z najgroźniejszych obrażeń. Co jakiś czas usłyszeć można podniesione głosy medyków kategorycznie zabraniające odwiedzin i chodzenia między łóżkami. W całym pomieszczeniu panuje hałas i zamieszanie, w którym zdają odnajdywać się jedynie pracownicy Munga. Nikt, kto się pojawia w szpitalu nie będzie pozostawiony bowiem bez pomocy.
Żeby wyleczyć się z obrażeń, których postaci nabawiły się w wyniku Do odważnych świat należy, trzeba napisać przynajmniej jednego posta w niniejszym wątku.
Żeby wyleczyć się z obrażeń, których postaci nabawiły się w wyniku Do odważnych świat należy, trzeba napisać przynajmniej jednego posta w niniejszym wątku.
| stąd
Wydawało jej się, że minęła wieczność od zniknięcia pana Mulcibera, do momentu w którym usłyszała obce głosy. W pierwszym odruchu przelękła się nieco - w głowie miała głównie czarne myśli i wizje okropnych scenariuszy, które mogły ją jeszcze tej nocy spotkać. Zaklęcie znieczulające pozwoliło Poppy przejść spory kawał drogi, chyba jedynie dzięki czerwonym fajerwerkom, które wyczarowywała wysoko nad koronami drzew ratownicy zdołali ją odnaleźć. Była już ledwo przytomna i nie pojmowała o końca, co się z nią dzieje. Opadła bezwładnie w ramiona jednego z nich, lecz nie straciła świadomości, dzięki eliksirom, które natychmiast jej podano. Jednym uchem słuchała tego, co mówili - a opowiadali rzeczy straszne.
Tylu pacjentów naraz jeszcze nie widziałem.
Straszne...
Koniec świata.
Co to w ogóle było?
Brakuje nam łóżek...
Czuła niepokój. Coraz mocniej narastający strach. Sądziła, że funkcjonariusze tacy jak ratownicy czarodziejskiego pogotowia ratunkowego powinni wiedzieć, choć mniej więcej co się zdarzyło - lecz wydawali się równie zdezorientowani i skonfundowani jak Poppy. Nie wiedziała jak, lecz gdy otworzyła oczy, znalazła się w szpitalu św. Munga. Być może mieli ze sobą świstoklik. Położono ją ostrożnie na najbliższym, wolnym łóżku i natychmiast znalazł się przy niej jeden z uzdrowicieli. Znała go. Razem ślęczeli nad księgami podczas kursu uzdrowicielskiego i umierali ze stresu, gdy pierwszy raz asystowali podczas stażu. Richard zajął się nią troskliwie, wiedziała, że jest w dobrych rękach - najpierw zajął się oparzeniami, które zdiagnozował jako czarnomagiczne, a więc o stokroć trudniejsze do wyleczenia. Podane eliksiry znieczulające ukoiły ból, lecz minęło wiele czasu, nim rany zniknęły z jej skóry. Była bardzo słaba, wciąż obolała, nie była w stanie opuścić szpitala jeszcze tej nocy. Richard musiał zająć się także innymi ofiarami tej nocy, lecz doglądał, czy dopiła wszystkie eliksiry, przynosił jej kolejne. Smakowały paskudnie, lecz wiedziała jak nikt, że lekarstwo ma działać, nie smakować, piła je więcej posłusznie. W końcu pogrążyła się we śnie, który pozwolił na regenerację sił.
Szpital opuściła dopiero następnego dnia.
| zt
Wydawało jej się, że minęła wieczność od zniknięcia pana Mulcibera, do momentu w którym usłyszała obce głosy. W pierwszym odruchu przelękła się nieco - w głowie miała głównie czarne myśli i wizje okropnych scenariuszy, które mogły ją jeszcze tej nocy spotkać. Zaklęcie znieczulające pozwoliło Poppy przejść spory kawał drogi, chyba jedynie dzięki czerwonym fajerwerkom, które wyczarowywała wysoko nad koronami drzew ratownicy zdołali ją odnaleźć. Była już ledwo przytomna i nie pojmowała o końca, co się z nią dzieje. Opadła bezwładnie w ramiona jednego z nich, lecz nie straciła świadomości, dzięki eliksirom, które natychmiast jej podano. Jednym uchem słuchała tego, co mówili - a opowiadali rzeczy straszne.
Tylu pacjentów naraz jeszcze nie widziałem.
Straszne...
Koniec świata.
Co to w ogóle było?
Brakuje nam łóżek...
Czuła niepokój. Coraz mocniej narastający strach. Sądziła, że funkcjonariusze tacy jak ratownicy czarodziejskiego pogotowia ratunkowego powinni wiedzieć, choć mniej więcej co się zdarzyło - lecz wydawali się równie zdezorientowani i skonfundowani jak Poppy. Nie wiedziała jak, lecz gdy otworzyła oczy, znalazła się w szpitalu św. Munga. Być może mieli ze sobą świstoklik. Położono ją ostrożnie na najbliższym, wolnym łóżku i natychmiast znalazł się przy niej jeden z uzdrowicieli. Znała go. Razem ślęczeli nad księgami podczas kursu uzdrowicielskiego i umierali ze stresu, gdy pierwszy raz asystowali podczas stażu. Richard zajął się nią troskliwie, wiedziała, że jest w dobrych rękach - najpierw zajął się oparzeniami, które zdiagnozował jako czarnomagiczne, a więc o stokroć trudniejsze do wyleczenia. Podane eliksiry znieczulające ukoiły ból, lecz minęło wiele czasu, nim rany zniknęły z jej skóry. Była bardzo słaba, wciąż obolała, nie była w stanie opuścić szpitala jeszcze tej nocy. Richard musiał zająć się także innymi ofiarami tej nocy, lecz doglądał, czy dopiła wszystkie eliksiry, przynosił jej kolejne. Smakowały paskudnie, lecz wiedziała jak nikt, że lekarstwo ma działać, nie smakować, piła je więcej posłusznie. W końcu pogrążyła się we śnie, który pozwolił na regenerację sił.
Szpital opuściła dopiero następnego dnia.
| zt
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiwał głową, patrząc na nią z kamiennym, lekarskim, ale typowo dla siebie ciepłym wyrazem twarzy. Łzy. Łzy były jego słabością, zwłaszcza kobiece, zwłaszcza tych, którzy byli mu bliscy. Empatia pozwalała mu na wiele, miał wrażenie, że czuł jej rozpacz, strach, niezrozumienie. Ale pozostawał sobą - tym, który zawsze słuchał, czuwał, roztaczał opiekę. Nie tylko jako lekarz, był taki również jako osoba. I choć jej opowieść wydawała się absurdalna, głupia wręcz, choć ktoś inny i w innej sytuacji powiedziałby ,,śniło Ci się" lub ,,zmyślasz" - on po prostu, w pewnym momencie, tuż po słowach ,,Jeśli to ja zaprószyłam płomień...?" złapał ją po prostu za ramiona, delikatnie i stanowczo jednocześnie, po czym przyklękł przy niej, patrząc na nią z dołu.
- Sally - wypowiedział jej imię, chcąc ją uspokoić, sprowadzić na ziemię, zatrzymać tę lawinę emocji, nerwów i słowotoku, w które tak często wpadała. - Sally rozejrzyj się. Czy myślisz, że tyle ludzi jest tutaj normalnie? - Szpital pękał w szwach, ludzie nie mieli gdzie siedzieć, uzdrowiciele nie mieli w co włożyć rąk. - A teraz zadaj sobie pytanie - czy uważasz, że nawet jeśli rzeczywiście w jakiś sposób zaprószyłabyś płomień to czy wyrządziłabyś krzywdę tym wszystkim ludziom?
Mówił łagodnie, powoli, patrząc na nią z dołu, prosto w jej wystraszone, czerwone od płaczu oczy. Jak zawsze ciepły, jak zawsze wyrozumiały, opiekuńczy. Była mu bliska, obiecał przecież i jej, i sobie, że będzie się nią opiekował.
- Mówią, że magia szaleje, że wybucha, że dzieją się niesłychane, niespotykane do tej pory rzeczy. Początkowo nie wierzyłem, ale to wszystko mówi za siebie. - Wstał, otrzepał lekko pobrudzony materiał spodni. Temat mieszkania przemilczał. Nie miał pojęcia czy coś się stało, czy nie - w tej chwili nie miał czasu, by to sprawdzać. A nawet jeśli rzeczywiście się spaliło - co mógłby teraz z tym zrobić?
- Jaki człowiek? - Zapytał w końcu, nie bardzo rozumiejąc o czym, albo raczej o kim mówi. W tym momencie nie przejmował się tym, że była tutaj, kiedy powinna się ukrywać. Głównie dzięki temu, że trafiła pod jego skrzydła.
- Ulokuję Cię na ten moment w moim gabinecie. Będziesz pod moją opieką. nikt nie będzie miał wglądu w Twoje dokumenty, tam będziesz bezpieczna. Zajmę się Tobą ja i pielęgniarki, tylko powiedz mi co Ci jest. - Pergamin z jej "kartą" uniósł się, a sam Alan wyciągnął dłoń w jej stronę, chcąc jej pomóc wstać. - Dasz radę wstać, sama chodzić? - Jeżeli nie - poradzą sobie jakoś inaczej. Ważne było, by ją uspokoić, zając się nią, a także schować ją przed innymi. W końcu się ukrywała, prawda?
- Sally - wypowiedział jej imię, chcąc ją uspokoić, sprowadzić na ziemię, zatrzymać tę lawinę emocji, nerwów i słowotoku, w które tak często wpadała. - Sally rozejrzyj się. Czy myślisz, że tyle ludzi jest tutaj normalnie? - Szpital pękał w szwach, ludzie nie mieli gdzie siedzieć, uzdrowiciele nie mieli w co włożyć rąk. - A teraz zadaj sobie pytanie - czy uważasz, że nawet jeśli rzeczywiście w jakiś sposób zaprószyłabyś płomień to czy wyrządziłabyś krzywdę tym wszystkim ludziom?
Mówił łagodnie, powoli, patrząc na nią z dołu, prosto w jej wystraszone, czerwone od płaczu oczy. Jak zawsze ciepły, jak zawsze wyrozumiały, opiekuńczy. Była mu bliska, obiecał przecież i jej, i sobie, że będzie się nią opiekował.
- Mówią, że magia szaleje, że wybucha, że dzieją się niesłychane, niespotykane do tej pory rzeczy. Początkowo nie wierzyłem, ale to wszystko mówi za siebie. - Wstał, otrzepał lekko pobrudzony materiał spodni. Temat mieszkania przemilczał. Nie miał pojęcia czy coś się stało, czy nie - w tej chwili nie miał czasu, by to sprawdzać. A nawet jeśli rzeczywiście się spaliło - co mógłby teraz z tym zrobić?
- Jaki człowiek? - Zapytał w końcu, nie bardzo rozumiejąc o czym, albo raczej o kim mówi. W tym momencie nie przejmował się tym, że była tutaj, kiedy powinna się ukrywać. Głównie dzięki temu, że trafiła pod jego skrzydła.
