[sen] do trzynastu cruciatusów sztuka
AutorWiadomość
Trzynaście. Tylko trzynaście - czy aż trzynaście? - uderzeń Cruciatusa targnęło bezwładnym ciałem Floreana, zanim zaklęcie zostało cofnięte na dłużej a w roziskrzonej blaskiem popołudniowego słońca lodziarni zapadła błogosławiona cisza. Za pastelowo błękitnym blatem cicho bulgotał nowy eliksir, zapewne mający wzbogacić listę słodkości o kolejny smak, a zaczarowana magicznie ozdoba, przedstawiająca małego czarodzieja w spiczastej tiarze, równo co trzydzieści sekund zmieniała kolory. Od soczystego fioletu przez aż kłujący w oczy różowy aż po lśniący szmaragd - zachwycające intensywnością światełka, podkreślone jeszcze promieniami wiosennego słońca, rzucały różnobarwną rozbłyski na środek sali. Deirdre nie była jednak zachwycona tym spektaklem. Zasiadła na jednym z obitych jasnoróżowym pluszem foteli, nogi przerzuciła przez jego lewę oparcie: na drugim zaś ułożyła łokieć, wspierając głowę o wyciągniętą dłoń. Wyglądała na śmiertelnie znudzoną. Kiwała powoli stopą, odzianą w czarny but na wysokim obcasie - w takt niesłyszalnej muzyki, kłócący się mocno z wesolutką melodyjką, wygrywaną raz po raz przez zepsuty magnetofon.
Wagner i piskliwe dźwięki dziecięcej wyliczanki. Doprawdy, mogła tutaj oszaleć.
Leniwie opuściła różdżkę. Na razie wystarczy. Powinna dać nowemu znajomemu szansę na rozpoczęcie konwersacji, której tak namiętnie odmawiał. Cóż, nie dał jej wyjścia, skazując na śmierć swoją...żonę? Siostrę? Nieistotne; leżała teraz w rogu, pod witryną, skąpana w brokatowym świetle, igrającym w długich, posklejanych świeżą krwią włosach. Była martwa lub prawie martwa - czerwień pokrywała także jasną, koronkową sukienkę, podwiniętą tak, że odsłaniała uciętą w kolanie nogę. Prawa stopa kobiety leżała kilkanaście metrów dalej, tuż bok wijącego się z bólu mężczyzny.
Miała nadzieje, że gdy otworzy oczy, na chwilę otrzeźwiony separacją od Cruciatusa, spodoba mu się widok smukłej łydki przechodzącej w wypukłość kostki. Naprawdę się postarała, to było czyste, zgrabne cięcie. Deirdre w zamyśleniu obróciła różdżkę w długich, białych palcach, ozdobionych jedynie ciężką, srebrną obrączką. Uśmiechnęła się lekko, przelotnie. Jeszcze nie zdążyła się do niej przyzwyczaić.
- Krążą plotki, że wiesz, gdzie przebywa obecnie Garrett Weasley i jego szlama - zaczęła swobodnie, jakby zamierzała dopytać o zdrowie najbliższych, wspólnych przyjaciół, z którymi długo się nie widziała. Poniekąd tak przecież było: od momentu, w którym Czarny Pan przełamał Zaklęcie Fideliusa, chroniące Zakon Feniksa, pozostali przy życiu zdrajcy rozpierzchli się po Anglii, ukrywając się: jak szczury. Tchórzliwi, plugawi, choć - musiała to przyznać - w ostatnim starciu walczyli zajadle, zadając Rycerzom bolesne straty. Morgoth, Cyneric i nawet on, Ignotus, polegli - ten ostatni w starciu z Bartiusem, w wyrównanej walce, w której zdawali się przewidywać swoje ruchy. Ziemia spłynęła szlachetną krwią, krwią tych, którzy przysłużyli się budowaniu Nowego Porządku - lecz zwyciężyli, a z nasączonej czerwienią, żyznej gleby, wyrastały kolejne pokolenia okrutnych wyznawców Czarnego Pana.
Dobro zwyciężyło, lecz nie był to jeszcze koniec. Gdzieś ukrywały się niedobitki Zakonu, ci, którzy zdołali umknąć przed sprawiedliwością - należało ją finalnie wymierzyć, by czarodziejski świat mógł w pełni cieszyć się pokojem. Nie zostało ich wielu, tych, których zgniłych ciał nie rozwleczono po mugolskiej części Londynu lub nie powieszono na środku Pokątnej, tuż przed marmurowymi schodami Banku Gringotta. Lecz Weasley i ta jego brudna kurewka zdołali umknąć. A Deirdre - miała ich odnaleźć.
- Chcę wiedzieć, gdzie się znajdują - zażądała spokojnie, przenosząc chłodne spojrzenie na leżącego mężczyznę. Chciała i musiała to wiedzieć: Czarny Pan nie wybaczał błędów nawet swoim najwierniejszym sługom.
Wagner i piskliwe dźwięki dziecięcej wyliczanki. Doprawdy, mogła tutaj oszaleć.
Leniwie opuściła różdżkę. Na razie wystarczy. Powinna dać nowemu znajomemu szansę na rozpoczęcie konwersacji, której tak namiętnie odmawiał. Cóż, nie dał jej wyjścia, skazując na śmierć swoją...żonę? Siostrę? Nieistotne; leżała teraz w rogu, pod witryną, skąpana w brokatowym świetle, igrającym w długich, posklejanych świeżą krwią włosach. Była martwa lub prawie martwa - czerwień pokrywała także jasną, koronkową sukienkę, podwiniętą tak, że odsłaniała uciętą w kolanie nogę. Prawa stopa kobiety leżała kilkanaście metrów dalej, tuż bok wijącego się z bólu mężczyzny.
Miała nadzieje, że gdy otworzy oczy, na chwilę otrzeźwiony separacją od Cruciatusa, spodoba mu się widok smukłej łydki przechodzącej w wypukłość kostki. Naprawdę się postarała, to było czyste, zgrabne cięcie. Deirdre w zamyśleniu obróciła różdżkę w długich, białych palcach, ozdobionych jedynie ciężką, srebrną obrączką. Uśmiechnęła się lekko, przelotnie. Jeszcze nie zdążyła się do niej przyzwyczaić.
- Krążą plotki, że wiesz, gdzie przebywa obecnie Garrett Weasley i jego szlama - zaczęła swobodnie, jakby zamierzała dopytać o zdrowie najbliższych, wspólnych przyjaciół, z którymi długo się nie widziała. Poniekąd tak przecież było: od momentu, w którym Czarny Pan przełamał Zaklęcie Fideliusa, chroniące Zakon Feniksa, pozostali przy życiu zdrajcy rozpierzchli się po Anglii, ukrywając się: jak szczury. Tchórzliwi, plugawi, choć - musiała to przyznać - w ostatnim starciu walczyli zajadle, zadając Rycerzom bolesne straty. Morgoth, Cyneric i nawet on, Ignotus, polegli - ten ostatni w starciu z Bartiusem, w wyrównanej walce, w której zdawali się przewidywać swoje ruchy. Ziemia spłynęła szlachetną krwią, krwią tych, którzy przysłużyli się budowaniu Nowego Porządku - lecz zwyciężyli, a z nasączonej czerwienią, żyznej gleby, wyrastały kolejne pokolenia okrutnych wyznawców Czarnego Pana.
Dobro zwyciężyło, lecz nie był to jeszcze koniec. Gdzieś ukrywały się niedobitki Zakonu, ci, którzy zdołali umknąć przed sprawiedliwością - należało ją finalnie wymierzyć, by czarodziejski świat mógł w pełni cieszyć się pokojem. Nie zostało ich wielu, tych, których zgniłych ciał nie rozwleczono po mugolskiej części Londynu lub nie powieszono na środku Pokątnej, tuż przed marmurowymi schodami Banku Gringotta. Lecz Weasley i ta jego brudna kurewka zdołali umknąć. A Deirdre - miała ich odnaleźć.
