Łazienka
AutorWiadomość
Piddletrenthide 79
Łazienka znajduje się na piętrze i jest dosłownie maleńka. Znajdują się w niej same najpotrzebniejsze rzeczy, bo nic ponadto by się w niej po prostu nie zmieściło.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 12.03
Słyszała o tym, że w niektórych domach pojawiły się zmutowane miniaturowe bahanki zwane owocówkami. Uporczywe stworzenia, o jakich wcześniej nie słyszała, a które musiały być nowym gatunkiem, stworzonym w wyniku eksperymentu magizoologa z naukowymi zapędami lub jakąś pozostałością po anomaliach. Nie do końca wiadomo, czym były, ale podobno utrudniały już życie niektórym jej znajomym po fachu z Munga. Charlie miała nadzieję że nie pojawią się w jej domu i nie pogryzą ani jej, ani jej kotów. Starała się pozabezpieczać okna i w ostatnich dniach nie otwierała ich, by bahanki nie mogły tamtędy wlecieć. Pochowała też starannie wszystkie owoce.
Jeszcze przed pracą otrzymała dramatyczny list od Josepha, ale musiała lada chwila wychodzić; naskrobała mu tylko pospieszną odpowiedź, obiecując że po pracy się u niego zjawi. Wypuściła Moly, a potem udała się do Munga, gdzie wypełniała swoje obowiązki alchemika na oddziale urazów pozaklęciowych. Pamiętając o prośbie drogiego kuzyna nie została jednak na nadgodziny, a po zakończeniu dniówki od razu wróciła do domu, by zabrać potrzebne rzeczy, jak kociołek, przybory i trochę ingrediencji. Gdy wróciła na zewnętrznym parapecie zastała też czekającą Moly z odpowiedzią od Joego, którą ten naskrobał na odwrocie jej listu, instruując ją, jak powinna dostać się do jego domu. Wszystko co potrzebne spakowała do swojej zaczarowanej torby, która bez trudu pomieściła owe przedmioty.
Nakarmiła jeszcze koty, uraczyła każdego porcją głaskania, a potem znowu opuściła dom, teleportując się w okolice zamieszkiwane przez Josepha. Już tam w przeszłości bywała, więc nie przysporzyło jej to problemów. Poza tym cudownie było znowu móc się teleportować i odległości nie stanowiły już takiego problemu jak wtedy, kiedy skorzystanie z tej umiejętności nie było możliwe.
Zanikały też śniegi, których od grudnia nie brakowało, robiło się cieplej niż w poprzednich mroźnych miesiącach i najprawdopodobniej lada moment miała zacząć się długo wyczekiwana wiosna. Charlie nie wiedziała jeszcze, że wraz z nadejściem odwilży i upragnionej wiosny przyjdą też złe wiadomości; dopiero za sześć dni miała dowiedzieć się o śmierci siostry. Póki co żyła jeszcze w błogiej nieświadomości i wciąż z myślami pełnymi nadziei.
Tak jak Joe ją poprosił nie weszła od frontu ani z tyłu, a obeszła dom z lewej strony, gdzie miała znajdować się drabina i rzeczywiście tam była. W dzieciństwie pewnie weszłaby na nią z większą odwagą, teraz się zawahała; z wiekiem była coraz bardziej zachowawcza i ostrożna. Ale Joe na nią czekał, więc musiała mu pomóc, dlatego ostrożnie wspięła się po drewnianych szczeblach, uważając by się nie poślizgnąć i nie spaść, a następnie zapukała w łazienkowe okno, gdzie podobno zabarykadował się Joseph. Te bahanki naprawdę musiały dać mu w kość.
Słyszała o tym, że w niektórych domach pojawiły się zmutowane miniaturowe bahanki zwane owocówkami. Uporczywe stworzenia, o jakich wcześniej nie słyszała, a które musiały być nowym gatunkiem, stworzonym w wyniku eksperymentu magizoologa z naukowymi zapędami lub jakąś pozostałością po anomaliach. Nie do końca wiadomo, czym były, ale podobno utrudniały już życie niektórym jej znajomym po fachu z Munga. Charlie miała nadzieję że nie pojawią się w jej domu i nie pogryzą ani jej, ani jej kotów. Starała się pozabezpieczać okna i w ostatnich dniach nie otwierała ich, by bahanki nie mogły tamtędy wlecieć. Pochowała też starannie wszystkie owoce.
Jeszcze przed pracą otrzymała dramatyczny list od Josepha, ale musiała lada chwila wychodzić; naskrobała mu tylko pospieszną odpowiedź, obiecując że po pracy się u niego zjawi. Wypuściła Moly, a potem udała się do Munga, gdzie wypełniała swoje obowiązki alchemika na oddziale urazów pozaklęciowych. Pamiętając o prośbie drogiego kuzyna nie została jednak na nadgodziny, a po zakończeniu dniówki od razu wróciła do domu, by zabrać potrzebne rzeczy, jak kociołek, przybory i trochę ingrediencji. Gdy wróciła na zewnętrznym parapecie zastała też czekającą Moly z odpowiedzią od Joego, którą ten naskrobał na odwrocie jej listu, instruując ją, jak powinna dostać się do jego domu. Wszystko co potrzebne spakowała do swojej zaczarowanej torby, która bez trudu pomieściła owe przedmioty.
Nakarmiła jeszcze koty, uraczyła każdego porcją głaskania, a potem znowu opuściła dom, teleportując się w okolice zamieszkiwane przez Josepha. Już tam w przeszłości bywała, więc nie przysporzyło jej to problemów. Poza tym cudownie było znowu móc się teleportować i odległości nie stanowiły już takiego problemu jak wtedy, kiedy skorzystanie z tej umiejętności nie było możliwe.
Zanikały też śniegi, których od grudnia nie brakowało, robiło się cieplej niż w poprzednich mroźnych miesiącach i najprawdopodobniej lada moment miała zacząć się długo wyczekiwana wiosna. Charlie nie wiedziała jeszcze, że wraz z nadejściem odwilży i upragnionej wiosny przyjdą też złe wiadomości; dopiero za sześć dni miała dowiedzieć się o śmierci siostry. Póki co żyła jeszcze w błogiej nieświadomości i wciąż z myślami pełnymi nadziei.
Tak jak Joe ją poprosił nie weszła od frontu ani z tyłu, a obeszła dom z lewej strony, gdzie miała znajdować się drabina i rzeczywiście tam była. W dzieciństwie pewnie weszłaby na nią z większą odwagą, teraz się zawahała; z wiekiem była coraz bardziej zachowawcza i ostrożna. Ale Joe na nią czekał, więc musiała mu pomóc, dlatego ostrożnie wspięła się po drewnianych szczeblach, uważając by się nie poślizgnąć i nie spaść, a następnie zapukała w łazienkowe okno, gdzie podobno zabarykadował się Joseph. Te bahanki naprawdę musiały dać mu w kość.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To był jakiś horror. Joseph Wright nigdy czegoś takiego nie doświadczył i o ile początkowo jak zawsze zgrywał chojraka... tak teraz to totalnie wymknęło się spod kontroli. Te zawszone muszki owocówki czy jak im tam było... BYŁY WSZĘDZIE. To znaczy na parterze, choć coraz częściej zapędzały się też na piętro do jego sypialni, a chyba ze złości, że nie mogły tam znaleźć jedzenia, to gryzły biednego Josepha i jeszcze biedniejszą Kometę 210. Wprawdzie gęś odgryzała im się równie zapalczywie, ale szczerze mówiąc Joe nie był pewny czy jedzenie bahanek jest dla niej bezpieczne, więc na wszelki wypadek przeniósł ich dwójkę do łazienki.
Jak do tego w ogóle doszło, że chował się przed stadem much w swoim własnym domu? Cóż... zaczęło się całkiem niewinnie. Mało bywał w domu, większość czasu spędzając jednak na treningach albo zawodach, a jak wracał, to zazwyczaj nie zaglądał do kuchni, tylko wędrował najpierw żeby wpuścić lub wypuścić gęś na zewnątrz (w zależności od pogody), potem do łazienki i do spania. Ostatnimi czasy jego życie stało się bardzo monotonne, to fakt, choć odpychał od siebie myśl, że to już starość się o niego upomina. Nie, po prostu trener ich cisnął jak nigdy. W zeszłym sezonie nie udało im się zdobyć mistrzostwa, ale teraz MUSIELI.
W każdym razie Joe ignorował to ciche brzęczenie od czasu do czasu dobiegające z kuchni jeden dzień czy dwa... A potem nagle zaatakowała chmara tego dziadostwa! Było ich tyle, że nie miał z nimi szans w pojedynkę ani nawet z gęsią. Próbował rzucać na nie zaklęcia czy po prostu zabijać jak upierdliwe muchy, ale po kilku takich bataliach był tak pogryziony, że dał sobie spokój. Próbował też wietrzyć dom mroźnym powietrzem, ale to tylko zapędzało bahanki na piętro, co było bardzo niewskazane, bo to głównie tam mieszkał.
W Proroku przeczytał, że eliksiry mogą pomóc, ale do nich wolał się nie zabierać sam - ewidentnie skończyłoby się to gorzej niż inwazją robali. Na szczęście znał kogoś, kto był ekspertem w tej dziedzinie... a nawet ekspertką. Pierwszy raz dziękował tak losowi, że jego kuzynka przykładała się do nauki znacznie bardziej niż on w jej wieku.
Kiedy Charlie zapukała w szybę, Joe momentalnie pojawił się w oknie trochę bardziej rozczochrany niż zwykle, z rozchełstaną koszulą i dość obłąkańczym spojrzeniem osoby, która od kilku dni ma problemy ze snem i pasożytami w domu.
- Charlie! Całe szczęście, że jesteś! Nawet nie wiesz jaki jestem ci wdzięczny! To diabelstwo jest wszędzie. WSZĘDZIE! - wyrzucał z siebie słowa z prędkością znikacza, kiedy otworzywszy okiennicę całkiem zręcznie wciągnął drobną kuzynkę do swojej łazienki. Łazienki, która obecnie była również jego sypialnią (co można było wywnioskować po poduszce i kocu zwiniętych obok wanny), garderobą (na wąskiej komódce stał stos ciuchów Joeya z jego skarpetami i gaciami na samym szczycie), salonem (w kącie stała pufa przyniesiona z dołu), spiżarką (pod każdym wolnym skrawkiem ściany poukładał słoiki i butelki), a także składzikiem na sprzęt sportowy i bawialnią dla gęsi, która z zadowoleniem pływała w wannie wypełnionej do połowy wodą. Na widok gościa zagęgała zaś wesoło, zabawnie ruszając ogonem.
Pomieszczenie generalnie było małe, ale kiedy stanęli w nim oboje - Joe i Charlie - otoczeni wszystkimi rzeczami, które tu Wright poznosił, to poruszać się mogli tylko poprzez obracanie się wokół własnej osi.
- Próbowałem już wszystkiego: tłukłem je czym mogłem, waliłem w nie zaklęciami, próbowałem wypędzić... nic nie działa na te psidwacze sy... - znów zaczął swą tyradę gwałtownie gestykulując, co w tak bliskiej odległości od rozmówcy mogło być niebezpieczne. Na szczęście chyba jeszcze panował nad rękami, bo nawet nie drasnął Charlie... a przy przekleństwie ugryzł się w język. Normalnie przy niej nie przeklinał nigdy, wciąż uważając ją za malutką kuzynkę, ale najwyraźniej bahanki dały mu popalić aż za bardzo.
Jak do tego w ogóle doszło, że chował się przed stadem much w swoim własnym domu? Cóż... zaczęło się całkiem niewinnie. Mało bywał w domu, większość czasu spędzając jednak na treningach albo zawodach, a jak wracał, to zazwyczaj nie zaglądał do kuchni, tylko wędrował najpierw żeby wpuścić lub wypuścić gęś na zewnątrz (w zależności od pogody), potem do łazienki i do spania. Ostatnimi czasy jego życie stało się bardzo monotonne, to fakt, choć odpychał od siebie myśl, że to już starość się o niego upomina. Nie, po prostu trener ich cisnął jak nigdy. W zeszłym sezonie nie udało im się zdobyć mistrzostwa, ale teraz MUSIELI.
W każdym razie Joe ignorował to ciche brzęczenie od czasu do czasu dobiegające z kuchni jeden dzień czy dwa... A potem nagle zaatakowała chmara tego dziadostwa! Było ich tyle, że nie miał z nimi szans w pojedynkę ani nawet z gęsią. Próbował rzucać na nie zaklęcia czy po prostu zabijać jak upierdliwe muchy, ale po kilku takich bataliach był tak pogryziony, że dał sobie spokój. Próbował też wietrzyć dom mroźnym powietrzem, ale to tylko zapędzało bahanki na piętro, co było bardzo niewskazane, bo to głównie tam mieszkał.
W Proroku przeczytał, że eliksiry mogą pomóc, ale do nich wolał się nie zabierać sam - ewidentnie skończyłoby się to gorzej niż inwazją robali. Na szczęście znał kogoś, kto był ekspertem w tej dziedzinie... a nawet ekspertką. Pierwszy raz dziękował tak losowi, że jego kuzynka przykładała się do nauki znacznie bardziej niż on w jej wieku.
Kiedy Charlie zapukała w szybę, Joe momentalnie pojawił się w oknie trochę bardziej rozczochrany niż zwykle, z rozchełstaną koszulą i dość obłąkańczym spojrzeniem osoby, która od kilku dni ma problemy ze snem i pasożytami w domu.