- Ulokuję Cię na ten moment w moim gabinecie. Będziesz pod moją opieką. nikt nie będzie miał wglądu w Twoje dokumenty, tam będziesz bezpieczna. Zajmę się Tobą ja i pielęgniarki, tylko powiedz mi co Ci jest. - Pergamin z jej "kartą" uniósł się, a sam Alan wyciągnął dłoń w jej stronę, chcąc jej pomóc wstać. - Dasz radę wstać, sama chodzić? - Jeżeli nie - poradzą sobie jakoś inaczej. Ważne było, by ją uspokoić, zając się nią, a także schować ją przed innymi. W końcu się ukrywała, prawda?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| Wyjście z kanałów
Gwar był okropny i zdawał się nie cichnąć, a Just nadal nie schodził z barków strach. Była w rządowej jednostce, a ona sama przez tą jednostkę dopiero co została zdradzona. Złapana i wywieziona. Straciła matkę i wiedziała, że rozmowa z ojcem będzie najtrudniejszą z tych, które miała przeżyć. Nie wiedziała co działo sie z resztą, nie wiedziała co działo się z Eileen ostatnie co pamiętała z lochu to wejście dwóch mężczyzn, potem była już tylko ciemność. Brud znaczył się pod jej paznokciami mieszając z krwią, jej własną. A ból, ból przejmował wszystko.
Nie wiedziała ile czasu spędziła w Mungu, ale zdawało jej się, że było to zdecydowanie za długo, wiedziała, że nie powinna tyle czasu tam przebywać. Ale potrzebowała kogoś, kto uleczy jej obrażenia, przynajmniej do momentu w którym jej ciało przestanie się buntować przed próbą zmienienia twarzy, pozwoliła na powierzchowne leczenie, na widok ran na brzuchu lecząca ją kobieta uniosła wyżej brwi spoglądając uważnie na twarz, na której Justine sznurowała usta w cienką linie. Pytanie padło tylko niewerbalnie, ale nie zamierzała odpowiadać. Wymruczała tylko krótko o jak najszybsze leczenie - musiała przecież iść. Powierzchowne i szybkie zostawi blizny. - mówiła kobieta, najpewniej chcąc ją przetrzymać na dłużej, ale czas nie był jej sprzymierzeńcem. To nic. - zapewniła ją przelotnie obserwując jej działania. Zrobiłaby to sama, pewnie zajęłoby to więcej, męczyłaby się dłużej, ale nie musiałaby się narażać. Nie miała jednak różdżki, a bez niej leczenie nie wchodziło w grę. Rozglądała się lękliwie dookoła szukając oznak czyhających na nią strażników. Przesuwała wzrokiem po twarzach w poszukiwaniu znajomych twarzy, jednak wszystko zdawało się rozmazane, a ona sama z trudem rozpoznawała kształty. Skorzystała z okazji, gdy kobieta odeszła na chwilę przynieść jej szklankę wody o którą poprosiła i rzuciła się do wyjścia. Musiała stąd wyjść, zniknąć, dusiła się tutaj, nie była tu bezpieczna. Musiała iść, bo tylko pozostawanie w ruchu zdawało jej się względną formą pozostawania niezauważoną.
| zt
Gwar był okropny i zdawał się nie cichnąć, a Just nadal nie schodził z barków strach. Była w rządowej jednostce, a ona sama przez tą jednostkę dopiero co została zdradzona. Złapana i wywieziona. Straciła matkę i wiedziała, że rozmowa z ojcem będzie najtrudniejszą z tych, które miała przeżyć. Nie wiedziała co działo sie z resztą, nie wiedziała co działo się z Eileen ostatnie co pamiętała z lochu to wejście dwóch mężczyzn, potem była już tylko ciemność. Brud znaczył się pod jej paznokciami mieszając z krwią, jej własną. A ból, ból przejmował wszystko.
Nie wiedziała ile czasu spędziła w Mungu, ale zdawało jej się, że było to zdecydowanie za długo, wiedziała, że nie powinna tyle czasu tam przebywać. Ale potrzebowała kogoś, kto uleczy jej obrażenia, przynajmniej do momentu w którym jej ciało przestanie się buntować przed próbą zmienienia twarzy, pozwoliła na powierzchowne leczenie, na widok ran na brzuchu lecząca ją kobieta uniosła wyżej brwi spoglądając uważnie na twarz, na której Justine sznurowała usta w cienką linie. Pytanie padło tylko niewerbalnie, ale nie zamierzała odpowiadać. Wymruczała tylko krótko o jak najszybsze leczenie - musiała przecież iść. Powierzchowne i szybkie zostawi blizny. - mówiła kobieta, najpewniej chcąc ją przetrzymać na dłużej, ale czas nie był jej sprzymierzeńcem. To nic. - zapewniła ją przelotnie obserwując jej działania. Zrobiłaby to sama, pewnie zajęłoby to więcej, męczyłaby się dłużej, ale nie musiałaby się narażać. Nie miała jednak różdżki, a bez niej leczenie nie wchodziło w grę. Rozglądała się lękliwie dookoła szukając oznak czyhających na nią strażników. Przesuwała wzrokiem po twarzach w poszukiwaniu znajomych twarzy, jednak wszystko zdawało się rozmazane, a ona sama z trudem rozpoznawała kształty. Skorzystała z okazji, gdy kobieta odeszła na chwilę przynieść jej szklankę wody o którą poprosiła i rzuciła się do wyjścia. Musiała stąd wyjść, zniknąć, dusiła się tutaj, nie była tu bezpieczna. Musiała iść, bo tylko pozostawanie w ruchu zdawało jej się względną formą pozostawania niezauważoną.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ostatnim co pamiętał był głos Benjamina, który z irytacją napominał Okruszka. Dlaczego to robił? Barty bardzo chciał zrozumieć, ale nie mógł się zapytać. Nagłe ciepło wepchnęło go w bezgraniczną ciemność nieświadomości, do której nie przebijało się już nic. Ani białe koty, ani olbrzymie smoki, ani nawet niepokój związany z walką z Grindelwaldem. Hereward po raz pierwszy od bardzo dawna czuł błogi spokój.
Najpierw był ból. Barty próbował przed nim uciec, ale błoga ciemność wycofywała się z jego umysłu ustępując miejsca zupełnie nieprzyjemnym uczuciom. Był poparzony. Znowu. Ból spieczonej skóry stał mu się tak znajomy w ciągu ostatniego roku, że Hereward nie był pewien, czy obrażenia zdążyły mu się kiedykolwiek wyleczyć. Mdły zapach palonego ciała, okropne pieczenie, gdy rany pomału się leczyły, wrażliwość na każdą, nawet najmniejszą zmianę temperatury. Barty był już specjalistą w dziedzinie oparzeń. Nie musiał się nawet sobie przyglądać, żeby wiedzieć, w jak dramatycznym stanie musi być. Potrzebował wody, która mogłaby zwilżyć nieco jego zaschnięte gardło, ale nie potrafił zmusić go do wydania choćby najcichszego dźwięku. Czy kiedyś będzie wreszcie mógł umrzeć w spokoju? Tyle razy był już pewien, że tym razem to jest to, że więcej nie otworzy oczu. I za każdym razem coś zmuszało go do powrotu, do bólu, wstydu i poczucia straty. Nie chciał żyć w świecie, w którym będzie musiał stawić czoło kolejnej pustej dziurze w jego sercu. Nie miał kiedy przetrawić jeszcze wiadomości Garretta o śmierci Eileen. Pamiętał jego milczenie i smutne, puste spojrzenie, które mówiło wszystko. Wróciło do niego, wypłynęło na zamknięte powieki. Wspomnienie, które ostatecznie zmusiło go do powrotu do żywych, bo nagle zyskał całkowitą pewność, że jeśli jeszcze trochę będzie w swoim świecie sam z martwymi wspomnieniami, oszaleje. Zaczął przedzierać się przez mgłę otępienia pozwalając kolejnym bodźcom docierać do jego obolałej głowy. Pierwsze usłyszał dźwięki i cichy głos szepczący jego imię. Był jednak przekonany, że to pozostałość po koszmarach, które dopadły go wraz z powrotem świadomości. Dlatego zwlekał z otworzeniem oczu, choć wiedział, że musi wreszcie spojrzeć w twarz rzeczywistości, w której nie ma Jej. Na początku myślał, że oślepł. Mroczki tańczyły przed jego oczami, a pośród nich przebijały się czasem mokre od łez policzki Eileen. Świat wirował tak przez jakiś czas, gdy na zmianę robił się za ciemny i za jasny. Ale wreszcie Hereward zaczynał widzieć świat. A raczej jego fragment, bo cała reszta przysłonięta była, dosłownie i w przenośni, przez znajome, błękitno-szare oczy mokre od łez. Próbował coś powiedzieć, żeby przekonać się, że to, że tu jest nie jest tylko kolejnym parszywym żartem jego przemęczonego umysłu, ale z zaschniętego gardła nie wydał się nawet najcichszy dźwięk. Zamiast tego, ignorując ciągle obolałe ciało wyciągnął rękę, żeby móc chwycić jej dłoń i poczuć pod palcami ciepło jej skóry tak różne od parzącego gorąca smoczego oddechu. Chciał odpowiedzieć na jej pytanie słowami, ale wiedział, że nie da rady, po prostu poszukał jej spojrzenia licząc na to, że ona, jak zwykle, będzie potrafiła wyczytać w nim wszystko. Tak, skończył, Eileen, to nie jest już koszmar, już nie. Ale nawet jeśli to jedynie sen, piękny, słodki sen, Merlinie, niech trwa jak najdłużej.
