Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Purpurowa knieja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Purpurowa knieja
Ponury las otaczający równie nieprzyjemnie wyrastające ze wzgórza ruiny obłożono specjalnymi zaklęciami, zmieniającymi kolor wyściełanych wysoką trawą ścieżek i dziko rosnących drzew. Korony mienią się ostrą purpurą, mech obrastający drogi razi w oczy przenikliwym różem, kwitnące dziko kwiaty przeplatają się rozmaitymi odcieniami fioletu.
Nie wiedziałem jak powinienem się zachować. Pierwszy raz znajdowałem się w takiej sytuacji. Rozemocjonowany przekuwałem wszystko w absurd, własną głupotę, lekkość. Tak miałem. Tak właśnie robiłem gdy coś mnie przerastało (chyba, że miałem akurat zły humor to kończyło się to wtedy inaczej...). Tak miały Botty. Jakoś wszystko na moment stało się więc bledsze - te moje problemy, ta moja żałoba, ludzie którzy mnie wystawili, zawiedli... Nie miało to teraz znaczenia. Uczepiony chwili. TEJ chwili. Pozwoliłem się jej porwać. Omamić wszystkie, tak wciąż bardzo wrażliwe po powrocie do ludzkiej formy zmysły. Tak bardzo potrzebujące się na czymś skupić.
Michael zdawał się jednak nie odwzajemniać mojego zaangażowania. Warkliwe, podszyte dziką groźbą ziejącą z oczu, postawy nieco przygasiły mój wilczy uśmiech (schowałem zęby, lecz usta wciąż były rozciągnięte tak szeroko, jak umiały). Chyba jako człowiek robił na mnie większe wrażenie niż zwierze, a może właściwie jako chwilowa mieszanka jednego z drugim. Wywróciłem oczami słysząc jego dobrą radę. Zadarłem podbródek drapiąc się po szyi - Mhm...ta, pewnie... - bąknąłem pod nosem - Nie planowałem spędzać jej tutaj, jakoś samo tak wyszło... - trochę się usprawiedliwiam, lecz tak właściwie chętniej spychałem temat w niebyt. Prawda była taka, że tylko kakofoniczny zew krwi oderwał mnie od barowego blatu, a nogi pociągnęły byle jak najdalej. Nie myślałem o innych, o tym czy kogoś spotkam, czy nie. Chciałem nie pamiętać. Los jednak szczęśliwie ze mnie zakpił nie dając mi tej możliwości pokazując jak silne i szybkie ciało ociera się o niepisaną wolność istniejącą gdzieś w ciemności, pomiędzy pniami kolorowego lasu. Łańcuchy... myśl o nich była jak łyżka dziegciu w tej beczce słodyczy. Nie wiem czy dobrowolnie od dziś byłem w stanie po nią sięgać. Wić i świadomie znosić palące jarzmo srebra na skórze. Przez całą noc, która nie ma końca po to by nad ranem osłabione ciało ze zdwojoną siłą pamiętało o klątwie. Nie... nigdy więcej.
- Nie zgrywam - chrząknąłem z wyrzutem i niepokojącym uczuciem rosnącym wewnątrz mnie. Byłem dziwny...? - Pamiętam doskonale. Pamiętam zawsze - podkreśliłem z uporem - No dobra, prawie, lecz rzadko bywa inaczej - Była jedna taka pełnia, gdzie straciłem kontrole. Jeszcze przed przemianą uciekałem, a po... ledwo doczołgałem się do jakiegokolwiek uzdrowiciela. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz na samo wspomnienie, a może to tylko ból trzaskających, słabych, ludzkich gnatów układającej się do nowej pozycji...? Westchnąłem z niewysłowioną ulgą czując chłód ziemi na całej długości pleców - Przybiegłem ze wschodu, kiedy cię znalazłem przywiązanego łańcuchem do drzewa. Domyśliłem się, że sam sobie to zrobiłeś i właściwie dobrze, bo byłeś głupi jak but. Jadłeś szyszki, pragnąłeś patyków i śpiewałeś ten kawałek Celesty - kociołek miłości gorącej, czy jakoś tak to szło - marszczyłem czoło wymieniając kolejno jego przewinienia nieco przeze mnie nad interpretowane, przekrzywione, pokolorowane - W ogóle - właśnie! - poderwałem głowę wykrztuszając z siebie resztki entuzjazmu, energii - Rozmawialiśmy! W sensie, ja z tobą - bo ty nie wiele wnosiłeś - ale jednak! To było... takie... dziwne - kwituję nie umiejąc opisać inaczej tego co w tym momencie na ten temat myślałem. Pojebana akcja i tyle.
- Nie, nie... To to wiem. Umiem czytać - zdawałem sobie sprawę z sytuacji aurorów, z tego, że jego siostra była ścigana co powoli budziło we mnie niepokojące myśli. Na razie nie otwierałem tej puszki pandory do końca - Chodziło mi wcześniej. Nie było cię w Londynie przez kilka dobrych lat. Wyjechałeś jakoś po wojnie. Tamtej wojnie, nie..? - Chodziło mi o tą wcześniejszą powiązaną ze śmiercią Dumbledora - Czy coś takiego. To wtedy zachorowałeś i wyjechałeś? Ile taki jesteś...? - Zadawałem się z Justine. Zadawałem się jak na ironię i z aurorami. Jego braku nie mogłem nie zauważyć chociaż nigdy nie wypytywałem Just o to dlaczego. Teraz mając przypuszczenia po prostu je snułem na głos ciekawy. Ile taki był, kilkanaście lat...? Blisko dekadę...? Nie wiedziałem nic o jego wycieczkach do Norwegii i innych takich.
- Eeeee...Ehm... - podciągnąłem się do pozycji półsiedzącej wiedząc co Tonks zastanie w swoich rzeczach, a właściwie czego nie zastanie - ...nie, dzięki, zawsze po mi mdło i nie mam ochoty na jedzenie pomimo głodu. Może masz za to fajka...? - wyszedłem z kontrpropozycją wiedząc, że mi mdło było właśnie dlatego, że owe kanapki jeszcze jako jako wilkołak zjadłem, a właściwie pochłonąłem. Wilcza szczęka nie nadawała się do rozdrabniania. Teraz połknięta niemal w całości bułka przyprawiała mnie o nieprzyjemne skręty żołądka - Rozglądając się za ludźmi nie zwracałeś chyba uwagi na zwierzęta co? One się nie zawsze nas boją. Takie bobry to nawet potrafią podejść jak gołąb na dworcu kiedy tylko wyczują, że masz jedzenie i nic sobie nie robią z tego, że masz dwa, czy trzy metry - pouczam go wymyślając na poczekaniu historię. W końcu nic nie pamiętał, prawda...? - Jak biegłem to widziałem ich yyy.... szałasy. Musi być ich w okolicy całkiem sporo - potrząsam głową sam do siebie po tym jak podniosłem się na dwie nogi. Podparłem ręce na biodrach. Tak, tak to właśnie bywa.
Michael zdawał się jednak nie odwzajemniać mojego zaangażowania. Warkliwe, podszyte dziką groźbą ziejącą z oczu, postawy nieco przygasiły mój wilczy uśmiech (schowałem zęby, lecz usta wciąż były rozciągnięte tak szeroko, jak umiały). Chyba jako człowiek robił na mnie większe wrażenie niż zwierze, a może właściwie jako chwilowa mieszanka jednego z drugim. Wywróciłem oczami słysząc jego dobrą radę. Zadarłem podbródek drapiąc się po szyi - Mhm...ta, pewnie... - bąknąłem pod nosem - Nie planowałem spędzać jej tutaj, jakoś samo tak wyszło... - trochę się usprawiedliwiam, lecz tak właściwie chętniej spychałem temat w niebyt. Prawda była taka, że tylko kakofoniczny zew krwi oderwał mnie od barowego blatu, a nogi pociągnęły byle jak najdalej. Nie myślałem o innych, o tym czy kogoś spotkam, czy nie. Chciałem nie pamiętać. Los jednak szczęśliwie ze mnie zakpił nie dając mi tej możliwości pokazując jak silne i szybkie ciało ociera się o niepisaną wolność istniejącą gdzieś w ciemności, pomiędzy pniami kolorowego lasu. Łańcuchy... myśl o nich była jak łyżka dziegciu w tej beczce słodyczy. Nie wiem czy dobrowolnie od dziś byłem w stanie po nią sięgać. Wić i świadomie znosić palące jarzmo srebra na skórze. Przez całą noc, która nie ma końca po to by nad ranem osłabione ciało ze zdwojoną siłą pamiętało o klątwie. Nie... nigdy więcej.
- Nie zgrywam - chrząknąłem z wyrzutem i niepokojącym uczuciem rosnącym wewnątrz mnie. Byłem dziwny...? - Pamiętam doskonale. Pamiętam zawsze - podkreśliłem z uporem - No dobra, prawie, lecz rzadko bywa inaczej - Była jedna taka pełnia, gdzie straciłem kontrole. Jeszcze przed przemianą uciekałem, a po... ledwo doczołgałem się do jakiegokolwiek uzdrowiciela. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz na samo wspomnienie, a może to tylko ból trzaskających, słabych, ludzkich gnatów układającej się do nowej pozycji...? Westchnąłem z niewysłowioną ulgą czując chłód ziemi na całej długości pleców - Przybiegłem ze wschodu, kiedy cię znalazłem przywiązanego łańcuchem do drzewa. Domyśliłem się, że sam sobie to zrobiłeś i właściwie dobrze, bo byłeś głupi jak but. Jadłeś szyszki, pragnąłeś patyków i śpiewałeś ten kawałek Celesty - kociołek miłości gorącej, czy jakoś tak to szło - marszczyłem czoło wymieniając kolejno jego przewinienia nieco przeze mnie nad interpretowane, przekrzywione, pokolorowane - W ogóle - właśnie! - poderwałem głowę wykrztuszając z siebie resztki entuzjazmu, energii - Rozmawialiśmy! W sensie, ja z tobą - bo ty nie wiele wnosiłeś - ale jednak! To było... takie... dziwne - kwituję nie umiejąc opisać inaczej tego co w tym momencie na ten temat myślałem. Pojebana akcja i tyle.
- Nie, nie... To to wiem. Umiem czytać - zdawałem sobie sprawę z sytuacji aurorów, z tego, że jego siostra była ścigana co powoli budziło we mnie niepokojące myśli. Na razie nie otwierałem tej puszki pandory do końca - Chodziło mi wcześniej. Nie było cię w Londynie przez kilka dobrych lat. Wyjechałeś jakoś po wojnie. Tamtej wojnie, nie..? - Chodziło mi o tą wcześniejszą powiązaną ze śmiercią Dumbledora - Czy coś takiego. To wtedy zachorowałeś i wyjechałeś? Ile taki jesteś...? - Zadawałem się z Justine. Zadawałem się jak na ironię i z aurorami. Jego braku nie mogłem nie zauważyć chociaż nigdy nie wypytywałem Just o to dlaczego. Teraz mając przypuszczenia po prostu je snułem na głos ciekawy. Ile taki był, kilkanaście lat...? Blisko dekadę...? Nie wiedziałem nic o jego wycieczkach do Norwegii i innych takich.
- Eeeee...Ehm... - podciągnąłem się do pozycji półsiedzącej wiedząc co Tonks zastanie w swoich rzeczach, a właściwie czego nie zastanie - ...nie, dzięki, zawsze po mi mdło i nie mam ochoty na jedzenie pomimo głodu. Może masz za to fajka...? - wyszedłem z kontrpropozycją wiedząc, że mi mdło było właśnie dlatego, że owe kanapki jeszcze jako jako wilkołak zjadłem, a właściwie pochłonąłem. Wilcza szczęka nie nadawała się do rozdrabniania. Teraz połknięta niemal w całości bułka przyprawiała mnie o nieprzyjemne skręty żołądka - Rozglądając się za ludźmi nie zwracałeś chyba uwagi na zwierzęta co? One się nie zawsze nas boją. Takie bobry to nawet potrafią podejść jak gołąb na dworcu kiedy tylko wyczują, że masz jedzenie i nic sobie nie robią z tego, że masz dwa, czy trzy metry - pouczam go wymyślając na poczekaniu historię. W końcu nic nie pamiętał, prawda...? - Jak biegłem to widziałem ich yyy.... szałasy. Musi być ich w okolicy całkiem sporo - potrząsam głową sam do siebie po tym jak podniosłem się na dwie nogi. Podparłem ręce na biodrach. Tak, tak to właśnie bywa.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
-Samo...? - zmrużył oczy, świdrując Botta przenikliwym spojrzeniem. Nie wiedział nawet, że w blasku wschodzącego słońca (a może z powodu fali irytacji...) jego własne ślepia lśniły złotawo, wilczo. -Samo tak wyszło. - powtórzył powoli, cedząc słowo za słowem. Nagle wygiął usta we wściekłym grymasie i mocno łupnął pięścią w pień drzewa, przy którym siedział. Mięśnie nadal potwornie go bolały, ale agresja musiała znaleźć swoje ujście - a nos Matta był za daleko. -Na tyłek Celestyny, mogłeś kogoś zabić! - warknął, nieświadomie zdradzając się ze swoją aprobatą dla atrybutów panny Warbeck. Spoglądał na Matta bez współczucia i bez zrozumienia, jedynie z mieszanką złości i rozczarowania. Świadomie nigdy nie chciałby nikogo narazić. Wspomnienie lutowej pełni, podczas której pękły mu łańcuchy, nadal wywoływało w nim gorzki wstyd. Wilkołactwo nie było ich wyborem, ale było ich jarzmem - zdaniem Tonksa jedynym honorowym wyjściem z tej sytuacji było znoszenie łańcuchów co miesiąc, albo zarzucenie sobie pętli na szyję.