- Chcę wiedzieć, gdzie się znajdują - zażądała spokojnie, przenosząc chłodne spojrzenie na leżącego mężczyznę. Chciała i musiała to wiedzieć: Czarny Pan nie wybaczał błędów nawet swoim najwierniejszym sługom.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Trzynaście - tyle razy ciało Floriana wygięło się w bolesnych konwulsjach. Cienka granica pomiędzy jawą a snem zaczęła się dla niego zacierać; co chwila mdlał i budził się, nie rozpoznając już pory dnia ani nawet miejsca, w którym obecnie się znajdował. Wszystko przestało tracić dla niego jakiekolwiek znaczenie, każde najmniejsze zmartwienie odeszło w niepamięć, teraz liczył się tylko ten piekielny ból. Na stałe zamieszkał w jego żyłach, mięśniach, kościach, narządach. Rwał każdą część jego ciała, naciągał do granic możliwości, nie chciał odejść. Florian nigdy nie przeżył czegoś tak potwornego, choć w zasadzie wcale nie był w tym momencie przekonany co do swojego stanu. Wydawało mu się, że żyje i dlatego tak go to boli. Przecież w przeciwnym wypadku miał obiecywane niebo oraz panujący w nim spokój i bezpieczeństwo; jeżeli żył to chciał jak najszybciej umrzeć i przekonać się o tym na własnej skórze, bo przecież już nie mogło być gorzej. Oddychał płytko, nieregularnie, jednocześnie podejmując łapczywe próby zaczerpnięcia głębszego oddechu zanim ponownie trafi w niego fala niewybaczalnego zaklęcia. Czekał, ale to nie nadchodziło. Zamiast tego usłyszał nad sobą kobiecy głos, ten sam, który wypowiadał torturującą formułę. Garrettweasley powtarzał w kółko, bo to było jedyne, co był w stanie zrobić jego wycieńczony umysł. Z początku to imię wydało mu się jedynie zbitką liter i dźwięków, niczym konkretnym ani tym bardziej istotnym. Garrett wciąż obijało mu się po głowie, którą próbował unieść, ale wydawała się być cięższa od ołowiu. Próbował ruszyć prawą ręką, wymacać na podłodze swoją różdżkę, jednak i ona zdawała się zmienić właściciela. Tracił panowanie nad własnym ciałem i umysłem, coraz ciężej było mu się skupić. - Gar... - wycharczał, uświadamiając sobie w końcu o kogo pytała kobieta. W jego przekrwionych oczach ponownie zabłysł strach, kiedy po wielu próbach udało mu się unieść głowę i spojrzeć na kobietę. - Nie wiem, nie wiem - powiedział, i choć powtarzał to od kilkunastu godzin (a może kilkunastu minut lub tylko pięciu, stracił poczucie czasu) do znudzenia, naprawdę nie wiedział. - Nie wiem gdzie on jest... ani Margo, nic nie wiem, naprawdę - dodał, kręcąc przy tym głową, musiała mu uwierzyć i dać mu spokój. Przecież mówił prawdę, tak przynajmniej sądził, choć może już sam zapomniał co wcześniej wiedział. Przeraziła go ta myśl; powiedziałby jej wszystko, już mu nie zależało, ale nie wiedział. Nie miał pojęcia co się stało z Garrettem, nie widział się z nim od lat, nawet się z nim nie kontaktował. - Nie wiem - dodał zrozpaczony, opuszczając zmęczoną już głowę na zakrwawioną posadzkę, kiedy kątem oka zauważył nogę. Spróbował nią poruszyć, może to jego, ale nie - nie mogła być jego. Spuścił wzrok na stopę; tak drobną i tak dobrze mu znaną mogła mieć tylko Anastazja. - Nie - wychrypiał, czując jak nabiera więcej sił. Serce zaczęło mu bić jak szalone, mimo że chwilę wcześniej leniwie dawało o sobie znać. - Anastazja nic nie wie, to tylko ja, ja byłem w zakonie, nie ona - zaczął ją przekonywać, a z jego zmęczonych oczu pociekły pojedyncze łzy. - Nic jej nie rób, proszę - jedenaście krucjatusów wcześniej uznałby swoje słowa za naiwne a zachowanie za hańbiące. Teraz już nic nie robiło mu różnicy, chciał tylko, żeby to się skończyło. Odwrócił wzrok od kobiety, przenosząc go na uciętą nogę. Zrobiło mu się niedobrze, ale nawet nie miał czym wymiotować.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bełkotliwy charkot, wydobywający się ze ściśniętego gardła Floreana, słabo przebijał się przez cukierniczą melodyjkę, wygrywaną przez magiczny gramofon. Zacinał się w tym samym miejscu i dopiero w krótkich sekundach trzeszczącej ciszy, Deirdre wyraźnie słyszała mantrę przegranych. Nie wiem. Ileż razy była świadkiem takiego zaślepienia, nagłego pozbawienia mózgu i pamięci, histerycznego powtarzania nie wiem: zawsze stanowiącego jedynie żałosne preludium do dalszych tortur. Sami je na siebie ściągali, finalnie i tak dzielili się wszystkimi sekretami, wylewającymi się z ich ust razem z krwią i żółcią. Liczyła, że Fortescue wyłamie się z tego schematu, zapewniając jej odrobinę rozrywki, ale srodze się przeliczyła. Litania nie wiem, próba wybrnięcia z sytuacji, błaganie o łaskę dla najbliższych, wrzaski bólu, wrzaski rozpaczy, w końcu: udzielenie wszystkich informacji. Wtedy było jednak za późno na łagodność. Głupi, głupi męczennicy; naprawdę sądzili, że ich zachowanie było bohaterskie?
- Kłamiesz - przerwała mu słodkie zapewnienia, nie chcąc słuchać dalszych jęków. Nie przyszła tutaj na darmo, nie przyszła tutaj w ciemno: czujni sąsiedzi Fortescue mówili o błysku, o świetlistym patronusie, pojawiającym się późnymi wieczorami przy lodziarni Floriana. O tak, ludzka niepewność i uważność były w tych czasach na wagę złota. Nowa władza nie potrzebowała szpiegów: zasiali podejrzliwość. Zasiali strach. A potem zbierali tego plony w postaci nieufności, donosicielstwa i ratowania swej skóry kosztem innych. Cudowny obraz rozpadu dawnego, miałkiego społeczeństwa napawał Deirdre zadowoleniem. Dziel i rządź; ta zasada sprawdzała się zawsze, a rozczołnkowana czarodziejska brać, żyjąca w strachu o każdy kolejny dzień, posłusznie podążała za kolejnymi dekretami - mądrymi, przemyślanymi, wprowadzającymi pokój i dostatek. Mugoli zaprzęgnięto do pracy, ponad ich siły: ginęli, ale jako tania siła robocza sprawowali się doskonale, przynosząc czarodziejskiej Anglii nieznany od wieków dobrobyt. Sądownictwo działało szybko i efektywnie - także efektownie; pokazowe procesy przyciągały tłumy żądnych krwi i sprawiedliwości - dyplomacja prężnie umacniała pozycję Wielkiej Brytanii na światowej arenie, a służby prawa pilnowały, by obywatele czuli się bezpiecznie, w końcu uwolnieni od groźby terrorystów. Pamiętano jeszcze Wielkie Anomalie, które spowodowała ta plugawa organizacja; pamiętano bezbronne ofiary tych szaleńców. Historia oceniła, kto stał po stronie dobra, które przecież zawsze zwyciężało. Świat był bliski perfekcji - oprócz kilku karaluchów, pełzających jeszcze po tym pięknym, czystym miejscu. Należało je zgnieść, a co najważniejsze - oderwać głowę, by już nigdy nie odrodziły się z popiołów.
- Regularnie kontaktujesz się z kimś z Zakonu - ostatnie słowo wypowiedziała z lekką odrazą, jakby wymieniała nazwę zbrodniczej organizacji, zbyt plugawej, by nawet o niej wspominać. Czyżby o tym zapomniał, przywołując jednak personalia tej brudnej dziewczyny? Margo - a więc tak miała na imię ta szlama. Nie, żeby kłopotali się wypisaniem personaliów na prowizorycznym nagrobku - Weasley i jego szlamowate zwierzę nie doczekają się mogiły. Tego była pewna. - Z kim? - spytała, chociaż to musiał być Garrett. Zdrajca szlachetnej krwi, Lycus, przebywał obecnie w Azkabanie - zamknięto go w celi ze zwłokami ukochanej, mieli przecież pozostać razem, dopóki śmierć ich nie rozłączy - a podobno był on jednym z ostatnich schwytanych niedobitków stanowiących wyższe zagrożenie. Płotki, takie jak Fortescue, zostawiono na razie na wolności - idealne pułapki, zwabiające w jedno miejsce tych, chcących rozpocząć terroryzowanie społeczeństwa od nowa.
W pomieszczeniu ponownie wybrzmiała melodyjka - i płaczliwy bełkot. Florean tak słodko prosił o bezpieczeństwo Anastasii, że Deirdre mimowolnie przeniosła wzrok w kąt. Z tej odległości nie mogła stwierdzić, czy kobieta jeszcze oddychała, ale nawet jeśli - wkrótce się wykrwawi. Fortescue mógł nie być świadomy tego, że jego ukochana leży kilka metrów z boku; wycie w agonii nie sprzyjało obserwowaniu najbliższego otoczenia. W końcu powinien się jednak zorientować. - Gdzie obecnie przebywa Garrett Weasley? - powtórzyła spokojnie; przywykła do wydawania nudnych komend i chociaż ministerialna przeszłość rozmyła się w mrokach niepamięci, to dawna zachowawczość i nieustępliwość w kontakcie z upartym petentem weszła jej w krew na dobre.
- Kłamiesz - przerwała mu słodkie zapewnienia, nie chcąc słuchać dalszych jęków. Nie przyszła tutaj na darmo, nie przyszła tutaj w ciemno: czujni sąsiedzi Fortescue mówili o błysku, o świetlistym patronusie, pojawiającym się późnymi wieczorami przy lodziarni Floriana. O tak, ludzka niepewność i uważność były w tych czasach na wagę złota. Nowa władza nie potrzebowała szpiegów: zasiali podejrzliwość. Zasiali strach. A potem zbierali tego plony w postaci nieufności, donosicielstwa i ratowania swej skóry kosztem innych. Cudowny obraz rozpadu dawnego, miałkiego społeczeństwa napawał Deirdre zadowoleniem. Dziel i rządź; ta zasada sprawdzała się zawsze, a rozczołnkowana czarodziejska brać, żyjąca w strachu o każdy kolejny dzień, posłusznie podążała za kolejnymi dekretami - mądrymi, przemyślanymi, wprowadzającymi pokój i dostatek. Mugoli zaprzęgnięto do pracy, ponad ich siły: ginęli, ale jako tania siła robocza sprawowali się doskonale, przynosząc czarodziejskiej Anglii nieznany od wieków dobrobyt. Sądownictwo działało szybko i efektywnie - także efektownie; pokazowe procesy przyciągały tłumy żądnych krwi i sprawiedliwości - dyplomacja prężnie umacniała pozycję Wielkiej Brytanii na światowej arenie, a służby prawa pilnowały, by obywatele czuli się bezpiecznie, w końcu uwolnieni od groźby terrorystów. Pamiętano jeszcze Wielkie Anomalie, które spowodowała ta plugawa organizacja; pamiętano bezbronne ofiary tych szaleńców. Historia oceniła, kto stał po stronie dobra, które przecież zawsze zwyciężało. Świat był bliski perfekcji - oprócz kilku karaluchów, pełzających jeszcze po tym pięknym, czystym miejscu. Należało je zgnieść, a co najważniejsze - oderwać głowę, by już nigdy nie odrodziły się z popiołów.