Najpierw był ból. Barty próbował przed nim uciec, ale błoga ciemność wycofywała się z jego umysłu ustępując miejsca zupełnie nieprzyjemnym uczuciom. Był poparzony. Znowu. Ból spieczonej skóry stał mu się tak znajomy w ciągu ostatniego roku, że Hereward nie był pewien, czy obrażenia zdążyły mu się kiedykolwiek wyleczyć. Mdły zapach palonego ciała, okropne pieczenie, gdy rany pomału się leczyły, wrażliwość na każdą, nawet najmniejszą zmianę temperatury. Barty był już specjalistą w dziedzinie oparzeń. Nie musiał się nawet sobie przyglądać, żeby wiedzieć, w jak dramatycznym stanie musi być. Potrzebował wody, która mogłaby zwilżyć nieco jego zaschnięte gardło, ale nie potrafił zmusić go do wydania choćby najcichszego dźwięku. Czy kiedyś będzie wreszcie mógł umrzeć w spokoju? Tyle razy był już pewien, że tym razem to jest to, że więcej nie otworzy oczu. I za każdym razem coś zmuszało go do powrotu, do bólu, wstydu i poczucia straty. Nie chciał żyć w świecie, w którym będzie musiał stawić czoło kolejnej pustej dziurze w jego sercu. Nie miał kiedy przetrawić jeszcze wiadomości Garretta o śmierci Eileen. Pamiętał jego milczenie i smutne, puste spojrzenie, które mówiło wszystko. Wróciło do niego, wypłynęło na zamknięte powieki. Wspomnienie, które ostatecznie zmusiło go do powrotu do żywych, bo nagle zyskał całkowitą pewność, że jeśli jeszcze trochę będzie w swoim świecie sam z martwymi wspomnieniami, oszaleje. Zaczął przedzierać się przez mgłę otępienia pozwalając kolejnym bodźcom docierać do jego obolałej głowy. Pierwsze usłyszał dźwięki i cichy głos szepczący jego imię. Był jednak przekonany, że to pozostałość po koszmarach, które dopadły go wraz z powrotem świadomości. Dlatego zwlekał z otworzeniem oczu, choć wiedział, że musi wreszcie spojrzeć w twarz rzeczywistości, w której nie ma Jej. Na początku myślał, że oślepł. Mroczki tańczyły przed jego oczami, a pośród nich przebijały się czasem mokre od łez policzki Eileen. Świat wirował tak przez jakiś czas, gdy na zmianę robił się za ciemny i za jasny. Ale wreszcie Hereward zaczynał widzieć świat. A raczej jego fragment, bo cała reszta przysłonięta była, dosłownie i w przenośni, przez znajome, błękitno-szare oczy mokre od łez. Próbował coś powiedzieć, żeby przekonać się, że to, że tu jest nie jest tylko kolejnym parszywym żartem jego przemęczonego umysłu, ale z zaschniętego gardła nie wydał się nawet najcichszy dźwięk. Zamiast tego, ignorując ciągle obolałe ciało wyciągnął rękę, żeby móc chwycić jej dłoń i poczuć pod palcami ciepło jej skóry tak różne od parzącego gorąca smoczego oddechu. Chciał odpowiedzieć na jej pytanie słowami, ale wiedział, że nie da rady, po prostu poszukał jej spojrzenia licząc na to, że ona, jak zwykle, będzie potrafiła wyczytać w nim wszystko. Tak, skończył, Eileen, to nie jest już koszmar, już nie. Ale nawet jeśli to jedynie sen, piękny, słodki sen, Merlinie, niech trwa jak najdłużej.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
z diabelskiej karuzeli
Nie wiem ile tak idziemy z tym Kostkiem przez opuszczone wesołe miasteczko. Odnoszę wrażenie, że już wcale nie jest tak wesołe - przypomina raczej ponurą, groteskową krainę z najczarniejszych książek kryminalnych. Odwracam się nerwowo na każdy dźwięk, każdy szelest liści niesionych przez wiatr. Boję się. Kolejnego ataku, niespodziewanego wybuchu magii. Paradoksalnie gdybym chciała się bronić różdżką dzierżoną w dłoni, mogłoby się to dla mnie skończyć tragicznie. Wierzę jednak, że niedługo dotrzemy do jakiejkolwiek magicznej cywilizacji. Ściskam mężczyznę mocniej pod ramię, gdyż domyślam się jak trudno można chodzić bez zmysłu wzroku i tego absolutnie nie chcę mu utrudniać. Robi mi się coraz zimniej w stopy - te dodatkowo ranione są kamykami, patykami oraz innymi elementami natury. Ból w pewnym momencie staje się wyjątkowo nieznośny, ale zaciskam zęby i kroczę dzielnie do przodu. Musimy się stąd wydostać.
Kiedy zaczynam już wierzyć, że żaden zbłąkany czarodziej nie miałby ochoty na zabawę w lunaparku, dostrzegam spacerującą niedaleko parę. Krzyczę do nich, zatrzymuję, nawet podbiegam ciągnąc za sobą nieszczęśliwego czarodzieja. Okazuje się, że ci mieszkają gdzieś niedaleko, dlatego korzystamy z ich gościny - po ociepleniu się wysyłam Ollivandera do kominka, później siebie, dzięki czemu znajdujemy się niedaleko szpitala. Jeszcze trochę kroków, odrobinę i wchodzimy do budynku. Nie mam z nim miłych skojarzeń, wręcz przeciwnie. Po ciele przebiega mroźny dreszcz, ale oddaję się w ręce uzdrowicieli w tej ogromnej sali, gdzie leczą już innych poszkodowanych.
Kostek dostaje eliksir przeciwko utracie wzroku, mnie także stabilizują - zaklęciami leczniczymi. Rozglądam się za widokiem kogoś znajomego, ale na szczęście nikogo nie dostrzegam. Po odczekaniu paru godzin na obserwacji, wreszcie mogę wrócić do domu. Zawiadomieni rodzice przychodzą po mnie. Żegnam się więc z mym towarzyszem, dziękując za pomoc, chociaż sami w pojedynkę także byśmy sobie poradzili. Nic to. Z wdzięcznością ubieram buty, zarzucam na siebie cieplejszy płaszcz. Mijam korytarze wysypane rannymi, czując coraz większy niepokój. Sproutowie przeżyli bez szwanku, ale kto jeszcze z naszych bliskich walczył o życie?
zt.
Nie wiem ile tak idziemy z tym Kostkiem przez opuszczone wesołe miasteczko. Odnoszę wrażenie, że już wcale nie jest tak wesołe - przypomina raczej ponurą, groteskową krainę z najczarniejszych książek kryminalnych. Odwracam się nerwowo na każdy dźwięk, każdy szelest liści niesionych przez wiatr. Boję się. Kolejnego ataku, niespodziewanego wybuchu magii. Paradoksalnie gdybym chciała się bronić różdżką dzierżoną w dłoni, mogłoby się to dla mnie skończyć tragicznie. Wierzę jednak, że niedługo dotrzemy do jakiejkolwiek magicznej cywilizacji. Ściskam mężczyznę mocniej pod ramię, gdyż domyślam się jak trudno można chodzić bez zmysłu wzroku i tego absolutnie nie chcę mu utrudniać. Robi mi się coraz zimniej w stopy - te dodatkowo ranione są kamykami, patykami oraz innymi elementami natury. Ból w pewnym momencie staje się wyjątkowo nieznośny, ale zaciskam zęby i kroczę dzielnie do przodu. Musimy się stąd wydostać.
Kiedy zaczynam już wierzyć, że żaden zbłąkany czarodziej nie miałby ochoty na zabawę w lunaparku, dostrzegam spacerującą niedaleko parę. Krzyczę do nich, zatrzymuję, nawet podbiegam ciągnąc za sobą nieszczęśliwego czarodzieja. Okazuje się, że ci mieszkają gdzieś niedaleko, dlatego korzystamy z ich gościny - po ociepleniu się wysyłam Ollivandera do kominka, później siebie, dzięki czemu znajdujemy się niedaleko szpitala. Jeszcze trochę kroków, odrobinę i wchodzimy do budynku. Nie mam z nim miłych skojarzeń, wręcz przeciwnie. Po ciele przebiega mroźny dreszcz, ale oddaję się w ręce uzdrowicieli w tej ogromnej sali, gdzie leczą już innych poszkodowanych.
Kostek dostaje eliksir przeciwko utracie wzroku, mnie także stabilizują - zaklęciami leczniczymi. Rozglądam się za widokiem kogoś znajomego, ale na szczęście nikogo nie dostrzegam. Po odczekaniu paru godzin na obserwacji, wreszcie mogę wrócić do domu. Zawiadomieni rodzice przychodzą po mnie. Żegnam się więc z mym towarzyszem, dziękując za pomoc, chociaż sami w pojedynkę także byśmy sobie poradzili. Nic to. Z wdzięcznością ubieram buty, zarzucam na siebie cieplejszy płaszcz. Mijam korytarze wysypane rannymi, czując coraz większy niepokój. Sproutowie przeżyli bez szwanku, ale kto jeszcze z naszych bliskich walczył o życie?
zt.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
z nokturnu
Oczekiwanie na Błędnego Rycerza ciągnęło się w nieskończoność - i ja sam czułem się jak błędny rycerz, stojąc z uniesioną różdżką wycelowaną w nicość. Dźwięki dobiegające z okolicy zwiastowały najgorsze, nie potrafiły jednak zagłuszyć bicia serca Hatsy, której być może zawdzięczałem życie.
W autobusie - gdy już w końcu udało się nam do niego dostać - panował ścisk, a ludzie głosy, które dobiegały do moich lisich usz zdradzały spanikowanie. Większość udawała się do szpitala, a ja starałem się nasłuchiwać szeptów, które mogłyby uchylić mi rąbla tajemnicy.
Napięcie rosło, a myśl o skrzyni nie dawała mi spokoju, wiercąc mi dziurę na wylot czaszki.
Najgorsze przyszło dopiero wtedy, gdy po zażyciu odpowiednego eliksiru odzyskałem wzrok. Hatsy w istocie nie oszukiwała mnie, że nie doznała poważniejszych obrażeń; szybko zniknęła ze szpitala, chcąc jak najszybciej znajeźć się przy Charlim, o czym kazałem jej siebie poinformować - widok szpitalneg pobojowiska nie pozostawiał najmniejszych złudzeń, ze nie byliśmy jedynymi ofiarami dziwnych teleportacji.
Błądałem się po świętym Mungu nieco zamroczony, poszukując odpowiedzi, ale także przyjaciół. Benjamin, Justine, Eileen - z niedowierzaniem przyjąłem obecność tych dwóch, zwłaszcza po tym, jak cały Zakon Feniksa nie potrafił wyjaśnić, czy w ogóle udało im się wydostać z płonącej Wieży. Był to czas małych radości, przeplatanych dziwnie grobową atmosferą. Wszyscy, którzy trafiali do szpitala, odnieśli poważnie obrażenia od czarnej magii. Mogłem więc jedynie spoglądać na Benjamina (i pozostałych spotkanych Gwardzistów) ze strachem i dziwnym zrozumieniem, że cała odpowiedzialność spoczywała na naszych barkach.
Zawiedliśmy?
Znów czułem się jak pijane dziecko we mgle - to uczucie uparcie towarzyszyło mi od pierwszych chwil dołączenia do Zakonu Feniksa. Nie potrafiłem siedzieć z założonymi rękami; w amoku krzątałem się po szpitalu, który powoli pękał w szwach od kolejnych, przybywających rannych. Szeptem wspominano także o zgonach - i choć z całej siły próbowałem wyprzeć te informacje z głowy, poczucie winy nie dawało mi spokoju. Chciałem być przydatny, jakbym w tej całej beznadziejności szukał ostatniej deski ratunku, która pomoże oczyścić mi własne sumienie. Zamiast tego otrzymałem od uzdrowicieli reprymendę, że przydałbym się o wiele bardziej, gdybym zwolnił miejsce dla kolejnych poszkodowanych.
Z mętlikiem w głowie i podkulonym ogonem opuściłem w końcu szpital, udając się prosto do biura aurorów, gdzie - jak się okazało - czekały mnie jeszcze bardziej przykre niespodzianki.
zt
Oczekiwanie na Błędnego Rycerza ciągnęło się w nieskończoność - i ja sam czułem się jak błędny rycerz, stojąc z uniesioną różdżką wycelowaną w nicość. Dźwięki dobiegające z okolicy zwiastowały najgorsze, nie potrafiły jednak zagłuszyć bicia serca Hatsy, której być może zawdzięczałem życie.
W autobusie - gdy już w końcu udało się nam do niego dostać - panował ścisk, a ludzie głosy, które dobiegały do moich lisich usz zdradzały spanikowanie. Większość udawała się do szpitala, a ja starałem się nasłuchiwać szeptów, które mogłyby uchylić mi rąbla tajemnicy.
Napięcie rosło, a myśl o skrzyni nie dawała mi spokoju, wiercąc mi dziurę na wylot czaszki.
Najgorsze przyszło dopiero wtedy, gdy po zażyciu odpowiednego eliksiru odzyskałem wzrok. Hatsy w istocie nie oszukiwała mnie, że nie doznała poważniejszych obrażeń; szybko zniknęła ze szpitala, chcąc jak najszybciej znajeźć się przy Charlim, o czym kazałem jej siebie poinformować - widok szpitalneg pobojowiska nie pozostawiał najmniejszych złudzeń, ze nie byliśmy jedynymi ofiarami dziwnych teleportacji.