Wiedział od Zakonników o śmierci Bertiego, ale w tej chwili nie przyszła mu do głowy. Minęły już trzy tygodnie, wojna szalała, wszyscy żyli z poczuciem straty. Może gdyby powiązał ze sobą fakty, spojrzałby na Botta nieco łagodniej, ale i tak nie usprawiedliwiłoby to w jego oczach beztroskiego biegania po lesie. Nie rozumiał. Aż...
...nagle coś strasznego przyszło mu do głowy.
-Może to prawda, co mówią o niezarejestrowanych wilkołakach. - wychrypiał, opuszczając dłonie i odwracając wzrok. Osunął się po pniu z pozycji siedzącej do półleżącej, wyglądając niczym sflaczały balon.
Mówiło się, że niezarejestrowani likantropi to szaleńcy i sadyści, lubujący się w żądzy krwi. Nie uważał za takiego Botta, chyba nie, jeszcze nie, ale teraz sam był właściwie niezarejestrowany, zbiegający przed Ministerstwem i brygadzistami. I właśnie przypomniał sobie własny wyrzut sumienia, krew tamtej kobiety, tak nęcącą zmysły, nawet w ludzkiej postaci...
Mocno zagryzł wargę, aż do własnej krwi. Liczył, że ból odgoni wspomnienie Miu i tamtego obłędu, że zagłuszy wyrzuty sumienia. Na szczęście, Matt okazał się całkiem pomocny, bo skutecznie odciągnął jego uwagę.
Spojrzał na niego znowu, tym razem spokojniej, choć marszcząc brwi ze zdziwienia.
-Pamiętasz? Zawsze? Naprawdę? - szepnął, a Bott opowiadał, dalej, przekonująco i fascynująco. Pod koniec Michael podparł się na łokciach i spoglądał na niego bez słowa, jakoś... dziwnie.
Po raz pierwszy w życiu spoglądał na Matthew Botta z podziwem.
-Jak to robisz? Że pamiętasz? Opowiedz mi więcej, naucz mnie. - wyrzucił z siebie w końcu nieco erratycznie, ni to prosząc, ni to żądając. Nie był nawet świadom, że właśnie go o coś błaga, chwytając się bardziej ogarniętego wilkołaka niczym tonący brzytwy. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że zmierza na równi pochyłej w stronę wilkołaczego obłędu, a teraz Matt dał mu... nadzieję.
Uspokoił się na tyle, by odpowiedzieć na jego pytania bez przekąsu ani pretensji. Matt w końcu właśnie zyskał jego respekt (!), właśnie dotarło do niego, że są teraz... pobratymcami w niedoli?
-Nie, wyjechałem, bo... dostałem coś w rodzaju zawodowego awansu, a raczej możliwości takiego. Rwało mnie do sławy i przygód, a angielscy aurorzy potrzebowali kogoś wysłać do Norwegii, miałem tam kooperować z Ministerstwem w Oslo, nawet trochę szkolić norweskich kursantów... - wyjaśnił, starając się to zrobić powoli i cierpliwie. W połowie opowieści na jego twarzy zamigotał blady uśmiech, w oczach zapłonął żar ekscytacji dawnego Michaela, aż nagle przypomniał sobie dokąd zmierza ta historia i spoważniał. -...zostałem ugryziony tam, w zimie 1955. - dokończył cicho. -Wiesz... zawsze wiedziałem, żeby nie uważać w lesie w pełnię, ale nie wiedziałem... znaczy wiedziałem, ale nie spodziewałem się, że oni mogą...my możemy przemieniać się także poza nią. - dodał jeszcze ciszej, w ramach uzupełnienia. -A...ty? - spytał niepewnie, w końcu był już samemu podłamany. Empatycznie nie chciał naciskać, ale cholernie ciekaw, co się stało z Bottem i jak dawno temu. Nigdy nie podejrzewałby o likantropię akurat jego.
Kanapki wydawały się dobrym pocieszeniem, ale nigdzie ich nie było. Michaelowi zaczęły drżeć dłonie, gdy przetrząsał cały plecak, po raz kolejny odwracając go do góry dnem. Żołądek ściskał mu się z głodu i bólu, a Matt pieprzył coś o bobrach. W sensie, w normalnej sytuacji Mike uznałby to za głupie gadanie, ale... nie pamiętał nic z tej pełni. A Bott tak. Pewnie znał się lepiej na lasach. I bobrach. I w ogóle...
-Bobry... - powtórzył nieobecnie, a potem westchnął boleśnie:
-Nieeeeeeeee....! Przeklęte... bobry! - i ukrył twarz w dłoniach. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Był człowiekiem głodnym, smutnym i pokonanym.
Przez jakieś żarłoczne bobry.
Wiedział od Zakonników o śmierci Bertiego, ale w tej chwili nie przyszła mu do głowy. Minęły już trzy tygodnie, wojna szalała, wszyscy żyli z poczuciem straty. Może gdyby powiązał ze sobą fakty, spojrzałby na Botta nieco łagodniej, ale i tak nie usprawiedliwiłoby to w jego oczach beztroskiego biegania po lesie. Nie rozumiał. Aż...
...nagle coś strasznego przyszło mu do głowy.
-Może to prawda, co mówią o niezarejestrowanych wilkołakach. - wychrypiał, opuszczając dłonie i odwracając wzrok. Osunął się po pniu z pozycji siedzącej do półleżącej, wyglądając niczym sflaczały balon.
Mówiło się, że niezarejestrowani likantropi to szaleńcy i sadyści, lubujący się w żądzy krwi. Nie uważał za takiego Botta, chyba nie, jeszcze nie, ale teraz sam był właściwie niezarejestrowany, zbiegający przed Ministerstwem i brygadzistami. I właśnie przypomniał sobie własny wyrzut sumienia, krew tamtej kobiety, tak nęcącą zmysły, nawet w ludzkiej postaci...
Mocno zagryzł wargę, aż do własnej krwi. Liczył, że ból odgoni wspomnienie Miu i tamtego obłędu, że zagłuszy wyrzuty sumienia. Na szczęście, Matt okazał się całkiem pomocny, bo skutecznie odciągnął jego uwagę.
Spojrzał na niego znowu, tym razem spokojniej, choć marszcząc brwi ze zdziwienia.
-Pamiętasz? Zawsze? Naprawdę? - szepnął, a Bott opowiadał, dalej, przekonująco i fascynująco. Pod koniec Michael podparł się na łokciach i spoglądał na niego bez słowa, jakoś... dziwnie.
Po raz pierwszy w życiu spoglądał na Matthew Botta z podziwem.
-Jak to robisz? Że pamiętasz? Opowiedz mi więcej, naucz mnie. - wyrzucił z siebie w końcu nieco erratycznie, ni to prosząc, ni to żądając. Nie był nawet świadom, że właśnie go o coś błaga, chwytając się bardziej ogarniętego wilkołaka niczym tonący brzytwy. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że zmierza na równi pochyłej w stronę wilkołaczego obłędu, a teraz Matt dał mu... nadzieję.
Uspokoił się na tyle, by odpowiedzieć na jego pytania bez przekąsu ani pretensji. Matt w końcu właśnie zyskał jego respekt (!), właśnie dotarło do niego, że są teraz... pobratymcami w niedoli?
-Nie, wyjechałem, bo... dostałem coś w rodzaju zawodowego awansu, a raczej możliwości takiego. Rwało mnie do sławy i przygód, a angielscy aurorzy potrzebowali kogoś wysłać do Norwegii, miałem tam kooperować z Ministerstwem w Oslo, nawet trochę szkolić norweskich kursantów... - wyjaśnił, starając się to zrobić powoli i cierpliwie. W połowie opowieści na jego twarzy zamigotał blady uśmiech, w oczach zapłonął żar ekscytacji dawnego Michaela, aż nagle przypomniał sobie dokąd zmierza ta historia i spoważniał. -...zostałem ugryziony tam, w zimie 1955. - dokończył cicho. -Wiesz... zawsze wiedziałem, żeby nie uważać w lesie w pełnię, ale nie wiedziałem... znaczy wiedziałem, ale nie spodziewałem się, że oni mogą...my możemy przemieniać się także poza nią. - dodał jeszcze ciszej, w ramach uzupełnienia. -A...ty? - spytał niepewnie, w końcu był już samemu podłamany. Empatycznie nie chciał naciskać, ale cholernie ciekaw, co się stało z Bottem i jak dawno temu. Nigdy nie podejrzewałby o likantropię akurat jego.
Kanapki wydawały się dobrym pocieszeniem, ale nigdzie ich nie było. Michaelowi zaczęły drżeć dłonie, gdy przetrząsał cały plecak, po raz kolejny odwracając go do góry dnem. Żołądek ściskał mu się z głodu i bólu, a Matt pieprzył coś o bobrach. W sensie, w normalnej sytuacji Mike uznałby to za głupie gadanie, ale... nie pamiętał nic z tej pełni. A Bott tak. Pewnie znał się lepiej na lasach. I bobrach. I w ogóle...
-Bobry... - powtórzył nieobecnie, a potem westchnął boleśnie:
-Nieeeeeeeee....! Przeklęte... bobry! - i ukrył twarz w dłoniach. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Był człowiekiem głodnym, smutnym i pokonanym.
Przez jakieś żarłoczne bobry.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zrobiłem pochmurna minę, czując na sobie protekcjonalne spojrzenie aurora. Dziwnie drażniące, nakazujące pielęgnować za wszelką cenę własną niewinność na którą wszyscy pluli, która nie była potrzebna. Ja uciekłem z tej pętli rozmyślań - Ktoś zabić mógł i mnie - czy to nie było takie proste? Czy życie to nie była zwykła loteria? - Tak to już bywa. Czy to Londyn, czy las nie robi to teraz specjalnej różnicy - dokładnie. Albo miało się farta, albo i nie - Gdyby zamiast mnie, spotkałbyś brygadzistów to byłby twój koniec - spętany, bezbronny - posiatkowaliby cię jak kapustę na bigos - niemalże poczułem cholerne ukłucie w klatce po zaklęciu ostrzy z którego ledwo się wykaraskałem - Ale coś czuję, że nie załapiesz o co mi chodzi. Więc miej sobie swoją rację, a ja będę miał swoją - był aurorem. Jego świat był ciasny i wąski, jak cele w Tower. Nie wiem, czy potrafił wyjść poza te ramy, spojrzeć na świat oczami portowego śmiecia, którego krajobrazy był malowane w odcieniach szarości. Bo twoje życie, Tonks, było prawdopodobnie czarno-białe, prawda...?
Nie ruszyło mnie dumanie nad tym, jakie to były niezarejestrowane wilkołaki. Jak się o takich mówiło. Tyle epitetów przez swoje dwudziestosiedmioletnie życie już przenosiłem, że kilka kolejnych nie robiło mi różnicy. Przeszkadzało mi jednak to, że brzmiał tak, jakby był lepszy. Z tego co rozumiem on był tym zarejestrowanym, tak? - Widzę, że życie zarejestrowanego jest zaś tak wyjątkowo inne, co? - mruknąłem szyderczo, z rozbawieniem. Bo och...Czy właśnie nie wyglądał jak szaleniec wiążący się po nocach łańcuchami do drzew...? Co za przypadek, doprawdy.