- Charlie! Całe szczęście, że jesteś! Nawet nie wiesz jaki jestem ci wdzięczny! To diabelstwo jest wszędzie. WSZĘDZIE! - wyrzucał z siebie słowa z prędkością znikacza, kiedy otworzywszy okiennicę całkiem zręcznie wciągnął drobną kuzynkę do swojej łazienki. Łazienki, która obecnie była również jego sypialnią (co można było wywnioskować po poduszce i kocu zwiniętych obok wanny), garderobą (na wąskiej komódce stał stos ciuchów Joeya z jego skarpetami i gaciami na samym szczycie), salonem (w kącie stała pufa przyniesiona z dołu), spiżarką (pod każdym wolnym skrawkiem ściany poukładał słoiki i butelki), a także składzikiem na sprzęt sportowy i bawialnią dla gęsi, która z zadowoleniem pływała w wannie wypełnionej do połowy wodą. Na widok gościa zagęgała zaś wesoło, zabawnie ruszając ogonem.
Pomieszczenie generalnie było małe, ale kiedy stanęli w nim oboje - Joe i Charlie - otoczeni wszystkimi rzeczami, które tu Wright poznosił, to poruszać się mogli tylko poprzez obracanie się wokół własnej osi.
- Próbowałem już wszystkiego: tłukłem je czym mogłem, waliłem w nie zaklęciami, próbowałem wypędzić... nic nie działa na te psidwacze sy... - znów zaczął swą tyradę gwałtownie gestykulując, co w tak bliskiej odległości od rozmówcy mogło być niebezpieczne. Na szczęście chyba jeszcze panował nad rękami, bo nawet nie drasnął Charlie... a przy przekleństwie ugryzł się w język. Normalnie przy niej nie przeklinał nigdy, wciąż uważając ją za malutką kuzynkę, ale najwyraźniej bahanki dały mu popalić aż za bardzo.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie wiedział, skąd wzięły się bahanki i jak dokładnie się z nimi uporać. Wydawały się stosunkowo świeżym problemem, ale ogarniały coraz więcej czarodziejskich domostw i wciąż powstawały coraz to nowe sposoby radzenia sobie z nimi. Czy skuteczne? Tego Charlie nie wiedziała, udając się do Josepha z zamiarem udzielenia mu pomocy w walce ze szkodnikami.
Wspięła się po drabince, dostając się do łazienki kuzyna. Zapukała w szybę, a już po chwili została wpuszczona do środka. Naprawdę dziwaczne miejsce do przesiadywania w innych okolicznościach niż branie kąpieli, a jego wygląd i wyposażenie świadczyły o tym, że Joe rzeczywiście się tu zabarykadował i żył na malutkiej przestrzeni wraz ze swoją gęsią, która wesoło pluskała się w wannie częściowo wypełnionej wodą i gdy tylko Charlie została wpuszczona do środka zagęgała i zamerdała ogonem. Na ten widok Charlie uśmiechnęła się.
- Cześć – rzuciła, lustrując wzrokiem Wrighta, który był rozczochrany i rozchełstany, i od kilku dni najwyraźniej kiepsko sypiał. Ale podłoga nie była najwygodniejszym miejscem do snu, zaś brzęczące w domu szkodniki też nie pomagały spokojnie zmrużyć oka. – Nie wyglądasz najlepiej, ale już jestem i oczywiście spróbuję ci pomóc – zapewniła. Naprawdę chciałaby pomóc mu uwolnić się od bahanek, żeby mógł sypiać w sypialni, a nie na podłodze w łazience, i żeby nie musiał obawiać się nieprzyjemnych ukąszeń. – Miejmy nadzieję, że uda mi się coś zrobić i nie będziesz musiał dłużej mieszkać w tej łazience, czego pewnie masz już dość. Wcale się nie dziwię, bardzo tu ciasno.
Pomieszczenie było nieduże, tak, że trudno się było w nim poruszać, biorąc pod uwagę te wszystkie rzeczy poznoszone przez Josepha. Charlie musiała uważnie stawiać stopy, żeby się o nic nie potknąć, jednocześnie rozglądała się za jakimś miejscem, gdzie mogłaby się rozłożyć z kociołkiem i rzeczami. Potrzebowała choć skrawka miejsca, jeśli miała coś stworzyć w swoim kociołku, bo nie mogła tego robić w powietrzu, kocioł musiał na czymś stanąć.
- Przyniosłam ze sobą kociołek, mogę spróbować coś uwarzyć – powiedziała, poklepując swoją zaczarowaną torbę, która może nie była ogromna, ale kociołek spokojnie się tam zmieścił wraz z innymi niezbędnymi rzeczami. – Zastanawiam się tylko, co mogłoby na nie podziałać. Tak jak mówisz, wydają się zbyt odporne na próby zwykłego wypędzenia czy zgniatania, jest ich pewnie za dużo żeby dać radę wszystkie wyłapać ręcznie... Więc trzeba je wziąć sposobem – zapowiedziała. – Pomożesz mi zrobić tu trochę miejsca? Tak, żebym mogła ustawić kociołek i zapalić pod nim płomyk bez szkody dla żadnych twoich rzeczy.
Wspięła się po drabince, dostając się do łazienki kuzyna. Zapukała w szybę, a już po chwili została wpuszczona do środka. Naprawdę dziwaczne miejsce do przesiadywania w innych okolicznościach niż branie kąpieli, a jego wygląd i wyposażenie świadczyły o tym, że Joe rzeczywiście się tu zabarykadował i żył na malutkiej przestrzeni wraz ze swoją gęsią, która wesoło pluskała się w wannie częściowo wypełnionej wodą i gdy tylko Charlie została wpuszczona do środka zagęgała i zamerdała ogonem. Na ten widok Charlie uśmiechnęła się.
- Cześć – rzuciła, lustrując wzrokiem Wrighta, który był rozczochrany i rozchełstany, i od kilku dni najwyraźniej kiepsko sypiał. Ale podłoga nie była najwygodniejszym miejscem do snu, zaś brzęczące w domu szkodniki też nie pomagały spokojnie zmrużyć oka. – Nie wyglądasz najlepiej, ale już jestem i oczywiście spróbuję ci pomóc – zapewniła. Naprawdę chciałaby pomóc mu uwolnić się od bahanek, żeby mógł sypiać w sypialni, a nie na podłodze w łazience, i żeby nie musiał obawiać się nieprzyjemnych ukąszeń. – Miejmy nadzieję, że uda mi się coś zrobić i nie będziesz musiał dłużej mieszkać w tej łazience, czego pewnie masz już dość. Wcale się nie dziwię, bardzo tu ciasno.
Pomieszczenie było nieduże, tak, że trudno się było w nim poruszać, biorąc pod uwagę te wszystkie rzeczy poznoszone przez Josepha. Charlie musiała uważnie stawiać stopy, żeby się o nic nie potknąć, jednocześnie rozglądała się za jakimś miejscem, gdzie mogłaby się rozłożyć z kociołkiem i rzeczami. Potrzebowała choć skrawka miejsca, jeśli miała coś stworzyć w swoim kociołku, bo nie mogła tego robić w powietrzu, kocioł musiał na czymś stanąć.
- Przyniosłam ze sobą kociołek, mogę spróbować coś uwarzyć – powiedziała, poklepując swoją zaczarowaną torbę, która może nie była ogromna, ale kociołek spokojnie się tam zmieścił wraz z innymi niezbędnymi rzeczami. – Zastanawiam się tylko, co mogłoby na nie podziałać. Tak jak mówisz, wydają się zbyt odporne na próby zwykłego wypędzenia czy zgniatania, jest ich pewnie za dużo żeby dać radę wszystkie wyłapać ręcznie... Więc trzeba je wziąć sposobem – zapowiedziała. – Pomożesz mi zrobić tu trochę miejsca? Tak, żebym mogła ustawić kociołek i zapalić pod nim płomyk bez szkody dla żadnych twoich rzeczy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Odetchnął cicho i chyba trochę wyluzował, kiedy Charlie znalazła się w środku i zapewniła, że spróbuje mu pomóc. Dobrze, doskonale wręcz! Była mądra, więc z pewnością coś wymyśli i poradzi na te stwory z horroru.
- Zaczynałem rozważać już przeprowadzkę... wiesz, na jakiś czas, bo może te bestie wyniosą się same jak zjedzą już wszystko, co jest do zjedzenia. Z tym ścierwem nie da się żyć, a sam nie jestem w stanie tego wyplenić - przyznał niechętnie. - To znaczy dałbym radę, ale przy okazji zrównałbym dom z ziemią albo doszczętnie spalił... a tego jednak wolę uniknąć - dodał. Bo to przecież nie tak, że był bezradny. On? Nigdy w życiu! Wygrałby tą wojnę z bahankami... tylko cena tej wygranej była trochę zbyt wysoka. Joe lubił swój kamienny domek w Piddletrenthide.
- Przeczytałem, że eliksiry mogą pomóc - kontynuował dalej znów rozpędzając się z mówieniem. W międzyczasie chwycił za leżącego obok toalety Proroka i podał Charlie zupełnie zapominając, że to przecież zakazana gazeta i w zasadzie nie powinien być w jej posiadaniu.
- ...i momentalnie pomyślałem o tobie! O mojej małej, mądrej kuzynce! - uśmiechnął się do niej szeroko, po czym machnął znów swoją długą łapą wskazując radośnie tą przyniesioną z salonu pufę. - Usiądź proszę, rozgość się na ile to możliwe. Ja też usiądę i kociołek będziesz mogła położyć na ziemi - dodał jeszcze. - Napijesz się czegoś? - rozglądnął się po naznoszonych do swojego "bunkra" butelkach. - Jest wino mojej mamy, whiskey... A właśnie! - przypomniał sobie nagle o swoim genialnym pomyśle - i nalewkę babci! Chyba truskawką czy malinową. Pomyślałem sobie, że można by dolać do eliksiru albo nalewkę zaprawić eliksirem... nie wiem jak będzie lepiej... jest tak słodka i z owoców, że te cholery powinny się skusić, co? Pijane i śpiące powinno się już łatwo wyeliminować, co myślisz? Niezły pomysł? - uśmiechnął się przebiegle pod wąsem. Joseph Wright - król sprytu.
W międzyczasie faktycznie usiadł na zamkniętej muszli klozetowej robiąc tym samym sporo miejsca na podłodze.
- Potrzebujesz w ogóle czegoś do tych mikstur? Mam jakieś stare badziewia, nie wiem czy nie jeszcze ze szkoły, a ja tego nie używam, więc możesz sobie wziąć. Leżą w tym woreczku obok pufy - dorzucił jeszcze. I owszem, jako totalny ignorant alchemiczny poprzez "jakieś badziewia" miał na myśli ingrediencje.
l Joe przekazuje Charlie: odłamek spadającej gwiazdy x3, kwiat paproci, ślaz
- Zaczynałem rozważać już przeprowadzkę... wiesz, na jakiś czas, bo może te bestie wyniosą się same jak zjedzą już wszystko, co jest do zjedzenia. Z tym ścierwem nie da się żyć, a sam nie jestem w stanie tego wyplenić - przyznał niechętnie. - To znaczy dałbym radę, ale przy okazji zrównałbym dom z ziemią albo doszczętnie spalił... a tego jednak wolę uniknąć - dodał. Bo to przecież nie tak, że był bezradny. On? Nigdy w życiu! Wygrałby tą wojnę z bahankami... tylko cena tej wygranej była trochę zbyt wysoka. Joe lubił swój kamienny domek w Piddletrenthide.
- Przeczytałem, że eliksiry mogą pomóc - kontynuował dalej znów rozpędzając się z mówieniem. W międzyczasie chwycił za leżącego obok toalety Proroka i podał Charlie zupełnie zapominając, że to przecież zakazana gazeta i w zasadzie nie powinien być w jej posiadaniu.
- ...i momentalnie pomyślałem o tobie! O mojej małej, mądrej kuzynce! - uśmiechnął się do niej szeroko, po czym machnął znów swoją długą łapą wskazując radośnie tą przyniesioną z salonu pufę. - Usiądź proszę, rozgość się na ile to możliwe. Ja też usiądę i kociołek będziesz mogła położyć na ziemi - dodał jeszcze. - Napijesz się czegoś? - rozglądnął się po naznoszonych do swojego "bunkra" butelkach. - Jest wino mojej mamy, whiskey... A właśnie! - przypomniał sobie nagle o swoim genialnym pomyśle - i nalewkę babci! Chyba truskawką czy malinową. Pomyślałem sobie, że można by dolać do eliksiru albo nalewkę zaprawić eliksirem... nie wiem jak będzie lepiej... jest tak słodka i z owoców, że te cholery powinny się skusić, co? Pijane i śpiące powinno się już łatwo wyeliminować, co myślisz? Niezły pomysł? - uśmiechnął się przebiegle pod wąsem. Joseph Wright - król sprytu.
W międzyczasie faktycznie usiadł na zamkniętej muszli klozetowej robiąc tym samym sporo miejsca na podłodze.
- Potrzebujesz w ogóle czegoś do tych mikstur? Mam jakieś stare badziewia, nie wiem czy nie jeszcze ze szkoły, a ja tego nie używam, więc możesz sobie wziąć. Leżą w tym woreczku obok pufy - dorzucił jeszcze. I owszem, jako totalny ignorant alchemiczny poprzez "jakieś badziewia" miał na myśli ingrediencje.
l Joe przekazuje Charlie: odłamek spadającej gwiazdy x3, kwiat paproci, ślaz
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie była pełna zapału i chęci do pomocy. W końcu to był Joseph, nie mogłaby go zostawić na pastwę bahanek nie próbując przynajmniej jakoś temu zaradzić!