Błądałem się po świętym Mungu nieco zamroczony, poszukując odpowiedzi, ale także przyjaciół. Benjamin, Justine, Eileen - z niedowierzaniem przyjąłem obecność tych dwóch, zwłaszcza po tym, jak cały Zakon Feniksa nie potrafił wyjaśnić, czy w ogóle udało im się wydostać z płonącej Wieży. Był to czas małych radości, przeplatanych dziwnie grobową atmosferą. Wszyscy, którzy trafiali do szpitala, odnieśli poważnie obrażenia od czarnej magii. Mogłem więc jedynie spoglądać na Benjamina (i pozostałych spotkanych Gwardzistów) ze strachem i dziwnym zrozumieniem, że cała odpowiedzialność spoczywała na naszych barkach.
Zawiedliśmy?
Znów czułem się jak pijane dziecko we mgle - to uczucie uparcie towarzyszyło mi od pierwszych chwil dołączenia do Zakonu Feniksa. Nie potrafiłem siedzieć z założonymi rękami; w amoku krzątałem się po szpitalu, który powoli pękał w szwach od kolejnych, przybywających rannych. Szeptem wspominano także o zgonach - i choć z całej siły próbowałem wyprzeć te informacje z głowy, poczucie winy nie dawało mi spokoju. Chciałem być przydatny, jakbym w tej całej beznadziejności szukał ostatniej deski ratunku, która pomoże oczyścić mi własne sumienie. Zamiast tego otrzymałem od uzdrowicieli reprymendę, że przydałbym się o wiele bardziej, gdybym zwolnił miejsce dla kolejnych poszkodowanych.
Z mętlikiem w głowie i podkulonym ogonem opuściłem w końcu szpital, udając się prosto do biura aurorów, gdzie - jak się okazało - czekały mnie jeszcze bardziej przykre niespodzianki.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Powrót do rzeczywistości był jak kubeł lodowato zimnej wody – z jednej strony tak cholernie przyjemny, przynoszący ulgę, ale z drugiej tak nagły i pozbawiający możliwości kontrolowania własnych emocji przechodzących przez zziębniętą skórę, przez mokre od łez oczy, przez spierzchnięte, sine wargi. Eileen tkwiła jeszcze w tej fazie, kiedy cały jej umysł ogarnięty był przez zdezorientowanie po nagłej fali bodźców. Przez głowę przepływały jej tysiące myśli, zadawała sobie pytania zupełnie oderwane od poruszanego wcześniej kontekstu, gubiła się w poruszanych wątkach. Zgubiła swoją kotwicę, dzięki której do tej pory miała jasno wytyczony kierunek; dzięki której wszystko wydawało się prostsze, kiedy była obok.
Arthur uświadomił ją w tym, że żyje – że jej ciało żyło, uleczone przez dłonie i różdżki uzdrowicieli w Mungu; powiadomił, co się stało, dzięki czemu historia przestała być wybrakowana. Wiedziała już, na jakim gruncie stoi, ale… jeśli nie wiedziała, co działo się z Herewardem, jeśli on rzeczywiście powstrzymał strażników całym sobą, tracąc przy tym życie, to ten grunt stawał się jałowy. Mogła chodzić po nim, mogła uśmiechać się do innych, skoro żyła, mogła odnaleźć resztę, ale co z tego, jakie miało znaczenie to wszystko, skoro jej dusza była w środku pusta?
Pojawienie się na horyzoncie tej kotwicy zwiastowało tylko kolejną dezorientację, ale tym razem chwilową, po której nadeszła zupełnie niespodziewana ulga. I znów odnalazła drogę w ciemnościach. To był On, tego była w stu procentach pewna. Znów stłuczony, cierpiący, ale on. Dokładnie jak po próbie. Gdy wyciągnął dłoń w jej stronę, odpowiedziała bez zwłoki, natychmiast oplatając ją swoimi palcami. Patrzyła na niego, płacząc i czując, jak powoli ciężar zmartwień opada na dno żołądka; jak łapie ją za głowę i zmusza do zaciśnięcia powiek, żeby tylko nie stracić równowagi. Wciąż była słaba, chociaż uzdrowiciele doprowadzili ją do porządku. Ale to nie było teraz ważne. Odpocznie niedługo. Odnajdzie tylko Justine, upewni się, że pozostali żyją. I odpocznie. Może coś zje, chociaż powoli przestawała widzieć w tym sens, żołądek tak bardzo przylgnął do kręgosłupa.
Chciała, żeby coś powiedział, chciała usłyszeć jego głos, ale nieważne, jak pragnienia w niej krzyczały, Hereward zza jego ust nie wydarł się żaden, choć najcichszy ton. Wysuszone na wiór wargi i poruszająca się spazmatycznie grdyka dały jej do myślenia. Woda. Potrzebował jej. Zdała sobie sprawę, że sama też powinna jej potrzebować, ale najwyraźniej magomedycy musieli już o to zatroszczyć, zanim w ogóle o tym pomyślała. Spędziła tam tydzień. W wilgotnej celi, z której nie było ucieczki.
- Woda – myśli nabrały realnego kształtu, głowa obróciła się, szukając w zasięgu wzroku dzbanka, glinianego naczynia, czegokolwiek, w czym znajdowałaby się jakaś zdatna do spożycia ciecz. Wstała, drżącymi nogami niemal powłócząc, obeszła kilka łóżek. Jedno zajmowane było przez mężczyznę. Brunet, nie potrafiła określić wieku, bo twarz, ramiona i klatkę piersiową miał niemal do mięśni wyżartą przez ogień. Między nim a kobietą obok, znajdującą się w znacznie lepszym stanie, ale szlochającą głośno, chodziła blada na twarzy blondwłosa uzdrowicielka. Eileen podeszła bliżej, wzrokiem unikając tego koszmarnego obrazu śmierci, i zajrzała do kubka stojącego na stoliku obok. Herbata. Czarna, zimna. Zerknęła na kobietę, szukając w jej oczach pozwolenia. Skinęła jej głową, ale zielarka dałaby sobie rękę uciąć, że oddawała ten kubek z ciężarem i świadomością, że znów nie zwilży ust, chociaż tak wytrwale pracowała. Wróciła do łóżka Herewarda, licząc w pamięci kroki, i usiadła znów przy nim, przybliżając kubek do jego ust. - Pij - poprosiła słabo. - Tylko ostrożnie.
Nie mogła zostać z nim zbyt długo, musiała znaleźć jeszcze Justine, musiała. Wciąż nie miała na to dostatecznie dużo siły, ale wszystkie zmysły rozkazywały mięśniom na każdy możliwy wysiłek, który pozwoli Eileen być pewną, że Justine udało się wyjść z celi i przeżyć. Ostatni raz uścisnęła jego dłoń i wstała z łóżka, swoje kroki prowadząc wprost do kominka podłączonego do sieci Fiuu. Pierwszy przystanek - Rudera.
| zt
Arthur uświadomił ją w tym, że żyje – że jej ciało żyło, uleczone przez dłonie i różdżki uzdrowicieli w Mungu; powiadomił, co się stało, dzięki czemu historia przestała być wybrakowana. Wiedziała już, na jakim gruncie stoi, ale… jeśli nie wiedziała, co działo się z Herewardem, jeśli on rzeczywiście powstrzymał strażników całym sobą, tracąc przy tym życie, to ten grunt stawał się jałowy. Mogła chodzić po nim, mogła uśmiechać się do innych, skoro żyła, mogła odnaleźć resztę, ale co z tego, jakie miało znaczenie to wszystko, skoro jej dusza była w środku pusta?
Pojawienie się na horyzoncie tej kotwicy zwiastowało tylko kolejną dezorientację, ale tym razem chwilową, po której nadeszła zupełnie niespodziewana ulga. I znów odnalazła drogę w ciemnościach. To był On, tego była w stu procentach pewna. Znów stłuczony, cierpiący, ale on. Dokładnie jak po próbie. Gdy wyciągnął dłoń w jej stronę, odpowiedziała bez zwłoki, natychmiast oplatając ją swoimi palcami. Patrzyła na niego, płacząc i czując, jak powoli ciężar zmartwień opada na dno żołądka; jak łapie ją za głowę i zmusza do zaciśnięcia powiek, żeby tylko nie stracić równowagi. Wciąż była słaba, chociaż uzdrowiciele doprowadzili ją do porządku. Ale to nie było teraz ważne. Odpocznie niedługo. Odnajdzie tylko Justine, upewni się, że pozostali żyją. I odpocznie. Może coś zje, chociaż powoli przestawała widzieć w tym sens, żołądek tak bardzo przylgnął do kręgosłupa.
Chciała, żeby coś powiedział, chciała usłyszeć jego głos, ale nieważne, jak pragnienia w niej krzyczały, Hereward zza jego ust nie wydarł się żaden, choć najcichszy ton. Wysuszone na wiór wargi i poruszająca się spazmatycznie grdyka dały jej do myślenia. Woda. Potrzebował jej. Zdała sobie sprawę, że sama też powinna jej potrzebować, ale najwyraźniej magomedycy musieli już o to zatroszczyć, zanim w ogóle o tym pomyślała. Spędziła tam tydzień. W wilgotnej celi, z której nie było ucieczki.
- Woda – myśli nabrały realnego kształtu, głowa obróciła się, szukając w zasięgu wzroku dzbanka, glinianego naczynia, czegokolwiek, w czym znajdowałaby się jakaś zdatna do spożycia ciecz. Wstała, drżącymi nogami niemal powłócząc, obeszła kilka łóżek. Jedno zajmowane było przez mężczyznę. Brunet, nie potrafiła określić wieku, bo twarz, ramiona i klatkę piersiową miał niemal do mięśni wyżartą przez ogień. Między nim a kobietą obok, znajdującą się w znacznie lepszym stanie, ale szlochającą głośno, chodziła blada na twarzy blondwłosa uzdrowicielka. Eileen podeszła bliżej, wzrokiem unikając tego koszmarnego obrazu śmierci, i zajrzała do kubka stojącego na stoliku obok. Herbata. Czarna, zimna. Zerknęła na kobietę, szukając w jej oczach pozwolenia. Skinęła jej głową, ale zielarka dałaby sobie rękę uciąć, że oddawała ten kubek z ciężarem i świadomością, że znów nie zwilży ust, chociaż tak wytrwale pracowała. Wróciła do łóżka Herewarda, licząc w pamięci kroki, i usiadła znów przy nim, przybliżając kubek do jego ust. - Pij - poprosiła słabo. - Tylko ostrożnie.
Nie mogła zostać z nim zbyt długo, musiała znaleźć jeszcze Justine, musiała. Wciąż nie miała na to dostatecznie dużo siły, ale wszystkie zmysły rozkazywały mięśniom na każdy możliwy wysiłek, który pozwoli Eileen być pewną, że Justine udało się wyjść z celi i przeżyć. Ostatni raz uścisnęła jego dłoń i wstała z łóżka, swoje kroki prowadząc wprost do kominka podłączonego do sieci Fiuu. Pierwszy przystanek - Rudera.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 13.04.18 18:59, w całości zmieniany 1 raz
Z rezerwatu jednorożców
Rozdzieliliśmy się. Chyba. Nie wiem, dopadam kominka jako pierwszy, rezygnując z moich żętelameńskich umiejętności. Domagam się wizyty w Świętym Mungu, bo ten łeb to jednak boli mnie trochę za bardzo. Syk zielonych płomieni wyrzuca mnie niedaleko budynku. Przyspieszam z rękami wciśniętymi w kieszeń, wchodzę do środka. Jaki kurwa gwar. Wszyscy gdzieś biegną, śmiesznie wyglądają w tych żółtych kitlach. Na mój widok uciekają w popłochu. Dopiero po kilkunastu minutach kręcenia się w izbie przyjęć jakiś śmiałek się znajduje. I zaprowadza mnie do jakiejś wielkiej sali, gdzie chyba jest umieralnia, bo wszyscy jęczą i zawodzą nad swym marnym losem. Mi nic takiego nie jest, ale mówią, że muszą mi czachę naprawić. Nie oponuję, przynajmniej do czasu.