- Czy masz mnie za kłamcę...? - jęknąłem oburzony, trochę zmęczony już jednak tym sugerowaniem tego, jaki to jestem nieodpowiedzialny i niedobry. Ściągnięte w irytacji brwi uniosły się jednak w zdziwieniu, jak zobaczyłem, że ten się na mnie lampi jak... no właściwie, jakbym co najmniej miał zbawić jego życie. Aż zaniemówiłem uciekając wzrokiem w górę, na świtające niebo - Ja.. nie wiem - westchnąłem z powagą - Nie mam pojęcia od czego to zależy. Myślałem, że to normalne i rzadko się zdarza by było inaczej ale... teraz to po prostu nie wiem - pierwszy raz miałem możliwość wymienić się spostrzeżeniami dotyczącymi tej... choroby - Znasz jeszcze jakiegoś wilkołaka? - ciekawy byłem, czy to ja byłem inny, czy to Tonks jednak był tym dziwnym, upośledzonym.
Słuchając jego historii poczułem się trochę niekomfortowo w chwili w której wspomniał o przemianie poza pełnią. Nie bałem się przemiany kiedy wiedziałem, ze ta nastąpi, lecz myśl, że mógłbym stracić kontrolę w mieście, knajpie... to było coś przed czym uciekałem sięgając po butelkę alkoholu lub mocniejsze używki. Wszystko byle przytępić swój temperament i mieć to pod kontrolą.
- Trochę ponad rok temu. W kwietniu '56. Zły czas, złe miejsce - miałem pecha. Tak po prostu. Wzruszyłem ramionami nie wdając się w szczegóły.
Przysłoniłem usta przed ramieniem by nie parsknąć ze śmiechu na głos i jakimś sposobem zachować pozory powagi, kiedy to Tonks wołał o pomstę do... bobrów. Zdałem sobie sprawę, że to pierwszy raz od dawna, kiedy to pozwoliłem sobie na spontaniczne, szczere rozbawienie. Świat się z tego powodu nie zawalił. Nie było to takie odkrywcze, a jednak poczułem, że odnalazłem coś co zgubiłem, a czego potrzebowałem by ruszyć na przód.
- Chciałbym jeszcze porozmawiać - jak wilkołak z wilkołakiem bo przecież co innego mogą robić dwaj nadzy faceci w środku lasu...?
Nie ruszyło mnie dumanie nad tym, jakie to były niezarejestrowane wilkołaki. Jak się o takich mówiło. Tyle epitetów przez swoje dwudziestosiedmioletnie życie już przenosiłem, że kilka kolejnych nie robiło mi różnicy. Przeszkadzało mi jednak to, że brzmiał tak, jakby był lepszy. Z tego co rozumiem on był tym zarejestrowanym, tak? - Widzę, że życie zarejestrowanego jest zaś tak wyjątkowo inne, co? - mruknąłem szyderczo, z rozbawieniem. Bo och...Czy właśnie nie wyglądał jak szaleniec wiążący się po nocach łańcuchami do drzew...? Co za przypadek, doprawdy.
- Czy masz mnie za kłamcę...? - jęknąłem oburzony, trochę zmęczony już jednak tym sugerowaniem tego, jaki to jestem nieodpowiedzialny i niedobry. Ściągnięte w irytacji brwi uniosły się jednak w zdziwieniu, jak zobaczyłem, że ten się na mnie lampi jak... no właściwie, jakbym co najmniej miał zbawić jego życie. Aż zaniemówiłem uciekając wzrokiem w górę, na świtające niebo - Ja.. nie wiem - westchnąłem z powagą - Nie mam pojęcia od czego to zależy. Myślałem, że to normalne i rzadko się zdarza by było inaczej ale... teraz to po prostu nie wiem - pierwszy raz miałem możliwość wymienić się spostrzeżeniami dotyczącymi tej... choroby - Znasz jeszcze jakiegoś wilkołaka? - ciekawy byłem, czy to ja byłem inny, czy to Tonks jednak był tym dziwnym, upośledzonym.
Słuchając jego historii poczułem się trochę niekomfortowo w chwili w której wspomniał o przemianie poza pełnią. Nie bałem się przemiany kiedy wiedziałem, ze ta nastąpi, lecz myśl, że mógłbym stracić kontrolę w mieście, knajpie... to było coś przed czym uciekałem sięgając po butelkę alkoholu lub mocniejsze używki. Wszystko byle przytępić swój temperament i mieć to pod kontrolą.
- Trochę ponad rok temu. W kwietniu '56. Zły czas, złe miejsce - miałem pecha. Tak po prostu. Wzruszyłem ramionami nie wdając się w szczegóły.
Przysłoniłem usta przed ramieniem by nie parsknąć ze śmiechu na głos i jakimś sposobem zachować pozory powagi, kiedy to Tonks wołał o pomstę do... bobrów. Zdałem sobie sprawę, że to pierwszy raz od dawna, kiedy to pozwoliłem sobie na spontaniczne, szczere rozbawienie. Świat się z tego powodu nie zawalił. Nie było to takie odkrywcze, a jednak poczułem, że odnalazłem coś co zgubiłem, a czego potrzebowałem by ruszyć na przód.
- Chciałbym jeszcze porozmawiać - jak wilkołak z wilkołakiem bo przecież co innego mogą robić dwaj nadzy faceci w środku lasu...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Piorunował Botta wzrokiem, przekonany o swojej moralnej wyższości, aż... oklapł, słysząc słowa o brygadzistach. Przygryzł wargę. To niewiarygodne, ale Matt miał... rację. Michael uwielbiał widzieć świat w czerni i bieli, ale oboje byli upaprani w szarości. Praworządność nie miała już racji bytu. Brygadziści zwrócili się przeciw niemu, a choć nie znał sytuacji Botta - wnioskując po jego zachowaniu, wilkołak nie był zarejestrowany - to Matt trafił w jego czuły punkt. Miał rację. Jedynym, co robił Tonks dla zadbania o własne bezpieczeństwo było wyszukiwanie odludnych miejsc - ale jak długo mógł się bawić w kotka (pieska?) i myszkę z Ministerstwem Magii?
-Łapię. - burknął. Nie zamierzał zgrywać ignoranta, gdy chodziło o własne życie. Zmarszczył lekko brwi. Co... co jeśli te łańcuchy, które sprawdzały się przez ostatnie dwa lata, to tak naprawdę zły pomysł? I skąd miał wiedzieć kiedy ochrona jego własnego życia (i tajemnic Zakonu!) jest ważniejsza od prewencyjnej ochrony zagubionych w lesie przechodniów?
Zresztą, ja nie mam wyboru - a głupcy nie powinni chodzić w pełnię po lesie. - przemknęło mu przez myśl, egoistycznie, złośliwie.
-I... nigdy nie zrobiłeś nikomu krzywdy? W pełnię? No wiesz, jeśli... pamiętasz? - zapytał niepewnie. Skoro Bottowi udawało się jakoś unikać ludzi i dramatów...
Spojrzał na Matta jakoś łagodniej, uświadamiając sobie, że właśnie powtórzył stereotypy ludzi - lękających się niezarejestrowanych likantropów, przypisujących im dzikość, pragnących ich kontrolować. A on sam... on sam nie znał przecież żadnych. Ba, nie wiedział nawet, na jakie życie by się zdecydował gdyby miał wybór.
-Zostałem ugryziony na służbie, więc zarejestrowano mnie z automatu. - mruknął jakby ze wstydem. -Do kwietnia to działało, a teraz... muszę unikać brygadzistów. Bez łańcuchów faktycznie byłoby łatwiej, ale... boję się, jak to się może skończyć. - wymamrotał, odwracając głowę. Świat stanął na głowie, auror przyznawał się do lęku przed Matthew Bottem.
-Przeważnie niczego nie pamiętam. Zapominam, gdy zaczyna się ból. Ty... jakoś próbujesz zachować wtedy świadomość? - upewnił się. Osuwanie się w ciemność było intuicyjne, łatwe, ale może powinien bardziej z tym walczyć, bardziej starać się podczas pełni? -Nikogo nie znam. Był jeden pracownik Ministerstwa, ale... zniknął. Pewnie powinienem go poszukać, bo trochę się martwię, pamiętam też trochę nazwisk z rejestru. - przyznał. W końcu pozwolił sobie na blady uśmiech, nie wierząc trochę w ten zbieg okoliczności. Dwójka wilkołaków nie znających nikogo poza sobą, ale znających się z dawnego, ludzkiego życia. Nigdy nie podejrzewałby Botta o taki sekret ani o to, że najwyraźniej radzi sobie z likantropią lepiej od niego.
W brzuchu mu burczało, a zaginione kanapki i śmiech Matta nie poprawiały mu nastroju, ale w sumie też chciał porozmawiać. Opanował się, usiadł z powrotem pod drzewem.
-Moja siostra robiła te kanapki, gdybyś wiedział jakie są pyszne... - westchnął żałośnie, nieświadom, że Bott doskonale wiedział, jakie są pyszne. O ile w wilkołaczej formie miał takie same kubki smakowe. -Też chcę pogadać. I... zostańmy w kontakcie, co? - zaproponował cicho. Wilki powinny trzymać się razem.
/zt x 2
-Łapię. - burknął. Nie zamierzał zgrywać ignoranta, gdy chodziło o własne życie. Zmarszczył lekko brwi. Co... co jeśli te łańcuchy, które sprawdzały się przez ostatnie dwa lata, to tak naprawdę zły pomysł? I skąd miał wiedzieć kiedy ochrona jego własnego życia (i tajemnic Zakonu!) jest ważniejsza od prewencyjnej ochrony zagubionych w lesie przechodniów?
Zresztą, ja nie mam wyboru - a głupcy nie powinni chodzić w pełnię po lesie. - przemknęło mu przez myśl, egoistycznie, złośliwie.
-I... nigdy nie zrobiłeś nikomu krzywdy? W pełnię? No wiesz, jeśli... pamiętasz? - zapytał niepewnie. Skoro Bottowi udawało się jakoś unikać ludzi i dramatów...
Spojrzał na Matta jakoś łagodniej, uświadamiając sobie, że właśnie powtórzył stereotypy ludzi - lękających się niezarejestrowanych likantropów, przypisujących im dzikość, pragnących ich kontrolować. A on sam... on sam nie znał przecież żadnych. Ba, nie wiedział nawet, na jakie życie by się zdecydował gdyby miał wybór.
-Zostałem ugryziony na służbie, więc zarejestrowano mnie z automatu. - mruknął jakby ze wstydem. -Do kwietnia to działało, a teraz... muszę unikać brygadzistów. Bez łańcuchów faktycznie byłoby łatwiej, ale... boję się, jak to się może skończyć. - wymamrotał, odwracając głowę. Świat stanął na głowie, auror przyznawał się do lęku przed Matthew Bottem.
-Przeważnie niczego nie pamiętam. Zapominam, gdy zaczyna się ból. Ty... jakoś próbujesz zachować wtedy świadomość? - upewnił się. Osuwanie się w ciemność było intuicyjne, łatwe, ale może powinien bardziej z tym walczyć, bardziej starać się podczas pełni? -Nikogo nie znam. Był jeden pracownik Ministerstwa, ale... zniknął. Pewnie powinienem go poszukać, bo trochę się martwię, pamiętam też trochę nazwisk z rejestru. - przyznał. W końcu pozwolił sobie na blady uśmiech, nie wierząc trochę w ten zbieg okoliczności. Dwójka wilkołaków nie znających nikogo poza sobą, ale znających się z dawnego, ludzkiego życia. Nigdy nie podejrzewałby Botta o taki sekret ani o to, że najwyraźniej radzi sobie z likantropią lepiej od niego.
W brzuchu mu burczało, a zaginione kanapki i śmiech Matta nie poprawiały mu nastroju, ale w sumie też chciał porozmawiać. Opanował się, usiadł z powrotem pod drzewem.
-Moja siostra robiła te kanapki, gdybyś wiedział jakie są pyszne... - westchnął żałośnie, nieświadom, że Bott doskonale wiedział, jakie są pyszne. O ile w wilkołaczej formie miał takie same kubki smakowe. -Też chcę pogadać. I... zostańmy w kontakcie, co? - zaproponował cicho. Wilki powinny trzymać się razem.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
|21.12.1957
Zapięcie rękawiczek na nadgarstku, poprawienie pelerynki podbitej królikiem na ramionach, dopięcie wysokich butów. Przygotowona w wygodne ubrania wyruszyła do Purpurowej Kniei gdzie miała odbyć kolejne ćwiczenia z Mathieu Rosierem. Tym razem pierścionek zaręczynowy nie ciążył na dłoni, odesłany przed paroma dniami do Sandal Castle oznaczał zerwanie zaręczyn. Oznaczał wiele plotek na sabacie, ale rówież jakiś spokój w samej Primrose. Czy czuła ulgę? Nie. Wręcz przeciwnie, była zaniepokojona co teraz. Jednak postanowiła skupić się na innych rzeczach. Praca, pomoc tym co przez wojnę zostali poszkowani czy też rozwój samej siebie. Nie chciała stać w miejscu, choć wróciła na market matrymonialny wątpiła aby przez jakiś czas była na celowniku innych rodów. Zwykle kiedy zrywano zaręczyny upatrywano winy w kobiecie więc mogła założyć, że przez jakiś czas nikt nie zwróci się do Edgara o jej rękę, a i sam brat na jakiś czas odłoży ponowny ożenek siostry. Prim zresztą nigdy nie miała zalotników. Nie należała do klasycznych piękności wiedząc, że jej mankamenty były często omawiane na salonach. Były tego pozytywne i negatywne strony, jak każdej sytuacji. Jeżeli nie mogła powalić urodą jak inne damy z towarzystwa, to chciała sprawić, że jej umysł będzie piękny, że jej wiedza i umiejetności będa pożądane.