- Regularnie kontaktujesz się z kimś z Zakonu - ostatnie słowo wypowiedziała z lekką odrazą, jakby wymieniała nazwę zbrodniczej organizacji, zbyt plugawej, by nawet o niej wspominać. Czyżby o tym zapomniał, przywołując jednak personalia tej brudnej dziewczyny? Margo - a więc tak miała na imię ta szlama. Nie, żeby kłopotali się wypisaniem personaliów na prowizorycznym nagrobku - Weasley i jego szlamowate zwierzę nie doczekają się mogiły. Tego była pewna. - Z kim? - spytała, chociaż to musiał być Garrett. Zdrajca szlachetnej krwi, Lycus, przebywał obecnie w Azkabanie - zamknięto go w celi ze zwłokami ukochanej, mieli przecież pozostać razem, dopóki śmierć ich nie rozłączy - a podobno był on jednym z ostatnich schwytanych niedobitków stanowiących wyższe zagrożenie. Płotki, takie jak Fortescue, zostawiono na razie na wolności - idealne pułapki, zwabiające w jedno miejsce tych, chcących rozpocząć terroryzowanie społeczeństwa od nowa.
W pomieszczeniu ponownie wybrzmiała melodyjka - i płaczliwy bełkot. Florean tak słodko prosił o bezpieczeństwo Anastasii, że Deirdre mimowolnie przeniosła wzrok w kąt. Z tej odległości nie mogła stwierdzić, czy kobieta jeszcze oddychała, ale nawet jeśli - wkrótce się wykrwawi. Fortescue mógł nie być świadomy tego, że jego ukochana leży kilka metrów z boku; wycie w agonii nie sprzyjało obserwowaniu najbliższego otoczenia. W końcu powinien się jednak zorientować. - Gdzie obecnie przebywa Garrett Weasley? - powtórzyła spokojnie; przywykła do wydawania nudnych komend i chociaż ministerialna przeszłość rozmyła się w mrokach niepamięci, to dawna zachowawczość i nieustępliwość w kontakcie z upartym petentem weszła jej w krew na dobre.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przeraził się, kiedy kobieta zarzuciła mu kłamstwo. Nie kłamał. Naprawdę wydawało mu się, że nie wie gdzie znajduje się Garrett razem z Margaux. Miał w głowie pustkę, która z każdym kolejnym cruciatusem robiła się coraz większa. Już nie potrafił się skupić, błądząc jedynie zdezorientowanym spojrzeniem po lokalu, którego pastelowe barwy raziły po oczach. Co i rusz zaciskał mocno powieki, próbując odciąć się od jasnych kolorów, jednocześnie mając nadzieję, że po otwarciu ich wszystko się ulotni, a cały ten nieopisany ból bezpowrotnie zniknie, okazując się najgorszym koszmarem. Złapał się tej nadziei jak brzytwy, choć była ona równie nieprawdopodobna co nagły wybuch różdżki kobiety. Anomalie już od dawna nie dawały o sobie znać, pozostając obecne jedynie w historycznych kronikach. Pamiętny maj 1956 roku. Minęło od niego już prawie dziesięć lat, tyle zdążyło się zmienić, a jednak wspomnienie o nim wciąż pozostawało żywe. Niekontrolowane wybuchy, tajemnicze choroby. Teraz w zasadzie świat nie wyglądał lepiej, ale jakimś cudem Floreanowi udało się utrzymać mały azyl radości w postaci rodzinnej lodziarni. Florence co prawda zniknęła, ale Florean tym bardziej nie potrafił rozstać się z tym lokalem, który traktował niegdyś niemalże jak własne dziecko. Teraz posiadał dwójkę prawdziwych, o dziwo, bo kiedyś wydawało mu się, że nigdy nie będzie mu dane zostać ojcem. Dwuletnia dziewczynka i trzyletni chłopczyk, w czwórkę udawali idealną rodzinę, którą tak naprawdę nigdy nie mogli zostać. Florean każdego dnia wyglądał przez okno podejrzanych ludzi, mogących posiadać złe zamiary, co Anastazja kwitowała jedynie przewrażliwieniem. W końcu jej uwierzył, rozluźniając się, ale jak widać, niepotrzebnie. Miał rację, w końcu go dopadli, a on płakał i ślinił się jak małe dziecko zamiast dzielnie walczyć. Tym różnił się sen o bohaterstwie od przykrej rzeczywistości. - Z nikim się nie kontaktuję, nikt już nie żyje - wycedził ze złością, którą udało mu się jeszcze z siebie wydobyć. Benjamin, Brendan, Fred - oni poszli na pierwszy ogień, choć jednocześnie walczyli najdłużej. Młodzi Ollivanderowie, tak mu bliscy, Aldrich, Jayden i wreszcie Serah. Cały czas nie może pozbierać się po jej tragicznej śmierci. Czasem mu się wydaje, że siada na zewnątrz przy jednym ze stoliczków i zapala papierosa, jak to miała w zwyczaju. Ma wtedy ochotę wyjść i się do niej przysiąść żeby porozmawiać albo po prostu wspólnie pomilczeć. Tylko tyle i aż tyle, zależy jaki miał dzień. Wybawieniem okazała się Anastazja, z którą udało mu się stworzyć dom i rodzinę, a przynajmniej jej marną podróbę, bo w obecnych czasach nie dało się żyć naprawdę. - Z nikim - powtórzył na tyle głośno na ile pozwalało mu zmęczone gardło. Niech ta kobieta zrozumie, że niczego dzisiaj nie osiągnie, bo Florean nie posiadał żadnych istotnych informacji. Nigdy nie został gwardzistą, nie dopuszczono go do ściśle tajnych tajemnic, nawet po wielkiej przegranej. Teraz był nikim. Próbował podnieść się na łokciach i znaleźć Anastazję - z jego powolnego rozumowania wynikało, że leżała gdzieś w głównym pomieszczeniu. Jego ręce były jednak zbyt zmęczone ciągłymi skurczami, mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, ostatecznie wylądował więc w poprzedniej pozycji. Podjął więc próbę obrócenia całego ciała, ale i to sprawiało mu olbrzymią trudność. Musiał przypominać żuka, który pomimo wymachiwania małymi odnóżami nie był w stanie się podnieść i iść dalej. Garrett Weasley zaczynał nienawidzić tego nazwiska, właśnie w nim upatrując początek końca. Przez te wszystkie lata trzymał język za zębami, znosząc życie w cieniu, ale już miał dość. On zapewne siedział z dziewczyną na karaibskiej plaży, podczas gdy Florean musiał odpowiadać za jego czyny. Już dłużej nie miał siły, wsypałby go, gdyby tylko posiadał jakąkolwiek informacje. Czasem wydawało mu się, że faktycznie ją ma - po chwili zaczynał się jednak zastanawiać czy przypadkiem mu tego nie wmówiono. - Nie wiem - odpowiedział, tym razem słabiej. Wiedział, że po takiej odpowiedzi zadawano najwięcej bólu. Cierpienie było strasznym, ale skutecznym nauczycielem.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zdziwiłbyś się, jak długo żyją najbardziej tchórzliwe szczury - takie jak ty, takie jak Garrett. Nie rozumiała jego złości, naprawdę przejmował się mogiłami swych przyjaciół, z którymi - jak się upierał - nie miał przedtem kontaktu? Cała ta rozmowa zaczynała ją męczyć, powinna od razu zaciągnąć go za włosy do Mulcibera, odczytującego z jego umysłu niezbędne informacje, ale lubiła działać sama - a Ramsey nie przepadał za zakrwawionym dywanem w salonie swej posiadłości. To jej powierzono zadanie i zamierzała wykonać je samodzielnie, precyzyjnie, zabezpieczając się przed ewentualnymi pomyłkami. Florean mógł się przydać, był jednym z ostatnich, żałosnych stworzeń, pełzających przez brud i popiół, z nadzieją, że umknęli przed ostateczną sprawiedliwością, gdy tak naprawdę był tylko bacznie obserwowanym wabikiem, słodką pułapką, deserem dla wiecznie głodnych krwi popleczników Lorda Voldemorta, nie mających jeszcze okazji skosztować prawdziwego mięsa. Mogła ochronić go przed tym końcem - powiedzmy - gdyby tylko zaczął współpracować. Brnął jednak uparcie w swoją niewiedzę, wycieńczony, zakrwawiony i wijący się na podłodze jak ohydny robak.
- Nie wiesz - powtórzyła z tak dobrze odegranym smutkiem, że jej uśmiech rozkwitł ubolewaniem, jakby naprawdę odmowa Floreana sprawiła jej cierpienie a perspektywa zrobienia tego, do czego ją zmuszał, napawała rozpaczliwą niechęcią. Uniosła się nieco na fotelu, zsuwając nogi na podłogę - obcasy zastukały o posadzkę a Deirdre odgarnęła powoli długie, czarne włosy za ramię: jej ruchy były nieśpieszne, wręcz leniwe. - Nie chcę tego robić, ale nie dajesz mi wyjścia - poinformowała go z cichym westchnięciem; niekoniecznie zgodnie z prawdą, nie miała przecież żadnych oporów, żadnych granic, nie istniały dla niej żadne świętości - nawet wtedy, a właściwie zwłaszcza wtedy, gdy została matką. Narodziny syna zamiast ją osłabić - wzmocniły. Zrobiłaby wszystko, by go ochronić, i choć złożyłaby go w ofierze Czarnemu Panu bez wahania, to poza posłuszeństwem Jego rozkazom nie istniało zagrożenie, którego nie rozbiłaby w proch. Poczucie odpowiedzialności za krew z jej krwi wzbudziło nieco przygasające płomienie, potworne demony, napełniając ją mroczną dumą, mroczną magią. Jej poczynaniami nie kierowała już tylko fascynacja, chęć władzy, pokora, oddanie - a prywatne pobudki; dopilnuje, by świat, w którym będzie dorastał jej syn, stał się w pełni czysty, wolny od plugastwa.
Jeszcze raz spojrzała na Floreana, właściwie ciekawa, czy targają nim te same silne uczucia. Czy postąpi słusznie. Machnęła różdżką, ale z jej ust nie wydobyła się żadna mordercza inkantacja, żaden niewybaczalny szept kolejnej okrutnej klątwy, oddzielającej którąś z kończyn Fortescue od obolałego ciała. Nie, z pozoru nic się nie stało, świat nie zgasł przed oczami mężczyzny ani nie rozjarzył się koszmarnym bólem. Coś jednak zaczęło przebijać się znad wesołej, zapętlonej melodyjki, wwiercającej się w uszy. Ostry dźwięk, przypominający płacz dzieci. Stłumiony, ale piskliwy, wyraźny szloch, wydobywający się z ściśniętego przerażeniem gardełka.