- Miejmy nadzieję że nie będzie to konieczne i nie będziesz musiał szukać sobie nowego domu – powiedziała, rozgaszczając się w łazience. Ostatecznie skoro dało się wypleniać z domostw zwyczajne, pełnowymiarowe bahanki, to może ich miniaturowe, zmutowane wersje też dało się wykurzyć. Trzeba było tylko mieć jakiś sposób. Szkoda, że problem był na tyle świeży, że jeszcze nie miała okazji poznać kogoś, kto wypróbował jakiś sposób i odniósł sukces. Jej znajomi z Munga też dopiero walczyli z plagą i próbowali różnych rzeczy.
Przyjęła podanego jej Proroka. Wiedziała, że gazeta ma charakter nielegalny i sama bardzo rzadko miewała go ostatnimi czasy w rękach, obawiała się ryzyka związanego z jego pokątnym zamawianiem. Niemniej jednak nie zdziwił jej widok tego pisma w rękach Josepha, który, jak przystało na dawnego Gryfona, był od niej znacznie odważniejszy i nie zawracał sobie głowy analizowaniem w kółko „co będzie jeśli...”, a po prostu działał. Pomyślała sobie przelotnie, że pewnie byłby dobrym Zakonnikiem i dziwiła się, że ani Ben, ani Hannah nadal go nie wprowadzili. Joe może i był dość beztroski, czasem zachowywał się trochę jak duże dziecko, ale miał serce po dobrej stronie, a także odwagę. Niemniej jednak on z jej strony nie mógł się niczego obawiać, na pewno nikomu by go nie zdradziła, tym bardziej że sama też miała pewien sekret, jakim była przynależność do tajnej i obecnie raczej nielegalnej organizacji stojącej w opozycji do obecnej władzy. No i byli rodziną, a rodziny należało strzec. Nie musiał należeć do Zakonu by wiedziała, że stał po tej samej stronie, że był dobry.
Otworzyła gazetę; choć korciło ją zagłębić się w nią mocniej, nadrobić zaległości i przeczytać prawdę, a nie paskudną propagandę Walczącego Maga, skupiła się na odszukaniu artykułu o bahankach.
- Oczywiście, spróbuję to uwarzyć – zaoferowała natychmiast. Eliksir słodkiego snu był prosty w przygotowaniu, więc mogła przyrządzić go na poczekaniu. – Cieszę się, że pomyślałeś o mnie. – Sam nie był zbyt dobry w eliksirach, więc było całkiem prawdopodobne, że przy okazji narobiłby sporo szkód. Cóż, jej matka prawdopodobnie była ewenementem wśród Wrightów, ale Charlie dawno wyprzedziła ją umiejętnościami, co kazało jej sądzić, że za jej talent odpowiadają głównie geny Leightonów, wśród których alchemiczne zdolności były często spotykane. Jej matka nigdy nie została zawodowcem, była jedynie gospodynią domową, dla której eliksiry były pasją i odskocznią od wychowywania czwórki dzieci i choć czasem wspomagała rodzinę, znajomych lub parę bliskich jej sercu instytucji opiekujących się magicznymi stworzeniami, nigdy nie pracowała na etacie jako alchemik. – Mogę się napić, ale już po uwarzeniu eliksiru, nad kociołkiem wolę mieć trzeźwą głowę – rzekła, siadając na pufie. – Pokaż, co tam masz ciekawego. A nad nalewką pomyślę, to jakiś nowy gatunek bahanek i naprawdę nie wiem, na co okażą się podatne, więc jeśli nie uśpi ich eliksir, to może odurzy je owocowy alkohol? – zastanowiła się. – Możemy rozłożyć trochę misek z eliksirem i trochę z nalewką, któryś napój może je skusi i zadziała.
Wyjęła z torby pusty kociołek, a także trójnóg, na którym go ustawiła na podłodze, oczywiście po uprzednim wypełnieniu go czystą wodą. Końcem różdżki zapaliła pod kotłem płomień; był to czarodziejski ogień, który mógł płonąć nawet na kafelkach i nie rozchodził się na boki, a jedynie ogrzewał kociołek.
W czasie, kiedy woda powoli się gotowała, zapoznała się z pakunkiem leżącym obok pufy, który wskazał jej Joseph. Sięgnęła do niego i oczy jej rozbłysły.
- Och. Ojej! Skąd to masz? – zapytała, znajdując tam nie jakieś badziewie, a najprawdziwszy kwiat paproci, a także parę odłamków spadającej gwiazdy. Rzeczy cenne i użyteczne, choć dla Joego, który pewnie ostatni raz dotykał kociołka jak był w szkole, nie miały zbyt dużej wartości. Znalazła też ślaz. – Myślę, że to może posłużyć jako serce do eliksiru słodkiego snu – powiedziała, wskazując mu odpowiednią roślinę. Pogrzebała też w swojej torbie, sprawdzając czy ma odpowiednie składniki dodatkowe. Na wszelki wypadek przed odwiedzeniem Josepha z domu zabrała ze sobą trochę podstawowych ingrediencji.
Gdy woda się zagotowała, wrzuciła do niej kilka igieł szpiczaka, a następnie pokruszoną na drobno małą laskę cynamonu. Zamieszała, dodając trzy pijawki, a potem odrobinę liści wijołapki. Ślaz dodała na samym końcu, po czym wróciła do ostrożnego, miarowego mieszania zawartości kociołka. Podczas warzenia mikstury nie mówiła wiele, pracując w ciszy i spokoju. Naprawdę miała nadzieję że ten eliksir zadziała i pozbędzie się bahanek. A jeśli nie, to zawsze mogli spróbować z nalewką.
| Eliksir słodkiego snu (ST 30)
składniki roślinne: ślaz (serce, od Josepha), cynamon, wijołapka
składniki zwierzęce: igły szpiczaka, pijawki
- Miejmy nadzieję że nie będzie to konieczne i nie będziesz musiał szukać sobie nowego domu – powiedziała, rozgaszczając się w łazience. Ostatecznie skoro dało się wypleniać z domostw zwyczajne, pełnowymiarowe bahanki, to może ich miniaturowe, zmutowane wersje też dało się wykurzyć. Trzeba było tylko mieć jakiś sposób. Szkoda, że problem był na tyle świeży, że jeszcze nie miała okazji poznać kogoś, kto wypróbował jakiś sposób i odniósł sukces. Jej znajomi z Munga też dopiero walczyli z plagą i próbowali różnych rzeczy.
Przyjęła podanego jej Proroka. Wiedziała, że gazeta ma charakter nielegalny i sama bardzo rzadko miewała go ostatnimi czasy w rękach, obawiała się ryzyka związanego z jego pokątnym zamawianiem. Niemniej jednak nie zdziwił jej widok tego pisma w rękach Josepha, który, jak przystało na dawnego Gryfona, był od niej znacznie odważniejszy i nie zawracał sobie głowy analizowaniem w kółko „co będzie jeśli...”, a po prostu działał. Pomyślała sobie przelotnie, że pewnie byłby dobrym Zakonnikiem i dziwiła się, że ani Ben, ani Hannah nadal go nie wprowadzili. Joe może i był dość beztroski, czasem zachowywał się trochę jak duże dziecko, ale miał serce po dobrej stronie, a także odwagę. Niemniej jednak on z jej strony nie mógł się niczego obawiać, na pewno nikomu by go nie zdradziła, tym bardziej że sama też miała pewien sekret, jakim była przynależność do tajnej i obecnie raczej nielegalnej organizacji stojącej w opozycji do obecnej władzy. No i byli rodziną, a rodziny należało strzec. Nie musiał należeć do Zakonu by wiedziała, że stał po tej samej stronie, że był dobry.
Otworzyła gazetę; choć korciło ją zagłębić się w nią mocniej, nadrobić zaległości i przeczytać prawdę, a nie paskudną propagandę Walczącego Maga, skupiła się na odszukaniu artykułu o bahankach.
- Oczywiście, spróbuję to uwarzyć – zaoferowała natychmiast. Eliksir słodkiego snu był prosty w przygotowaniu, więc mogła przyrządzić go na poczekaniu. – Cieszę się, że pomyślałeś o mnie. – Sam nie był zbyt dobry w eliksirach, więc było całkiem prawdopodobne, że przy okazji narobiłby sporo szkód. Cóż, jej matka prawdopodobnie była ewenementem wśród Wrightów, ale Charlie dawno wyprzedziła ją umiejętnościami, co kazało jej sądzić, że za jej talent odpowiadają głównie geny Leightonów, wśród których alchemiczne zdolności były często spotykane. Jej matka nigdy nie została zawodowcem, była jedynie gospodynią domową, dla której eliksiry były pasją i odskocznią od wychowywania czwórki dzieci i choć czasem wspomagała rodzinę, znajomych lub parę bliskich jej sercu instytucji opiekujących się magicznymi stworzeniami, nigdy nie pracowała na etacie jako alchemik. – Mogę się napić, ale już po uwarzeniu eliksiru, nad kociołkiem wolę mieć trzeźwą głowę – rzekła, siadając na pufie. – Pokaż, co tam masz ciekawego. A nad nalewką pomyślę, to jakiś nowy gatunek bahanek i naprawdę nie wiem, na co okażą się podatne, więc jeśli nie uśpi ich eliksir, to może odurzy je owocowy alkohol? – zastanowiła się. – Możemy rozłożyć trochę misek z eliksirem i trochę z nalewką, któryś napój może je skusi i zadziała.
Wyjęła z torby pusty kociołek, a także trójnóg, na którym go ustawiła na podłodze, oczywiście po uprzednim wypełnieniu go czystą wodą. Końcem różdżki zapaliła pod kotłem płomień; był to czarodziejski ogień, który mógł płonąć nawet na kafelkach i nie rozchodził się na boki, a jedynie ogrzewał kociołek.
W czasie, kiedy woda powoli się gotowała, zapoznała się z pakunkiem leżącym obok pufy, który wskazał jej Joseph. Sięgnęła do niego i oczy jej rozbłysły.
- Och. Ojej! Skąd to masz? – zapytała, znajdując tam nie jakieś badziewie, a najprawdziwszy kwiat paproci, a także parę odłamków spadającej gwiazdy. Rzeczy cenne i użyteczne, choć dla Joego, który pewnie ostatni raz dotykał kociołka jak był w szkole, nie miały zbyt dużej wartości. Znalazła też ślaz. – Myślę, że to może posłużyć jako serce do eliksiru słodkiego snu – powiedziała, wskazując mu odpowiednią roślinę. Pogrzebała też w swojej torbie, sprawdzając czy ma odpowiednie składniki dodatkowe. Na wszelki wypadek przed odwiedzeniem Josepha z domu zabrała ze sobą trochę podstawowych ingrediencji.
Gdy woda się zagotowała, wrzuciła do niej kilka igieł szpiczaka, a następnie pokruszoną na drobno małą laskę cynamonu. Zamieszała, dodając trzy pijawki, a potem odrobinę liści wijołapki. Ślaz dodała na samym końcu, po czym wróciła do ostrożnego, miarowego mieszania zawartości kociołka. Podczas warzenia mikstury nie mówiła wiele, pracując w ciszy i spokoju. Naprawdę miała nadzieję że ten eliksir zadziała i pozbędzie się bahanek. A jeśli nie, to zawsze mogli spróbować z nalewką.
| Eliksir słodkiego snu (ST 30)
składniki roślinne: ślaz (serce, od Josepha), cynamon, wijołapka
składniki zwierzęce: igły szpiczaka, pijawki
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Fakt, Joe wolałby się nie wyprowadzać ze swojego domu. Tu mu było naprawdę dobrze. Wprawdzie przez te wszystkie anomalie z miasteczka wyprowadziła się mugolska sąsiadka, która tak dobrze o niego dbała - sprzątając i zaopatrując domek w jedzenie... ale teraz Joseph w miarę możliwości sam nauczył się ogarniać swoje miejsce zamieszkania... a przynajmniej tak mu się wydawało do momentu aż nie zalęgło mu się stado dziadostwa w kuchni. To możliwe, że za mało sprzątał i to dlatego? Może kobiety po prostu własną osobą odstraszają takie syfy i dopóki jakaś kręciła mu się po domu od czasu do czasu, to nie miał z takimi bahankami do czynienia...? Hm, czy to oznaczało, że powinien sobie znaleźć jakąś nową kobietę?
Zerknął na Charlie.
Nieee, jeśli jego teoria była słuszna, to kuzynka powinna wystarczyć. Odpędzą razem te potworki i będzie można żyć normalnie dalej.
I całe szczęście, że nadal prenumerował Proroka, bo dzięki niemu mieli w ogóle szansę pokonać te ścierwa (Biedni ci wszyscy, którzy ze strachu porzucili tę gazetę, pewnie teraz płaczą wysadzając swoje domy w powietrze).
- Na pewno ci się uda - zapewnił ją z pełnym przekonaniem. - I daj spokój, o kim innym miałbym pomyśleć? - pokręcił głową. Chyba nie znał żadnego innego mistrza eliksirów. A sam...
- Takie coś chyba trzeba było uwarzyć na eliksirach, nie? - przypomniał sobie nagle. - To chyba było to, co zmieniło mi się w fioletowego żrącego gluta - parsknął śmiechem. - Dosłownie wypełzło z kociołka i zaczęło sunąć po blacie totalnie go przepalając. Ech, szkoda, że tego nie widziałem... akurat zagadywałem Tonks - westchnął cicho do tych wspomnień. - A potem wszystko jak nie pierdyknęło...! Blat przepalił się na pół, kociołek i składniki spadły na ziemię z hukiem...
...i nici z kolejnego podrywu Just. No jak pech, to pech.
Ze wspomnień wyrwała go jednak odpowiedź kuzynki co do picia. Dopiero po uwarzeniu eliksiru, tak?
- Bardzo odpowiedzialnie - przyznał nawet z uznaniem, choć... zaraz na jego brodatą mordę wypełzł wesoły uśmieszek - ale wiesz, że warzenie eliksirów i latanie na miotle w stanie wskazującym na spożycie, jest tylko źle widziane, a nie zabronione...? - rzucił rozbawiony. - Nadal nie? No dobrze, możemy napić się później.
Co do pomysłu, żeby do jednych misek nalać eliksir, a do drugich nalewki...
- Ale że tak osobno? Żeby nie mieszać eliksiru i nalewki? Myślisz, że ktoś albo coś może być tak głupie, żeby pić sam eliksir? - parsknął śmiechem. - Wiadomo, że jak masz do wyboru to albo to, to nie ważne czy jesteś czarodziejem czy magicznym lub niemagicznym stworzeniem, zawsze wybierzesz alkohol, coś ty! Dlatego myślę, że trzeba je ze sobą zmieszać. Wtedy nawet nie wyczują eliksiru i się pośpią - powiedział z pełnym przekonaniem co do tego planu, przyglądając się przy okazji jak Charlie rozstawia kociołek i cały osprzęt do niego. Ech, Godryku, ostatnio widział to w Hogwarcie. Zdziwił się tylko, że tak żywo zareagowała na te badziewia do eliksirów, które walały mu się po domu. Skąd je ma?
- A bo ja wiem? - zamyślił się drapiąc się po brodzie. - Te kamienie to chyba znalazłem na tegorocznym Festiwalu Lata, a te pozostałe rzeczy to nie pamiętam... czasami dodają takie (o mały włos, a powiedziałby "gówna", ale ugryzł się w język w ostatniej chwili) rzeczy do różnych nagród. Nie mam pojęcia po co, no ale. Jak ci się przydadzą, to weź sobie wszystkie, ja się nie bawię eliksirami od szkoły - odparł.
Kiedy zaczęła wrzucać składniki do kociołka, próbował ją jeszcze zagadywać jak tam jej się zaczął nowy rok i takie tam luźne gadki, ale była tak pochłonięta warzeniem eliksiru, że szybko uznał, że należy odpuścić. Uwarzy i pogadają, a tymczasem on sięgał tylko co jakiś czas ręką do wanny, głaszcząc Kometę po długiej szyi.
Zerknął na Charlie.
Nieee, jeśli jego teoria była słuszna, to kuzynka powinna wystarczyć. Odpędzą razem te potworki i będzie można żyć normalnie dalej.
I całe szczęście, że nadal prenumerował Proroka, bo dzięki niemu mieli w ogóle szansę pokonać te ścierwa (Biedni ci wszyscy, którzy ze strachu porzucili tę gazetę, pewnie teraz płaczą wysadzając swoje domy w powietrze).
- Na pewno ci się uda - zapewnił ją z pełnym przekonaniem. - I daj spokój, o kim innym miałbym pomyśleć? - pokręcił głową. Chyba nie znał żadnego innego mistrza eliksirów. A sam...
- Takie coś chyba trzeba było uwarzyć na eliksirach, nie? - przypomniał sobie nagle. - To chyba było to, co zmieniło mi się w fioletowego żrącego gluta - parsknął śmiechem. - Dosłownie wypełzło z kociołka i zaczęło sunąć po blacie totalnie go przepalając. Ech, szkoda, że tego nie widziałem... akurat zagadywałem Tonks - westchnął cicho do tych wspomnień. - A potem wszystko jak nie pierdyknęło...! Blat przepalił się na pół, kociołek i składniki spadły na ziemię z hukiem...
...i nici z kolejnego podrywu Just. No jak pech, to pech.
Ze wspomnień wyrwała go jednak odpowiedź kuzynki co do picia. Dopiero po uwarzeniu eliksiru, tak?
- Bardzo odpowiedzialnie - przyznał nawet z uznaniem, choć... zaraz na jego brodatą mordę wypełzł wesoły uśmieszek - ale wiesz, że warzenie eliksirów i latanie na miotle w stanie wskazującym na spożycie, jest tylko źle widziane, a nie zabronione...? - rzucił rozbawiony. - Nadal nie? No dobrze, możemy napić się później.
Co do pomysłu, żeby do jednych misek nalać eliksir, a do drugich nalewki...
- Ale że tak osobno? Żeby nie mieszać eliksiru i nalewki? Myślisz, że ktoś albo coś może być tak głupie, żeby pić sam eliksir? - parsknął śmiechem. - Wiadomo, że jak masz do wyboru to albo to, to nie ważne czy jesteś czarodziejem czy magicznym lub niemagicznym stworzeniem, zawsze wybierzesz alkohol, coś ty! Dlatego myślę, że trzeba je ze sobą zmieszać. Wtedy nawet nie wyczują eliksiru i się pośpią - powiedział z pełnym przekonaniem co do tego planu, przyglądając się przy okazji jak Charlie rozstawia kociołek i cały osprzęt do niego. Ech, Godryku, ostatnio widział to w Hogwarcie. Zdziwił się tylko, że tak żywo zareagowała na te badziewia do eliksirów, które walały mu się po domu. Skąd je ma?
- A bo ja wiem? - zamyślił się drapiąc się po brodzie. - Te kamienie to chyba znalazłem na tegorocznym Festiwalu Lata, a te pozostałe rzeczy to nie pamiętam... czasami dodają takie (o mały włos, a powiedziałby "gówna", ale ugryzł się w język w ostatniej chwili) rzeczy do różnych nagród. Nie mam pojęcia po co, no ale. Jak ci się przydadzą, to weź sobie wszystkie, ja się nie bawię eliksirami od szkoły - odparł.
Kiedy zaczęła wrzucać składniki do kociołka, próbował ją jeszcze zagadywać jak tam jej się zaczął nowy rok i takie tam luźne gadki, ale była tak pochłonięta warzeniem eliksiru, że szybko uznał, że należy odpuścić. Uwarzy i pogadają, a tymczasem on sięgał tylko co jakiś czas ręką do wanny, głaszcząc Kometę po długiej szyi.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć Charlie była zdecydowanie mocniej przywiązana do Kornwalii niż Londynu, nawet po zaginięciu siostry z przyzwyczajenia pozostała w mieście, choć głównym powodem tego była najprawdopodobniej praca, a także tląca się gdzieś w środku coraz bardziej szczątkowa nadzieja, że Vera wróci i w związku z tym powinna na nią czekać w ich wspólnym domu. Jej serce ciągnęło do rodzinnych stron, gdzie mogłaby też więcej przebywać z rodzicami, ale zdawała sobie sprawę, że nawet wróciwszy do rodzinnego domu byłaby marną opieką dla matki, bo i tak większość dnia spędzałaby w Mungu, a potem warzyłaby mikstury na zamówienie dla Zakonników bądź innych znajomych.
Zaś jeśli chodzi o obecność kogoś w jej życiu, na ten moment nie zanosiło się na to, by ktoś miał odegnać od niej widmo rychłego staropanieństwa. Nawet jeśli jej serce przeżywało pewne drgnienia i tęskniło za obecnością pewnego mężczyzny, wiedziała że to nie ma żadnej przyszłości. Trudno było jednak tak po prostu pozbyć się uczuć, które wbrew rozsądkowi zaczynała żywić wobec pewnego przesympatycznego, ale doświadczonego przez życie Macmillana, z którym los tak często i chętnie splatał jej drogi?
Ale jej kuzynostwo również pozostawało samotne, choć każde z Wrightów było od niej starsze. A jednak żadne jeszcze nie ustatkowało się i nie założyło rodziny, choć była pewna, że Joseph jako przystojny zawodnik quidditcha miał liczne grono fanek i mógłby przebierać w kandydatkach na panią Wright.
Uśmiechnęła się, naprawdę się ciesząc, że Joseph do niej napisał.
- Ostatnio tak rzadko się widujemy – westchnęła. – Ale pewnie jesteś zajęty treningami, a ja pracą dla Munga. Niecały miesiąc temu awansowałam – pochwaliła się, bo Joseph chyba jeszcze nie znał tej nowiny, a Charlie była dumna z tego, że w tak młodym wieku powierzono jej pieczę nad pracownią alchemiczną oddziału urazów pozaklęciowych. – Odkąd zniknęła Vera chyba spędzam w pracy jeszcze więcej czasu niż zwykle... – Jej głos na moment zwiesił się i posmutniał. Myślenie o Verze było bolesne, tęskniła za siostrą i próbowała rzucać się w wir pracy, by tyle nie myśleć o przykrych sprawach.
- Eliksir słodkiego snu to jeden z najprostszych eliksirów leczniczych, chyba kiedyś był na zajęciach – przytaknęła, po czym uśmiechnęła się na opowiedzianą przez niego historię. Pamiętała, że jej już za pierwszym podejściem się udał, choć niektórzy koledzy z roku mieli z nim problem. Większość jej rówieśników nie przepadała za tym przedmiotem, ale nie ubolewała nad tym, bo przynajmniej jej talent i praca były bardziej potrzebne i użyteczne, a nie byłyby, gdyby każdy potrafił sam warzyć sobie eliksiry. – Ech, chłopcy... – wywróciła lekko oczami, ale było to przecież tak typowe dla wieku dorastania, że chłopcy oglądali się za dziewczynami i odwrotnie, to ona była dziwadłem, skoro nigdy do nikogo nie wzdychała ani nie była zakochana... aż do niedawna. Zarumieniła się lekko i pospiesznie zmieniła temat. – Ty za to latasz na miotle tak, jak ja nigdy nie będę i masz całą rzeszę fanek, które obklejają ściany twoimi zdjęciami i plakatami. – Cieszyła się, że miał talent, pasję i sprawiało mu to przyjemność. Był naprawdę dobry w quidditchu, choć Charlie wolała mu się nie przyznawać, że zapomniała hymnu Zjednoczonych i jakiś czas temu ktoś musiał ją poratować znajomością tych słów, gdy zaśpiewania domagał się od niej złośliwy zaczarowany schodek.
Charlie zawsze cechowała się sporą odpowiedzialnością i wolała nie pić niczego alkoholowego w trakcie pracy, nawet jeśli był to tylko prosty eliksir, jaki warzyła w pracy niemal każdego dnia.
- Napijemy się – obiecała mu. W końcu była mu to trochę winna, skoro tyle czasu się nie widzieli, prawda? – Gdy ostatnio byłam u Hannah także nakłaniała mnie do picia – znowu się zaśmiała, gdy przypomniała sobie spotkanie z siostrą Joego. Z nią też piła. Tak to widocznie wyglądało u Wrightów.
- Nie jestem pewna, jak eliksir zareaguje z alhoholem. – Bo o ile można było dolewać go do jakiegoś zwykłego napoju, a nawet nurzać w nim ciastka tak, żeby kogoś na krótko uśpić, to czy alkohol nie zmieni jego właściwości? Znowu otworzyła Proroka. – Tutaj zresztą jest napisane, że one mają odurzyć się ulatniającymi się oparami – zauważyła. – Dlatego eliksir trzeba pozostawić w otwartych naczyniach w miejscach, w których bahanek jest najwięcej. Ale nalewkę też możemy im tam zostawić... I możemy zaryzykować ze zmieszaniem jednej fiolki z nalewką, potem zobaczymy, który sposób działa najlepiej: sam eliksir, sam alkohol czy może połączenie obu. Jeśli okaże się że to działa, to zdążymy zrobić takiej mieszanki więcej.
To będzie też dobra okazja do testów i zobaczenia w praktyce, do czego bahanki będą lgnąć, dlatego była za tym, by przygotować trzy warianty napoju.
- Chętnie je wezmę, skoro tobie nie są potrzebne – zgodziła się; ona na pewno zrobi z tych składników użytek, więc schowała je do swojej torby.
Zaraz potem z werwą zabrała się do pracy i po jakichś dziesięciu, może piętnastych minutach eliksir był gotowy i jak najbardziej udany.
- Gotowe – oznajmiła, ostrożnie przelewając go do fiolek. – Gdzie jest najwięcej bahanek? Trzeba umieścić go, a także nalewkę w miejscach, gdzie jest ich dużo. Może zapach nalewki przyciągnie je na tyle, by wleciały w opary eliksiru i zaczęły usypiać? – zastanowiła się. – Przygotujmy wszystko co potrzeba, a potem będziemy musieli stąd wyjść i roznieść to po domu. – Domyślała się, że Joemu wcale się to nie uśmiechało. Jej też nieszczególnie, ale musieli to zrobić.
Zaś jeśli chodzi o obecność kogoś w jej życiu, na ten moment nie zanosiło się na to, by ktoś miał odegnać od niej widmo rychłego staropanieństwa. Nawet jeśli jej serce przeżywało pewne drgnienia i tęskniło za obecnością pewnego mężczyzny, wiedziała że to nie ma żadnej przyszłości. Trudno było jednak tak po prostu pozbyć się uczuć, które wbrew rozsądkowi zaczynała żywić wobec pewnego przesympatycznego, ale doświadczonego przez życie Macmillana, z którym los tak często i chętnie splatał jej drogi?