Różdżkę schowała w pokrowcu przywieszonym do pasa wełnianych spodni wpuszczonych w wysokie buty. Przez ramię przewiesiła przygotowaną torbę z ciepłymi napojami jakie przygotował dla nich Paproch niewyobrażający sobie, że lady Burke może marznąć na zewnątrz. Kawałek drogi się teleportowała, ale resztę przemierzyła pieszo w stronę Purpurowej Kniei, na której granicy umówiła się z lordem Rosier. Śnieg przyjemnie skrzypiał pod stopami, a promienie słoneczne sprawiłay, że mienił się niczym małe diamenty, które ktoś rozsypał na ziemi. Pogoda im sprzyjała więc należało z tego skorzystać. Mathieu zaś był świetnym nauczycielem oraz przez ich przyjaźć z Xavierem bywał częstym gościem w Durham gdzie mogli poznać się lepiej. Ceniła sobie jego towarzystwo, gdyż lord Rosier charakteryzował się nie tylko rozwagą ale również ciekawym usposobieniem. Nadal głowiła się nad tym co go skłoniło aby ją uczyć. Nie oburzył się, nie prawił jej morałów, nie mówił, że czarna magia nie jest dla kobiet. Wręcz przeciwnie, dojrzała go na tle linii lasu.
-Mathieu - uśmiechnęła się delikatnie na jego widok podchodząc bliżej. - Jak w zegarku, zawsze na czas.
Zapięcie rękawiczek na nadgarstku, poprawienie pelerynki podbitej królikiem na ramionach, dopięcie wysokich butów. Przygotowona w wygodne ubrania wyruszyła do Purpurowej Kniei gdzie miała odbyć kolejne ćwiczenia z Mathieu Rosierem. Tym razem pierścionek zaręczynowy nie ciążył na dłoni, odesłany przed paroma dniami do Sandal Castle oznaczał zerwanie zaręczyn. Oznaczał wiele plotek na sabacie, ale rówież jakiś spokój w samej Primrose. Czy czuła ulgę? Nie. Wręcz przeciwnie, była zaniepokojona co teraz. Jednak postanowiła skupić się na innych rzeczach. Praca, pomoc tym co przez wojnę zostali poszkowani czy też rozwój samej siebie. Nie chciała stać w miejscu, choć wróciła na market matrymonialny wątpiła aby przez jakiś czas była na celowniku innych rodów. Zwykle kiedy zrywano zaręczyny upatrywano winy w kobiecie więc mogła założyć, że przez jakiś czas nikt nie zwróci się do Edgara o jej rękę, a i sam brat na jakiś czas odłoży ponowny ożenek siostry. Prim zresztą nigdy nie miała zalotników. Nie należała do klasycznych piękności wiedząc, że jej mankamenty były często omawiane na salonach. Były tego pozytywne i negatywne strony, jak każdej sytuacji. Jeżeli nie mogła powalić urodą jak inne damy z towarzystwa, to chciała sprawić, że jej umysł będzie piękny, że jej wiedza i umiejetności będa pożądane.
Różdżkę schowała w pokrowcu przywieszonym do pasa wełnianych spodni wpuszczonych w wysokie buty. Przez ramię przewiesiła przygotowaną torbę z ciepłymi napojami jakie przygotował dla nich Paproch niewyobrażający sobie, że lady Burke może marznąć na zewnątrz. Kawałek drogi się teleportowała, ale resztę przemierzyła pieszo w stronę Purpurowej Kniei, na której granicy umówiła się z lordem Rosier. Śnieg przyjemnie skrzypiał pod stopami, a promienie słoneczne sprawiłay, że mienił się niczym małe diamenty, które ktoś rozsypał na ziemi. Pogoda im sprzyjała więc należało z tego skorzystać. Mathieu zaś był świetnym nauczycielem oraz przez ich przyjaźć z Xavierem bywał częstym gościem w Durham gdzie mogli poznać się lepiej. Ceniła sobie jego towarzystwo, gdyż lord Rosier charakteryzował się nie tylko rozwagą ale również ciekawym usposobieniem. Nadal głowiła się nad tym co go skłoniło aby ją uczyć. Nie oburzył się, nie prawił jej morałów, nie mówił, że czarna magia nie jest dla kobiet. Wręcz przeciwnie, dojrzała go na tle linii lasu.
-Mathieu - uśmiechnęła się delikatnie na jego widok podchodząc bliżej. - Jak w zegarku, zawsze na czas.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Biały płatki śniegu z wolna opadały na zmarzniętą ziemię. Para leciała z lekko spierzchniętych warg, kiedy szedł w stronę Purpurowej Kniei. Śnieg skrzypiał pod jego ciężkimi, ciepłymi butami, a jasna skóra przybrała lekko czerwonej barwy od mrozu. Ręce wciśnięte miał w kieszenie i nie zwracał kompletnie uwagi na to, co działo się wokół niego. Myślami błądził gdzieś w oddali, zastanawiając się nad wszystkim, co wydarzyło się przez cały miniony rok. Zaplanowane przez Tristana i Morganę zaręczyny okazały się być pomyłką. Salamandra oszukała ich, zachowała się w sposób haniebny i niemożliwy do zaakceptowania. Nie było mu żal tego, że rozstał się z kimś, kto nie potrafił docenić własnego dziedzictwa, ani własnej krwi. Wtedy na horyzoncie pojawiła się Callista, która… bądź co bądź od zawsze mieszała mu w głowie. Ani na jedna, ani druga, nie istniała już w jego myślach, choć Avery nie zdradziła własnej krwi, wyjazd był przymusem, a wojna okazała się pogrzebać wszystko co było między nimi. Ten rok był ciężki, trudny, zmieniający wszystko. Locus Nihil, które namieszało w jego głowie, spędzało sen z powiek i utrudniało funkcjonowanie, Bezimienna Wyspa, na której po prostu poległ, mógł umrzeć, gdyby nie interwencja Zachary’ego. To tylko wydarzenia z ostatnich tygodni, bo każde pojedyncze wcześniej również wpływało na jego życie. Wszystko to zmieniało jego podejście, zmieniało jego charakter, kształtowało na nowo pewne wartości.
Stojąc na skraju Purpurowej Kniei spojrzał na postać powoli przesuwającą się w jego kierunku. Primrose. Jeszcze niedawno byli sobie zupełnie obcy, a młoda Lady poprosiła go o naukę Czarnej Magii. Zastanawiał się nad tym dłuższą chwilę, może nie powinien tego robić? To było lakoniczne i nieprzemyślane, ale nie potrafił odmówić tak pięknej kobiecie. Zastanawiał się też, dlaczego powinien jej odmówić? Chciała mieć możliwości, chciała coś robić. To byłoby niegrzeczne nie dać jej szansy. Nie żałował, nawet przez moment, wiedząc, że to doskonała decyzja. Była zdolna, utalentowana, piękna i wspaniała. Ares doprowadzał go do szewskiej pasji, traktując ją w ten sposób, chociaż po kilku spotkaniach z jego siostrą zastanawiał się jak to możliwe, że Calypso uwodzi go samym spojrzeniem, a na jej brata zwyczajnie nie może patrzeć. Zapewne było w tym coś więcej.
- Primrose, wyglądasz dziś pięknie. – mruknął cicho i powitał ją w stosowny sposób. Te wszystkie głupie zasady już się zatarły między nimi i bardzo dobrze, bo mieli w końcu szansę na normalną rozmowę. – Jak samopoczucie przed świętami? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. Ostatnio był oderwany i nie wiedział, że Lady Burke nie zostanie Lady Carrow.
Stojąc na skraju Purpurowej Kniei spojrzał na postać powoli przesuwającą się w jego kierunku. Primrose. Jeszcze niedawno byli sobie zupełnie obcy, a młoda Lady poprosiła go o naukę Czarnej Magii. Zastanawiał się nad tym dłuższą chwilę, może nie powinien tego robić? To było lakoniczne i nieprzemyślane, ale nie potrafił odmówić tak pięknej kobiecie. Zastanawiał się też, dlaczego powinien jej odmówić? Chciała mieć możliwości, chciała coś robić. To byłoby niegrzeczne nie dać jej szansy. Nie żałował, nawet przez moment, wiedząc, że to doskonała decyzja. Była zdolna, utalentowana, piękna i wspaniała. Ares doprowadzał go do szewskiej pasji, traktując ją w ten sposób, chociaż po kilku spotkaniach z jego siostrą zastanawiał się jak to możliwe, że Calypso uwodzi go samym spojrzeniem, a na jej brata zwyczajnie nie może patrzeć. Zapewne było w tym coś więcej.
- Primrose, wyglądasz dziś pięknie. – mruknął cicho i powitał ją w stosowny sposób. Te wszystkie głupie zasady już się zatarły między nimi i bardzo dobrze, bo mieli w końcu szansę na normalną rozmowę. – Jak samopoczucie przed świętami? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. Ostatnio był oderwany i nie wiedział, że Lady Burke nie zostanie Lady Carrow.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Informacje o zerwanych zaręczynach nie poszły do towarzystwa drogą oficjalną, żaden z rodów, bowiem nie chciał robić wokół tego zamieszania. Wystarczyło to, że trwały one tak krótko. Ledwo się zaczęły, a już zostały zerwane, choć nestorowie nie ukrywali powodu tak też go nie rozpowiadali. Najzwyczajniej, czasami pewne umowy były zawierane zbyt szybko i pochopnie, a przyszli małżonkowie nie mogliby stworzyć zgranego stadła, które przyniosłoby wzajemne korzyści.
Ostatnie tygodnie jednak nie pozwalały jej na roztrząsanie podobnych myśli, a ona sama rzuciła się w wir pracy i działań społecznych. Ledwie dzień wcześniej rozpoczęły wraz z Aquilą i Evandrą ich wielki projekt otwarcia punktów zbiórek żywności dla najbardziej potrzebujących, a tuż po koncercie Primrose spotkała się z kobietami zamieszkującymi miasteczko Durham aby wysłuchać ich próśb oraz lęków i obaw dotyczących nie tylko samej wojny ale również mugoli i mugolaków. Na tyle na ile potrafiła tłumaczyła im, że dni kiedy będą musieli wstydzić się własnych zdolności, ukrywać pod ziemią dobiega końca. W końcu będą mogli odetchnąć pełną piersią nie bojąc się, że ich zdolności spowodują napaści i ostracyzm. Każdy dzień niósł kolejne zadania do wykonania i choć dzisiejsze spotkanie z lordem Rosierem nie było czysto towarzyskie to było przyjemną odmianą i odskocznią od obowiązków.
-Dziękuję - Uśmiechnęła się delikatnie na jego komplement a obłok pary wyszedł z jej ust. Było mroźno, ale chłód aż tak nie przeszkadzał jak było się w ruchu. - I dziękuję jeszcze raz. Wszystko jest w należytym porządku, a nawet lepiej.
Jej głowę nie musiały zajmować przygotowania do ślubu, mogła oddać się innym aktywnością. Cieszyła się zaś na myśl o zimowych świętach. Ród Burke był bardzo rodzinny i mogło to dziwić postronnych, ale lubi spędzać ze sobą czas. - A jak twój nastrój? Jesteś z tych, co wyczekują świat czy może czekają aż przeminą? - Zdawała sobie sprawę, że dla wielu osób spędzanie czasu z rodziną należała do katuszy jakie cierpliwie znosili, a gdy tylko była taka możliwość opuszczali rodzinne spotkania w iście angielskim stylu. -Wejdziemy w głąb. Drzewa ochronią przed chłodem, będzie możliwość rozpalenia ogniska.