- Jak to kurwa nie ma łóżka w moim rozmiarze? - oburzam się, kiedy jakiś kolo mówi do mnie, że mnie wyleczy, ale nie mogę tu zostać. Przecież to jest jakaś kpina. - Nie będę leżał na materacu, przecież połowa mnie będzie leżeć na ziemi - kontynuuję swoje zdenerwowanie, cały czas mam podniesiony głos. Wskazuję też na te niby łoża, co to wyglądają jak dla niemowlaków, a nie dorodnego mężczyzny jakim jestem. Nie mówię, że należą mi się królewskie warunki, ale kurwa z tyłkiem na zimnej ziemi leżeć nie będę. Przecież będę wyglądać jak frajer.
- To je kurwa zwiększ tą swoją mikruską różdżką - warczę na zestresowanego uzdrowiciela. Chyba jakiś nowy, bo młody i zahukany. A może to przede mną czuje respekt. Wiadomo, szacun ludzi ulicy. Poprawiam swoją zniszczoną i brudną szatę. - Jak to nie ma miejsca - wkurwiam się dalej. Rozglądam się wokół. Rzeczywiście, cała sala zajebana jakimiś zdechlakami. - To wyrzuć kogoś - dopominam się. - Na pewno udają - dodaję, po czym potrząsam łóżkiem najbliższego pacjenta. Nawołuję, żeby się opanował i przestał zajmować miejsce, ile można w końcu leżeć w jednym miejscu. To ten medyk od siedmiu boleści mówi mi, że mam tak nie robić, bo ten mężczyzna ma wstrząśnięcie mózgu czy jak to się tam nazywa.
- Ja też mam - stawiam od razu śmiałą diagnozę. Niestety po kilkunastu minutach peryrotryrakcji daję za wygraną. Nic nie ugram. - Dobra, lecz mnie szybko i idę do domu - syczę zniecierpliwiony. Kiedy siadam na krześle, te z trzaskiem zapada się pode mną, a ja ląduję tyłkiem na ziemi. Ja pierdolę. - Z czego macie te meble, z włosów? - pytam oburzony. Ale nie wstaję. Niech mnie już po prostu uzdrowi tym swoim badylem. Mam kaca, chce mi się kurewsko pić i chcę do domu. Więc poganiam tego knypka, a kiedy czuję się już dobrze, pacam kolesia po plecach i kieruję się na Nokturn. Kurwa, chyba muszę mniej pić jednak.
zt.
Rozdzieliliśmy się. Chyba. Nie wiem, dopadam kominka jako pierwszy, rezygnując z moich żętelameńskich umiejętności. Domagam się wizyty w Świętym Mungu, bo ten łeb to jednak boli mnie trochę za bardzo. Syk zielonych płomieni wyrzuca mnie niedaleko budynku. Przyspieszam z rękami wciśniętymi w kieszeń, wchodzę do środka. Jaki kurwa gwar. Wszyscy gdzieś biegną, śmiesznie wyglądają w tych żółtych kitlach. Na mój widok uciekają w popłochu. Dopiero po kilkunastu minutach kręcenia się w izbie przyjęć jakiś śmiałek się znajduje. I zaprowadza mnie do jakiejś wielkiej sali, gdzie chyba jest umieralnia, bo wszyscy jęczą i zawodzą nad swym marnym losem. Mi nic takiego nie jest, ale mówią, że muszą mi czachę naprawić. Nie oponuję, przynajmniej do czasu.
- Jak to kurwa nie ma łóżka w moim rozmiarze? - oburzam się, kiedy jakiś kolo mówi do mnie, że mnie wyleczy, ale nie mogę tu zostać. Przecież to jest jakaś kpina. - Nie będę leżał na materacu, przecież połowa mnie będzie leżeć na ziemi - kontynuuję swoje zdenerwowanie, cały czas mam podniesiony głos. Wskazuję też na te niby łoża, co to wyglądają jak dla niemowlaków, a nie dorodnego mężczyzny jakim jestem. Nie mówię, że należą mi się królewskie warunki, ale kurwa z tyłkiem na zimnej ziemi leżeć nie będę. Przecież będę wyglądać jak frajer.
- To je kurwa zwiększ tą swoją mikruską różdżką - warczę na zestresowanego uzdrowiciela. Chyba jakiś nowy, bo młody i zahukany. A może to przede mną czuje respekt. Wiadomo, szacun ludzi ulicy. Poprawiam swoją zniszczoną i brudną szatę. - Jak to nie ma miejsca - wkurwiam się dalej. Rozglądam się wokół. Rzeczywiście, cała sala zajebana jakimiś zdechlakami. - To wyrzuć kogoś - dopominam się. - Na pewno udają - dodaję, po czym potrząsam łóżkiem najbliższego pacjenta. Nawołuję, żeby się opanował i przestał zajmować miejsce, ile można w końcu leżeć w jednym miejscu. To ten medyk od siedmiu boleści mówi mi, że mam tak nie robić, bo ten mężczyzna ma wstrząśnięcie mózgu czy jak to się tam nazywa.
- Ja też mam - stawiam od razu śmiałą diagnozę. Niestety po kilkunastu minutach peryrotryrakcji daję za wygraną. Nic nie ugram. - Dobra, lecz mnie szybko i idę do domu - syczę zniecierpliwiony. Kiedy siadam na krześle, te z trzaskiem zapada się pode mną, a ja ląduję tyłkiem na ziemi. Ja pierdolę. - Z czego macie te meble, z włosów? - pytam oburzony. Ale nie wstaję. Niech mnie już po prostu uzdrowi tym swoim badylem. Mam kaca, chce mi się kurewsko pić i chcę do domu. Więc poganiam tego knypka, a kiedy czuję się już dobrze, pacam kolesia po plecach i kieruję się na Nokturn. Kurwa, chyba muszę mniej pić jednak.
zt.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
-> stąd
Przedostali się przez kominek. Przez wzgląd na obrażenia Inary i Envy niebezpiecznie było sięgać po inny środek transportu.
Gdy przenieśli się z krańca świata Dover do Munga - Adrien poczuł oszołomienie. Świst wiatru, wszechobecna pustka przeistoczyły się w zgiełk rannych, krzątających się w mniejszej lub większej panice uzdrowicieli, było tłoczno, duszno. Minęło kilka długich sekund nim zdołał wrócić do rzeczywistości. Kolejnej jej ponurej odsłony. Ten wieczór miał w ogóle kiedyś dobiec końca...? Prowadził ranną aurorkę. Jeszcze nie do końca wiedząc dokąd. Podążał za tłumem.
- Bądź bliżej, Inuś - poprosił spoglądając z troską na swoją córkę. Mając nadzieję, że złapie go za skrawek wierzchniej szaty, tak jak to robiła po takiej prośbie gdy była prawie trzykrotnie mniejsza. Chciał mieć ją blisko zwłaszcza, że nie bardzo wiedział czego spodziewać się dalej, a dalej...trafili do jednej wielkiej sali. Było tu jeszcze więcej wszystkich niż na korytarzach. Adrien upatrzył w tym chaosie jedną z wolnych szpitalnych prycz. Skierował się ku niej.
- Proszę się położyć. Tylko powoli. Zaraz poproszę kogoś by się panią zajął. Proszę dać mi chwilę... - na zorientowanie się w tym chaosie. Mówił usadzając na niej ranną aurorkę. Zaraz później zacisnął swoją dłoń na dłoni Inary. Zaczął iść sztucznie wytyczonym korytarzem pomiędzy rozstawionymi łóżkami. Prowadził córkę za sobą nie chcąc mieć ją przy sobie. To było ważne. Adrien nie musiał szukać daleko. Tak właściwie to jego natychmiastowo odnaleziono. W końcu był uzdrowicielem, ordynatorem jednego z wydziałów, wszyscy jego w tym momencie potrzebowali, a młody uzdrowiciel który zalał go potokiem pytań był tego dowodem.
- Daj mi kwadrans, Wood. Nie chcę nikomu zrobić krzywdy - nie była to prośba, a raczej stanowcza sugestia dająca do zrozumienia, że przybył tu dopiero minuty temu. Jako ofiara. Potrzebował chwili by zrozumieć panujący wokół niego chaos. By zapewnić swojej córce odpowiednią opiekę. Potem może się im wszystkim oddać - Na końcu tej alei, a trzecim łóżku od lewej jest kobieta z licznymi ranami szarpanymi. jest przytomna, rany nie są głębokie, nie zagrażają jej życiu, lecz może to ulec zmianie. Powiedz mi gdzie znajdę też jeszcze trochę wolnych miejsc. Chcę czystej wody, eliksiru wzmacniającego i Elliotta - to był jeden z uzdrowicieli którym Carrow ufał bardziej. Tylko takiemu pozwoliłby się zająć córką, a ta tego potrzebowała. Po tych ustaleniach skierowali się ku zaproponowanej przez Wooda obszary sali. Adrien zacisnął swoją dłoń w pocieszającym geście, że już nie daleko i tak też było. Carrow mógł usadzić córkę na szpitalnej pryczy. Sam stał, patrząc na nią z góry odklejając i zaczesując jej za ucho skrawek mokrego, czarnego kosmyka.
- Jasnolesia już nie ma - wybębnił głucho - Gdy chwilę później zajaśniał kryształ...- pokręcił głową, jakby próbował wyrzucić z niej nieprzyjemną myśl. Nie wiedzieć kiedy, ich dłonie znów były splecione. Nie chciał puszczać.
Przedostali się przez kominek. Przez wzgląd na obrażenia Inary i Envy niebezpiecznie było sięgać po inny środek transportu.
Gdy przenieśli się z krańca świata Dover do Munga - Adrien poczuł oszołomienie. Świst wiatru, wszechobecna pustka przeistoczyły się w zgiełk rannych, krzątających się w mniejszej lub większej panice uzdrowicieli, było tłoczno, duszno. Minęło kilka długich sekund nim zdołał wrócić do rzeczywistości. Kolejnej jej ponurej odsłony. Ten wieczór miał w ogóle kiedyś dobiec końca...? Prowadził ranną aurorkę. Jeszcze nie do końca wiedząc dokąd. Podążał za tłumem.
- Bądź bliżej, Inuś - poprosił spoglądając z troską na swoją córkę. Mając nadzieję, że złapie go za skrawek wierzchniej szaty, tak jak to robiła po takiej prośbie gdy była prawie trzykrotnie mniejsza. Chciał mieć ją blisko zwłaszcza, że nie bardzo wiedział czego spodziewać się dalej, a dalej...trafili do jednej wielkiej sali. Było tu jeszcze więcej wszystkich niż na korytarzach. Adrien upatrzył w tym chaosie jedną z wolnych szpitalnych prycz. Skierował się ku niej.