Ale jej kuzynostwo również pozostawało samotne, choć każde z Wrightów było od niej starsze. A jednak żadne jeszcze nie ustatkowało się i nie założyło rodziny, choć była pewna, że Joseph jako przystojny zawodnik quidditcha miał liczne grono fanek i mógłby przebierać w kandydatkach na panią Wright.
Uśmiechnęła się, naprawdę się ciesząc, że Joseph do niej napisał.
- Ostatnio tak rzadko się widujemy – westchnęła. – Ale pewnie jesteś zajęty treningami, a ja pracą dla Munga. Niecały miesiąc temu awansowałam – pochwaliła się, bo Joseph chyba jeszcze nie znał tej nowiny, a Charlie była dumna z tego, że w tak młodym wieku powierzono jej pieczę nad pracownią alchemiczną oddziału urazów pozaklęciowych. – Odkąd zniknęła Vera chyba spędzam w pracy jeszcze więcej czasu niż zwykle... – Jej głos na moment zwiesił się i posmutniał. Myślenie o Verze było bolesne, tęskniła za siostrą i próbowała rzucać się w wir pracy, by tyle nie myśleć o przykrych sprawach.
- Eliksir słodkiego snu to jeden z najprostszych eliksirów leczniczych, chyba kiedyś był na zajęciach – przytaknęła, po czym uśmiechnęła się na opowiedzianą przez niego historię. Pamiętała, że jej już za pierwszym podejściem się udał, choć niektórzy koledzy z roku mieli z nim problem. Większość jej rówieśników nie przepadała za tym przedmiotem, ale nie ubolewała nad tym, bo przynajmniej jej talent i praca były bardziej potrzebne i użyteczne, a nie byłyby, gdyby każdy potrafił sam warzyć sobie eliksiry. – Ech, chłopcy... – wywróciła lekko oczami, ale było to przecież tak typowe dla wieku dorastania, że chłopcy oglądali się za dziewczynami i odwrotnie, to ona była dziwadłem, skoro nigdy do nikogo nie wzdychała ani nie była zakochana... aż do niedawna. Zarumieniła się lekko i pospiesznie zmieniła temat. – Ty za to latasz na miotle tak, jak ja nigdy nie będę i masz całą rzeszę fanek, które obklejają ściany twoimi zdjęciami i plakatami. – Cieszyła się, że miał talent, pasję i sprawiało mu to przyjemność. Był naprawdę dobry w quidditchu, choć Charlie wolała mu się nie przyznawać, że zapomniała hymnu Zjednoczonych i jakiś czas temu ktoś musiał ją poratować znajomością tych słów, gdy zaśpiewania domagał się od niej złośliwy zaczarowany schodek.
Charlie zawsze cechowała się sporą odpowiedzialnością i wolała nie pić niczego alkoholowego w trakcie pracy, nawet jeśli był to tylko prosty eliksir, jaki warzyła w pracy niemal każdego dnia.
- Napijemy się – obiecała mu. W końcu była mu to trochę winna, skoro tyle czasu się nie widzieli, prawda? – Gdy ostatnio byłam u Hannah także nakłaniała mnie do picia – znowu się zaśmiała, gdy przypomniała sobie spotkanie z siostrą Joego. Z nią też piła. Tak to widocznie wyglądało u Wrightów.
- Nie jestem pewna, jak eliksir zareaguje z alhoholem. – Bo o ile można było dolewać go do jakiegoś zwykłego napoju, a nawet nurzać w nim ciastka tak, żeby kogoś na krótko uśpić, to czy alkohol nie zmieni jego właściwości? Znowu otworzyła Proroka. – Tutaj zresztą jest napisane, że one mają odurzyć się ulatniającymi się oparami – zauważyła. – Dlatego eliksir trzeba pozostawić w otwartych naczyniach w miejscach, w których bahanek jest najwięcej. Ale nalewkę też możemy im tam zostawić... I możemy zaryzykować ze zmieszaniem jednej fiolki z nalewką, potem zobaczymy, który sposób działa najlepiej: sam eliksir, sam alkohol czy może połączenie obu. Jeśli okaże się że to działa, to zdążymy zrobić takiej mieszanki więcej.
To będzie też dobra okazja do testów i zobaczenia w praktyce, do czego bahanki będą lgnąć, dlatego była za tym, by przygotować trzy warianty napoju.
- Chętnie je wezmę, skoro tobie nie są potrzebne – zgodziła się; ona na pewno zrobi z tych składników użytek, więc schowała je do swojej torby.
Zaraz potem z werwą zabrała się do pracy i po jakichś dziesięciu, może piętnastych minutach eliksir był gotowy i jak najbardziej udany.
- Gotowe – oznajmiła, ostrożnie przelewając go do fiolek. – Gdzie jest najwięcej bahanek? Trzeba umieścić go, a także nalewkę w miejscach, gdzie jest ich dużo. Może zapach nalewki przyciągnie je na tyle, by wleciały w opary eliksiru i zaczęły usypiać? – zastanowiła się. – Przygotujmy wszystko co potrzeba, a potem będziemy musieli stąd wyjść i roznieść to po domu. – Domyślała się, że Joemu wcale się to nie uśmiechało. Jej też nieszczególnie, ale musieli to zrobić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Faktycznie, Joseph mógł przebierać w otaczających go pannach. Szczególnie bezpośrednio po meczu, kiedy natężenie jego fanek było wręcz absurdalne. Dużą część z nich kojarzył już z poprzednich rozgrywek, niektóre znał nawet z imienia... one zaś sprawiały wrażenie, jakby wiedziały o nim dosłownie wszystko: co lubi, czego nie, kiedy ma urodziny i gdzie można go znaleźć. I zapewne zrobiłyby dla niego niemal wszystko, o co by je poprosił... a jednak już od dawna nie wdawał się w żadne romanse ze swymi wielbicielkami. Na początku, kiedy zachłysnął się byciem gwiazdą quidditcha, to tak, ale teraz? Teraz wolał towarzystwo dobrych znajomych. Fanki były przemiłym elementem około-meczowym, ale... powiedzmy, że Joe wbrew pozorom uczył się na swoich błędach. Czasami.
W każdym razie póki co się nie zanosiło, żeby Joseph Wright przymierzał się do ustatkowania. Obecnie nie miał nawet czasu na randkowanie, a co dopiero w angażowanie się w jakieś związki. Nie, na to jeszcze przyjdzie czas - tak uważał - a póki mógł, to chciał się maksymalnie skupić na grze.
- Tak, ostatnio spędzam praktycznie cały czas na treningach albo meczach. Rozpoczął się nowy sezon, sama rozumiesz - odpowiedział na to, że rzadko się widują. To prawda, ale nawet gęś, z którą mieszka pod jednym dachem widuje go sporadycznie, a co dopiero rodzina rozsiana po całej Wielkiej Brytanii. Może za bardzo się poświęcał dla sportu? Hm, od kiedy Anthony postanowił się jednak ożenić, Maxine zniknęła z boiska... ech, wszyscy wokół zabrali się za układanie sobie żyć, tymczasem on nie chciał. No bo co: nagle miałby zakładać rodzinę, znaleźć zwyczajną pracę? Wracać zaraz po niej do domu, żeby niańczyć dzieciaki, układać je do snu i spędzić resztę życia z jedną kobietą? Owszem, to miało swój urok... ale... to jeszcze za wcześnie. To jeszcze nie to, jeszcze nie teraz.
- Awansowałaś?! I nic się wcześniej nie chwaliłaś?! Gratulacje! - entuzjastyczny wybuch chciał zakończyć mocnym uściśnięciem kuzynki, nawet wstał gwałtownie z muszli klozetowej, na której siedział, ale zdał sobie sprawę z tego, że nie przedostanie się do Charlie przez kociołek stojący na środku łazienki, więc tylko sięgnął przezeń i poklepał ją przyjacielsko po ramieniu. - To pięknie! Trzeba będzie to uczcić! - ucieszył się i zajął ponownie swoje miejsce. Załatwią te przerośnięte owocówki i będzie można wznosić toasty jak należy. Tylko na wspomnienie Very, Joe powściągnął zaraz swoją radość i nawet spoważniał.
- Miałaś jakieś wieści? Od niej albo... o niej? - zapytał, trochę przeklinając się za to, że robi to dopiero teraz. To jego kuzynka, z którą zawsze dogadywał się bardziej niż z Charlie (zapewne przez mniejszą różnicę wieku), a łapał się na tym, że pochłonięty własnymi sprawami, odsuwał od siebie myśli o tym, że zaginęła, z pełnym przekonaniem, że Vera prędzej lub później się znajdzie cała i zdrowa. Jakżeby miało być inaczej? Zresztą czy to ona pierwsza tak znikała jak kamień w wodę? Przecież sam zrobił to samo, Benowi też się zdarzyło... To normalna sprawa, nie? Może kogoś poznała, może potrzebowała się odciąć od wszystkiego, bo ma trudny okres w życiu albo... cokolwiek innego.
Tak, czasami był obrzydliwym optymistą. Optymistą na granicy, a może nawet już przekraczającym granice naiwności. Nie raz się już na tym przejechał, ale wciąż zakładanie najgorszego nie leżało w jego naturze.
- Praca pomaga - przyznał jednak zaraz. - Skupienie się na czymś innym, na tym, na czym się znasz i co lubisz robić. Bez tego wszyscy byśmy powariowali - dodał, bo miał wrażenie, że Charlie ma jakieś niezrozumiałe dla niego wyrzuty sumienia, że zajmuje się pracą. - A Vera się znajdzie, zobaczysz. To zaradna dziewczyna, w połowie Wright... nie ma opresji, z której by nie wyszła, tak? - powiedział stanowczo, choć z optymistycznym zabarwieniem, jakby chciał się upewnić, że Charlie też tak wciąż uważa. Bo taka była prawda! Wrighty przetrwają wszystko!
Niepowodzenia podczas zajęć eliksirów również. Dobrze, że rozbawiła ją jego anegdotka. Taki był cel, bo przy Joey'u nikt nie powinien się smucić. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, ot co.
I owszem, latał na miotle, miał rzeszę fanek...
- Nie narzekam - przyznał rozbawiony na jej spostrzeżenie - ale jak atakują mnie jakieś magiczne pluskwy, to muszę pisać o ratunek do swojej małej kuzynki, weź to pod uwagę - parsknął śmiechem puszczając do niej oko. Taka właśnie była prawda! Z jednej strony wielki i wspaniały Joseph Wright, wieloletni zawodnik Zjednoczonych z Puddlemere, a z drugiej zabarykadowany w swojej własnej łazience przed stadem magicznych owadów.
- Tylko bardzo cię proszę, nie rozpowiadaj o tym, bo moja reputacja legnie w gruzach - dodał konspiracyjnym szeptem wciąż rozbawiony całą sytuacją, a zaraz potem znów się zaśmiał, kiedy usłyszał, że nie jest jedynym Wrightem, który próbuje zdeprawować ich małą kuzynkę.
- Trzeba umieć pić, a żeby nauczyć się pić, należy pić - rozłożył ręce, jakby właśnie odkrył przed nią jedyną prawdę objawioną. W sumie... to mogła być dewiza rodowa Wrightów.
A potem Charlie zaczęła wyjaśniać zawiłości dodawania lub niedodawania eliksiru do alkoholu i alkoholu do eliksiru, co skutecznie zamknęło Josephowi usta (no dobra, siedział z rozdziawioną lekko paszczą, chyba próbując przetrawić ten nagły przypływ alchemicznych informacji), bo w końcu przestał kłapać ozorem wpatrując się w kuzynkę spojrzeniem jakby z jednej strony chciał to bardzo pojąć, a z drugiej potakiwać niby-ze zrozumieniem.
- Dobra, dobra, ty tu rządzisz - oświadczył jednak chwilę później pozwalając jej działać. Ona była tu ekspertką bez dwóch zdań, bo Joey'owi nawet przez myśl by nie przeszło, że alkohol może zareagować jakoś z alkoholem.
- Zdecydowanie najwięcej ich jest w kuchni - stwierdził bez najmniejszych wątpliwości - ale nie pozwolę ci tam zejść, o tym zapomnij. Te wściekłe bestie cię pogryzą. Ja pójdę - dodał już podnosząc się z miejsca. - Puste miski mam już przygotowane, (dokładnie trzy, bo po cóż Josephowi więcej misek w domu) ale jak jest ich za mało, to można jeszcze przywołać talerze z dołu - to mówiąc już był w trakcie ubierania na siebie drugiego grubego swetra, a zaraz po nim płaszcza z kapturem. Na oczy gogle sportowe bardzo przydatne podczas meczu i walki z domowymi szkodnikami, resztę twarzy zasłonił szalikiem. Jeszcze rękawiczki i będzie mógł się zmierzyć z przeciwnikiem o znacznej przewadze liczebnej.
- Daj mi, co mam wziąć i zaniosę gdzie trzeba - powiedział tłumionym przez warstwę materiału głosem.
W każdym razie póki co się nie zanosiło, żeby Joseph Wright przymierzał się do ustatkowania. Obecnie nie miał nawet czasu na randkowanie, a co dopiero w angażowanie się w jakieś związki. Nie, na to jeszcze przyjdzie czas - tak uważał - a póki mógł, to chciał się maksymalnie skupić na grze.
- Tak, ostatnio spędzam praktycznie cały czas na treningach albo meczach. Rozpoczął się nowy sezon, sama rozumiesz - odpowiedział na to, że rzadko się widują. To prawda, ale nawet gęś, z którą mieszka pod jednym dachem widuje go sporadycznie, a co dopiero rodzina rozsiana po całej Wielkiej Brytanii. Może za bardzo się poświęcał dla sportu? Hm, od kiedy Anthony postanowił się jednak ożenić, Maxine zniknęła z boiska... ech, wszyscy wokół zabrali się za układanie sobie żyć, tymczasem on nie chciał. No bo co: nagle miałby zakładać rodzinę, znaleźć zwyczajną pracę? Wracać zaraz po niej do domu, żeby niańczyć dzieciaki, układać je do snu i spędzić resztę życia z jedną kobietą? Owszem, to miało swój urok... ale... to jeszcze za wcześnie. To jeszcze nie to, jeszcze nie teraz.
- Awansowałaś?! I nic się wcześniej nie chwaliłaś?! Gratulacje! - entuzjastyczny wybuch chciał zakończyć mocnym uściśnięciem kuzynki, nawet wstał gwałtownie z muszli klozetowej, na której siedział, ale zdał sobie sprawę z tego, że nie przedostanie się do Charlie przez kociołek stojący na środku łazienki, więc tylko sięgnął przezeń i poklepał ją przyjacielsko po ramieniu. - To pięknie! Trzeba będzie to uczcić! - ucieszył się i zajął ponownie swoje miejsce. Załatwią te przerośnięte owocówki i będzie można wznosić toasty jak należy. Tylko na wspomnienie Very, Joe powściągnął zaraz swoją radość i nawet spoważniał.
- Miałaś jakieś wieści? Od niej albo... o niej? - zapytał, trochę przeklinając się za to, że robi to dopiero teraz. To jego kuzynka, z którą zawsze dogadywał się bardziej niż z Charlie (zapewne przez mniejszą różnicę wieku), a łapał się na tym, że pochłonięty własnymi sprawami, odsuwał od siebie myśli o tym, że zaginęła, z pełnym przekonaniem, że Vera prędzej lub później się znajdzie cała i zdrowa. Jakżeby miało być inaczej? Zresztą czy to ona pierwsza tak znikała jak kamień w wodę? Przecież sam zrobił to samo, Benowi też się zdarzyło... To normalna sprawa, nie? Może kogoś poznała, może potrzebowała się odciąć od wszystkiego, bo ma trudny okres w życiu albo... cokolwiek innego.
Tak, czasami był obrzydliwym optymistą. Optymistą na granicy, a może nawet już przekraczającym granice naiwności. Nie raz się już na tym przejechał, ale wciąż zakładanie najgorszego nie leżało w jego naturze.
- Praca pomaga - przyznał jednak zaraz. - Skupienie się na czymś innym, na tym, na czym się znasz i co lubisz robić. Bez tego wszyscy byśmy powariowali - dodał, bo miał wrażenie, że Charlie ma jakieś niezrozumiałe dla niego wyrzuty sumienia, że zajmuje się pracą. - A Vera się znajdzie, zobaczysz. To zaradna dziewczyna, w połowie Wright... nie ma opresji, z której by nie wyszła, tak? - powiedział stanowczo, choć z optymistycznym zabarwieniem, jakby chciał się upewnić, że Charlie też tak wciąż uważa. Bo taka była prawda! Wrighty przetrwają wszystko!
Niepowodzenia podczas zajęć eliksirów również. Dobrze, że rozbawiła ją jego anegdotka. Taki był cel, bo przy Joey'u nikt nie powinien się smucić. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, ot co.
I owszem, latał na miotle, miał rzeszę fanek...
- Nie narzekam - przyznał rozbawiony na jej spostrzeżenie - ale jak atakują mnie jakieś magiczne pluskwy, to muszę pisać o ratunek do swojej małej kuzynki, weź to pod uwagę - parsknął śmiechem puszczając do niej oko. Taka właśnie była prawda! Z jednej strony wielki i wspaniały Joseph Wright, wieloletni zawodnik Zjednoczonych z Puddlemere, a z drugiej zabarykadowany w swojej własnej łazience przed stadem magicznych owadów.
- Tylko bardzo cię proszę, nie rozpowiadaj o tym, bo moja reputacja legnie w gruzach - dodał konspiracyjnym szeptem wciąż rozbawiony całą sytuacją, a zaraz potem znów się zaśmiał, kiedy usłyszał, że nie jest jedynym Wrightem, który próbuje zdeprawować ich małą kuzynkę.
- Trzeba umieć pić, a żeby nauczyć się pić, należy pić - rozłożył ręce, jakby właśnie odkrył przed nią jedyną prawdę objawioną. W sumie... to mogła być dewiza rodowa Wrightów.
A potem Charlie zaczęła wyjaśniać zawiłości dodawania lub niedodawania eliksiru do alkoholu i alkoholu do eliksiru, co skutecznie zamknęło Josephowi usta (no dobra, siedział z rozdziawioną lekko paszczą, chyba próbując przetrawić ten nagły przypływ alchemicznych informacji), bo w końcu przestał kłapać ozorem wpatrując się w kuzynkę spojrzeniem jakby z jednej strony chciał to bardzo pojąć, a z drugiej potakiwać niby-ze zrozumieniem.
- Dobra, dobra, ty tu rządzisz - oświadczył jednak chwilę później pozwalając jej działać. Ona była tu ekspertką bez dwóch zdań, bo Joey'owi nawet przez myśl by nie przeszło, że alkohol może zareagować jakoś z alkoholem.
- Zdecydowanie najwięcej ich jest w kuchni - stwierdził bez najmniejszych wątpliwości - ale nie pozwolę ci tam zejść, o tym zapomnij. Te wściekłe bestie cię pogryzą. Ja pójdę - dodał już podnosząc się z miejsca. - Puste miski mam już przygotowane, (dokładnie trzy, bo po cóż Josephowi więcej misek w domu) ale jak jest ich za mało, to można jeszcze przywołać talerze z dołu - to mówiąc już był w trakcie ubierania na siebie drugiego grubego swetra, a zaraz po nim płaszcza z kapturem. Na oczy gogle sportowe bardzo przydatne podczas meczu i walki z domowymi szkodnikami, resztę twarzy zasłonił szalikiem. Jeszcze rękawiczki i będzie mógł się zmierzyć z przeciwnikiem o znacznej przewadze liczebnej.
- Daj mi, co mam wziąć i zaniosę gdzie trzeba - powiedział tłumionym przez warstwę materiału głosem.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie natomiast nigdy nie miała powodzenia. W Hogwarcie uchodziła za nudną szarą myszkę, która nie widziała świata poza eliksirami i ogólnie pojętą nauką. Po szkole zajęła się kursem alchemicznym i nauką animagii, przez co też nie miała czasu ani głowy do poznawania mężczyzn i tym sposobem zbliżała się do dwudziestych czwartych urodzin i nadal była sama. Serce co prawda się przebudziło i pokazało że jednak umie się zauraczać, ale co jej po tym, skoro to miało jej przynieść tylko żal i cierpienie, bo tak się składało, że ten, do którego zaczynała czuć miętę, był zaręczony z inną? Nikomu nawet jeszcze o tym nie opowiedziała, bo Vera zniknęła a nie była pewna, kto inny mógłby zrozumieć te głupie i niedorzeczne sercowe rozterki.
Niemniej jednak chciałaby kiedyś doczekać dnia, kiedy Joseph i Hannah kogoś poznają. Pewnie i tak mieli na to większe szanse niż ona, choć rozumiała to, że Joe chciał się nacieszyć młodością, zresztą na facetów nikt nie patrzył z przyganą tak jak na kobiety, kiedy odwlekali ustatkowanie się i zakładanie rodziny. Mężczyznom wolno było więcej. Charlie najpierw w pierwszej kolejności chciała dożyć końca tej wojny, poza tym nie chciałaby rezygnować z alchemii i marzeń o badaniach naukowych, które może kiedyś w jakiejś nieokreślonej przyszłości chciałaby zrobić.
- Rozumiem. Ale teraz, kiedy już nie ma anomalii, na pewno trenuje się dużo łatwiej i przyjemniej, prawda? Idzie wiosna, tak bardzo cieszy mnie ta myśl, że koszmar z anomaliami, a także styczniowe i lutowe mrozy już za nami.
O tak, nadal napełniało ją to radością, że to już koniec, że anomalie odeszły. Wojna co prawda się nie skończyła, ale jeden niebezpieczny problem z głowy. Wróciła też teleportacja, dzięki czemu znów mogła regularnie odwiedzać rodziców, a także bez problemów pojawiać się u innych bliskich, jak dzisiaj u Josepha.
- Tak, w połowie lutego otrzymałam list, oddano mi pod pieczę pracownię alchemiczną oddziału urazów pozaklęciowych – przyznała się z dumą, choć jednocześnie skromnie się zarumieniła. – Najwyraźniej doceniono moje zaangażowanie i ogromną ilość nadgodzin, które wzięłam gdy szalały anomalie i potrzeba było dużych ilości eliksirów. Mam teraz więcej obowiązków, ale... kocham swoją pracę i bycie alchemiczką. I to właśnie to uczciłyśmy już troszkę z Hannah, ale skoro tu jestem, to mogę to zrobić i z tobą – dodała, uśmiechając się do niego ciepło.
Niestety zaraz potem temat zszedł na Verę, sprawiając że uśmiech zniknął z twarzy Charlie, przypominając jej o wszystkim tym, co od października ją dręczyło.
- Niestety nie – rzekła cicho. – Wiem jednak, że nigdy nie znikłaby bez słowa, skoro dobrze wie, jak nasza matka przeżyła śmierć Helen, więc wyjaśnienie jest tylko jedno, coś jej się stało, co uniemożliwia jej nawiązanie kontaktu. Udało mi się dowiedzieć, że ostatniego dnia przed swoim zniknięciem wykonywała obowiązki zawodowe blisko miejsca szalejącej anomalii, więc... jest prawdopodobne, że to ta anomalia stoi za jej zniknięciem – wyjaśniła, czego do tej pory nie miała okazji Josephowi wyjawić, a powinien o tym wiedzieć, skoro był ich rodziną. Ale biorąc pod uwagę okoliczności naprawdę wolała myśleć, że to anomalia, a nie rycerze Walpurgii lub inni czarnoksiężnicy stali za nieobecnością Very. Kaprys niestabilnej magii, nie czyjaś świadoma chęć uczynienia jej siostrze krzywdy. Bo wiedziała, że Vera nie zniknęłaby bez słowa. Nie była typem osoby, który porzuca rodzinę i znika dla kaprysu. Rodzina zawsze była dla jej siostry ważniejsza niż jej własne dobro, więc świadomie nie naraziłaby na cierpienie bliskich, którzy opłakali już utratę Helen. Każdy kto mógłby posądzać Verę o egoistyczną ucieczkę najwyraźniej jej nie znał, ale Charlie była pewna, że dobrze ją znała i że może za nią ręczyć. Vera na pewno znała ją jak nikt inny. Były sobie niezwykle bliskie i mimo różnic w charakterze i zainteresowaniach doskonale się rozumiały. – Już kiedyś zastanawiałam się nad tym z Hannah, ale... Może Vera po spotkaniu z tą anomalią straciła pamięć i nawet nie wie, że ktoś na nią czeka i za nią tęskni. Z ludźmi po bliskim spotkaniu z anomaliami często działy się różne dziwne rzeczy. Kilku znajomych aurorów wie o sprawie i mają mi dać znać jeśli natrafią na jakiś ślad.
Nie wiedziała jeszcze, że rzeczywiście za kilka dni natrafią. I że tym samym jej płonne nadzieje dobiegną końca. Póki co nadal chciała wierzyć że Vera gdzieś jest, może ranna i bez wspomnień, ale żywa. Wiedziała, że Joseph też za nią tęskni. Miała świadomość, że jej kuzyn mimo wszystko był bliżej z Verą, bo Vera była mu bliższa wiekiem i temperamentem, w dzieciństwie to ona spędzała z nim więcej czasu, choć i Charlie próbowała dotrzymywać im kroku. Szybko jednak stało się jasne, że do kociołka ciągnie ją bardziej niż do mioteł, choć wciąż pamiętała, jak to Joe uczył ją podstaw latania.
- Biorę – rzekła; Josephowi udało się jej poprawić humor. Miał do tego dar, umiał ją rozweselić nawet gdy była smutna. – W porządku, nikomu nie powiem – zapewniła znad kociołka, przygotowując eliksir, który niebawem był gotowy, więc zaczęła mu objaśniać to, co jej zdaniem powinni z nim zrobić i że powinni spróbować, co zadziała na bahanki najskuteczniej: czy sam eliksir, sama nalewka czy może zmieszanie jednego i drugiego.
Joseph zaoferował się, że sam zejdzie do kuchni.
- Dobrze, tylko szczelnie się zapnij, żeby cię nie pogryzły – powiedziała, patrząc jak wkładał na siebie kolejne warstwy ubioru. – Weź ten eliksir i weź nalewkę. Zrób tak jak ci mówiłam, część eliksiru zostaw gdzieś na wierzchu, bez przykrycia, by zaczął się powoli ulatniać. Gdzieś w sąsiedztwie na talerzykach rozlej trochę nalewki, by jej zapach ściągnął bahanki w pobliże eliksiru. Do jakiejś miski wlej też jedną fiolkę eliksiru i trochę nalewki, zostaw tam, gdzie jest ich dużo – poinstruowała go, co według niej powinien zrobić. Dała mu wszystko to, czego potrzebował, a gdy wyszedł, pozostała w łazience. Korciło ją, by za nim ruszyć i mu pomóc, ale wierzyła, że po takich wyjaśnieniach na pewno poradzi sobie sam, przecież wyjaśniła mu co i jak po kolei powinien robić.
Niemniej jednak chciałaby kiedyś doczekać dnia, kiedy Joseph i Hannah kogoś poznają. Pewnie i tak mieli na to większe szanse niż ona, choć rozumiała to, że Joe chciał się nacieszyć młodością, zresztą na facetów nikt nie patrzył z przyganą tak jak na kobiety, kiedy odwlekali ustatkowanie się i zakładanie rodziny. Mężczyznom wolno było więcej. Charlie najpierw w pierwszej kolejności chciała dożyć końca tej wojny, poza tym nie chciałaby rezygnować z alchemii i marzeń o badaniach naukowych, które może kiedyś w jakiejś nieokreślonej przyszłości chciałaby zrobić.
- Rozumiem. Ale teraz, kiedy już nie ma anomalii, na pewno trenuje się dużo łatwiej i przyjemniej, prawda? Idzie wiosna, tak bardzo cieszy mnie ta myśl, że koszmar z anomaliami, a także styczniowe i lutowe mrozy już za nami.
O tak, nadal napełniało ją to radością, że to już koniec, że anomalie odeszły. Wojna co prawda się nie skończyła, ale jeden niebezpieczny problem z głowy. Wróciła też teleportacja, dzięki czemu znów mogła regularnie odwiedzać rodziców, a także bez problemów pojawiać się u innych bliskich, jak dzisiaj u Josepha.
- Tak, w połowie lutego otrzymałam list, oddano mi pod pieczę pracownię alchemiczną oddziału urazów pozaklęciowych – przyznała się z dumą, choć jednocześnie skromnie się zarumieniła. – Najwyraźniej doceniono moje zaangażowanie i ogromną ilość nadgodzin, które wzięłam gdy szalały anomalie i potrzeba było dużych ilości eliksirów. Mam teraz więcej obowiązków, ale... kocham swoją pracę i bycie alchemiczką. I to właśnie to uczciłyśmy już troszkę z Hannah, ale skoro tu jestem, to mogę to zrobić i z tobą – dodała, uśmiechając się do niego ciepło.
Niestety zaraz potem temat zszedł na Verę, sprawiając że uśmiech zniknął z twarzy Charlie, przypominając jej o wszystkim tym, co od października ją dręczyło.
- Niestety nie – rzekła cicho. – Wiem jednak, że nigdy nie znikłaby bez słowa, skoro dobrze wie, jak nasza matka przeżyła śmierć Helen, więc wyjaśnienie jest tylko jedno, coś jej się stało, co uniemożliwia jej nawiązanie kontaktu. Udało mi się dowiedzieć, że ostatniego dnia przed swoim zniknięciem wykonywała obowiązki zawodowe blisko miejsca szalejącej anomalii, więc... jest prawdopodobne, że to ta anomalia stoi za jej zniknięciem – wyjaśniła, czego do tej pory nie miała okazji Josephowi wyjawić, a powinien o tym wiedzieć, skoro był ich rodziną. Ale biorąc pod uwagę okoliczności naprawdę wolała myśleć, że to anomalia, a nie rycerze Walpurgii lub inni czarnoksiężnicy stali za nieobecnością Very. Kaprys niestabilnej magii, nie czyjaś świadoma chęć uczynienia jej siostrze krzywdy. Bo wiedziała, że Vera nie zniknęłaby bez słowa. Nie była typem osoby, który porzuca rodzinę i znika dla kaprysu. Rodzina zawsze była dla jej siostry ważniejsza niż jej własne dobro, więc świadomie nie naraziłaby na cierpienie bliskich, którzy opłakali już utratę Helen. Każdy kto mógłby posądzać Verę o egoistyczną ucieczkę najwyraźniej jej nie znał, ale Charlie była pewna, że dobrze ją znała i że może za nią ręczyć. Vera na pewno znała ją jak nikt inny. Były sobie niezwykle bliskie i mimo różnic w charakterze i zainteresowaniach doskonale się rozumiały. – Już kiedyś zastanawiałam się nad tym z Hannah, ale... Może Vera po spotkaniu z tą anomalią straciła pamięć i nawet nie wie, że ktoś na nią czeka i za nią tęskni. Z ludźmi po bliskim spotkaniu z anomaliami często działy się różne dziwne rzeczy. Kilku znajomych aurorów wie o sprawie i mają mi dać znać jeśli natrafią na jakiś ślad.
Nie wiedziała jeszcze, że rzeczywiście za kilka dni natrafią. I że tym samym jej płonne nadzieje dobiegną końca. Póki co nadal chciała wierzyć że Vera gdzieś jest, może ranna i bez wspomnień, ale żywa. Wiedziała, że Joseph też za nią tęskni. Miała świadomość, że jej kuzyn mimo wszystko był bliżej z Verą, bo Vera była mu bliższa wiekiem i temperamentem, w dzieciństwie to ona spędzała z nim więcej czasu, choć i Charlie próbowała dotrzymywać im kroku. Szybko jednak stało się jasne, że do kociołka ciągnie ją bardziej niż do mioteł, choć wciąż pamiętała, jak to Joe uczył ją podstaw latania.
- Biorę – rzekła; Josephowi udało się jej poprawić humor. Miał do tego dar, umiał ją rozweselić nawet gdy była smutna. – W porządku, nikomu nie powiem – zapewniła znad kociołka, przygotowując eliksir, który niebawem był gotowy, więc zaczęła mu objaśniać to, co jej zdaniem powinni z nim zrobić i że powinni spróbować, co zadziała na bahanki najskuteczniej: czy sam eliksir, sama nalewka czy może zmieszanie jednego i drugiego.
Joseph zaoferował się, że sam zejdzie do kuchni.
- Dobrze, tylko szczelnie się zapnij, żeby cię nie pogryzły – powiedziała, patrząc jak wkładał na siebie kolejne warstwy ubioru. – Weź ten eliksir i weź nalewkę. Zrób tak jak ci mówiłam, część eliksiru zostaw gdzieś na wierzchu, bez przykrycia, by zaczął się powoli ulatniać. Gdzieś w sąsiedztwie na talerzykach rozlej trochę nalewki, by jej zapach ściągnął bahanki w pobliże eliksiru. Do jakiejś miski wlej też jedną fiolkę eliksiru i trochę nalewki, zostaw tam, gdzie jest ich dużo – poinstruowała go, co według niej powinien zrobić. Dała mu wszystko to, czego potrzebował, a gdy wyszedł, pozostała w łazience. Korciło ją, by za nim ruszyć i mu pomóc, ale wierzyła, że po takich wyjaśnieniach na pewno poradzi sobie sam, przecież wyjaśniła mu co i jak po kolei powinien robić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Szczerze? - spojrzał na Charlie poważnie, kiedy mówiła o trenowaniu bez anomalii. - Jest. O niebo. Nudniej - wyartykułował z zawodem w głosie i ze wzruszeniem ramion. Tak, zapewne tylko Joseph Wright mógł tęsknić za anomaliami na boisku.
- Nie zrozum mnie źle, anomalie wszystkim utrudniały zwykłe funkcjonowanie i to jak cholera... Zresztą wiesz jak było, co ci będę mówił - zreflektował się jednak szybko, żeby nie miała go za totalnego szaleńca (czy na to już nie było za późno?) - Ale gra? Gra z anomaliami była świetna! Nigdy nie wiedziałaś czego się spodziewać! Trzeba było sobie radzić często w ekstremalnych warunkach, mieć oczy dookoła głowy bardziej niż zwykle, było niebezpiecznie, ale i ekscytująco! - uśmiech poszerzał się na jego paszczy z każdą chwilą i teraz dopiero wyglądał jak wariat. Z drugiej strony... Joe zawsze miał fioła na punkcie komplikowania reguł gry w quidditcha - nie podczas regularnych rozgrywek oczywiście, ale przy okazji treningów albo prywatnych meczów... Uwielbiał dodawać piłki, albo zmieniać ilość zawodników, dodawać nowe funkcje, zmieniać punktację, modyfikować poszczególne elementy gry. Wszystko byleby tylko było...
- ...Ciekawiej - podsumował. - Teraz jest ekstremalnie zwyczajnie.
Wiadomo, że tak w życiu, to cudownie, że anomalie poszły w niebyt. W końcu nie trzeba było się obawiać, że rzucane zaklęcie będzie miało drastyczne skutki uboczne, że zwodnicza magia przeniesie człowieka na drugi koniec kraju, albo podczas teleportacji rozszczepi go na milion kawałków. Nie, nie, tego mu nie brakowało! Ale dodatkowego dreszczyku emocji na meczu? Czemu nie?
- W warzeniu eliksirów anomalie przeszkadzały? - zagadnął ją jeszcze w sumie zaciekawiony czy miały też wpływ na mieszanie mikstur w kociołku. Obstawiałby, że nie... ale kto wie?
- No i to najważniejsze! Że kochasz to, co robisz i że inni też to doceniają! Tak, tak, koniecznie trzeba to uczcić - dodał jeszcze a'propos jej awansu, uśmiechając się szeroko. I takie okazje na spotkania to on rozumiał! Żeby coś uczcić, a nie, żeby go mała kuzynka ratowała z opresji... albo przynosiła smutne wieści na temat rodziny.
- Nawet jeśli masz rację i to wina anomalii - zaczął, kiedy skończyła mówić - to Vera jest silna, poradzi sobie... i się znajdzie albo sama albo z czyjąś pomocą - powiedział ze stanowczością godną Wrighta. Bo jeśli on w to wierzył, to powinni w to wierzyć także i inni, a wiara... wiara naprawdę działa cuda. Wierzenie w swoje (lub cudze) siły to połowa sukcesu, tak mu przecież mama powtarzała i zawsze się to sprawdzało w jego życiu.
Dobrze przynajmniej, że mimo tematu Very, Josephowi udało się rozbawić Charlie. Nie chciał przecież, żeby siedziała tu z nim przygnębiona. Nie, nie, trzeba być dobrej myśli! I nie zaprzątać sobie głowy jakimś ponurym gdybaniem i rozważaniem "a co jeśli...".
- Spokojnie, spokojnie. Mam już wprawę w ubieraniu się tak, żeby te paskudy nie znalazły nawet skrawka ciała do pokąsania - puścił do niej oko, wciągając na siebie kolejne warstwy, jakby szykował się na wojnę. Sporo miał do zapamiętania: do jednej miski nalewka, do drugiej eliksir, do trzeciej fiolka mikstury i alkohol... Nie no, da radę.
Naciągnął jeszcze na głowę kaptur szczelnie zasłaniając całą burzę swoich kłaków i wyposażony w fiolki i butelki (poupychane w kieszeniach płaszcza) i trzy miski, najpierw przecisnął się przez łazienkę do drzwi wyjściowych, a później prześlizgnął przez nie na korytarz, błyskawicznie je za sobą zamykając, żeby żadna zbłąkana bahanka nie dostała się do ich bunkra - ostatniego bastionu wolnego od szkodników. To na szczęście całkiem nieźle mu się powiodło... pozostało już "tylko" zejść po schodach (cicho i powoli, żeby nie zezłościć stworów zbyt gwałtownymi ruchami) i przejść do kuchni, w której już się niestety od tych upierdliwych stworzeń roiło. Oczywiście rzuciły się na niego momentalnie, kiedy zorientowały się o jego obecności i wtedy Joe już przeszedł do szybkiego działania ignorując próbujące się przedostać przez jego "zbroję" potwory.
Porozstawiał na blacie kuchennym miski (jeszcze kilka dodatkowych powyciągał z szafek) zgodnie z instrukcjami Charlie, a kiedy bahanki zainteresowały się ich zawartością, ruszył w drogę powrotną do łazienki. Zanim dotarł do jej drzwi, wyciągnął jeszcze zza kołnierza jedną, wyjątkowo upierdliwą bestię, której udało się go nawet ugryźć w szyję. Cholerstwo.
- Chyba je mamy! - oznajmił już z powrotem w zamkniętym pomieszczeniu w pierwszej kolejności ściągając szalik zasłaniający mu pół twarzy. - Możemy się napić, poczekać na spokojnie i zobaczymy czy ohydy posną i zezgonują - wyszczerzył się z mściwą satysfakcją. - Potem usunięcie ich z domu nie powinno być specjalnym kłopotem - podsumował.
- Nie zrozum mnie źle, anomalie wszystkim utrudniały zwykłe funkcjonowanie i to jak cholera... Zresztą wiesz jak było, co ci będę mówił - zreflektował się jednak szybko, żeby nie miała go za totalnego szaleńca (czy na to już nie było za późno?) - Ale gra? Gra z anomaliami była świetna! Nigdy nie wiedziałaś czego się spodziewać! Trzeba było sobie radzić często w ekstremalnych warunkach, mieć oczy dookoła głowy bardziej niż zwykle, było niebezpiecznie, ale i ekscytująco! - uśmiech poszerzał się na jego paszczy z każdą chwilą i teraz dopiero wyglądał jak wariat. Z drugiej strony... Joe zawsze miał fioła na punkcie komplikowania reguł gry w quidditcha - nie podczas regularnych rozgrywek oczywiście, ale przy okazji treningów albo prywatnych meczów... Uwielbiał dodawać piłki, albo zmieniać ilość zawodników, dodawać nowe funkcje, zmieniać punktację, modyfikować poszczególne elementy gry. Wszystko byleby tylko było...
- ...Ciekawiej - podsumował. - Teraz jest ekstremalnie zwyczajnie.
Wiadomo, że tak w życiu, to cudownie, że anomalie poszły w niebyt. W końcu nie trzeba było się obawiać, że rzucane zaklęcie będzie miało drastyczne skutki uboczne, że zwodnicza magia przeniesie człowieka na drugi koniec kraju, albo podczas teleportacji rozszczepi go na milion kawałków. Nie, nie, tego mu nie brakowało! Ale dodatkowego dreszczyku emocji na meczu? Czemu nie?
- W warzeniu eliksirów anomalie przeszkadzały? - zagadnął ją jeszcze w sumie zaciekawiony czy miały też wpływ na mieszanie mikstur w kociołku. Obstawiałby, że nie... ale kto wie?
- No i to najważniejsze! Że kochasz to, co robisz i że inni też to doceniają! Tak, tak, koniecznie trzeba to uczcić - dodał jeszcze a'propos jej awansu, uśmiechając się szeroko. I takie okazje na spotkania to on rozumiał! Żeby coś uczcić, a nie, żeby go mała kuzynka ratowała z opresji... albo przynosiła smutne wieści na temat rodziny.
- Nawet jeśli masz rację i to wina anomalii - zaczął, kiedy skończyła mówić - to Vera jest silna, poradzi sobie... i się znajdzie albo sama albo z czyjąś pomocą - powiedział ze stanowczością godną Wrighta. Bo jeśli on w to wierzył, to powinni w to wierzyć także i inni, a wiara... wiara naprawdę działa cuda. Wierzenie w swoje (lub cudze) siły to połowa sukcesu, tak mu przecież mama powtarzała i zawsze się to sprawdzało w jego życiu.
Dobrze przynajmniej, że mimo tematu Very, Josephowi udało się rozbawić Charlie. Nie chciał przecież, żeby siedziała tu z nim przygnębiona. Nie, nie, trzeba być dobrej myśli! I nie zaprzątać sobie głowy jakimś ponurym gdybaniem i rozważaniem "a co jeśli...".
- Spokojnie, spokojnie. Mam już wprawę w ubieraniu się tak, żeby te paskudy nie znalazły nawet skrawka ciała do pokąsania - puścił do niej oko, wciągając na siebie kolejne warstwy, jakby szykował się na wojnę. Sporo miał do zapamiętania: do jednej miski nalewka, do drugiej eliksir, do trzeciej fiolka mikstury i alkohol... Nie no, da radę.
Naciągnął jeszcze na głowę kaptur szczelnie zasłaniając całą burzę swoich kłaków i wyposażony w fiolki i butelki (poupychane w kieszeniach płaszcza) i trzy miski, najpierw przecisnął się przez łazienkę do drzwi wyjściowych, a później prześlizgnął przez nie na korytarz, błyskawicznie je za sobą zamykając, żeby żadna zbłąkana bahanka nie dostała się do ich bunkra - ostatniego bastionu wolnego od szkodników. To na szczęście całkiem nieźle mu się powiodło... pozostało już "tylko" zejść po schodach (cicho i powoli, żeby nie zezłościć stworów zbyt gwałtownymi ruchami) i przejść do kuchni, w której już się niestety od tych upierdliwych stworzeń roiło. Oczywiście rzuciły się na niego momentalnie, kiedy zorientowały się o jego obecności i wtedy Joe już przeszedł do szybkiego działania ignorując próbujące się przedostać przez jego "zbroję" potwory.
Porozstawiał na blacie kuchennym miski (jeszcze kilka dodatkowych powyciągał z szafek) zgodnie z instrukcjami Charlie, a kiedy bahanki zainteresowały się ich zawartością, ruszył w drogę powrotną do łazienki. Zanim dotarł do jej drzwi, wyciągnął jeszcze zza kołnierza jedną, wyjątkowo upierdliwą bestię, której udało się go nawet ugryźć w szyję. Cholerstwo.
- Chyba je mamy! - oznajmił już z powrotem w zamkniętym pomieszczeniu w pierwszej kolejności ściągając szalik zasłaniający mu pół twarzy. - Możemy się napić, poczekać na spokojnie i zobaczymy czy ohydy posną i zezgonują - wyszczerzył się z mściwą satysfakcją. - Potem usunięcie ich z domu nie powinno być specjalnym kłopotem - podsumował.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie uniosła brwi, zupełnie jakby Joseph właśnie oznajmił, że przyleciał z Księżyca. Trudno jej było sobie wyobrazić że komuś mogło brakować tego czasu. Jej zdecydowanie lepiej żyło się bez anomalii i przynajmniej nie musiała się już bać sięgać po różdżkę. A już na pewno w czasie tej anomalnej burzy z własnej woli nie wsiadłaby na miotłę, w jej mniemaniu było to proszenie się o kłopoty i zawsze się obawiała o bezpieczeństwo krewnych, także o Josepha, który może nie był w Zakonie, ale czasem brakowało mu instynktu samozachowawczego, o czym świadczyły choćby te słowa.
- Ja bym się bała – rzekła. – Poza tym pracując w Mungu za dużo się naoglądałam skutków anomalii. Z pewnością nigdy za nimi nie zatęsknię, zwłaszcza że to przez nie zniknęła Vera.
Po zaginięciu Very bała się anomalii jeszcze bardziej. I nie znosiła ich. I była dozgonnie wdzięczna najodważniejszym spośród Zakonników, którzy zakończyli ten koszmar. Jej brakło odwagi by wyruszyć z nimi.
- Wolę jak jest ekstremalnie zwyczajnie, ale bezpiecznie. – To była cała Charlie. Grzeczna, delikatna, lubiąca spokój, bezpieczeństwo i rutynę. Nie szukająca guza, woląca spokojnie robić swoje i nie wychylać się. Tych cech z pewnością nie odziedziczyła po Wrightach. Nie ciągnęło jej nigdy do gry w quidditcha, do pojedynków ani do tego typu rzeczy. Wolała swoje eliksiry, teleskop, roślinki i książki, co było dość typowe dla Leightonów.
Może też dlatego Joseph lepiej dogadywał się z Verą, która nie bała się niebezpieczeństw, a wychodziła im na przeciw. W innym wypadku nie zostałaby przecież łamaczką klątw. Ale co jej przyszło z tej odwagi i umiejętności, skoro i tak zaginęła, i to co potrafiła wcale jej nie ocaliło? Może czasem lepiej było być żywym tchórzem niż martwym (lub jak w tym przypadku, zaginionym) bohaterem?
- Przy eliksirach na szczęście nie. Dlatego w tamtym okresie tym cenniejsze były umiejętności alchemików i miałam naprawdę dużo pracy – wyjaśniła. W Mungu i poza nim znaczenie alchemików wzrosło, a rozwój umiejętności Charlie znacząco przyspieszył, bo miała naprawdę dużo okazji do warzenia mikstur, a najlepiej uczyło się poprzez praktykę. – Teraz jest lżej, choć z racji awansu i odpowiedzialność większa, ale cieszę się i mam nadzieję, że przełożeni są ze mnie zadowoleni.
Choć sytuacja w magicznym świecie się psuła, Charlie kurczowo trzymała się Munga. Nawet Anthony’emu nie udało się jej namówić do porzucenia ukochanej pracy, gdzie trzymał ją wrodzony idealizm i altruizm, chęć niesienia pomocy ludziom, a nie tylko garstce znajomych.
- Wiem, że jest bardzo silna. Silniejsza niż ja kiedykolwiek będę. Ale i tak się martwię, bo anomalie się skończyły, a ona się nie pojawiła. – Gdy nastał koniec anomalii, przez pierwszych kilka dni naprawdę liczyła na to, że może Vera zaraz stanie w drzwiach i znowu będzie jak dawniej. Ale nie wracała ani nawet nie wysłała choć jednego listu, a Charlie wiedziała, że Vera poruszyłaby niebo i ziemię, żeby do nich wrócić lub przynajmniej napisać, gdyby tylko mogła to zrobić. Charlie była natomiast osóbką bardzo rodzinną, dbającą o bliskich i martwiącą się o nich w tych trudnych czasach.
Po uwarzeniu eliksiru i udzieleniu Josephowi instrukcji patrzyła, jak ubrał się solidnie i opuścił łazienkę, by samotnie zmierzyć się z bahankami. Miała nadzieję, że go nie pogryzą i że wszystko zrobi dobrze, i że ten sposób rzeczywiście podziała i problem z bahankami zostanie skutecznie zażegnany.
W czasie kiedy go nie było umyła kociołek, a także pochowała wszystkie swoje rzeczy wyciągnięte na potrzeby warzenia z powrotem do torby, łącznie z samym kotłem. Joe po chwili wrócił i zaczął zdejmować z siebie nadmiar odzieży.
- Więc teraz musimy po prostu zaczekać. Oby niedługo rzeczywiście usnęły – powiedziała, naprawdę na to licząc. Wtedy mogliby je posprzątać i pozbyć się ich śpiących (lub pijanych od nalewki) ciał. Czekając na jakiekolwiek efekty mogli więc się napić i porozmawiać, nadrabiając ten czas kiedy się nie widzieli, bo nie wiadomo, kiedy uda się zobaczyć znowu, a o więzi rodzinne należało dbać, zwłaszcza teraz.
| zt. x 2
- Ja bym się bała – rzekła. – Poza tym pracując w Mungu za dużo się naoglądałam skutków anomalii. Z pewnością nigdy za nimi nie zatęsknię, zwłaszcza że to przez nie zniknęła Vera.
Po zaginięciu Very bała się anomalii jeszcze bardziej. I nie znosiła ich. I była dozgonnie wdzięczna najodważniejszym spośród Zakonników, którzy zakończyli ten koszmar. Jej brakło odwagi by wyruszyć z nimi.
- Wolę jak jest ekstremalnie zwyczajnie, ale bezpiecznie. – To była cała Charlie. Grzeczna, delikatna, lubiąca spokój, bezpieczeństwo i rutynę. Nie szukająca guza, woląca spokojnie robić swoje i nie wychylać się. Tych cech z pewnością nie odziedziczyła po Wrightach. Nie ciągnęło jej nigdy do gry w quidditcha, do pojedynków ani do tego typu rzeczy. Wolała swoje eliksiry, teleskop, roślinki i książki, co było dość typowe dla Leightonów.
Może też dlatego Joseph lepiej dogadywał się z Verą, która nie bała się niebezpieczeństw, a wychodziła im na przeciw. W innym wypadku nie zostałaby przecież łamaczką klątw. Ale co jej przyszło z tej odwagi i umiejętności, skoro i tak zaginęła, i to co potrafiła wcale jej nie ocaliło? Może czasem lepiej było być żywym tchórzem niż martwym (lub jak w tym przypadku, zaginionym) bohaterem?
- Przy eliksirach na szczęście nie. Dlatego w tamtym okresie tym cenniejsze były umiejętności alchemików i miałam naprawdę dużo pracy – wyjaśniła. W Mungu i poza nim znaczenie alchemików wzrosło, a rozwój umiejętności Charlie znacząco przyspieszył, bo miała naprawdę dużo okazji do warzenia mikstur, a najlepiej uczyło się poprzez praktykę. – Teraz jest lżej, choć z racji awansu i odpowiedzialność większa, ale cieszę się i mam nadzieję, że przełożeni są ze mnie zadowoleni.
Choć sytuacja w magicznym świecie się psuła, Charlie kurczowo trzymała się Munga. Nawet Anthony’emu nie udało się jej namówić do porzucenia ukochanej pracy, gdzie trzymał ją wrodzony idealizm i altruizm, chęć niesienia pomocy ludziom, a nie tylko garstce znajomych.
- Wiem, że jest bardzo silna. Silniejsza niż ja kiedykolwiek będę. Ale i tak się martwię, bo anomalie się skończyły, a ona się nie pojawiła. – Gdy nastał koniec anomalii, przez pierwszych kilka dni naprawdę liczyła na to, że może Vera zaraz stanie w drzwiach i znowu będzie jak dawniej. Ale nie wracała ani nawet nie wysłała choć jednego listu, a Charlie wiedziała, że Vera poruszyłaby niebo i ziemię, żeby do nich wrócić lub przynajmniej napisać, gdyby tylko mogła to zrobić. Charlie była natomiast osóbką bardzo rodzinną, dbającą o bliskich i martwiącą się o nich w tych trudnych czasach.
Po uwarzeniu eliksiru i udzieleniu Josephowi instrukcji patrzyła, jak ubrał się solidnie i opuścił łazienkę, by samotnie zmierzyć się z bahankami. Miała nadzieję, że go nie pogryzą i że wszystko zrobi dobrze, i że ten sposób rzeczywiście podziała i problem z bahankami zostanie skutecznie zażegnany.
W czasie kiedy go nie było umyła kociołek, a także pochowała wszystkie swoje rzeczy wyciągnięte na potrzeby warzenia z powrotem do torby, łącznie z samym kotłem. Joe po chwili wrócił i zaczął zdejmować z siebie nadmiar odzieży.
- Więc teraz musimy po prostu zaczekać. Oby niedługo rzeczywiście usnęły – powiedziała, naprawdę na to licząc. Wtedy mogliby je posprzątać i pozbyć się ich śpiących (lub pijanych od nalewki) ciał. Czekając na jakiekolwiek efekty mogli więc się napić i porozmawiać, nadrabiając ten czas kiedy się nie widzieli, bo nie wiadomo, kiedy uda się zobaczyć znowu, a o więzi rodzinne należało dbać, zwłaszcza teraz.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Łazienka
Szybka odpowiedź