Z tymi słowami skierowała się między strzeliste pnie knieji oglądając się czy Mathieu za nią podąża. Była u siebie i znała to miejsce bardzo dobrze więc wiedziała, że trafią zaraz na polankę, która da im bezpieczne miejsce do ćwiczeń. Odwiesiła torbę na jedną z gałęzi i wycelowała różdżkę w uprzednio przygotowany stosik drewna. -Lacarnum Inflamare - Przyjemny trzask ognia rozszedł się wokół nich, a sama Prim ściągnęła rękawiczki, które zaraz znalazły się w torbie wiszącej na gałęzi. Na dłoni zaś pysznił się pierścionek z zielonym oczkiem, pamiątka rodzinna przekazywana z matki na córkę. -To jaki mamy plan? - Zapytała od razu gotowa zabrać się do pracy z marszu.
Ostatnie tygodnie jednak nie pozwalały jej na roztrząsanie podobnych myśli, a ona sama rzuciła się w wir pracy i działań społecznych. Ledwie dzień wcześniej rozpoczęły wraz z Aquilą i Evandrą ich wielki projekt otwarcia punktów zbiórek żywności dla najbardziej potrzebujących, a tuż po koncercie Primrose spotkała się z kobietami zamieszkującymi miasteczko Durham aby wysłuchać ich próśb oraz lęków i obaw dotyczących nie tylko samej wojny ale również mugoli i mugolaków. Na tyle na ile potrafiła tłumaczyła im, że dni kiedy będą musieli wstydzić się własnych zdolności, ukrywać pod ziemią dobiega końca. W końcu będą mogli odetchnąć pełną piersią nie bojąc się, że ich zdolności spowodują napaści i ostracyzm. Każdy dzień niósł kolejne zadania do wykonania i choć dzisiejsze spotkanie z lordem Rosierem nie było czysto towarzyskie to było przyjemną odmianą i odskocznią od obowiązków.
-Dziękuję - Uśmiechnęła się delikatnie na jego komplement a obłok pary wyszedł z jej ust. Było mroźno, ale chłód aż tak nie przeszkadzał jak było się w ruchu. - I dziękuję jeszcze raz. Wszystko jest w należytym porządku, a nawet lepiej.
Jej głowę nie musiały zajmować przygotowania do ślubu, mogła oddać się innym aktywnością. Cieszyła się zaś na myśl o zimowych świętach. Ród Burke był bardzo rodzinny i mogło to dziwić postronnych, ale lubi spędzać ze sobą czas. - A jak twój nastrój? Jesteś z tych, co wyczekują świat czy może czekają aż przeminą? - Zdawała sobie sprawę, że dla wielu osób spędzanie czasu z rodziną należała do katuszy jakie cierpliwie znosili, a gdy tylko była taka możliwość opuszczali rodzinne spotkania w iście angielskim stylu. -Wejdziemy w głąb. Drzewa ochronią przed chłodem, będzie możliwość rozpalenia ogniska.
Z tymi słowami skierowała się między strzeliste pnie knieji oglądając się czy Mathieu za nią podąża. Była u siebie i znała to miejsce bardzo dobrze więc wiedziała, że trafią zaraz na polankę, która da im bezpieczne miejsce do ćwiczeń. Odwiesiła torbę na jedną z gałęzi i wycelowała różdżkę w uprzednio przygotowany stosik drewna. -Lacarnum Inflamare - Przyjemny trzask ognia rozszedł się wokół nich, a sama Prim ściągnęła rękawiczki, które zaraz znalazły się w torbie wiszącej na gałęzi. Na dłoni zaś pysznił się pierścionek z zielonym oczkiem, pamiątka rodzinna przekazywana z matki na córkę. -To jaki mamy plan? - Zapytała od razu gotowa zabrać się do pracy z marszu.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jego zaręczyny były ogłaszane drogą oficjalną, ale ich zakończenia już nie. Sprawa z Isabellą była dość prosta i łatwa do załatwienia, dziewczyna zapadła się pod ziemię i Selwynowie musieli dźwignąć odpowiedzialność za to, co się stało. Z Avery było podobnie, to oni podjęli decyzję o wywiezieniu Callisty z kraju i to oni przejęli odpowiedzialność za zerwanie zaręczyn. Mathieu nie był bez winy, chociaż musiał szczerze przyznać, że w tej pierwszej sytuacji zwyczajowo mu ulżyło, a druga rozdrażniła go do granic możliwości. Miał jednak co robić, zadania realizowane na rzecz Rycerzy Walpurgii i wszystko co związane z wojennymi sprawami było wystarczająco absorbujące, aby nie musiał myśleć o otaczającym go świecie i tym, co się wydarzyło.
- Nawet lepiej? – spytał, marszcząc lekko brwi. Wyglądała na bardzo zadowoloną, szczęśliwszą… Zastanawiał się czy udzielił jej się świąteczny klimat, czy może sprawa była bardziej interesująca. Przez ostatnie tygodnie ich znajomość stała się dość bliska, zapewne z powodu jego częstych wizyt w Durham i wspólnych spotkań. Zauważył zmianę, dziwny rodzaj radości… Ciekaw był, co takiego się stało, że Primrose uznała, że było nawet lepiej.
- Przepadam za świętami. W ferworze zadań często nie mamy czasu, aby usiąść i porozmawiać z rodziną, a to najważniejsze co mamy. – stwierdził cicho. Rodzina od zawsze miała dla niego ogromne znaczenie i kiedy przychodziło do takich momentów jak święta, cieszył się, że może tak po prostu spędzić z nimi czas, porozmawiać, żartować, śmiać się. Jego najbliżsi wiedzieli, że w tej kwestii pozostawał niezmienny. – Święta spędzasz w Durham czy zmuszają Cię do wizyty w Sandal Castle? – spytał po chwili, kiedy ruszyli w głąb kniei, miała rację, tam będzie cieplej. Cieszył się, że chciała trenować nawet w takim chłodzie i tak nieprzyjemnych warunkach.
Znaleźli odpowiednie miejsce, gdzie mogli w spokoju sięgnąć po różdżki. Miał nadzieję, że tym razem obędzie się bez zbędnych nieprzyjemności i będą mogli przejść swobodnie przez cały trening. Musieli potrenować rzucanie zaklęć i choć Mathieu wiedział, że to niosło za sobą pewne ryzyko… tym razem będzie to wyglądało zupełnie inaczej.
- Dzisiaj będziemy kontynuować to, co poprzednio, wybrałem jednak innego zaklęcia. Bucco, Cruritus. Hibrudo, Nervusio. – powiedział z powagą, patrząc Primrose w oczy. Musiała się nauczyć do porządku, działanie na półśrodkach nie miało najmniejszego sensu. – Żeby bardziej Cię zmotywować, tym razem będę się bronił Protego, ale nie będę atakował. – przyznał od razu i uśmiechnął się. To, że nie będzie atakował, nie znaczy, że tarcza może nie odbić zaklęcia w jej kierunku. Musiała mieć się na baczności, tym razem nie będzie tak łatwo, a to zawsze odpowiednia motywacja.
- Nawet lepiej? – spytał, marszcząc lekko brwi. Wyglądała na bardzo zadowoloną, szczęśliwszą… Zastanawiał się czy udzielił jej się świąteczny klimat, czy może sprawa była bardziej interesująca. Przez ostatnie tygodnie ich znajomość stała się dość bliska, zapewne z powodu jego częstych wizyt w Durham i wspólnych spotkań. Zauważył zmianę, dziwny rodzaj radości… Ciekaw był, co takiego się stało, że Primrose uznała, że było nawet lepiej.
- Przepadam za świętami. W ferworze zadań często nie mamy czasu, aby usiąść i porozmawiać z rodziną, a to najważniejsze co mamy. – stwierdził cicho. Rodzina od zawsze miała dla niego ogromne znaczenie i kiedy przychodziło do takich momentów jak święta, cieszył się, że może tak po prostu spędzić z nimi czas, porozmawiać, żartować, śmiać się. Jego najbliżsi wiedzieli, że w tej kwestii pozostawał niezmienny. – Święta spędzasz w Durham czy zmuszają Cię do wizyty w Sandal Castle? – spytał po chwili, kiedy ruszyli w głąb kniei, miała rację, tam będzie cieplej. Cieszył się, że chciała trenować nawet w takim chłodzie i tak nieprzyjemnych warunkach.
Znaleźli odpowiednie miejsce, gdzie mogli w spokoju sięgnąć po różdżki. Miał nadzieję, że tym razem obędzie się bez zbędnych nieprzyjemności i będą mogli przejść swobodnie przez cały trening. Musieli potrenować rzucanie zaklęć i choć Mathieu wiedział, że to niosło za sobą pewne ryzyko… tym razem będzie to wyglądało zupełnie inaczej.
- Dzisiaj będziemy kontynuować to, co poprzednio, wybrałem jednak innego zaklęcia. Bucco, Cruritus. Hibrudo, Nervusio. – powiedział z powagą, patrząc Primrose w oczy. Musiała się nauczyć do porządku, działanie na półśrodkach nie miało najmniejszego sensu. – Żeby bardziej Cię zmotywować, tym razem będę się bronił Protego, ale nie będę atakował. – przyznał od razu i uśmiechnął się. To, że nie będzie atakował, nie znaczy, że tarcza może nie odbić zaklęcia w jej kierunku. Musiała mieć się na baczności, tym razem nie będzie tak łatwo, a to zawsze odpowiednia motywacja.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Spojrzała z zainteresowaniem na Mathieu, kiedy mówił o świętach i rodzinie. Przez dłuższą chwilę milczała kiedy docierali do polany, słychać było jedynie kroki na śniegu oraz ich oddechy.
-Gdyby nie rodzina, nie wiadomo co by z nami było - Odpowiedziała po chwili, zgadzając się z mężczyzną w pełnej rozciągłości. Trwali dzięki rodzinom, to one były ich wsparciem i zabezpieczeniem. Dlatego nie rozumiała jeżeli członek rodziny się z niej wyłamywał lub szukał zwady. Obejrzała się na niego unosząc do góry brwi nie rozumiejąc pytania jakie właśnie zadał. Po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia dla tej pomyłki.
-Nic nie wiesz, nie było to ogłaszane oficjalnie, na sabacie pewnie już wszyscy będą wiedzieć. - Powiedziała cicho, zaśnieżona okolica oraz spokój jaki panował wręcz wymuszał złagodzenie tonu. -Zaręczyny zostały zerwane. - Odpięła broszę od peleryny, którą powiesiła obok torby na gałęzi aby nie przeszkadzała w ćwiczeniach. -Nie wychodzę za Aresa Carrow.
Powiedziała to pierwszy raz na głos i poczuła jak ogarnia ją ulga. Ten związek nie miał szans, wraz z Aresem różnili się zbyt bardzo. Wydawało się, że patrzą w tym samym kierunku, mają te same potrzeby, ale okazało się zupełnie inaczej. Starała się, bardzo chciała dopasować się do jego oczekiwań ale dla tego człowieka musiałaby zrezygnować całkowicie z siebie samej. Wyrzec się samej siebie, a tego nie mogła zrobić i nie chciała. Choć z jednej strony stan narzeczeństwa sprawiał, że nikt nie pisał do Edgara czy może uderzać do Prim w konkury i nikt nawet nie próbował. Czy teraz się to zmieni? Mathieu płynnie przeszedł do tego czym będą zajmować się dzisiaj więc odetchnęła z ulgą. Miała jedynie nadzieję, że fakt iż już nie jest narzeczoną Carrowa nie sprawi, że czarodziej będzie ją inaczej traktował, że się odsunie i ich relacja osłabnie.
-Bucco, to uderzenie. Cruritus to uporczywe swędzenie, a Hibrudo pijawki. - Skrzywiła się mimowolnie. Wiedziała, że lord Rosier bierze to na siebie. Ostatnie jej ataki były słabe, wręcz fatalne co skończyło się tym, że sama oberwała. -Ostatnie zrywa ścięgna.
Nie była przekonana do tego ostatniego zwłaszcza, że przecież Mathieu ledwo co się wylizał z obrażeń, ale najwidoczniej wiedział co robił. Był bardziej doświadczonym w czarnej magii, miał więcej umiejętności, a ona nie miała jeszcze podstaw do tego aby kwestionować jego metody.
-Zaczynajmy wobec tego. - Oznajmiła celując różdżkę w stronę mężczyzny.
|Idziemy do szafki
-Gdyby nie rodzina, nie wiadomo co by z nami było - Odpowiedziała po chwili, zgadzając się z mężczyzną w pełnej rozciągłości. Trwali dzięki rodzinom, to one były ich wsparciem i zabezpieczeniem. Dlatego nie rozumiała jeżeli członek rodziny się z niej wyłamywał lub szukał zwady. Obejrzała się na niego unosząc do góry brwi nie rozumiejąc pytania jakie właśnie zadał. Po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia dla tej pomyłki.