- Proszę się położyć. Tylko powoli. Zaraz poproszę kogoś by się panią zajął. Proszę dać mi chwilę... - na zorientowanie się w tym chaosie. Mówił usadzając na niej ranną aurorkę. Zaraz później zacisnął swoją dłoń na dłoni Inary. Zaczął iść sztucznie wytyczonym korytarzem pomiędzy rozstawionymi łóżkami. Prowadził córkę za sobą nie chcąc mieć ją przy sobie. To było ważne. Adrien nie musiał szukać daleko. Tak właściwie to jego natychmiastowo odnaleziono. W końcu był uzdrowicielem, ordynatorem jednego z wydziałów, wszyscy jego w tym momencie potrzebowali, a młody uzdrowiciel który zalał go potokiem pytań był tego dowodem.
- Daj mi kwadrans, Wood. Nie chcę nikomu zrobić krzywdy - nie była to prośba, a raczej stanowcza sugestia dająca do zrozumienia, że przybył tu dopiero minuty temu. Jako ofiara. Potrzebował chwili by zrozumieć panujący wokół niego chaos. By zapewnić swojej córce odpowiednią opiekę. Potem może się im wszystkim oddać - Na końcu tej alei, a trzecim łóżku od lewej jest kobieta z licznymi ranami szarpanymi. jest przytomna, rany nie są głębokie, nie zagrażają jej życiu, lecz może to ulec zmianie. Powiedz mi gdzie znajdę też jeszcze trochę wolnych miejsc. Chcę czystej wody, eliksiru wzmacniającego i Elliotta - to był jeden z uzdrowicieli którym Carrow ufał bardziej. Tylko takiemu pozwoliłby się zająć córką, a ta tego potrzebowała. Po tych ustaleniach skierowali się ku zaproponowanej przez Wooda obszary sali. Adrien zacisnął swoją dłoń w pocieszającym geście, że już nie daleko i tak też było. Carrow mógł usadzić córkę na szpitalnej pryczy. Sam stał, patrząc na nią z góry odklejając i zaczesując jej za ucho skrawek mokrego, czarnego kosmyka.
- Jasnolesia już nie ma - wybębnił głucho - Gdy chwilę później zajaśniał kryształ...- pokręcił głową, jakby próbował wyrzucić z niej nieprzyjemną myśl. Nie wiedzieć kiedy, ich dłonie znów były splecione. Nie chciał puszczać.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciałem nieustannie wstrząsały dreszcze, ale Inara nie była pewna, czy wywoływał je szarpiący cienką koszulą wiatr, czy też zimno, które zaległo się w piersi. Trudno było jej opanować drżenie rąk, a napięte ciało sztywniało, jakby w oczekiwaniu na niewidzialny atak. Jedyną jej bronią była różdżka...różdżka, która buntowała się i zamiast oczekiwanego światła i świetlistej sylwetki mustanga, otrzymywała narastający strach. Obecność aurorki utrzymywała ją we względnej równowadze i świadomości, że nie jest sama, że wciąż znajdowała się w realnym świecie, nie koszmarze. Chociaż... czy tu mogła się obudzić? Zerwać się nawet z krzykiem i łzami, by otoczyły ją kojące ramiona Łowcy?
Nie potrafiła zatrzymać łez, które wyrysowaną na policzkach ścieżką, toczyły się, aż na brudną koszulę. Zagarnięta objęciem ojca, nie szukała ucieczki. W absurdalności sytuacji - była bezpieczna. Oderwała twarz, do tej pory wtuloną w ramię Adriena. Nie mogła zachowywać się jak zagubione dziecko, chociaż w tej jednej, przerażającej chwili, tak właśnie się czuła.
Kolejne elementy przewijały się, jak urwane klatki zdjęć. W jednej chwili otulał ją ojcowski płaszcz, a w kolejnej siedziała już na grzbiecie aetonana. Bijące od zwierzęcia ciepło kontrastowało z chłodem, gdy krótki lot zakończyli na ziemi. Zieleń płomieni, stłumione głosy, a potem szum, który przerodził się w zgiełk. Tony przeplatały się, wirowały w powietrzu mieszając krzyki, jęki i wołania w przerażającą kakofonię - Tato...co tu się dzieje - nie wydawało się, by w płynącym tłumie rodziciel ją usłyszał. Jedną dłonią zaciskała poły otrzymanego płaszcza, drugą, rzeczywiście, instynktownie chwyciła materię ojcowskiej szaty. Całość przypominała obraz po katastrofie. Czy cały świat wybuchł?
Rozległa sala, w której się znalazła, była właściwie pełna. Leżące na pryczach sylwetki w rozmaitym stadium ran i obrażeń. I jeśli ten sam koszmar dopadł cały Londyn, gdzie znajdował się Percy? Bose stopy stawiała sztywno, czując jak kolana drżą, a w głowie narasta ciemność. Zatrzymała się przy łóżku, na którym położyła się jej towarzyszka nieszczęścia - Dz...dziękuję - język jej się plątał, a rozdygotane serce, to przyspieszało rytm, to spowalniało. Wypuściła dłoń do tej pory zaciskającą się na szacie Adriena i niepewnie sięgnęła ręki aurorki. Chciałaby się uśmiechnąć, powiedzieć, ze wszystko już będzie w porządku. A może sama chciała usłyszeć to na głos. Zamiast tego poruszyła niemo wargami, nie dopowiadając nic więcej.
Milczała, opierając się czołem o ramię ojca, gdy zatrzymał ich uzdrowiciel. Widziała, że za chwilę będzie musiała zostać sama, a przerażona część umysłu, chciała krzyczeć. Nie chciała zostać sama, nie kiedy wokoło słyszała morze głosów, cierpienia, które napędzało wizje, tak żywo wijące się przed jej oczami w nocy. Płacz nie miał jej pomóc, ale stłumiona panika wciąż czekała na uwolnienie - Możesz...możesz dowiedzieć się, czy Percy... - dukała, gdy w końcu dotarli do wąskiej pryczy. Podkuliła pod siebie nogi, chowając pod koszulą i nawet nie próbując zdejmować płaszcza. Zakołysała się chwiejnie, czując jak piekące łzy znowu próbują przecisnąć się przez zaciskane powieki - Co...? - głos w gardle uwiązł, gdy podniosła wilgotne spojrzenie do góry - Jak.. - czuła się, tak, jakby ktoś wyrwał jej głos zaklęciem i wcisnął zamiast tego cierniową kulę - Nie - wydusiła, gdy odnalazła rękę uzdrowiciela, zaciskając blade palce mocniej, niż myślała - Dlaczego, to wszystko się stało? - nie rozumiała nic, bała się, ale nie wierzyła, by mogła dziś otrzymać odpowiedź. A jasna przeszłość, pełna wspomnień ginęła wraz z... - Ty jesteś moim domem.
Nie potrafiła zatrzymać łez, które wyrysowaną na policzkach ścieżką, toczyły się, aż na brudną koszulę. Zagarnięta objęciem ojca, nie szukała ucieczki. W absurdalności sytuacji - była bezpieczna. Oderwała twarz, do tej pory wtuloną w ramię Adriena. Nie mogła zachowywać się jak zagubione dziecko, chociaż w tej jednej, przerażającej chwili, tak właśnie się czuła.
Kolejne elementy przewijały się, jak urwane klatki zdjęć. W jednej chwili otulał ją ojcowski płaszcz, a w kolejnej siedziała już na grzbiecie aetonana. Bijące od zwierzęcia ciepło kontrastowało z chłodem, gdy krótki lot zakończyli na ziemi. Zieleń płomieni, stłumione głosy, a potem szum, który przerodził się w zgiełk. Tony przeplatały się, wirowały w powietrzu mieszając krzyki, jęki i wołania w przerażającą kakofonię - Tato...co tu się dzieje - nie wydawało się, by w płynącym tłumie rodziciel ją usłyszał. Jedną dłonią zaciskała poły otrzymanego płaszcza, drugą, rzeczywiście, instynktownie chwyciła materię ojcowskiej szaty. Całość przypominała obraz po katastrofie. Czy cały świat wybuchł?
Rozległa sala, w której się znalazła, była właściwie pełna. Leżące na pryczach sylwetki w rozmaitym stadium ran i obrażeń. I jeśli ten sam koszmar dopadł cały Londyn, gdzie znajdował się Percy? Bose stopy stawiała sztywno, czując jak kolana drżą, a w głowie narasta ciemność. Zatrzymała się przy łóżku, na którym położyła się jej towarzyszka nieszczęścia - Dz...dziękuję - język jej się plątał, a rozdygotane serce, to przyspieszało rytm, to spowalniało. Wypuściła dłoń do tej pory zaciskającą się na szacie Adriena i niepewnie sięgnęła ręki aurorki. Chciałaby się uśmiechnąć, powiedzieć, ze wszystko już będzie w porządku. A może sama chciała usłyszeć to na głos. Zamiast tego poruszyła niemo wargami, nie dopowiadając nic więcej.
Milczała, opierając się czołem o ramię ojca, gdy zatrzymał ich uzdrowiciel. Widziała, że za chwilę będzie musiała zostać sama, a przerażona część umysłu, chciała krzyczeć. Nie chciała zostać sama, nie kiedy wokoło słyszała morze głosów, cierpienia, które napędzało wizje, tak żywo wijące się przed jej oczami w nocy. Płacz nie miał jej pomóc, ale stłumiona panika wciąż czekała na uwolnienie - Możesz...możesz dowiedzieć się, czy Percy... - dukała, gdy w końcu dotarli do wąskiej pryczy. Podkuliła pod siebie nogi, chowając pod koszulą i nawet nie próbując zdejmować płaszcza. Zakołysała się chwiejnie, czując jak piekące łzy znowu próbują przecisnąć się przez zaciskane powieki - Co...? - głos w gardle uwiązł, gdy podniosła wilgotne spojrzenie do góry - Jak.. - czuła się, tak, jakby ktoś wyrwał jej głos zaklęciem i wcisnął zamiast tego cierniową kulę - Nie - wydusiła, gdy odnalazła rękę uzdrowiciela, zaciskając blade palce mocniej, niż myślała - Dlaczego, to wszystko się stało? - nie rozumiała nic, bała się, ale nie wierzyła, by mogła dziś otrzymać odpowiedź. A jasna przeszłość, pełna wspomnień ginęła wraz z... - Ty jesteś moim domem.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie wiedział. Gdziekolwiek się nie pojawił tej nocy to odnosił wrażenie, że z chwili na chwilę wiedział coraz mniej. W tym momencie, jedynie tyle, że było źle. Przez to nie mógł powiedzieć będzie dobrze. Sam miał w głowie mętlik. Co się dzieje.
- Zaraz się dowiemy. Ważne, że tu nic już nam nie grozi. Mung wygląda jak wygląda, lecz niewiele jest miejsc posiadających taką liczbę barier, jak to - próbował pocieszyć, dać choćby nikły gwarant bezpieczeństwa, chociaż blado to musiało wyglądać na malującym się tle ludzkiej tragedii. Był tego świadomy. Tak bardzo okrutnie.
Gdy zostali sami, gdy Adrien przez błogosławieństwo kolejnych minut mógł być po prostu ojcem...zamierzał ten czas poświęcić tylko jej.