Deirdre zerknęła przelotnie na drzwi prowadzące na zaplecze. Ściągnięte zaklęcie wyciszające łagodnie wprowadziło na arenę dzisiejszych zmagań nowych aktorów, jeszcze niewidocznych, ale już doskonale słyszalnych, na razie kwilących w błogiej nieświadomości co do stanu swych rodziców.
- Tommy i Lea są uroczy - powiedziała w zamyśleniu, obracając w palcach różdżkę. No, dalej, głupcze, nie zmarnuj mi popołudnia - a swoim dzieciom życia. Krótkiego, ale jednak. - Odetnę im nogi. Będą czołgać się do ciebie we własnej krwi, szukając ratunku u ojca, który zawiódł - a to będzie dopiero słodki początek. Wiedział, na co ją stać. Ton Deirdre wrócił do rzeczowego, beznamiętnego informowania. Nie groziła, nie śmiała się szaleńczo, nie szarżowała, tak, jak to mieli w zwyczaju niektórzy Jego poplecznicy, niebezpieczni w swym postępującym obłędzie. Florean miał szczęście, że dostał się w jej ręce - wymierzały karę brutalnie, ale zawsze sprawiedliwie, odpowiednio do zasług i win. Te Fortescue miał szansę jeszcze odkupić: o ile będzie wystarczająco mądry. - Gdzie jest Garrett Weasley? - wyartykułowała powoli, po raz ostatni dając mu szansę na naprawę swych pomyłek. Na przejście na słuszną stronę.
- Nie wiesz - powtórzyła z tak dobrze odegranym smutkiem, że jej uśmiech rozkwitł ubolewaniem, jakby naprawdę odmowa Floreana sprawiła jej cierpienie a perspektywa zrobienia tego, do czego ją zmuszał, napawała rozpaczliwą niechęcią. Uniosła się nieco na fotelu, zsuwając nogi na podłogę - obcasy zastukały o posadzkę a Deirdre odgarnęła powoli długie, czarne włosy za ramię: jej ruchy były nieśpieszne, wręcz leniwe. - Nie chcę tego robić, ale nie dajesz mi wyjścia - poinformowała go z cichym westchnięciem; niekoniecznie zgodnie z prawdą, nie miała przecież żadnych oporów, żadnych granic, nie istniały dla niej żadne świętości - nawet wtedy, a właściwie zwłaszcza wtedy, gdy została matką. Narodziny syna zamiast ją osłabić - wzmocniły. Zrobiłaby wszystko, by go ochronić, i choć złożyłaby go w ofierze Czarnemu Panu bez wahania, to poza posłuszeństwem Jego rozkazom nie istniało zagrożenie, którego nie rozbiłaby w proch. Poczucie odpowiedzialności za krew z jej krwi wzbudziło nieco przygasające płomienie, potworne demony, napełniając ją mroczną dumą, mroczną magią. Jej poczynaniami nie kierowała już tylko fascynacja, chęć władzy, pokora, oddanie - a prywatne pobudki; dopilnuje, by świat, w którym będzie dorastał jej syn, stał się w pełni czysty, wolny od plugastwa.
Jeszcze raz spojrzała na Floreana, właściwie ciekawa, czy targają nim te same silne uczucia. Czy postąpi słusznie. Machnęła różdżką, ale z jej ust nie wydobyła się żadna mordercza inkantacja, żaden niewybaczalny szept kolejnej okrutnej klątwy, oddzielającej którąś z kończyn Fortescue od obolałego ciała. Nie, z pozoru nic się nie stało, świat nie zgasł przed oczami mężczyzny ani nie rozjarzył się koszmarnym bólem. Coś jednak zaczęło przebijać się znad wesołej, zapętlonej melodyjki, wwiercającej się w uszy. Ostry dźwięk, przypominający płacz dzieci. Stłumiony, ale piskliwy, wyraźny szloch, wydobywający się z ściśniętego przerażeniem gardełka.
Deirdre zerknęła przelotnie na drzwi prowadzące na zaplecze. Ściągnięte zaklęcie wyciszające łagodnie wprowadziło na arenę dzisiejszych zmagań nowych aktorów, jeszcze niewidocznych, ale już doskonale słyszalnych, na razie kwilących w błogiej nieświadomości co do stanu swych rodziców.
- Tommy i Lea są uroczy - powiedziała w zamyśleniu, obracając w palcach różdżkę. No, dalej, głupcze, nie zmarnuj mi popołudnia - a swoim dzieciom życia. Krótkiego, ale jednak. - Odetnę im nogi. Będą czołgać się do ciebie we własnej krwi, szukając ratunku u ojca, który zawiódł - a to będzie dopiero słodki początek. Wiedział, na co ją stać. Ton Deirdre wrócił do rzeczowego, beznamiętnego informowania. Nie groziła, nie śmiała się szaleńczo, nie szarżowała, tak, jak to mieli w zwyczaju niektórzy Jego poplecznicy, niebezpieczni w swym postępującym obłędzie. Florean miał szczęście, że dostał się w jej ręce - wymierzały karę brutalnie, ale zawsze sprawiedliwie, odpowiednio do zasług i win. Te Fortescue miał szansę jeszcze odkupić: o ile będzie wystarczająco mądry. - Gdzie jest Garrett Weasley? - wyartykułowała powoli, po raz ostatni dając mu szansę na naprawę swych pomyłek. Na przejście na słuszną stronę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamarł, usłyszawszy płacz swoich dzieci. To niemożliwe pomyślał, będąc przekonanym, że oboje powinni znajdować się teraz daleko u swoich dziadków. Trzy dni temu osobiście je do nich odwoził, zaprowadził pod same drzwi i jeszcze wypił ze swoim ojcem ciepłą herbatę. Jego dom na wsi wydawał się być odcięty od wszelkiego zła, a przez głowę Floreana przemknęła myśl, że powinni się do niego wprowadzić. Chciał zaproponować to rozwiązanie Anastazji, wyjechać jak większość zakonników i rozpocząć życie od nowa. Co prawda wydostanie się z tego miasta stawało się coraz trudniejsze, ale Florian łudził się, że przeprowadzka wciąż była możliwa. Jak widać spóźnił się parę dni, zawodząc tym wszystkich na których mu zależało. Przede wszystkim dzieci, małe i bezbronne, które nigdy nie powinny płacić za błędy swojego ojca. Trzy lata temu nie ucieszył się na wieść o ciąży Anastazji. Obawiał się własnie takiej przyszłości; był pewien, że już nigdy nie przyjdzie mu zaznać szczęścia i rodzinnego ciepła. Z czasem zaczęło mu się wydawać, że się mylił i wcale każdego dnia nie czyha na niego wielkie niebezpieczeństwo, ale jak widać, to było tylko złudzenie. Z trudem uniósł głowę, spoglądając przekrwionymi oczami na kobietę, którą miał ochotę zabić. Pierwszy raz targało nim tak silne uczucie, nigdy nie pragnął niczyjej śmierci, a już na pewno nie tak bardzo jak w tej chwili. Zakon go zmienił; kiedyś taka myśl nie pojawiłaby się w jego głowie nawet na chwilę. Podniesienie ręki na zwykłe zwierzę napawało go strachem, który teraz uważał za naiwny. Gdyby tylko miał przy sobie różdżkę, ale ta już dawno została przez nią odebrana i złamana. Już nic nie mógł zrobić oprócz podzielenia się z nią informacją, której nawet nie posiadał. Pozostało mu tylko błagać o litość, zapominając o dumie i honorze. Przegrał, nie było sensu strugać bohatera. Już nim nie był, o ile kiedykolwiek. - Proszę... - zaczął, a złość w jego oczach ponownie przemieniła się w strach. Mógł znieść wiele tylko nie krzywdę wyrządzaną jego dzieciom. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić twarzy małej Leanne, tak przypominającej mu Florence, wykrzywionej w przeraźliwym bólu. Nie chciał tego zmieniać, nie chciał zatrzymać w głowie takiego obrazu. - Błagam, nie rób im krzywdy - powtórzył jak mantrę, choć w przeciwieństwie do czarodziejów z Dalekiego Wschodu, jemu te słowa nie przynosiły ukojenia. - Są takie małe - pokręcił głową, jego głos zaczął się załamywać. Kim był człowiek, który był w stanie torturować dzieci? Co przeszedł w życiu, co spowodowało w nim ten brak wrażliwości? To nie mogło być normalne, ludzie nie mogli się tacy po prostu urodzić.
Nie odpowiedział od razu. Nie miał już siły powtarzać osłuchanego nie wiem, wiedząc, jakie po nim następują skutki. Pomimo wyczerpania i powolnego przechodzenia na świat umarłych, zdawał sobie sprawę, że nie weźmie się za niego. Będzie kontynuowała tortury na Anastazji, wciągnie w nie małego Thomasa i Leę, bo wiedziała, że to najbardziej go skrzywdzi. A on nawet by chciał, żeby go zabiła i żeby to wszystko już się skończyło. Mogłaby pozabijać ich wszystkich, przecież życie pośmiertne wydawało się być czymś niezwykłym. Ale ona wolała niebezpiecznie balansować i utrzymywać ich marny żywot na granicy śmierci. - Nie wiem - powiedział w końcu, cicho, prawie niesłyszalnie. Z trudem spojrzał na drzwi prowadzące do zaplecza, jakby chciał się upewnić, że jego dzieci faktycznie tam są. Gdyby tylko mógł im coś powiedzieć, pocieszyć, przeprosić. Chociaż na ich miejscu by sobie nie wybaczył. Ponownie pokręcił głową, to był jego jedyny gest sprzeciwu oprócz coraz słabszego głosu. Zmęczone nogi odmawiały mu posłuszeństwa, obite ręce nie miały siły go unieść, paznokcie już nieświadomie wbijał we wnętrze dłoni aż do krwi. - Oszczędź ich - wydusił z siebie, podnosząc na nią wzrok. I wtedy zaczął sobie o czymś przypominać, jak gdyby ktoś zdjął z jego pamięci pelerynę niewidkę. Zaczął ciężej oddychać, uświadamiając sobie, że jednak cały czas o tym wiedział. Nie pamiętał od kogo, może od samego Garretta, chociaż on raczej nie zdradziłby takiej informacji. Szczególnie jemu, przecież nie łączyły ich bliskie relacje. Może Eileen, której w jakiś cudowny sposób udało się zbiec. Ale teraz to nie miało znaczenia. - Nie, nie - powtarzał, żeby tylko kobieta nie próbowała już robić jego bliskim krzywdy, przecież on własnie próbował sobie wszystko przypomnieć. Nie było to proste, może rzucono na niego mało udane obliviate, a teraz musiał wygrzebać tę informację z odmętów swojego umysłu. Umysłu, który już był na granicy szaleństwa. Garrett Weasley, tak, znał go. I przez cały ten czas wiedział gdzie się znajduje. Z jego oczu pociekły pojedyncze łzy. Był wściekły i rozgoryczony, bo mógł uniknąć tego cierpienia. Zdradzając zakon i wszystkie ideały, ale czy to jeszcze miało znaczenie? W odczuciu Floreana nie, już nie miało żadnego. Dlatego opuścił zmęczoną głowę na chłodną posadzkę, czując jak z kącika jego ust sączy się krew, i powiedział - Garrett Weasley jest w Albanii, w Tiranie - po czym poczuł jak osuwa się w ciemność.
Nie odpowiedział od razu. Nie miał już siły powtarzać osłuchanego nie wiem, wiedząc, jakie po nim następują skutki. Pomimo wyczerpania i powolnego przechodzenia na świat umarłych, zdawał sobie sprawę, że nie weźmie się za niego. Będzie kontynuowała tortury na Anastazji, wciągnie w nie małego Thomasa i Leę, bo wiedziała, że to najbardziej go skrzywdzi. A on nawet by chciał, żeby go zabiła i żeby to wszystko już się skończyło. Mogłaby pozabijać ich wszystkich, przecież życie pośmiertne wydawało się być czymś niezwykłym. Ale ona wolała niebezpiecznie balansować i utrzymywać ich marny żywot na granicy śmierci. - Nie wiem - powiedział w końcu, cicho, prawie niesłyszalnie. Z trudem spojrzał na drzwi prowadzące do zaplecza, jakby chciał się upewnić, że jego dzieci faktycznie tam są. Gdyby tylko mógł im coś powiedzieć, pocieszyć, przeprosić. Chociaż na ich miejscu by sobie nie wybaczył. Ponownie pokręcił głową, to był jego jedyny gest sprzeciwu oprócz coraz słabszego głosu. Zmęczone nogi odmawiały mu posłuszeństwa, obite ręce nie miały siły go unieść, paznokcie już nieświadomie wbijał we wnętrze dłoni aż do krwi. - Oszczędź ich - wydusił z siebie, podnosząc na nią wzrok. I wtedy zaczął sobie o czymś przypominać, jak gdyby ktoś zdjął z jego pamięci pelerynę niewidkę. Zaczął ciężej oddychać, uświadamiając sobie, że jednak cały czas o tym wiedział. Nie pamiętał od kogo, może od samego Garretta, chociaż on raczej nie zdradziłby takiej informacji. Szczególnie jemu, przecież nie łączyły ich bliskie relacje. Może Eileen, której w jakiś cudowny sposób udało się zbiec. Ale teraz to nie miało znaczenia. - Nie, nie - powtarzał, żeby tylko kobieta nie próbowała już robić jego bliskim krzywdy, przecież on własnie próbował sobie wszystko przypomnieć. Nie było to proste, może rzucono na niego mało udane obliviate, a teraz musiał wygrzebać tę informację z odmętów swojego umysłu. Umysłu, który już był na granicy szaleństwa. Garrett Weasley, tak, znał go. I przez cały ten czas wiedział gdzie się znajduje. Z jego oczu pociekły pojedyncze łzy. Był wściekły i rozgoryczony, bo mógł uniknąć tego cierpienia. Zdradzając zakon i wszystkie ideały, ale czy to jeszcze miało znaczenie? W odczuciu Floreana nie, już nie miało żadnego. Dlatego opuścił zmęczoną głowę na chłodną posadzkę, czując jak z kącika jego ust sączy się krew, i powiedział - Garrett Weasley jest w Albanii, w Tiranie - po czym poczuł jak osuwa się w ciemność.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt, nigdzie, nie wiem rozpłynęły się w potwornym strachu o własne potomstwo - i dobrze. Co prawda wolałaby zamiast nich usłyszeć konkretne informacje, najlepiej wyartykułowane na tyle głośno i wyraźnie, by nie musiała doszukiwać się ich sensu pomiędzy bełkotliwymi zapewnieniami, ale skoro zaczął już błagać: byli blisko końca. Ten sam schemat, powtarzany w nieskończoność, to samo durne bohaterstwo, zawsze odnajdujące identyczny finał. Nieudolna próba walki - wydawali się dziwnie zaskoczeni, zdziwieni, że pomimo przegranej wojny znajdują się jeszcze na celowniku - buntownicze męczeństwo, wrzaski cierpienia, szloch, a później, gdy na scenie pojawiali się bliscy: błagalna kapitulacja. Deirdre czuła się zawiedziona: liczyła na więcej; Fortescue ostał się jako jeden z ostatnich, i chociaż wytrzymał naprawdę dużo, to i tak dokładnie biegł za przypisaną mu odgórnie rolą. Westchnęła, zakładając nogę na nogę - płacz dzieci narastał, nie zagłuszając jednak żałosnych błagań, wydobywających się z drżących ust Floreana razem z krwią i śliną. Obrzydliwe.
- Tak, są małe i bezbronne - a ty i tak sprowadziłeś je na świat, dokładnie wiedząc, jaki spotka je los. Zakonnicy byli durni, zamykali oczy na rosnące niebezpieczeństwo, bawili się w dom, nie potrafiąc zapewnić ochrony najbliższym. Ukrył je u dziadków; beztrosko biegały po podwórku, śmiały się w głos, śmiały się nawet wtedy, gdy ich opiekunowie wykrwawiali się na kuchennej podłodze a troskliwa kobieta w czerni wyciągała ku nim chłodne dłonie, posyłając im promienny uśmiech. Dzieci ją lubiły. Lubiły jej włosy, jedwabiście gładkie, miękkie, niespotykanie czarne; lubiły fakturę koronek czarnych sukni, lubiły egzotyczną urodę. A Deirdre nie miała problemu z ich towarzystwem, dopóki były przydatne: macierzyństwo pogłębiło tylko pokłady cierpliwości i okrucieństwa, którym obdarzała nawet najmłodszych i niewinnych. Właściwie, czyniła im przysługę: ginęły młodo, w miarę możliwości szybko, nie musząc cierpieć katuszy pod opieką nieudaczników, zdrajców, szumowin. Thomas i Leanne nie miały być wyjątkiem; ich rozpaczliwy szloch nie wzbudzał w Dei żadnego poruszenia, nie napinał żadnej struny wrażliwości: pojawienie się na świecie syna uczyniło ją jeszcze silniejszą i bezwzględną.
- Przykro mi - powiedziała w końcu bez emocji; Florean bełkotał i błagał, ale cóż, skoro nie zamierzał współpracować, czeka go odpowiednia kara. Leniwie i zgrabnie podniosła się z fotela, wysokie obcasy zastukały o wyłożoną kolorowymi płytkami podłogę - nie ruszyła jednak ku drzwiom, a ku leżącej w kącie kobiecie. Już martwej, nie poruszała się, bezwładna, okaleczona, zalana własną posoką. Deirdre przystanęła obok niej i lekkim kopnięciem przekręciła głowę tak, by twarz nieżywej kobiety była doskonale widoczna. Obcasem odsunęła z bladych policzków włosy, odsłaniając puste oczy, wpatrzone w sufit. Tak, wyglądała doskonale - tak zapamiętają ją dzieci. Już na zawsze - które może, niestety, potrwać dość krótko. Wiedziała, że Florean spróbuje się odwrócić, zobaczyć, co robi, chociaż równie dobrze mógł tępo wpatrywać się w drzwi, za którymi kwiliło rodzeństwo.
Powoli odwróciła się w jego stronę - nigdzie się nie śpieszyła, nie przejmowała się, że dół sukni nasiąknął już krwią, nie patrzyła w stronę Fortescue, kontynuując leniwy spacer, tym razem faktycznie kierując się ku drzwiom na zaplecze. Odpuściła naciski i żądania: jeśli faktycznie nic nie wiedział o miejscu pobytu Garretta, zasługiwał na karę - karę, jaką otrzyma i ona sama, jeśli nie doprowadzi sprawy do końca. Jeśli zaś posiadał jakiekolwiek informacje, ostateczny bodziec powinien otworzyć mu usta. Unosiła dłoń, by nacisnąć klamkę - choć mogła zrobić to zaklęciem, wolała dać mu jeszcze sekundę namysłu - gdy w końcu Florean zaczął myśleć logicznie.
Garrett Weasley jest w Albanii, w Tiranie. Deirdre zatrzymała się w pół ruchu, ale na jej twarzy nie wykwitł zwycięski uśmiech. Jeszcze nie. Dopóki nie zaciągnie go przed oblicze Czarnego Pana, nie mogła być pewna sukcesu w zlikwidowaniu ostatniego trującego pędu, rozpleniającego się szaleństwem po świecie czarodziejów. Wątpiła, by Florean kłamał, ale dopuszczała do siebie taką możliwość.
- Doskonale - skwitowała jedynie beznamiętnie, przez chwilę gładząc chłodną klamkę w zamyśleniu. Odwróciła się ponownie w jego stronę, zauważając, że przestał się ruszać, wić, jak poraniony szczur. Nie zasłużył na chwilę nieprzytomnego odpoczynku - podniosła różdżkę i posłała w jego stronę słodką porcję bolesnego otrzeźwienia; nic tak skutecznie nie przyzywało z zaświatów co mocno rzucony Cruciatus. - Co jeszcze wiesz? - spytała ostro, zmniejszając dzielącą ich odległość. Pytała rzeczowo, zdecydowanie, spoglądając w wilgotne, przerażone oczy. Nie miał już nic do stracenia - a mógł uratować swoje dzieci, przynajmniej chwilowo. Obróciła w dłoniach różdżkę - nie każ mi czekać, jestem znudzona, a dzieci mogą zapłacić za twoją głupotę najwyższą cenę.
- Tak, są małe i bezbronne - a ty i tak sprowadziłeś je na świat, dokładnie wiedząc, jaki spotka je los. Zakonnicy byli durni, zamykali oczy na rosnące niebezpieczeństwo, bawili się w dom, nie potrafiąc zapewnić ochrony najbliższym. Ukrył je u dziadków; beztrosko biegały po podwórku, śmiały się w głos, śmiały się nawet wtedy, gdy ich opiekunowie wykrwawiali się na kuchennej podłodze a troskliwa kobieta w czerni wyciągała ku nim chłodne dłonie, posyłając im promienny uśmiech. Dzieci ją lubiły. Lubiły jej włosy, jedwabiście gładkie, miękkie, niespotykanie czarne; lubiły fakturę koronek czarnych sukni, lubiły egzotyczną urodę. A Deirdre nie miała problemu z ich towarzystwem, dopóki były przydatne: macierzyństwo pogłębiło tylko pokłady cierpliwości i okrucieństwa, którym obdarzała nawet najmłodszych i niewinnych. Właściwie, czyniła im przysługę: ginęły młodo, w miarę możliwości szybko, nie musząc cierpieć katuszy pod opieką nieudaczników, zdrajców, szumowin. Thomas i Leanne nie miały być wyjątkiem; ich rozpaczliwy szloch nie wzbudzał w Dei żadnego poruszenia, nie napinał żadnej struny wrażliwości: pojawienie się na świecie syna uczyniło ją jeszcze silniejszą i bezwzględną.
- Przykro mi - powiedziała w końcu bez emocji; Florean bełkotał i błagał, ale cóż, skoro nie zamierzał współpracować, czeka go odpowiednia kara. Leniwie i zgrabnie podniosła się z fotela, wysokie obcasy zastukały o wyłożoną kolorowymi płytkami podłogę - nie ruszyła jednak ku drzwiom, a ku leżącej w kącie kobiecie. Już martwej, nie poruszała się, bezwładna, okaleczona, zalana własną posoką. Deirdre przystanęła obok niej i lekkim kopnięciem przekręciła głowę tak, by twarz nieżywej kobiety była doskonale widoczna. Obcasem odsunęła z bladych policzków włosy, odsłaniając puste oczy, wpatrzone w sufit. Tak, wyglądała doskonale - tak zapamiętają ją dzieci. Już na zawsze - które może, niestety, potrwać dość krótko. Wiedziała, że Florean spróbuje się odwrócić, zobaczyć, co robi, chociaż równie dobrze mógł tępo wpatrywać się w drzwi, za którymi kwiliło rodzeństwo.
Powoli odwróciła się w jego stronę - nigdzie się nie śpieszyła, nie przejmowała się, że dół sukni nasiąknął już krwią, nie patrzyła w stronę Fortescue, kontynuując leniwy spacer, tym razem faktycznie kierując się ku drzwiom na zaplecze. Odpuściła naciski i żądania: jeśli faktycznie nic nie wiedział o miejscu pobytu Garretta, zasługiwał na karę - karę, jaką otrzyma i ona sama, jeśli nie doprowadzi sprawy do końca. Jeśli zaś posiadał jakiekolwiek informacje, ostateczny bodziec powinien otworzyć mu usta. Unosiła dłoń, by nacisnąć klamkę - choć mogła zrobić to zaklęciem, wolała dać mu jeszcze sekundę namysłu - gdy w końcu Florean zaczął myśleć logicznie.
Garrett Weasley jest w Albanii, w Tiranie. Deirdre zatrzymała się w pół ruchu, ale na jej twarzy nie wykwitł zwycięski uśmiech. Jeszcze nie. Dopóki nie zaciągnie go przed oblicze Czarnego Pana, nie mogła być pewna sukcesu w zlikwidowaniu ostatniego trującego pędu, rozpleniającego się szaleństwem po świecie czarodziejów. Wątpiła, by Florean kłamał, ale dopuszczała do siebie taką możliwość.
- Doskonale - skwitowała jedynie beznamiętnie, przez chwilę gładząc chłodną klamkę w zamyśleniu. Odwróciła się ponownie w jego stronę, zauważając, że przestał się ruszać, wić, jak poraniony szczur. Nie zasłużył na chwilę nieprzytomnego odpoczynku - podniosła różdżkę i posłała w jego stronę słodką porcję bolesnego otrzeźwienia; nic tak skutecznie nie przyzywało z zaświatów co mocno rzucony Cruciatus. - Co jeszcze wiesz? - spytała ostro, zmniejszając dzielącą ich odległość. Pytała rzeczowo, zdecydowanie, spoglądając w wilgotne, przerażone oczy. Nie miał już nic do stracenia - a mógł uratować swoje dzieci, przynajmniej chwilowo. Obróciła w dłoniach różdżkę - nie każ mi czekać, jestem znudzona, a dzieci mogą zapłacić za twoją głupotę najwyższą cenę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zaledwie parę kroków dzieliło go od szaleństwa. Nie miał już siły walczyć ani się buntować. Tracił przytomność, by za chwilę ją odzyskać i przypomnieć sobie, że ten koszmar jeszcze się nie skończył. Już dawno by się poddał, wcale nie był taki odważny, tylko rodzina trzymała go przy życiu. Czuł się odpowiedzialny za ich los, nie chciał więc, by musieli cierpieć przez jego błędy. Chociaż na to było już za późno, ale wciąż tliła się w nim nadzieja. Płacz dzieci dobiegał do niego stłumiony, tak jak każdy inny dźwięk, jakby cały czas przebywał pod wodą. Czasem wcale nie był świadomy, że to jego Tommy i Lea, jednak wyczulony na ten szczególny dźwięk, szybko sobie przypominał. Wtedy chciał się ruszyć, uwolnić ich, ale nie był w stanie panować nad swoim ciałem. Po prostu leżał, a jego ręce i nogi zdawały się ważyć tony. Zaczynał również zapominać o Anastazji, jego Anastazji, która we wcześniejszych latach dała mu tyle powodów do zmartwień. Oboje wiele przeszli zanim w końcu udało im się być razem, ale najwidoczniej ten związek od samego początku był spisany na straty. Spróbował podnieść głowę, podążyć wzrokiem za kobietą i zobaczyć co tym razem będzie robić. Udało mu się to, lecz to co zobaczył złamało mu serce. Już dawno przestał panować nad łzami, leniwie spływającymi po zakrwawionych policzkach, lecz w tym momencie poczuł jak coś się w nim drze na małe kawałeczki. - Nie... - wychrypiał ledwie słyszalnie, kręcąc powoli głową. To nie mogła być prawda, Anastazja z pewnością żyła tylko straciła przytomność. Nie mogła tak po prostu umrzeć i go zostawić, nie po tej wyboistej drodze, którą musieli przejść, żeby w końcu się odnaleźć. Bez przerwy kręcił powoli głową, próbując podkulić nogi, jakby miało mu to ulżyć w bólu, który przeszył cały organizm. Ścisnął palce w pięść, wbijając sobie paznokcie wewnątrz dłoni aż do krwi, ale już tego nie czuł. Zbyt wiele wycierpiał, by zwracać uwagę na coś takiego. - Jak możesz - wydobył z siebie, podnosząc na nią wzrok przekrwionych oczu, w których pałała czysta nienawiść. Chciał powiedzieć coś więcej, zrobić coś więcej, nie mógł ścierpieć swojej bezsilności. Popełnił tyle błędów, nie powinien był dopuścić do takiej sytuacji. Jeszcze raz spojrzał na Anastazję, a widok jej śpiącej twarzy zachęcił go do podjęcia marnej próby obrony, ataku, czegokolwiek oprócz topienia się we własnej krwi. Spróbował się podnieść, naprawdę się starał, szczególnie jak kobieta zaczęła iść w kierunku drzwi za którymi słyszał dzieci. Ręce jednak za bardzo mu drżały, był wycieńczony, nie był w stanie zrobić nawet tego. Mógł jedynie patrzeć jak morduje jego rodzinę, wijąc się i krzycząc, bo tylko na to było jeszcze stać jego wycieńczony organizm. Sam się dziwił, że jeszcze nie umarł, ale może kobieta właśnie taki widziała w tym cel. Trzymać go na granicy śmierci, która kiedyś straszna, teraz wydawała mu się wybawieniem. Zabawne, bo tylko dla niego, o życie najbliższych wciąż chciał walczyć. - Zostaw je - powiedział, tym razem głośniej niż wcześniej, patrząc jak kobieta nic sobie z tego nie robi i podchodzi do drzwi. Potem sobie przypomniał, dlaczego tak późno, i stracił przytomność. Nie było mu dane odpocząć, bo jego ciałem po raz czternasty wstrząsnął przeraźliwy ból. Nie dało się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem bolało tak samo; za każdym razem krew w jego żyłach zamieniała się w ogień, mięśnie kurczyły się i rozluźniały na przemian, oczy wywracały się białkami do góry. Znowu stracił świadomość, tym razem na dłużej, już zupełnie nie był w stanie tego kontrolować. Błąkał przestraszonym spojrzeniem po kolorowym wnętrzu lodziarni, słysząc gdzieś w tle płacz swoich dzieci. Próbował zebrać wspomnienia sprzed kilku minut, które przeciekały mu przez palce. Co jeszcze wiem? powtórzył w myślach, na żywo nie będąc w stanie. Splunął w jej kierunku krwią, nie mając nawet siły na otarcie ust. - Jest tam z Margaux, Margaux Vance - powiedział po chwili, przykładając policzek do zimnej podłogi. Nie było mu żal Garretta, już nie, ale nie chciał zdradzać Margo. Tylko nie miał już innego wyjścia. - Nic... - zaczął, ale pozostałe słowa nie chciały wyjść z jego gardła. Kasłał przez minutę, może dwie, już dawno stracił poczucie czasu. - Nic więcej nie wiem, przysięgam - dodał, ostatni raz podnosząc głowę, by móc spojrzeć w jej ciemne tęczówki. Uwierz mi wreszcie przekonywał ją w myślach, nie mając sił na wypowiadanie więcej słów. - Dlaczego Albania, co tam robi - kontynuował po chwili, wciąż na nią patrząc, Garrett nawet nie miał żadnego interesu w powiadamianiu go o swoich działaniach. Choć podejrzewał, że mając na sumieniu tyle istnień, nie ma już siły na dalszą walkę ze Śmierciożercami. Wygrali, wszyscy musieli to przyznać.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przywykła do wysłuchiwania żałosnych pisków, szlochów i innych nieeleganckich odgłosów rozpacz; stały się częścią jej codzienności i chociaż w ostatnim czasie znacznie rzadziej docierały do jej uszu, to ciągle nie wywoływały w niej żadnych uczuć. Z pewnością nie budziły litości ani nastroju do filozoficznych przemyśleń nad swoimi wyborami moralnymi - szła ścieżką dobra i sprawiedliwości, to ona przyczyniła się do wprowadzenia surowego ładu i obserwowała kontynuowane od lat zmiany z podszytą zadowoleniem dumą. Świat stawał się w końcu miejscem czarodziei czystej krwi, posługujących się równie czystą mocą, pozbawioną słabości. Już nic nie mogło zmienić tego stanu rzeczy, żadne niedobitki Zakonu Feniksa, żadne protesty tłumione jeszcze przed eskalacją, żadne wyrazy zaniepokojenia osób, które chwilę potem niknęły w nie tak tajemniczych okolicznościach. Florean był płotką, ale płotką posiadającą ważną informację - szkoda, że ukrywał ją przed nią tak długo, rozmowa mogła potoczyć się inaczej, szybciej, a Deirdre nie marnowałaby czasu na wysłuchiwanie wrzasków bólu. Cóż, zdecydował się na męczeństwo, które i tak odsłoniło jego rozsądek: bo przecież nie tchórzostwo, zdradzenie przyjaciół świadczyło o posiadaniu resztek rozumu, niewyżartych przez zbrodniczą ideologię, zasianą tam przez szlamolubów.
Zignorowała splunięcie krwią, zignorowała napad kaszlu; gdy przystanęła tuż przed nim, nie odsunęła się nawet o krok, spoglądając na trzęsącego się mężczyznę z góry. Na razie dostarczył jej cennej wskazówki; mówił szczerze, sennie była tego pewna. Być może przeceniła go jako informatora, lecz nie miała innego wyjścia, nie został praktycznie nikt, kto kontaktował się z Weasleyem - nikt żywy. Czekała ją miła podróż do dzikiej Albanii, dobrze, przy pomyślnych założeniach zdoła wrócić do domu przed zmrokiem. W zamyśleniu przesunęła spojrzenie na rozświetloną słońcem witrynę lodziarni, za którą raz po raz przechodzili ludzie, obojętni na to, co działo się w jej wnętrzu. - Doskonale - powtórzyła raz jeszcze, choć wcale nie zachwycił ani swym zachowaniem ani posiadanymi szczegółami. Powróciła wzrokiem do leżącego u jej stóp mężczyzny, patrząc mu prosto w oczy - swoimi, czarnymi, właściwie pozbawionymi już nie tylko tęczówek, ale i białek. Mogłaby go zabić, mogłaby spędzić następne godziny na torturach jego dzieci, mogłaby zamienić żonę w inferiusa i obserwować, jak morduje swoją rodzinę - ale wyrosła z takich rozrywek. Kiedyś wizja tak krwawego popołudnia sprawiłaby jej wielką radość, lecz Deirdre dojrzała, spoważniała, odnajdując przyjemność w rozrywkach innego rodzaju. Miała ważniejsze sprawy na głowie niż zamienianie życia Floreana w krwawą łaźnię. - Będziesz obserwowany. Jeśli okaże się, że w Tiranie nie znajdę Weasleya, wrócę - poinformowała go uprzejmie a w jej spojrzeniu błysnęła finalnie groźba. Do tej pory rozmawiali bardzo kulturalnie, właściwie nie zrobiła mu większej krzywdy - zamordowanie półkrwi zdrajczyni było podobne deratyzacji, bez brudu na Pokątnej wszystkim będzie żyło się tu przyjemniej - ale to mogło zmienić się bardzo szybko. - Przekażesz mi każdą informację, jaką sobie jeszcze przypomnisz - kontynuowała beznamiętnie, obracając w ręku różdżkę. Myślami była już dalej, przy wypełnieniu zadania; czy Weasley spodziewał się zdrady? Czy będzie się bronił zajadle czy zrozumie, że nie ma już o co - ani o kogo - walczyć? I czy gdy zginie - Zakon bezpowrotnie zniknie razem z nim? - Doprowadź się do porządku, jutro zapewne odwiedzi cię ktoś z Ministerstwa. Kto wie, może otrzymasz akt łaski - dodała bardziej zamyślonym tonem; tak, po ostatnim samobójstwie Lorraine Prewett, Ministerstwo Magii straciło twarz walki z niedobitkami Zakonu. Florean idealnie nadawał się na zastępstwo; mógł opowiedzieć o bestialstwach, jakich dopuszczała się Gwardia, potwierdzić zbrodnie, które popełnili, wezwać nowe pokolenie zdrajców do opamiętania, stać się żywym pomnikiem okrutnych czasów, jakie sprowadzili na Anglię Zakonnicy. Była pewna, że Biuro Prawdy zajmie się odpowiednim przygotowaniem mediów na pojawienie się nowego Feniksa, zrodzonego z popiołów magicznego świata, niszczonego przez tą plugawą organizację terrorystyczną. Tak, to zakrwawione, piszczące zwierzę, drżące u jej stóp, mogło być przydatne. Uśmiechnęła się lekko do swoich myśli, obracając w dłoni różdżkę. - Do zobaczenia, Floreanie - pożegnała go uprzejmie i beznamiętnie zarazem; rzuciła mu ostatnie ostre spojrzenie i w ciągu sekundy rozmyła się w kłębach czarnej mgły, pozostawiając za sobą zakrwawioną lodziarnię, martwe, okaleczone ciało kobiety, dwójkę szlochających dzieci i samego Fortescue - wkrótce opowiadającego się po słusznej stronie. Zdrada ostatniego z Zakonników stanowiła dobry początek jego świetlanej historii.
Zignorowała splunięcie krwią, zignorowała napad kaszlu; gdy przystanęła tuż przed nim, nie odsunęła się nawet o krok, spoglądając na trzęsącego się mężczyznę z góry. Na razie dostarczył jej cennej wskazówki; mówił szczerze, sennie była tego pewna. Być może przeceniła go jako informatora, lecz nie miała innego wyjścia, nie został praktycznie nikt, kto kontaktował się z Weasleyem - nikt żywy. Czekała ją miła podróż do dzikiej Albanii, dobrze, przy pomyślnych założeniach zdoła wrócić do domu przed zmrokiem. W zamyśleniu przesunęła spojrzenie na rozświetloną słońcem witrynę lodziarni, za którą raz po raz przechodzili ludzie, obojętni na to, co działo się w jej wnętrzu. - Doskonale - powtórzyła raz jeszcze, choć wcale nie zachwycił ani swym zachowaniem ani posiadanymi szczegółami. Powróciła wzrokiem do leżącego u jej stóp mężczyzny, patrząc mu prosto w oczy - swoimi, czarnymi, właściwie pozbawionymi już nie tylko tęczówek, ale i białek. Mogłaby go zabić, mogłaby spędzić następne godziny na torturach jego dzieci, mogłaby zamienić żonę w inferiusa i obserwować, jak morduje swoją rodzinę - ale wyrosła z takich rozrywek. Kiedyś wizja tak krwawego popołudnia sprawiłaby jej wielką radość, lecz Deirdre dojrzała, spoważniała, odnajdując przyjemność w rozrywkach innego rodzaju. Miała ważniejsze sprawy na głowie niż zamienianie życia Floreana w krwawą łaźnię. - Będziesz obserwowany. Jeśli okaże się, że w Tiranie nie znajdę Weasleya, wrócę - poinformowała go uprzejmie a w jej spojrzeniu błysnęła finalnie groźba. Do tej pory rozmawiali bardzo kulturalnie, właściwie nie zrobiła mu większej krzywdy - zamordowanie półkrwi zdrajczyni było podobne deratyzacji, bez brudu na Pokątnej wszystkim będzie żyło się tu przyjemniej - ale to mogło zmienić się bardzo szybko. - Przekażesz mi każdą informację, jaką sobie jeszcze przypomnisz - kontynuowała beznamiętnie, obracając w ręku różdżkę. Myślami była już dalej, przy wypełnieniu zadania; czy Weasley spodziewał się zdrady? Czy będzie się bronił zajadle czy zrozumie, że nie ma już o co - ani o kogo - walczyć? I czy gdy zginie - Zakon bezpowrotnie zniknie razem z nim? - Doprowadź się do porządku, jutro zapewne odwiedzi cię ktoś z Ministerstwa. Kto wie, może otrzymasz akt łaski - dodała bardziej zamyślonym tonem; tak, po ostatnim samobójstwie Lorraine Prewett, Ministerstwo Magii straciło twarz walki z niedobitkami Zakonu. Florean idealnie nadawał się na zastępstwo; mógł opowiedzieć o bestialstwach, jakich dopuszczała się Gwardia, potwierdzić zbrodnie, które popełnili, wezwać nowe pokolenie zdrajców do opamiętania, stać się żywym pomnikiem okrutnych czasów, jakie sprowadzili na Anglię Zakonnicy. Była pewna, że Biuro Prawdy zajmie się odpowiednim przygotowaniem mediów na pojawienie się nowego Feniksa, zrodzonego z popiołów magicznego świata, niszczonego przez tą plugawą organizację terrorystyczną. Tak, to zakrwawione, piszczące zwierzę, drżące u jej stóp, mogło być przydatne. Uśmiechnęła się lekko do swoich myśli, obracając w dłoni różdżkę. - Do zobaczenia, Floreanie - pożegnała go uprzejmie i beznamiętnie zarazem; rzuciła mu ostatnie ostre spojrzenie i w ciągu sekundy rozmyła się w kłębach czarnej mgły, pozostawiając za sobą zakrwawioną lodziarnię, martwe, okaleczone ciało kobiety, dwójkę szlochających dzieci i samego Fortescue - wkrótce opowiadającego się po słusznej stronie. Zdrada ostatniego z Zakonników stanowiła dobry początek jego świetlanej historii.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Był przygotowany na najgorsze. Wcale nie spodziewał się, że zdradzenie Zakonu przyniesie mu upragniony spokój. Czekał na śmierć - nie na oszczędzenie życia. Już dawno temu zrozumiał na czym to polega; przez lata spędzone na walce przestał mydlić sobie oczy. Anastazja już nie żyła, zaraz umrze on, a potem jego dzieci. Miał nadzieję, że nie będą cierpieć tak jak on. Pot i krew ściekały mu z twarzy, mięśnie wciąż drżały z wyczerpania, oczy nie potrafiły wyostrzyć obrazu. Już na nic nie miał siły. Marzył mu się tylko sen, długi, może nawet śmierć. Przynajmniej zobaczyłby swoich poległych przyjaciół i ukochaną Anastazję. Tylko co z dziećmi? Zabrać je ze sobą? Życie pozagrobowe wydawało się dobrą alternatywą dla marnej egzystencji na ziemi.
Uniósł zdziwiony głowę, kiedy przez mgłę dotarły do niego słowa kobiety. Nie mógł uwierzyć, że tylko tyle wystarczyło, żeby dała im spokój. Dlaczego nie przypomniał sobie tego wcześniej? Anastazja mogłaby żyć. To wszystko od początku było jego winą, prosił się o to co dzisiaj dostał. Przeszył go dreszcz, kiedy napotkał spojrzenie jej czarnych jak noc oczu, ale patrzył dalej, chcąc sprawdzić czy mówi prawdę. Jednak wszystko wskazywało na to, że naprawdę postanowiła go oszczędzić. Odprowadził ją wzrokiem, zszokowany patrząc jak zamyka za sobą drzwi. Przez krótką chwilę w pomieszczeniu panowała idealna cisza przerywana płaczem dzieci, ale została zapełniona szlochem Floreana. Odejście kobiety całkiem go złamało, wcześniej próbował resztkami sił zachować twarz, teraz już nie miał powodu. Skulił się, podciągając obolałe nogi do brzucha, pozwalając by łzy ściekały po jego policzkach. Leżał tak przez kilka minut, przypominając sobie każdą złą decyzję, która doprowadziła go do tej sytuacji. Powinien był zginąć podczas którejś z walk zamiast dalej żyć i narażać bliskich na niebezpieczeństwo. To przez niego zmarła Anastazja, przez niego dzieci nie będą miały matki ani normalnego dzieciństwa. Ludzie z ministerstwa będą nawiedzać ich o każdej porze dnia i nocy, prosząc o coraz więcej, a Florean nie będzie mógł odmówić. Nie bez powodu Lorraine popełniła samobójstwa. Biedna Lorraine, tak kochana przez wszystkich zakonników. Florean kiedyś nie wyobrażał sobie jak można odebrać sobie życie. Nienawidził własnego ojca za podjęcie wiele lat temu tej decyzji i obiecał sobie, że nigdy nawet o tym nie pomyśli. Teraz jednak zaczynał go rozumieć. Historia lubi się powtarzać, tak pomyślał, wyobrażając sobie jak Tommy i Lea zostają sami na tym świecie. Matka nie żyje, ojciec popełnia samobójstwo, zostaje tylko brat i siostra - oboje obciążeni przykrymi wspomnieniami. Zupełnie jak on i Florence. Mimo wszystko nie chciał do tego dopuścić, podjął więc próbę ustania na nogach. Udało mu się to dopiero po paru upadkach, był wyczerpany, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Podszedł do Anastazji, rozpaczając chwilę nad jej ciałem, zanim ujrzał jej uciętą nogę i zebrało mu się na wymioty. Gładził ją po włosach, bez przerwy powtarzając jedno przepraszam, przyglądając się jej posiniaczonej twarzy. Wiedział, że nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie mógł oderwać się od jej ciała, siedziałby przy niej jeszcze wiele długich dni i nocy, ale miał jeszcze dla kogo wziąć się w garść. Za drzwiami wciąż płakały jego dzieci, coraz głośniej, zapewne cały czas słysząc niepokojące odgłosy. Florean otarł zapłakane oczy i brudne usta, rozmazując jedynie krew na policzek, i z bólem się podniósł. Otworzył drzwi na zaplecze, mocno tuląc do siebie dzieci. Przyjrzał im się dokładnie, sprawdzając czy na pewno nic im nie jest, ale wydawały się całe i zdrowe. Płakały, a Florean razem z nimi, je również przepraszając. Za śmierć matki, za posiadanie takiego ojca, za zrujnowanie życia. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że drzwi od zaplecza były otwarte na oścież, a Tommy i Lea mogli zobaczyć cały horror, który się za nimi wydarzył. Szybko zamachnął się i zamknął je z cichym trzaskiem.
Dopiero wtedy się obudził. Zlany potem, przerażony, wciąż nie będący pewny rzeczywistości. Wymacał różdżkę i zapalił nią dużą świecę, którą trzymał na nocnej szafce. Światło pozwoliło mu do końca się przebudzić, ale sen był na tyle realistyczny, że jego sceny wciąż pojawiały mu się przed oczami. Tej nocy już nie zasnął.
|zt x2
Uniósł zdziwiony głowę, kiedy przez mgłę dotarły do niego słowa kobiety. Nie mógł uwierzyć, że tylko tyle wystarczyło, żeby dała im spokój. Dlaczego nie przypomniał sobie tego wcześniej? Anastazja mogłaby żyć. To wszystko od początku było jego winą, prosił się o to co dzisiaj dostał. Przeszył go dreszcz, kiedy napotkał spojrzenie jej czarnych jak noc oczu, ale patrzył dalej, chcąc sprawdzić czy mówi prawdę. Jednak wszystko wskazywało na to, że naprawdę postanowiła go oszczędzić. Odprowadził ją wzrokiem, zszokowany patrząc jak zamyka za sobą drzwi. Przez krótką chwilę w pomieszczeniu panowała idealna cisza przerywana płaczem dzieci, ale została zapełniona szlochem Floreana. Odejście kobiety całkiem go złamało, wcześniej próbował resztkami sił zachować twarz, teraz już nie miał powodu. Skulił się, podciągając obolałe nogi do brzucha, pozwalając by łzy ściekały po jego policzkach. Leżał tak przez kilka minut, przypominając sobie każdą złą decyzję, która doprowadziła go do tej sytuacji. Powinien był zginąć podczas którejś z walk zamiast dalej żyć i narażać bliskich na niebezpieczeństwo. To przez niego zmarła Anastazja, przez niego dzieci nie będą miały matki ani normalnego dzieciństwa. Ludzie z ministerstwa będą nawiedzać ich o każdej porze dnia i nocy, prosząc o coraz więcej, a Florean nie będzie mógł odmówić. Nie bez powodu Lorraine popełniła samobójstwa. Biedna Lorraine, tak kochana przez wszystkich zakonników. Florean kiedyś nie wyobrażał sobie jak można odebrać sobie życie. Nienawidził własnego ojca za podjęcie wiele lat temu tej decyzji i obiecał sobie, że nigdy nawet o tym nie pomyśli. Teraz jednak zaczynał go rozumieć. Historia lubi się powtarzać, tak pomyślał, wyobrażając sobie jak Tommy i Lea zostają sami na tym świecie. Matka nie żyje, ojciec popełnia samobójstwo, zostaje tylko brat i siostra - oboje obciążeni przykrymi wspomnieniami. Zupełnie jak on i Florence. Mimo wszystko nie chciał do tego dopuścić, podjął więc próbę ustania na nogach. Udało mu się to dopiero po paru upadkach, był wyczerpany, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Podszedł do Anastazji, rozpaczając chwilę nad jej ciałem, zanim ujrzał jej uciętą nogę i zebrało mu się na wymioty. Gładził ją po włosach, bez przerwy powtarzając jedno przepraszam, przyglądając się jej posiniaczonej twarzy. Wiedział, że nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie mógł oderwać się od jej ciała, siedziałby przy niej jeszcze wiele długich dni i nocy, ale miał jeszcze dla kogo wziąć się w garść. Za drzwiami wciąż płakały jego dzieci, coraz głośniej, zapewne cały czas słysząc niepokojące odgłosy. Florean otarł zapłakane oczy i brudne usta, rozmazując jedynie krew na policzek, i z bólem się podniósł. Otworzył drzwi na zaplecze, mocno tuląc do siebie dzieci. Przyjrzał im się dokładnie, sprawdzając czy na pewno nic im nie jest, ale wydawały się całe i zdrowe. Płakały, a Florean razem z nimi, je również przepraszając. Za śmierć matki, za posiadanie takiego ojca, za zrujnowanie życia. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że drzwi od zaplecza były otwarte na oścież, a Tommy i Lea mogli zobaczyć cały horror, który się za nimi wydarzył. Szybko zamachnął się i zamknął je z cichym trzaskiem.
Dopiero wtedy się obudził. Zlany potem, przerażony, wciąż nie będący pewny rzeczywistości. Wymacał różdżkę i zapalił nią dużą świecę, którą trzymał na nocnej szafce. Światło pozwoliło mu do końca się przebudzić, ale sen był na tyle realistyczny, że jego sceny wciąż pojawiały mu się przed oczami. Tej nocy już nie zasnął.
|zt x2
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[sen] do trzynastu cruciatusów sztuka
Szybka odpowiedź