-Nic nie wiesz, nie było to ogłaszane oficjalnie, na sabacie pewnie już wszyscy będą wiedzieć. - Powiedziała cicho, zaśnieżona okolica oraz spokój jaki panował wręcz wymuszał złagodzenie tonu. -Zaręczyny zostały zerwane. - Odpięła broszę od peleryny, którą powiesiła obok torby na gałęzi aby nie przeszkadzała w ćwiczeniach. -Nie wychodzę za Aresa Carrow.
Powiedziała to pierwszy raz na głos i poczuła jak ogarnia ją ulga. Ten związek nie miał szans, wraz z Aresem różnili się zbyt bardzo. Wydawało się, że patrzą w tym samym kierunku, mają te same potrzeby, ale okazało się zupełnie inaczej. Starała się, bardzo chciała dopasować się do jego oczekiwań ale dla tego człowieka musiałaby zrezygnować całkowicie z siebie samej. Wyrzec się samej siebie, a tego nie mogła zrobić i nie chciała. Choć z jednej strony stan narzeczeństwa sprawiał, że nikt nie pisał do Edgara czy może uderzać do Prim w konkury i nikt nawet nie próbował. Czy teraz się to zmieni? Mathieu płynnie przeszedł do tego czym będą zajmować się dzisiaj więc odetchnęła z ulgą. Miała jedynie nadzieję, że fakt iż już nie jest narzeczoną Carrowa nie sprawi, że czarodziej będzie ją inaczej traktował, że się odsunie i ich relacja osłabnie.
-Bucco, to uderzenie. Cruritus to uporczywe swędzenie, a Hibrudo pijawki. - Skrzywiła się mimowolnie. Wiedziała, że lord Rosier bierze to na siebie. Ostatnie jej ataki były słabe, wręcz fatalne co skończyło się tym, że sama oberwała. -Ostatnie zrywa ścięgna.
Nie była przekonana do tego ostatniego zwłaszcza, że przecież Mathieu ledwo co się wylizał z obrażeń, ale najwidoczniej wiedział co robił. Był bardziej doświadczonym w czarnej magii, miał więcej umiejętności, a ona nie miała jeszcze podstaw do tego aby kwestionować jego metody.
-Zaczynajmy wobec tego. - Oznajmiła celując różdżkę w stronę mężczyzny.
|Idziemy do szafki
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie wychodzę za Aresa Carrowa
Te słowa nie pozwalały mu się skupić w trakcie rzucania zaklęć, gdzieś tam siedziały z tyłu jego głowy. W pewnym sensie odczuł satysfakcję z tego powodu, nie znosił dupka, miał tupet i czelność postępować z Primrose w ten sposób, całkowicie nie zasługiwał na Lady Burke. Ona była warta o wiele więcej, miała talent, była zdolna i potrafiła pokazać na co ją stać, chociaż Mathieu doskonale wiedział, że u szczytu własnych możliwości jeszcze nie była. Musiał to z niej wykrzesać, musiał ją zmobilizować, natchnąć, napędzić do dalszego działania. Cóż innego mógł zrobić, jeśli właśnie nie to? Chciał okazywać jej wsparcie, jak na dobrego nauczyciela przystało.
Poradziła sobie koncertowo. Jej zaklęcia były niezwykle silne i udane, był pod wrażeniem tego, jak ostatnie tygodnie wpłynęły na jej zdolności. Wiedział, że to nie tylko ich spotkania dawały takie efekty, musiała szlifować swoje umiejętności w domowym zaciszu, nie było innej możliwości. On był dziś wyjątkowo rozproszony, zapewne przez fakt, że nie będzie musiał udawać na ich ślubie, że za nim przepada. Nawet zerwane ścięgno nie sprawiło, że czuł się gorzej. Wręcz przeciwnie, był z niej zadowolony i dumny.
Zacisnął zęby i spojrzał na nią, kiedy podbiegła do niego z troską w oczach. Zawsze o wiele bardziej problematycznym było celowanie w kogoś, kogo się zna, z kim się rozmawia, niż z kimś zupełnie obcym, z własnym wrogiem. Co zrobiłby, gdyby przyszło mu podnieść różdżkę przeciwko Percivalowi? Miał pewność, że nawet na moment by się nie zawahał? Był zdrajcą i to nie podlegało żadnej wątpliwości, a jednak gdzieś tam majaczyła wspólna przeszłość i wspomnienia. Na to nie mogli nic poradzić.
- Świetnie się spisałaś Primrose. – powiedział z uśmiechem, starając się nie pokazywać faktu, że odczuwa tak cholerny ból. Zerwane ścięgno to nic przyjemnego i siłą rzeczy musiał ten ból zaakceptować. – Nie przejmuj się, ktoś to naprawi. – powiedział, pokrzepiająco pocierając jej ramie. Lady Burke nie musiała przejmować się jego stanem, nie było takiej konieczności. – Nauka przynosi efekty, jeszcze trochę i będziesz lepsza ode mnie. – dodał, aby na chwilę zapomniała o problemie, jakim było jego zerwane ścięgno. Nie chciał, żeby przejmowała się jego stanem zdrowia. – Zerwałaś zaręczyny z Aresem? Mam nadzieję, że to wyszło od Ciebie, bo jeśli nie to go dorwę. – powiedział po chwili, układając się wygodniej w mokrym śniegu. Musiał się dowiedzieć, zanim wrócą do domów, bo od pisania listów lepsza była rozmowa w cztery oczy.
Te słowa nie pozwalały mu się skupić w trakcie rzucania zaklęć, gdzieś tam siedziały z tyłu jego głowy. W pewnym sensie odczuł satysfakcję z tego powodu, nie znosił dupka, miał tupet i czelność postępować z Primrose w ten sposób, całkowicie nie zasługiwał na Lady Burke. Ona była warta o wiele więcej, miała talent, była zdolna i potrafiła pokazać na co ją stać, chociaż Mathieu doskonale wiedział, że u szczytu własnych możliwości jeszcze nie była. Musiał to z niej wykrzesać, musiał ją zmobilizować, natchnąć, napędzić do dalszego działania. Cóż innego mógł zrobić, jeśli właśnie nie to? Chciał okazywać jej wsparcie, jak na dobrego nauczyciela przystało.
Poradziła sobie koncertowo. Jej zaklęcia były niezwykle silne i udane, był pod wrażeniem tego, jak ostatnie tygodnie wpłynęły na jej zdolności. Wiedział, że to nie tylko ich spotkania dawały takie efekty, musiała szlifować swoje umiejętności w domowym zaciszu, nie było innej możliwości. On był dziś wyjątkowo rozproszony, zapewne przez fakt, że nie będzie musiał udawać na ich ślubie, że za nim przepada. Nawet zerwane ścięgno nie sprawiło, że czuł się gorzej. Wręcz przeciwnie, był z niej zadowolony i dumny.
Zacisnął zęby i spojrzał na nią, kiedy podbiegła do niego z troską w oczach. Zawsze o wiele bardziej problematycznym było celowanie w kogoś, kogo się zna, z kim się rozmawia, niż z kimś zupełnie obcym, z własnym wrogiem. Co zrobiłby, gdyby przyszło mu podnieść różdżkę przeciwko Percivalowi? Miał pewność, że nawet na moment by się nie zawahał? Był zdrajcą i to nie podlegało żadnej wątpliwości, a jednak gdzieś tam majaczyła wspólna przeszłość i wspomnienia. Na to nie mogli nic poradzić.
- Świetnie się spisałaś Primrose. – powiedział z uśmiechem, starając się nie pokazywać faktu, że odczuwa tak cholerny ból. Zerwane ścięgno to nic przyjemnego i siłą rzeczy musiał ten ból zaakceptować. – Nie przejmuj się, ktoś to naprawi. – powiedział, pokrzepiająco pocierając jej ramie. Lady Burke nie musiała przejmować się jego stanem, nie było takiej konieczności. – Nauka przynosi efekty, jeszcze trochę i będziesz lepsza ode mnie. – dodał, aby na chwilę zapomniała o problemie, jakim było jego zerwane ścięgno. Nie chciał, żeby przejmowała się jego stanem zdrowia. – Zerwałaś zaręczyny z Aresem? Mam nadzieję, że to wyszło od Ciebie, bo jeśli nie to go dorwę. – powiedział po chwili, układając się wygodniej w mokrym śniegu. Musiał się dowiedzieć, zanim wrócą do domów, bo od pisania listów lepsza była rozmowa w cztery oczy.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ćwiczyła, każdego dnia przeznaczyła jakiś czas na powtórki, poszerzanie swojej wiedzy, próbę zrozumienia i pojęcia czarnej magii. Była przekonana, że jeżeli będzie potrafiła ją opisać, jeżeli pojmie jej istnienie wtedy łatwiej będzie jej rzucać zaklęcia. W Durham głównie obrywały drzewa, które nie mogły jej powiedzieć jak jest skuteczna, mówiła jej to różdżka, obserwacja wibracji magicznych oraz wyliczenia numerologicznie. Czymś innym było trenowanie na drzewach, a czymś zupełnie innym zobaczyć jak to samo zaklęcie trafia w człowieka. Nie spodziewała się, że będzie rzucać tak silne zaklęcia. Jednym sama oberwała kiedy Mathieu odbił jej działania. Szczęka nadal pulsowała, a w miejscu, w którym dostała zaczął tworzyć się siniak. Kolejne próby sprawiały, że czarodziej otrzymywał cios za ciosem. Wtedy czuła siłę magii jakiej używała, jej potęgę oraz to, że z każdym triumfem łaknęła więcej. Pragnęła mocniej i silniej, jakby obezwładniało ją pożądanie potęgi. Czy to był jeden z efektów czarnej magii, czy to właśnie to było głównym kryterium podzielenia zaklęć na te do użytku przez każdego i na te, których znajomość powinna być ograniczona? Być może to było jedną z możliwych odpowiedzi jakie postawiła w bibliotece, gdy zaczynali razem naukę.
Nie było to łatwe. Taka magia szybko odbierała siły, wymagała większego skupienia, a rzucanie jej na osobę, którą się lubiło i ceniło było znacznie gorsze niż celowanie we wroga. Za każdym razem musiała chcieć odnieść sukces i jednocześnie nie chciała wiedząc, że efekt uderzy w mężczyznę.
-Nie udałoby mi się to bez ciebie, Mathieu. - Odpowiedziała zgodnie z prawdą. Gdyby jej nie zachęcał, nie podsuwał kolejnych książek do czytania być może dziś by nie stali na polanie w Durham. -Oby. - Wskazała na miejsce trafienia robiąc wymowną minę, świadczącą o tym, że jest gotowa to zweryfikować. Pokręciła głową słysząc kolejne słowa i skierowała w stronę torby różdżkę -Accio, torba. - Powiedziała i po chwili ta była w jej ręku. Usiadła na śniegu obok lorda Rosier gratulując sobie decyzji o nałożeniu spodni. Wyciągnęła z wnętrza torby ciepły napój, którego temperatura była podtrzymywana odpowiednim zaklęciem oraz dwa kubki. Rozlała gorący napar i jeden podała towarzyszowi. -Herbata z rumem - Wyjaśniła i sama pociągnęła łyk ze swojego obejmując go dłońmi. Zerknęła na Mathieu z ukosa widząc jego wzrok, w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu ni to rozbawienie ni to skrzywienie. -Nie zerwałam zaręczyn osobiście. - Odezwała się w końcu.-Mój brat oraz nestor rodu Carrow uznali, że związek ten nie ma dobrych rokowań na przyszłość. Zdaje się, że każdy wiedział, że nie znajdziemy wspólnego porozumienia. Jeżeli jako małżonkowie mielibyśmy być w kontrze do siebie, to zaszkodzili byśmy interesom obydwu rodzin. - Wyjaśniła ze spokojem w głosie i upiła kolejny łyk rozgrzewającej herbaty.-Dlaczego zdecydowałeś się mnie uczyć, Mathieu? - Zadała w końcu pytanie, które od jakiegoś czasu kotłowało się w jej głowie. Pytanie, które chciała mu zadać już od jakiegoś czasu. -Większość by odmówiła. - Skupiła spojrzenie szaro zielonych oczu w twarzy lorda Rosier.
Nie było to łatwe. Taka magia szybko odbierała siły, wymagała większego skupienia, a rzucanie jej na osobę, którą się lubiło i ceniło było znacznie gorsze niż celowanie we wroga. Za każdym razem musiała chcieć odnieść sukces i jednocześnie nie chciała wiedząc, że efekt uderzy w mężczyznę.