- Dowiem się. Wszystkiego się dowiem, skarbie. Złapię zaraz czyjąś sowę, wyślemy listy. Mogę zorganizować karocę, to pewnie trochę potrwa, jednak zawiozą cie do Ashfield Manor jeśli taka twoja wola - nie zamierzał jej zostawić tutaj, pozwolić jej słuchać cudzych tragedii. Najchętniej zabrałby ją tam, gdzie byłaby najbezpieczniejsza, do domu. Czaru Jasnolesia jednak już nie było. Była to teraz ruina. Powiedział jej o tym, a nim się zorientował jego myśl popędziła dalej. Jak...? - Wszystko zaczęło się od głównego salonu. Nad kominkiem pojawiła się pajęczyna pęknięć. Wszystko...się ku niej zbiegać, zapadać...- zrobiło mu się słabiej. Nie mógł ustać. Usiadł obok niej. Uśmiechnął się cierpko, wymuszenie, bez wesołości. W krtani poczuł rwanie. Trzymając ją za rękę, objął ją drugą przytulając do siebie. Ucałował ją w czółko. Opierając swoją głowę o jej zaczął się również delikatnie kołysać szukając w tym jakiegoś ukojenia.
- Nie chcę cie nigdzie odsyłać samej. Zostań więc ze mną. W moim gabinecie. Dopilnuję byś miała spokój. O czymkolwiek się dowiem będziesz wiedziała pierwsza, tam też mam pergaminy, pióro... - zmienił zdanie, jak mógłby nie zmienić po jej zapewnieniu? Miał nadzieję, że to czego chciał pokrywało się z tym czego pragnęła ona.
- Zaraz się dowiemy. Ważne, że tu nic już nam nie grozi. Mung wygląda jak wygląda, lecz niewiele jest miejsc posiadających taką liczbę barier, jak to - próbował pocieszyć, dać choćby nikły gwarant bezpieczeństwa, chociaż blado to musiało wyglądać na malującym się tle ludzkiej tragedii. Był tego świadomy. Tak bardzo okrutnie.
Gdy zostali sami, gdy Adrien przez błogosławieństwo kolejnych minut mógł być po prostu ojcem...zamierzał ten czas poświęcić tylko jej.
- Dowiem się. Wszystkiego się dowiem, skarbie. Złapię zaraz czyjąś sowę, wyślemy listy. Mogę zorganizować karocę, to pewnie trochę potrwa, jednak zawiozą cie do Ashfield Manor jeśli taka twoja wola - nie zamierzał jej zostawić tutaj, pozwolić jej słuchać cudzych tragedii. Najchętniej zabrałby ją tam, gdzie byłaby najbezpieczniejsza, do domu. Czaru Jasnolesia jednak już nie było. Była to teraz ruina. Powiedział jej o tym, a nim się zorientował jego myśl popędziła dalej. Jak...? - Wszystko zaczęło się od głównego salonu. Nad kominkiem pojawiła się pajęczyna pęknięć. Wszystko...się ku niej zbiegać, zapadać...- zrobiło mu się słabiej. Nie mógł ustać. Usiadł obok niej. Uśmiechnął się cierpko, wymuszenie, bez wesołości. W krtani poczuł rwanie. Trzymając ją za rękę, objął ją drugą przytulając do siebie. Ucałował ją w czółko. Opierając swoją głowę o jej zaczął się również delikatnie kołysać szukając w tym jakiegoś ukojenia.
- Nie chcę cie nigdzie odsyłać samej. Zostań więc ze mną. W moim gabinecie. Dopilnuję byś miała spokój. O czymkolwiek się dowiem będziesz wiedziała pierwsza, tam też mam pergaminy, pióro... - zmienił zdanie, jak mógłby nie zmienić po jej zapewnieniu? Miał nadzieję, że to czego chciał pokrywało się z tym czego pragnęła ona.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Próbowała opanować dreszcze i nachodzącą krótkimi falami słabość. Wciąż było jej niedobrze, a w głowie pulsował ból, ale kołysząc się lekko w ramionach ojca, nie skarżyła się. Głowę opierała o bark Adriena, jedną dłoń nadal trzymała zaplecioną w uścisku, a druga zaciskała się kurczowo na otulającym ją materiale płaszcza. Chaos gonił chaos i cokolwiek próbowała wymyślić, kończyło się niezrozumiałym upadkiem - Oni wszyscy...ich też to dopadło - czymkolwiek, to to miało być. Patrzyła na twarze leżących niedaleko rannych, na skapującą krew gdzieś obok. Słuchała tykania starego zegara na ścianie i kojącego głosu starszego mężczyzny. Próbowała wierzyć, że jest dokładnie tak, jak mówił. A jednak roztaczający się wokół widok przeczył, boleśnie szarpiąc prawdę, w której pokładała nadzieję - Nie - zacisnęła powieki i pokręciła może zbyt gwałtownie głową. Ciemne, wciąż wilgotne pasma włosów przykleiły się do szyi. Nie chciała się stąd nigdzie ruszać, nie mogła - Był w Mungu na oddziale pozaklęciowym - wciąż pamiętała rozbryzgane ślady szkarłatu w poczekalni i świadomość, że należała do niego. I nawet, gdyby chciała, nie potrafiła zaprzeczyć, że się bała.
Słabość mocniej poruszyła ciałem i przez kilka momentów miała wrażenie, ze ciemność pochłonie jej świadomość, jak zamykająca się nad jej głową przestrzeń. Dom, w którym tyle lat mieszkała, miejsce, w którym dziecięctwo miało rzeczywiste znaczenie - przepadło. Miała jednak ojca, filar na którym zbudowała swoje własne jestestwo - Nic nie zostało? - rzuciła głucho, bardziej do siebie. Usta poruszyły się wolno - Nie chcę się stąd ruszać, nigdzie nie pojadę - mogła się uprzeć, Adrien nie mógł jej odmówić. Nie teraz, nie kiedy większość tego co znała, rozsypywało się i wywracało do góry nogami. Nie przewidywała, że świat popadł w większy chaos, niż widziała.
- Tato....źle się czuję - ostatnie słowo właściwie wyszeptała, dłoń wypuściła zaciskany materiał, a druga rozluźniła się w uchwycie ojca. Głowa bezwładnie opadła niżej, a błoga, pozbawiona koszmarów ciemność, w końcu ją objęła.
| zt
Słabość mocniej poruszyła ciałem i przez kilka momentów miała wrażenie, ze ciemność pochłonie jej świadomość, jak zamykająca się nad jej głową przestrzeń. Dom, w którym tyle lat mieszkała, miejsce, w którym dziecięctwo miało rzeczywiste znaczenie - przepadło. Miała jednak ojca, filar na którym zbudowała swoje własne jestestwo - Nic nie zostało? - rzuciła głucho, bardziej do siebie. Usta poruszyły się wolno - Nie chcę się stąd ruszać, nigdzie nie pojadę - mogła się uprzeć, Adrien nie mógł jej odmówić. Nie teraz, nie kiedy większość tego co znała, rozsypywało się i wywracało do góry nogami. Nie przewidywała, że świat popadł w większy chaos, niż widziała.
- Tato....źle się czuję - ostatnie słowo właściwie wyszeptała, dłoń wypuściła zaciskany materiał, a druga rozluźniła się w uchwycie ojca. Głowa bezwładnie opadła niżej, a błoga, pozbawiona koszmarów ciemność, w końcu ją objęła.
| zt
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie chciała trafić do Mungu. Jej celem było własne biuro, w którym mogłaby zatopić się w pracy, poszukując odpowiedzi na wszystkie niewiadome tej nocy. Gdy przyglądając się Inarze i jej ojcu poczuła pewność, że tej nic nie grozi, była gotowa teleportować się prosto do Ministerstwa. Zamiast tego jednak znalazła się w szpitalu, a przecież nie było takiej potrzeby. A przynajmniej nie w jej mniemaniu, bowiem nie chciała dopuścić do siebie faktu, że może być ranna czy zmęczona. Rany na ciele nie były bolesne, a jedynie wydawały się lekko szczypać niczym rana spowodowana zacięciem się od papieru. Nic ważnego. Zwykła błahostka. A jednak nie protestowała, gdy mężczyzna się nią zaopiekował. Pozwoliła sobie pomóc, czując ogromną wdzięczność w stosunku do lorda. To właśnie przez to nie potrafiła zaprotestować - doceniała jego opiekę, znajdując w nim i jego córce kolejny dowód na to, że nie każdy czarodziej szlachetnej krwi wywyższa się i myśli tylko o sobie. Po tej nocy ta dwójka zyskała jej szczerą sympatię, a przy tym miała możliwość przeżyć coś, czego nigdy do tej pory nie zaznała - jazdę na aetonie. Było to ciekawe przeżycie, choć niezwykle szybko minęło. Potem musiała ponownie wrócić do rzeczywistości, a ta nie była przyjemna. Krocząc korytarzami Mungu rozglądała się, czując narastający niepokój. A zatem nie tylko one padły ofiarą ciemnej, mrocznej siły, która wyrwała je z domów i przeniosła aż do Dover.
Nie miała jednak okazji na zamienienie z kimkolwiek słów, bo już po chwili umieszczono ją na jednym z łóżek. Wciąż czuła, iż nie jest to miejsce odpowiednie dla niej, lecz pomimo tego zdobyła się na uśmiech.
- Dziękuję - powiedziała w kierunku szlachcica, obserwując jak ten odchodzi z córką. Westchnęła ciężko. Podniosła nieco swoją rękę, by móc przyjrzeć się swojej zakrwawionej, pełnej ran skórze. Po raz pierwszy tej nocy poczuła wdzięczność do losu - pomimo wszystko była żywa, a przecież ta noc mogła się skończyć na wiele sposobów. Mogła się jedynie domyślać z jakimi nieprzyjemnościami musieli się spotkać inni.
Inni...
Evey gwałtownie podniosła wzrok, rozglądając się dookoła. Nagle dopadła ją dawna obawa o przyjaciół. Co się z nimi stało? Czy i oni doświadczyli tych dziwnych zjawisk?
Najbardziej martwiła się o Jaydena. Miała nadzieję, że uda jej się go wypatrzyć wśród tłumu, lecz jej nadzieje były płoche. Nigdzie nie dostrzegła znajomej twarzy, którą tak bardzo chciałaby teraz zobaczyć. Zamiast tego nagle pojawiło się przed nią nieznajome oblicze jednego z uzdrowicieli, którego z pewnością przysłał lord Carrow. Pozwoliła mu siebie opatrzyć, dając mu jednak do zrozumienia, iż nie ma zamiaru zostawać w szpitalu dłużej niż było to konieczne. Jego plany były najwyraźniej inne, bowiem przez dłuższą chwilę musiała się z nim o to spierać. Gdy w końcu udało jej się go przekonać do swoich racji, pozwoliła sobie na jeszcze chwilę zwłoki w oczekiwaniu na podanie odpowiednich eliksirów, które miały ją wzmocnić i przyspieszyć regenerację ran. Oprócz tego otrzymała dziwnie wyglądającą maść. Po tym wszystkim nie zwlekając dłużej opuściła szpital, mając zamiar jak najszybciej znaleźć się w Ministerstwie.
|zt
Nie miała jednak okazji na zamienienie z kimkolwiek słów, bo już po chwili umieszczono ją na jednym z łóżek. Wciąż czuła, iż nie jest to miejsce odpowiednie dla niej, lecz pomimo tego zdobyła się na uśmiech.
- Dziękuję - powiedziała w kierunku szlachcica, obserwując jak ten odchodzi z córką. Westchnęła ciężko. Podniosła nieco swoją rękę, by móc przyjrzeć się swojej zakrwawionej, pełnej ran skórze. Po raz pierwszy tej nocy poczuła wdzięczność do losu - pomimo wszystko była żywa, a przecież ta noc mogła się skończyć na wiele sposobów. Mogła się jedynie domyślać z jakimi nieprzyjemnościami musieli się spotkać inni.
Inni...
Evey gwałtownie podniosła wzrok, rozglądając się dookoła. Nagle dopadła ją dawna obawa o przyjaciół. Co się z nimi stało? Czy i oni doświadczyli tych dziwnych zjawisk?
Najbardziej martwiła się o Jaydena. Miała nadzieję, że uda jej się go wypatrzyć wśród tłumu, lecz jej nadzieje były płoche. Nigdzie nie dostrzegła znajomej twarzy, którą tak bardzo chciałaby teraz zobaczyć. Zamiast tego nagle pojawiło się przed nią nieznajome oblicze jednego z uzdrowicieli, którego z pewnością przysłał lord Carrow. Pozwoliła mu siebie opatrzyć, dając mu jednak do zrozumienia, iż nie ma zamiaru zostawać w szpitalu dłużej niż było to konieczne. Jego plany były najwyraźniej inne, bowiem przez dłuższą chwilę musiała się z nim o to spierać. Gdy w końcu udało jej się go przekonać do swoich racji, pozwoliła sobie na jeszcze chwilę zwłoki w oczekiwaniu na podanie odpowiednich eliksirów, które miały ją wzmocnić i przyspieszyć regenerację ran. Oprócz tego otrzymała dziwnie wyglądającą maść. Po tym wszystkim nie zwlekając dłużej opuściła szpital, mając zamiar jak najszybciej znaleźć się w Ministerstwie.
|zt
Gość
Gość
| z cmentarza
Wróciła na Nokturn, jednak nie zabawiła tam długo. Wyszła z kominka w pubie do którego już nie raz się przenosiła. Śmierdział jak zawsze, dookoła było sporo osób, jednak większość zachowywała się jeszcze dziwniej niż zwykle. Może ich też coś spotkało? Tak czy inaczej wyszła na zewnątrz, z przyjemnością witając znów świeże powietrze, ruszyła w znanym kierunku, jednak droga wydawała jej się nagle znacznie dłuższa. Czuła się słabo - zbyt słabo. Przystanęła na moment, przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech, chciała odczekać kilka chwil, odpocząć, jednak nogi się pod nią ugięły.
Nie pamiętała kiedy ostatnio czuła się tak kiepsko. Źle. Beznadziejnie. Przez kilka chwil kręciło jej się w głowie, doznała zawrotów. Usłyszała jakiś głos nad sobą, ale nie podnosiła głowy nie chcąc ich zwiększyć, ktoś mówił coś o szpitalu, ona próbowała coś mamrotać, jednak nie wychodziło z tego nic sensownego, wciąż kręciło jej się w głowie, ból głowy stawał się nieznośny, przed oczami robiło jej się ciemno. Nie protestowała, poczuła jak ktoś ciągnie ją w górę, prowadzi. Mógł być kimkolwiek, to nie miało znaczenia, jednak niebawem znalazła się tutaj, opuszczona na łóżko, nie zwracając uwagi na panujący dookoła popłoch. Uzdrowiciele skakali dookoła kolejnych pacjentów, dotarli także do niej, nikt nie zadawał wielu pytań, dostała jakiś eliksir, ktoś skierował na nią swoją różdżkę i najpewniej sprawił, że usnęła w ciągu chwili.
Minęło trochę czasu nim się obudziła, nad ranem jednak czuła się już całkiem nieźle, właściwie prawie całkowicie dobrze. Nikt nie protestował, kiedy wstawała z łóżka - uzdrowiciele mieli widocznie nadal dużo pracy dookoła, nie chciała tu zostać, działo się tu dużo, a nocne leczenie najwidoczniej jej pomogło. Nienawidziła szpitali. Idąc do wyjścia przyglądała się kolejnym poszkodowanym, trochę ją to przerażało, nie rozumiała co właściwie się wydarzyło tej nocy, jednak najwidoczniej nie tylko ona i Rosier zostały tym zaatakowane. Najwidoczniej zdarzyły się też znacznie gorsze przypadki.
zt
Wróciła na Nokturn, jednak nie zabawiła tam długo. Wyszła z kominka w pubie do którego już nie raz się przenosiła. Śmierdział jak zawsze, dookoła było sporo osób, jednak większość zachowywała się jeszcze dziwniej niż zwykle. Może ich też coś spotkało? Tak czy inaczej wyszła na zewnątrz, z przyjemnością witając znów świeże powietrze, ruszyła w znanym kierunku, jednak droga wydawała jej się nagle znacznie dłuższa. Czuła się słabo - zbyt słabo. Przystanęła na moment, przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech, chciała odczekać kilka chwil, odpocząć, jednak nogi się pod nią ugięły.
Nie pamiętała kiedy ostatnio czuła się tak kiepsko. Źle. Beznadziejnie. Przez kilka chwil kręciło jej się w głowie, doznała zawrotów. Usłyszała jakiś głos nad sobą, ale nie podnosiła głowy nie chcąc ich zwiększyć, ktoś mówił coś o szpitalu, ona próbowała coś mamrotać, jednak nie wychodziło z tego nic sensownego, wciąż kręciło jej się w głowie, ból głowy stawał się nieznośny, przed oczami robiło jej się ciemno. Nie protestowała, poczuła jak ktoś ciągnie ją w górę, prowadzi. Mógł być kimkolwiek, to nie miało znaczenia, jednak niebawem znalazła się tutaj, opuszczona na łóżko, nie zwracając uwagi na panujący dookoła popłoch. Uzdrowiciele skakali dookoła kolejnych pacjentów, dotarli także do niej, nikt nie zadawał wielu pytań, dostała jakiś eliksir, ktoś skierował na nią swoją różdżkę i najpewniej sprawił, że usnęła w ciągu chwili.
Minęło trochę czasu nim się obudziła, nad ranem jednak czuła się już całkiem nieźle, właściwie prawie całkowicie dobrze. Nikt nie protestował, kiedy wstawała z łóżka - uzdrowiciele mieli widocznie nadal dużo pracy dookoła, nie chciała tu zostać, działo się tu dużo, a nocne leczenie najwidoczniej jej pomogło. Nienawidziła szpitali. Idąc do wyjścia przyglądała się kolejnym poszkodowanym, trochę ją to przerażało, nie rozumiała co właściwie się wydarzyło tej nocy, jednak najwidoczniej nie tylko ona i Rosier zostały tym zaatakowane. Najwidoczniej zdarzyły się też znacznie gorsze przypadki.
zt
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
|Z rezerwatu jednorożców
Przeniosła się do domu. Ten o dziwo stał. Wszystko wyglądało w porządku, ona jednak czuła się coraz gorzej. Nie chciała myśleć o leczeniu się samodzielnie, nie ufała własnym zdolnościom ostatnimi czasy, weszła więc ponownie do kominka, tym razem wypowiadając adres szpitala, by chwilę później dostrzec... chaos. Przetarła oczy, patrząc jak kolejni uzdrowiciele podchodzą do rannych, których w kółko przybywa. Rannych takich jak ona, lub w jeszcze gorszym stanie. Zaraz jakaś kobieta, jedna z pielęgniarek zapewne poprowadziła ją do łóżka, zadając kilka podstawowych pytań. Gdzieś w tłumie mignął jej chyba mężczyzna którego dopiero co poznała, jednak nie zawracała sobie tym głowy. Spytała o swojego brata, jednak nie uzyskała odpowiedzi, pozwoliła się zbadać, obejrzeć kolejne cięte rany, syknęła cicho, kiedy pielęgniarka zaczęła obmywać je jakimś eliksirem, nie wierciła się jednak i nie uciekała, a pozwalała doprowadzać się do porządku. Przymknęła na moment oczy, zaraz dostała eliksir, który miał przywrócić jej siły po znacznej utracie krwi i pomóc w regeneracji osłabionego organizmu. Kolejne zaklęcia miały sprawić, że rany zagoją się do rana i nie pozostaną po nich ślady. Taka porcja magii leczniczej jednak bardzo ją zmęczyła.
Kolejne zaklęcie pomogło jej usnąć. Bez snów, ciężko. Była potwornie zmęczona.
Kiedy się zbudziła, ludzi dookoła wcale nie było mniej. Ona jednak czuła się dobrze. Jej rany były zagojone i faktycznie nie było po nich śladu. Była cała we krwi, nie odczuwała jednak słabości jaka mogłaby wiązać się z utratą jakiej doznała w nocy. Jedynie to, gdzie była utwierdzało ją w myśli, iż to wszystko nie było tylko koszmarnym snem.
Po krótkiej rozmowie z uzdrowicielem pozwolono jej odejść do posiadłości: to też zrobiła, nie zamierzając zajmować miejsca i ciesząc się, iż najwidoczniej była jedną z mniej poszkodowanych osób, sądząc po tym co mogła oglądać na niektórych łóżkach w sali w której spędziła tę noc.
Minęła zaledwie chwila, nim znów zniknęła w kominku.
zt
Przeniosła się do domu. Ten o dziwo stał. Wszystko wyglądało w porządku, ona jednak czuła się coraz gorzej. Nie chciała myśleć o leczeniu się samodzielnie, nie ufała własnym zdolnościom ostatnimi czasy, weszła więc ponownie do kominka, tym razem wypowiadając adres szpitala, by chwilę później dostrzec... chaos. Przetarła oczy, patrząc jak kolejni uzdrowiciele podchodzą do rannych, których w kółko przybywa. Rannych takich jak ona, lub w jeszcze gorszym stanie. Zaraz jakaś kobieta, jedna z pielęgniarek zapewne poprowadziła ją do łóżka, zadając kilka podstawowych pytań. Gdzieś w tłumie mignął jej chyba mężczyzna którego dopiero co poznała, jednak nie zawracała sobie tym głowy. Spytała o swojego brata, jednak nie uzyskała odpowiedzi, pozwoliła się zbadać, obejrzeć kolejne cięte rany, syknęła cicho, kiedy pielęgniarka zaczęła obmywać je jakimś eliksirem, nie wierciła się jednak i nie uciekała, a pozwalała doprowadzać się do porządku. Przymknęła na moment oczy, zaraz dostała eliksir, który miał przywrócić jej siły po znacznej utracie krwi i pomóc w regeneracji osłabionego organizmu. Kolejne zaklęcia miały sprawić, że rany zagoją się do rana i nie pozostaną po nich ślady. Taka porcja magii leczniczej jednak bardzo ją zmęczyła.
Kolejne zaklęcie pomogło jej usnąć. Bez snów, ciężko. Była potwornie zmęczona.
Kiedy się zbudziła, ludzi dookoła wcale nie było mniej. Ona jednak czuła się dobrze. Jej rany były zagojone i faktycznie nie było po nich śladu. Była cała we krwi, nie odczuwała jednak słabości jaka mogłaby wiązać się z utratą jakiej doznała w nocy. Jedynie to, gdzie była utwierdzało ją w myśli, iż to wszystko nie było tylko koszmarnym snem.
Po krótkiej rozmowie z uzdrowicielem pozwolono jej odejść do posiadłości: to też zrobiła, nie zamierzając zajmować miejsca i ciesząc się, iż najwidoczniej była jedną z mniej poszkodowanych osób, sądząc po tym co mogła oglądać na niektórych łóżkach w sali w której spędziła tę noc.
Minęła zaledwie chwila, nim znów zniknęła w kominku.
zt
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Duża sala
Szybka odpowiedź