-Nie udałoby mi się to bez ciebie, Mathieu. - Odpowiedziała zgodnie z prawdą. Gdyby jej nie zachęcał, nie podsuwał kolejnych książek do czytania być może dziś by nie stali na polanie w Durham. -Oby. - Wskazała na miejsce trafienia robiąc wymowną minę, świadczącą o tym, że jest gotowa to zweryfikować. Pokręciła głową słysząc kolejne słowa i skierowała w stronę torby różdżkę -Accio, torba. - Powiedziała i po chwili ta była w jej ręku. Usiadła na śniegu obok lorda Rosier gratulując sobie decyzji o nałożeniu spodni. Wyciągnęła z wnętrza torby ciepły napój, którego temperatura była podtrzymywana odpowiednim zaklęciem oraz dwa kubki. Rozlała gorący napar i jeden podała towarzyszowi. -Herbata z rumem - Wyjaśniła i sama pociągnęła łyk ze swojego obejmując go dłońmi. Zerknęła na Mathieu z ukosa widząc jego wzrok, w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu ni to rozbawienie ni to skrzywienie. -Nie zerwałam zaręczyn osobiście. - Odezwała się w końcu.-Mój brat oraz nestor rodu Carrow uznali, że związek ten nie ma dobrych rokowań na przyszłość. Zdaje się, że każdy wiedział, że nie znajdziemy wspólnego porozumienia. Jeżeli jako małżonkowie mielibyśmy być w kontrze do siebie, to zaszkodzili byśmy interesom obydwu rodzin. - Wyjaśniła ze spokojem w głosie i upiła kolejny łyk rozgrzewającej herbaty.-Dlaczego zdecydowałeś się mnie uczyć, Mathieu? - Zadała w końcu pytanie, które od jakiegoś czasu kotłowało się w jej głowie. Pytanie, które chciała mu zadać już od jakiegoś czasu. -Większość by odmówiła. - Skupiła spojrzenie szaro zielonych oczu w twarzy lorda Rosier.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jeszcze rok temu nie podjąłby się tego zadania. To rok obfitujący w zmiany, w nowe spojrzenie na otaczający go świat. Wszystko przemawiało do niego, pokazując jak należało budować swoją pozycję w świcie i jak burzliwe są czasy, w którym przyszło mu żyć. Nie każdy podjąłby decyzję taką jak on, nie każdy zgodziłby się na to, aby zaoferować swoją pomoc w nauce szlachciance, pięknej damie, która miała tak wiele do powiedzenia, której wręcz nie przestało parać się tą sztuką magiczną. Rosier patrzył jednak na to z innej perspektywy. Przede wszystkim wieloletnia przyjaźń z Xavierem, na którego mógł liczyć dosłownie zawsze. Drugim istotnym elementem było to, że jednocząc się w słusznej sprawie powinni mieć możliwości i szanse. Kto wie co czekało ich za rogiem, a jeśli przyjdzie konieczność i kobiety będą zagrożone, musiały mieć szansę na obronę samej siebie. Dlatego nie uważał, że złamanie tej zasady powinno być przyjmowane z niesmakiem, wręcz przeciwnie. Dla Primrose to ogromna szansa, należało ją przygotować odpowiednio.
- Nosiłem o wiele gorsze rany, Primrose. – powiedział poważnie, uśmiechając się lekko. Chcąc nie chcąc, wiedział z czym wiązało się stosowanie takich zaklęć i wiedział jakie będą tego skutki. Nawet jeśli jego obrona była nieudana, w zasadzie, był rozproszony i myślał zbyt wiele, w ostatnim czasie. Ukaranie zdrajców w Kent, te dwumiesięczne niemal łowy i cała rzesza innych problemów, z którymi musiał się borykać. Powinien przywyknąć, jednak wciąż myślał, że zrobił niewystarczająco dużo, aby uchronić Kent i ludzi, którzy zamieszkiwali ich ziemie.
- Nigdy nie przepadałem za Aresem i nie zamierzam udawać, że było inaczej. – odparł na jej słowa z lekkim uśmiechem, nawet rozbawieniem. – Ale dziwi mnie fakt, że Xavier nie zaprosił mnie na świętowanie, sądzę, że jako pierwszy otworzył szampana. – zaśmiał się, przejmując od niej gorący napój. Czy to przystało, aby Lady Durham i Lord Kent siedzieli w jakimś lesie na śniegu i popijali gorący napój? Zabawne, ale miał to gdzieś. Z Primrose zdążył się poznać na tyle, żeby wiedzieć, że te wszystkie konwenanse nie miały większego znaczenia. Wspominając ich spotkanie sprzed kilkunastu dni, był jak jeden z Burków. Ta przyjaźń miedzy nim, a Xavierem zdążyła zrobić swoje. – Niemniej jednak, jeśli czujesz się dotknięta zerwaniem zaręczyn i chcesz się wypłakać w ramię, służę pomocą, w tym roku zostałem ekspertem od niedoszłych małżeństw. – dodał jeszcze, chcąc jej poprawić humor. Nie sądził, aby Primrose czuła się z tym wyraźnie źle, doskonale wiedziała, że ona i Ares to pomylona sprawa i nie ma szans na przyszłość. Nie przeszkadzało mu to jednak w żartowaniu sobie, co mieli innego robić? Siedzieć i płakać? Bezsens.
- Nosiłem o wiele gorsze rany, Primrose. – powiedział poważnie, uśmiechając się lekko. Chcąc nie chcąc, wiedział z czym wiązało się stosowanie takich zaklęć i wiedział jakie będą tego skutki. Nawet jeśli jego obrona była nieudana, w zasadzie, był rozproszony i myślał zbyt wiele, w ostatnim czasie. Ukaranie zdrajców w Kent, te dwumiesięczne niemal łowy i cała rzesza innych problemów, z którymi musiał się borykać. Powinien przywyknąć, jednak wciąż myślał, że zrobił niewystarczająco dużo, aby uchronić Kent i ludzi, którzy zamieszkiwali ich ziemie.
- Nigdy nie przepadałem za Aresem i nie zamierzam udawać, że było inaczej. – odparł na jej słowa z lekkim uśmiechem, nawet rozbawieniem. – Ale dziwi mnie fakt, że Xavier nie zaprosił mnie na świętowanie, sądzę, że jako pierwszy otworzył szampana. – zaśmiał się, przejmując od niej gorący napój. Czy to przystało, aby Lady Durham i Lord Kent siedzieli w jakimś lesie na śniegu i popijali gorący napój? Zabawne, ale miał to gdzieś. Z Primrose zdążył się poznać na tyle, żeby wiedzieć, że te wszystkie konwenanse nie miały większego znaczenia. Wspominając ich spotkanie sprzed kilkunastu dni, był jak jeden z Burków. Ta przyjaźń miedzy nim, a Xavierem zdążyła zrobić swoje. – Niemniej jednak, jeśli czujesz się dotknięta zerwaniem zaręczyn i chcesz się wypłakać w ramię, służę pomocą, w tym roku zostałem ekspertem od niedoszłych małżeństw. – dodał jeszcze, chcąc jej poprawić humor. Nie sądził, aby Primrose czuła się z tym wyraźnie źle, doskonale wiedziała, że ona i Ares to pomylona sprawa i nie ma szans na przyszłość. Nie przeszkadzało mu to jednak w żartowaniu sobie, co mieli innego robić? Siedzieć i płakać? Bezsens.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Uczyła się czarnej magii nie tylko dlatego, że chciała umieć się bronić. Do tego wystarczyły by uroki czy obrona przed czarną magią, a jednak sięgnęła po naukę, którą potępiało wielu, a inni się nią zachwycali. Jedni i drudzy wiedzieli doskonale, że czarną magią daje siłę i moc, ale płaci się za to wielką cenę. To była kwestia czasu kiedy młoda lady Burke, żyjąca w otoczeniu artefaktów sama po nią sięgnie. Nikogo nie powinno to dziwić. Im dłużej przebywa się w czyimś otoczeniu tym łatwiej zacząć się zachowywać i myśleć jak ta osoba. Z czarną magią nie było inaczej, a mrok, który jej towarzyszył był bardzo pociągający. Choć jeszcze w tej chwili Primrose sobie tego nie uświadamiała i nie wiedziała, że to co ją pcha w objęcia czarnej magii to coś więcej niż chęć poznania i zdobycia nowej wiedzy. Nie tylko ambicja, ale również bardziej mroczne pragnienia.
-W to wierzę. - Nie zmieniało to tego, że każda kolejna rana niosła ze sobą ból, a kończyła się blizną i wspomnieniem, niekoniecznie miłym. Nie miała zamiaru drążyć tego tematu. Mężczyźni mieli swoje powinności, tak samo Mathieu jak Craig, Xavier czy Edgar. Wszyscy oni walczyli w słusznej sprawie, poświęcali swoje życie i zdrowie więc im kobietą pozostała jedynie troska, ale czy tylko? Chciała pomóc, zaangażować się mocniej w działania. Nie była wojownikiem i nigdy nie aspirowała do tej roli, ale była świetna jako twórca talizmanów i dalej się w tym kierunku rozwijała. Może jeden z takich talizmanów mogłaby podarować lordowi Rosier w ramach wsparcia?
Kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się cicho odstawiając gorący kubek na ziemię powodując, że śnieg wokół niego zaczął się roztapiać. Zwyczajnie parzył ją w dłonie.
-Myślę, że zanim zdążył o tym pomyśleć, to sam opróżnił połowę szampana - Kuzyni nie ukrywali, że nie byli zachwyceni pomysłem zaręczyn z Aresem. Obydwaj chodzili za Edgarem starając się mu wyperswadować ten pomysł. Podkreślali wielokrotnie, że to nie ma sensu twierdząc, że najwięcej ucierpi na tym sama Prim. Potrafili być bardzo opiekuńczy wobec kuzynki, jakby była ich własną siostrą. -Przykro mi, ale nie mam nad czym wylewać łez. - Rozłożyła bezradnie dłonie uśmiechając się przy tym szczerze. - Wręcz przeciwnie, jestem zadowolona z obrotu spraw. Więc tym razem, nie skorzystam z twoich usług jako znawcy niedoszłych małżeństw. - Sięgnęła po kubek by znów upić łyk. Herbata przyjemnie rozgrzewała, a jej całkowicie nie przeszkadzało to, że siedzą na ziemi, na śniegu i rozmawiają. To, że nosili tytuły nie znaczyło, że wiecznie musieli być poważni i stać na baczność. Nie wtedy kiedy nikt nie patrzył. - Zapamiętam jednak tą ofertę. Na przyszłość, gdyby znów doszło do jakiś zaręczyn. - Zastrzegła od razu podkreślając, że rzucone słowa nie zostaną zapomniane. - I Mathieu, gdybyś potrzebował jakieś pomocy, jakiejkolwiek możesz na mnie liczyć. - Dodała po chwili, a purpurowa poświata lasu układała się na jej ciemnych włosach i jasnej, piegowatej twarzy. -Nie posiadam takich umiejętności magicznych jak ty, ale jeżeli jest coś w czym mogę służyć pomocą, nie wahaj się prosić. - Chciała się jakoś odwdzięczyć za to, że jej pomagał. Za to, że udzielał jej kolejnych lekcji, był wsparciem w zdobywaniu nowej wiedzy.
-W to wierzę. - Nie zmieniało to tego, że każda kolejna rana niosła ze sobą ból, a kończyła się blizną i wspomnieniem, niekoniecznie miłym. Nie miała zamiaru drążyć tego tematu. Mężczyźni mieli swoje powinności, tak samo Mathieu jak Craig, Xavier czy Edgar. Wszyscy oni walczyli w słusznej sprawie, poświęcali swoje życie i zdrowie więc im kobietą pozostała jedynie troska, ale czy tylko? Chciała pomóc, zaangażować się mocniej w działania. Nie była wojownikiem i nigdy nie aspirowała do tej roli, ale była świetna jako twórca talizmanów i dalej się w tym kierunku rozwijała. Może jeden z takich talizmanów mogłaby podarować lordowi Rosier w ramach wsparcia?
Kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się cicho odstawiając gorący kubek na ziemię powodując, że śnieg wokół niego zaczął się roztapiać. Zwyczajnie parzył ją w dłonie.
-Myślę, że zanim zdążył o tym pomyśleć, to sam opróżnił połowę szampana - Kuzyni nie ukrywali, że nie byli zachwyceni pomysłem zaręczyn z Aresem. Obydwaj chodzili za Edgarem starając się mu wyperswadować ten pomysł. Podkreślali wielokrotnie, że to nie ma sensu twierdząc, że najwięcej ucierpi na tym sama Prim. Potrafili być bardzo opiekuńczy wobec kuzynki, jakby była ich własną siostrą. -Przykro mi, ale nie mam nad czym wylewać łez. - Rozłożyła bezradnie dłonie uśmiechając się przy tym szczerze. - Wręcz przeciwnie, jestem zadowolona z obrotu spraw. Więc tym razem, nie skorzystam z twoich usług jako znawcy niedoszłych małżeństw. - Sięgnęła po kubek by znów upić łyk. Herbata przyjemnie rozgrzewała, a jej całkowicie nie przeszkadzało to, że siedzą na ziemi, na śniegu i rozmawiają. To, że nosili tytuły nie znaczyło, że wiecznie musieli być poważni i stać na baczność. Nie wtedy kiedy nikt nie patrzył. - Zapamiętam jednak tą ofertę. Na przyszłość, gdyby znów doszło do jakiś zaręczyn. - Zastrzegła od razu podkreślając, że rzucone słowa nie zostaną zapomniane. - I Mathieu, gdybyś potrzebował jakieś pomocy, jakiejkolwiek możesz na mnie liczyć. - Dodała po chwili, a purpurowa poświata lasu układała się na jej ciemnych włosach i jasnej, piegowatej twarzy. -Nie posiadam takich umiejętności magicznych jak ty, ale jeżeli jest coś w czym mogę służyć pomocą, nie wahaj się prosić. - Chciała się jakoś odwdzięczyć za to, że jej pomagał. Za to, że udzielał jej kolejnych lekcji, był wsparciem w zdobywaniu nowej wiedzy.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Czarna Magia bywała nieprzewidywalna, wyciągała najciemniejszą, najmroczniejszą stronę duszy na wierzch. Nie każdy miał w sobie ten element, albo nie każdy pozwalał mu dojść do głosu. To mogło prowadzić do zatracenia, do całkowitej autodestrukcji. Wielu skusiła ciekawość poznania zakazanego owocu, wielu skusiła podróż na nieznane wody, a większość z nich tak po prostu poddawała się temu, co trawiło ich duszę gdzieś od środka i próbowało znaleźć drogę na wierzch. Doświadczył tego, niejednokrotnie, odbijało to piętno na duszy i charakterze. Większość ich życia i tak była jedynie grą pozorów, z którą musieli się mierzyć. Prezentacja własnej osoby światu, a to co skrywali w głębi to dwie różne rzeczy. Maski, każdy je nosił.
- Nie mógł zdzierżyć tych zaręczyn… – stwierdził, rozciągając nieco nogi przed siebie w wygodnej pozycji. Trzeba przyznać, że w takiej sytuacji znaleźć odpowiednią pozę było trudnym zadaniem. Mathieu na własnej skórze przekonał się jak to jest być zaręczonym z powodów politycznych. Brak zaufania był chyba największą przeszkodą, poznawanie czegoś nowego, czegoś niespodziewanego, było dla niego trudne. Na szczęście miał to już za sobą, a problem przestał dla niego istnieć. Dobrze, że Primrose udało się zrzucić z barków ten ciężar, życzył jej przecież jak najlepiej. Upił łyk gorącego napoju, przyjemnie rozgrzewał jego wnętrze. Dobrze, że Lady Burke o tym pomyślała, jemu nawet przez myśl by nie przeszło, aby zabrać ze sobą jakiś prowiant.
- Zapamiętam. – powiedział z lekkim uśmiechem, kiedy Primrose zaoferowała mu pomoc. Być może pewnego dnia będzie jej potrzebował, na razie jednak starał się o tym nie myśleć, unikać tematu. Po co miałby się zastanawiać? Nie miało to najmniejszego sensu. Najważniejsze, że otaczał się przyjaciółmi, którzy chcieli go wspierać, a i on mógł zaoferować im swoją pomoc. – Powinniśmy wracać, zanim zamarzniemy oboje. – mruknął, spoglądając na nią. Gorący napój przyjemnie rozgrzewał, ale siedzenie na mokrym śniegu w niczym nie pomagało. – Idą święta, lepiej nie chorować. – dodał, wstając powoli i pozwalając Primrose sobie pomóc. Niestety, to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. Następnym razem trening podejmą w mniej niekorzystnych warunkach.
- Musisz też popracować nad obroną… Zajmiemy się tym następnym razem. – mruknął, kiedy już dotarli na skraj Purpurowej Kniei. Powinna skupić się również na obronie, nie tylko samą Czarną Magią człowiek żyje, a pierwsze zaklęcie, które w nią odbił nie spotkało się z oporem z jej strony.
Dotarli do miejsca, z którego bezpiecznie mógł się dostać do domu, pożegnał się z Primrose i ruszył w dalszą drogę.
ZT x 2
- Nie mógł zdzierżyć tych zaręczyn… – stwierdził, rozciągając nieco nogi przed siebie w wygodnej pozycji. Trzeba przyznać, że w takiej sytuacji znaleźć odpowiednią pozę było trudnym zadaniem. Mathieu na własnej skórze przekonał się jak to jest być zaręczonym z powodów politycznych. Brak zaufania był chyba największą przeszkodą, poznawanie czegoś nowego, czegoś niespodziewanego, było dla niego trudne. Na szczęście miał to już za sobą, a problem przestał dla niego istnieć. Dobrze, że Primrose udało się zrzucić z barków ten ciężar, życzył jej przecież jak najlepiej. Upił łyk gorącego napoju, przyjemnie rozgrzewał jego wnętrze. Dobrze, że Lady Burke o tym pomyślała, jemu nawet przez myśl by nie przeszło, aby zabrać ze sobą jakiś prowiant.
- Zapamiętam. – powiedział z lekkim uśmiechem, kiedy Primrose zaoferowała mu pomoc. Być może pewnego dnia będzie jej potrzebował, na razie jednak starał się o tym nie myśleć, unikać tematu. Po co miałby się zastanawiać? Nie miało to najmniejszego sensu. Najważniejsze, że otaczał się przyjaciółmi, którzy chcieli go wspierać, a i on mógł zaoferować im swoją pomoc. – Powinniśmy wracać, zanim zamarzniemy oboje. – mruknął, spoglądając na nią. Gorący napój przyjemnie rozgrzewał, ale siedzenie na mokrym śniegu w niczym nie pomagało. – Idą święta, lepiej nie chorować. – dodał, wstając powoli i pozwalając Primrose sobie pomóc. Niestety, to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. Następnym razem trening podejmą w mniej niekorzystnych warunkach.
- Musisz też popracować nad obroną… Zajmiemy się tym następnym razem. – mruknął, kiedy już dotarli na skraj Purpurowej Kniei. Powinna skupić się również na obronie, nie tylko samą Czarną Magią człowiek żyje, a pierwsze zaklęcie, które w nią odbił nie spotkało się z oporem z jej strony.
Dotarli do miejsca, z którego bezpiecznie mógł się dostać do domu, pożegnał się z Primrose i ruszył w dalszą drogę.
ZT x 2
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
20.11
Od momentu wkroczenia na teren purpurowego lasu, kręciło jej się w głowie - jakby nagle znalazła się w oparach baśni, innego, obcego świata, niebezpiecznego, takiego, w którym należało uważać na każdy krok. Przygotowania do ataku na przyczółki rebelianckie, być może ostatnie w hrabstwie tak mocno zdominowanym ich ręką jak Durham, trwały w najlepsze od dłuższego czasu. Uważała za swoistego rodzaju zaszczyt, że lord nestor Burke'ów zechciał zasięgnąć także i jej udziału. Fakt, że mogła przybyć do tej puszczy przy boku Drew i lorda Burke'a, jedyna kobieta w drużynie, silna, nieustraszona, przyjemnie łechtał ego. Przyjęła tę misję bardzo poważnie, analizując wszystkie informacje przedłożone z wyprzedzeniem, kontaktując się z sojusznikami, aby każdy dobrze wiedział, w jakim celu idą i jak rysował się ogólny plan ofensywy. Defensywy, być może, odbierali wszakże ziemie od początku im przynależne. Używali tego wytłumaczenia dla celów propagandy, Elvira pod pewnymi szczegółami naprawdę w nie wierzyła, lecz nie zmieniało to faktu, że przyszła tutaj, aby zobaczyć krew. Krew zdrajców, mugoli i szlamolubów, spływającą po ruinach starej warowni.
Jaką bezczelnością wykazali się, przekształcając część wielowiekowych budynków na skład amunicji. Myśleli, że są zorganizowani, ale nie docenili umiejętności prawdziwie dopracowanej sieci szpiegów, informatorów i donosicieli.
- Ciągnie wilgocią. Jesteśmy niedaleko - powiedziała cicho do swoich towarzyszy, gdy w milczeniu przemierzali kolejne mile lasu. Różowe podszycie raziło w oczy na tyle mocno, że raz po raz unosiła głowę, aby spojrzeć na oskubane z liści gałęzie purpurowych drzew. - Jeżeli wybieramy opcję cichą, za jakiś czas powinniśmy wygłuszyć kroki. - Zeschłe liście nieprzyjemnie chrzęściły pod butami.
Przygotowała się na wyprawę dobrze, wiążąc białe włosy w ciasnego warkocza, chowając poznaczone bliznami ciało pod sztywnym płaszczem przywodzącym na myśl młodych adeptów klubu pojedynków. Różdżkę miała w dłoni, nie zamierzała niczego pozostawiać przypadkowi i nikłej, acz istniejącej szansy, że kilka sekund zaważy na ich życiu lub śmierci.
Kiedy lord Xavier wyprzedził ich o kilka kroków, wykorzystała okazję, aby spojrzeć przelotnie na Macnaira, uśmiechnąć się z napięciem i mruknąć ciche, markotne nieco;
- Uważaj na siebie.
Dłoń drżała, chcąc podjąć działanie, więc uniosła różdżkę do własnej piersi, aby spróbować dodać sobie sił zaklęciem Immunitaris.
Od momentu wkroczenia na teren purpurowego lasu, kręciło jej się w głowie - jakby nagle znalazła się w oparach baśni, innego, obcego świata, niebezpiecznego, takiego, w którym należało uważać na każdy krok. Przygotowania do ataku na przyczółki rebelianckie, być może ostatnie w hrabstwie tak mocno zdominowanym ich ręką jak Durham, trwały w najlepsze od dłuższego czasu. Uważała za swoistego rodzaju zaszczyt, że lord nestor Burke'ów zechciał zasięgnąć także i jej udziału. Fakt, że mogła przybyć do tej puszczy przy boku Drew i lorda Burke'a, jedyna kobieta w drużynie, silna, nieustraszona, przyjemnie łechtał ego. Przyjęła tę misję bardzo poważnie, analizując wszystkie informacje przedłożone z wyprzedzeniem, kontaktując się z sojusznikami, aby każdy dobrze wiedział, w jakim celu idą i jak rysował się ogólny plan ofensywy. Defensywy, być może, odbierali wszakże ziemie od początku im przynależne. Używali tego wytłumaczenia dla celów propagandy, Elvira pod pewnymi szczegółami naprawdę w nie wierzyła, lecz nie zmieniało to faktu, że przyszła tutaj, aby zobaczyć krew. Krew zdrajców, mugoli i szlamolubów, spływającą po ruinach starej warowni.
Jaką bezczelnością wykazali się, przekształcając część wielowiekowych budynków na skład amunicji. Myśleli, że są zorganizowani, ale nie docenili umiejętności prawdziwie dopracowanej sieci szpiegów, informatorów i donosicieli.
- Ciągnie wilgocią. Jesteśmy niedaleko - powiedziała cicho do swoich towarzyszy, gdy w milczeniu przemierzali kolejne mile lasu. Różowe podszycie raziło w oczy na tyle mocno, że raz po raz unosiła głowę, aby spojrzeć na oskubane z liści gałęzie purpurowych drzew. - Jeżeli wybieramy opcję cichą, za jakiś czas powinniśmy wygłuszyć kroki. - Zeschłe liście nieprzyjemnie chrzęściły pod butami.
Przygotowała się na wyprawę dobrze, wiążąc białe włosy w ciasnego warkocza, chowając poznaczone bliznami ciało pod sztywnym płaszczem przywodzącym na myśl młodych adeptów klubu pojedynków. Różdżkę miała w dłoni, nie zamierzała niczego pozostawiać przypadkowi i nikłej, acz istniejącej szansy, że kilka sekund zaważy na ich życiu lub śmierci.
Kiedy lord Xavier wyprzedził ich o kilka kroków, wykorzystała okazję, aby spojrzeć przelotnie na Macnaira, uśmiechnąć się z napięciem i mruknąć ciche, markotne nieco;
- Uważaj na siebie.
Dłoń drżała, chcąc podjąć działanie, więc uniosła różdżkę do własnej piersi, aby spróbować dodać sobie sił zaklęciem Immunitaris.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Purpurowa knieja
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham