Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire
Czarodziejska Opera
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Czarodziejska Opera
Wzniesiony w 1745 roku gmach opery był prezentem od ówczesnego nestora rodu Lestrange dla jego młodej żony - małżeństwo przeżyło ze sobą wiele szczęśliwych lat, a po śmierci spotkali się ponownie jako duchy, by zasiadać na widowni i podziwiać najważniejsze przedstawienia.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Fasadę budynku wieńczy wymowny cytat w języku francuskim, "Zamknij oczy i pozwól, by muzyka cię uwolniła".
Przestronne foyer uderza przepychem we wszystkie zmysły; wnętrze pełne jest złotych i marmurowych płaskorzeźb, sztukaterii i starannie wykonanych, czarodziejskich fresków. Widownia, mogąca pomieścić ponad dwa tysiące osób, utrzymana jest w przydymionych barwach błękitu i złota, posiada trzy piętra balkonów, z których rozciąga się wspaniały widok na ogromną scenę. Zaczarowane malowidło na suficie zmienia się zależnie od odgrywanych sztuk i ukazuje sceny, które mają w nich miejsce. Dzięki podziemnym korytarzom umożliwione zostało połączenie z wybrzeżem, dlatego rolę chóru niezmiennie pełnią przypływające stamtąd syreny, dla których przygotowano specjalny zbiornik wodny pod sceną.
Repertuar jest różnorodny, choć przeważają opery w języku francuskim, włoskim i niemieckim.
Budynek jest ukryty przed oczami mugoli, a jeśli jakiś pojawi się w okolicy, nagle przypomina sobie o ważnych sprawunkach i natychmiast powraca do domu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Wyniosłość spojrzenia kolidowała z poczuciem niepewności, rodzącym się za każdym słowem skrytym w mroku trwającego spektaklu. Merlinie, wszystkie języki prócz angielskiego i francuskiego brzmiały dla niej niczym zarysowanie widelcem po glinianym naczyniu- nie dość, że niezrozumiałe, to jeszcze nie szczególnie interesujące. Talent do języków i muzyki zdawały się ostatnimi, jakie mogłyby dojrzeć światło nadziei w osobie Vivienne- wszak tak silnie stąpającej po ziemi, że można byłoby to z powodzeniem pomylić ze stadem słoni. Nauka francuskiego stanowiła istną enigmę, wymowę pochłonęła tylko dzięki wielogodzinnym rozmowom z matką, a wyczucie rytmu odnajdywała tylko podczas tańca. Nic dziwnego, że nawet przez ścianę unikała bliskości harfy czy innego instrumentu muzycznego.
Była damą, musiała pojawiać się w operach i innych teatrach nawet wtedy, gdy najchętniej zalęgłaby się w rodzinnej bibliotece pośród sterty książek. Owszem, nie gardziła zbliżeniem do sztuki, którą ceniła, lecz z drugiej strony konieczność odwiedzania tych miejsc kryła w sobie element szczególnie lubiany; ciche szepty, głośniejszy śmiech, idealne dopasowanie się w tło, choć jednocześnie promieniała wszystkim tym, co chcieli inni by ich oślepiło. Kurtuazyjność przelewała się pomiędzy palcami, epicentrum przedstawienia miało dopiero co nadejść, gdy suknia w kolorze fuksji sunęła pośród eleganckiego wystroju w stronę kieliszków z szampanem. Przesłodzone uśmieszki, ciche komplementy.
Pronto, pronto!
Okryta przylegającym materiałem rękawiczki dłoń sięgnęła po kieliszek, odszukując w jego wnętrzu motywacji do dalszego trwonienia czasu pośród kompanii kłamstw i ułudy. Wszyscy byli tacy nudni, przewidywalni, urobieni wokół szczupłego palca lady Bulstrode i tylko odrobinę większy obwód bioder Vivienne mógłby stanowić zaskoczenie w całej gamie wyuczonych chwil. Żadnych plotek, nawet lady, która szczególnie ją zainteresowała zdawała się jedynie zapatrzona w swojego męża- on jej nawet nie zdradza, piekielne nudy.
Ledwie przesuniecie kieliszka do ust, skwitowała spojrzeniem na mężczyznę, który teraz przybył zatopić zażenowanie w tym samym alkoholu, bowiem nawet gdy niezbyt się przyglądała, nie wyglądał na szczególnie zafascynowanego. Jakże całkowicie to rozumiała!
- W istocie, mam nadzieję, że to szampan najwyższej jakości. - Taki, który pozwoli mi znieść te ceregiele bez mrugnięcia okiem. Rzuciła słowa w eter, licząc, że całkowicie świadomie trafią one do mężczyzny, do którego trafić miały. Rudawy kosmyk upiętych w kok włosów przysłonił kącikowi oczu znalezienie znajomości we współtowarzyszu niedoli -choć nie była tego współzawodnictwa taka pewna- skłaniając całe ciało kobiety do subtelnego otworzenia sylwetki. Broda powędrowała w górę, ciało z naturalną gracjąokrągłego puchatego kota obróciło się, zaś dłoń dzierżąca kieliszek uniosła się na wysokość piersi, aby po całym przedstawieniu ponownie wypowiedzieć słowa.
- Jak się szanowny pan bawi? - Błękit odnalazł wreszcie twarz, usta wygięły się w sztucznym uśmieszku, a kieliszek szampana znalazł się idealnie w połowie dwóch osób, nawiązując do stuknięcia wraz z kolejną wypowiedzią. Na Merlina, jaka z niej gaduła, gdy dopada ją znużenie! - Mam nadzieję, że równie wyśmienicie, co ja. - Przekąs zasiadł głęboko w gardle, nadając głoskom uroczego niemalże przerysowania. Dopiero teraz zaczynała przytaczać w myślach wszelkie odbyte rozmowy i widziane zdjęcia, wyłapując znikome podobieństwo, które wydawało się podstawą dalszego prowadzenia dialogu.
Była damą, musiała pojawiać się w operach i innych teatrach nawet wtedy, gdy najchętniej zalęgłaby się w rodzinnej bibliotece pośród sterty książek. Owszem, nie gardziła zbliżeniem do sztuki, którą ceniła, lecz z drugiej strony konieczność odwiedzania tych miejsc kryła w sobie element szczególnie lubiany; ciche szepty, głośniejszy śmiech, idealne dopasowanie się w tło, choć jednocześnie promieniała wszystkim tym, co chcieli inni by ich oślepiło. Kurtuazyjność przelewała się pomiędzy palcami, epicentrum przedstawienia miało dopiero co nadejść, gdy suknia w kolorze fuksji sunęła pośród eleganckiego wystroju w stronę kieliszków z szampanem. Przesłodzone uśmieszki, ciche komplementy.
Pronto, pronto!
Okryta przylegającym materiałem rękawiczki dłoń sięgnęła po kieliszek, odszukując w jego wnętrzu motywacji do dalszego trwonienia czasu pośród kompanii kłamstw i ułudy. Wszyscy byli tacy nudni, przewidywalni, urobieni wokół szczupłego palca lady Bulstrode i tylko odrobinę większy obwód bioder Vivienne mógłby stanowić zaskoczenie w całej gamie wyuczonych chwil. Żadnych plotek, nawet lady, która szczególnie ją zainteresowała zdawała się jedynie zapatrzona w swojego męża- on jej nawet nie zdradza, piekielne nudy.
Ledwie przesuniecie kieliszka do ust, skwitowała spojrzeniem na mężczyznę, który teraz przybył zatopić zażenowanie w tym samym alkoholu, bowiem nawet gdy niezbyt się przyglądała, nie wyglądał na szczególnie zafascynowanego. Jakże całkowicie to rozumiała!
- W istocie, mam nadzieję, że to szampan najwyższej jakości. - Taki, który pozwoli mi znieść te ceregiele bez mrugnięcia okiem. Rzuciła słowa w eter, licząc, że całkowicie świadomie trafią one do mężczyzny, do którego trafić miały. Rudawy kosmyk upiętych w kok włosów przysłonił kącikowi oczu znalezienie znajomości we współtowarzyszu niedoli -choć nie była tego współzawodnictwa taka pewna- skłaniając całe ciało kobiety do subtelnego otworzenia sylwetki. Broda powędrowała w górę, ciało z naturalną gracją
- Jak się szanowny pan bawi? - Błękit odnalazł wreszcie twarz, usta wygięły się w sztucznym uśmieszku, a kieliszek szampana znalazł się idealnie w połowie dwóch osób, nawiązując do stuknięcia wraz z kolejną wypowiedzią. Na Merlina, jaka z niej gaduła, gdy dopada ją znużenie! - Mam nadzieję, że równie wyśmienicie, co ja. - Przekąs zasiadł głęboko w gardle, nadając głoskom uroczego niemalże przerysowania. Dopiero teraz zaczynała przytaczać w myślach wszelkie odbyte rozmowy i widziane zdjęcia, wyłapując znikome podobieństwo, które wydawało się podstawą dalszego prowadzenia dialogu.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Może i opera go rozczarowała, a własne wspomnienia i emocje na moment wzięły górę nad wścibskim nastrojem reportera, ale przynajmniej nie zawiódł go własny zmysł obserwacji. Nudził się zresztą na widowni na tyle długo, że zdołał wypatrzeć loże arystokracji i wyobrazić sobie najszybszą drogę ku odpowiedniej części foyer. Znalazł się tam jak najszybciej mógł, odruchowo wygładzając pożyczony frak i usiłując przybrać poważno-monotonny wyraz twarzy, tak typowy dla znudzonych gentlemanów. Zdawał sobie sprawę, że przydałyby mu się jeszcze lekcje savoire-vivre, ale na razie jakoś pozorował przyzwoite maniery - zwłaszcza, gdy udawał ekscentrycznego artystę lub tajemniczego, bogatego handlarza z zagranicy. Bacznie rozglądał się po zebranych, ale pewna dama nie mogłaby nie przykuć jego uwagi nawet, gdyby był ślepy na jedno oko.
Vivienne Bulstrode, gwiazdeczka Hogwartu. Popularna, pewna siebie, piękna, uśmiechnięta, obrotna, chyba mądra, bo przecież Krukonka. Była dwa lata młodsza od Steffena, ale nie dało się jej nie zapamiętać - zwłaszcza, gdy od zawsze było się zafascynowanym salonowym życiem i sekretami arystokracji. Zerknął na nią kątem oka, starając się zapamiętać w co była ubrana i jak się uczesała. Takie obserwacje były bardzo cenne dla kroniki towarzyskiej "Czarownicy", szczególnie jeśli dotyczyły znanych panien na wydaniu. Nie spodziewał się wyciągnąć od Vivienne niczego więcej niż szczegółów kroju jej sukni, na twarzy od zawsze miała wypisaną inteligencję, więc wciskanie jej fałszywej tożsamości byłoby zbyt szalone, aż...
Odezwała się.
Sama.
Do niego.
Musiał włożyć całą swoją siłę w zachowanie pokerowej miny - tak naprawdę rozpierało go zdumienie i ekscytacja! "Czarownica" wysyłała go w teren, bo był niepozornym chłopakiem, po którym nikt nie spodziewał się pisania dla kobiecego pisemka, ale... no właśnie, był tylko niepozornym chłopakiem. Nie urodził się w bogatej rodzinie, nie wychował się na salonach, nie mówił po francusku - tacy ludzie nie pracowali zresztą dla redakcji. Dlatego musiał zadowalać się plotkami z drugiej ręki - od gadatliwych staruszek, złaknionych rozmowy starych panien, złośliwych służących. Okazje do porozmawiania ze szlachciankami twarzą w twarz były zwykle skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Ale co właściwie działo się teraz? Szczęśliwy przypadek? Świadoma decyzja Vivienne? Żądza rozrywki znudzonej damy? Ależ ona przecież należała do innej kasty społecznej - do ludzi, którzy chyba naprawdę dobrze bawią się na operach. Nawet na rosyjskich operach.
Myśli galopowały jego w głowie jak szalone, ale przytomnie uśmiechnął się - uprzejmie, delikatnie, bez typowego dla siebie radosnego entuzjazmu. Tak jak wypadało komuś z tych kręgów.
-Szampan jest równie wyśmienity, jak dzisiejsze przedstawienie. - zapewnił, zastanawiając się, czy mu się zdawało, czy usłyszał przekąs w słowach panny Vivienne? Jeśli tak, to i ona wychwyci ironię w jego głosie. A jeśli nie, to brzmiał jak ktoś umiarkowanie zadowolony z dzisiejszego wieczoru.
-Czy sądzi panienka, że to lepsze otwarcie sezonu niż zeszłoroczne? - zapytał tonem kogoś, kto bywa w operze. Przygotował się przed dzisiejszą misją i wiedział tylko, że rok temu sopranistka rozchorowała się i zastąpił ją ktoś mniej znany. Ale to nieważne, nieciekawe! Ciekawiło go tylko to, czy panna Bulstrode regularnie bywa w operze i desperacko pragnął podtrzymać rozmowę. Najpikantniejsze plotki zawsze rodziły się z pozornej nudy.
Vivienne Bulstrode, gwiazdeczka Hogwartu. Popularna, pewna siebie, piękna, uśmiechnięta, obrotna, chyba mądra, bo przecież Krukonka. Była dwa lata młodsza od Steffena, ale nie dało się jej nie zapamiętać - zwłaszcza, gdy od zawsze było się zafascynowanym salonowym życiem i sekretami arystokracji. Zerknął na nią kątem oka, starając się zapamiętać w co była ubrana i jak się uczesała. Takie obserwacje były bardzo cenne dla kroniki towarzyskiej "Czarownicy", szczególnie jeśli dotyczyły znanych panien na wydaniu. Nie spodziewał się wyciągnąć od Vivienne niczego więcej niż szczegółów kroju jej sukni, na twarzy od zawsze miała wypisaną inteligencję, więc wciskanie jej fałszywej tożsamości byłoby zbyt szalone, aż...
Odezwała się.
Sama.
Do niego.
Musiał włożyć całą swoją siłę w zachowanie pokerowej miny - tak naprawdę rozpierało go zdumienie i ekscytacja! "Czarownica" wysyłała go w teren, bo był niepozornym chłopakiem, po którym nikt nie spodziewał się pisania dla kobiecego pisemka, ale... no właśnie, był tylko niepozornym chłopakiem. Nie urodził się w bogatej rodzinie, nie wychował się na salonach, nie mówił po francusku - tacy ludzie nie pracowali zresztą dla redakcji. Dlatego musiał zadowalać się plotkami z drugiej ręki - od gadatliwych staruszek, złaknionych rozmowy starych panien, złośliwych służących. Okazje do porozmawiania ze szlachciankami twarzą w twarz były zwykle skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Ale co właściwie działo się teraz? Szczęśliwy przypadek? Świadoma decyzja Vivienne? Żądza rozrywki znudzonej damy? Ależ ona przecież należała do innej kasty społecznej - do ludzi, którzy chyba naprawdę dobrze bawią się na operach. Nawet na rosyjskich operach.
Myśli galopowały jego w głowie jak szalone, ale przytomnie uśmiechnął się - uprzejmie, delikatnie, bez typowego dla siebie radosnego entuzjazmu. Tak jak wypadało komuś z tych kręgów.
-Szampan jest równie wyśmienity, jak dzisiejsze przedstawienie. - zapewnił, zastanawiając się, czy mu się zdawało, czy usłyszał przekąs w słowach panny Vivienne? Jeśli tak, to i ona wychwyci ironię w jego głosie. A jeśli nie, to brzmiał jak ktoś umiarkowanie zadowolony z dzisiejszego wieczoru.
-Czy sądzi panienka, że to lepsze otwarcie sezonu niż zeszłoroczne? - zapytał tonem kogoś, kto bywa w operze. Przygotował się przed dzisiejszą misją i wiedział tylko, że rok temu sopranistka rozchorowała się i zastąpił ją ktoś mniej znany. Ale to nieważne, nieciekawe! Ciekawiło go tylko to, czy panna Bulstrode regularnie bywa w operze i desperacko pragnął podtrzymać rozmowę. Najpikantniejsze plotki zawsze rodziły się z pozornej nudy.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lekko zaróżowione usteczka zbiły się w pełen uznania grymas, gdy chłodnawa, bąbelkowa ciecz zabawiła spragnione nawilżenia gardło. Pragnienie było na drugim miejscu, na pierwszym pragnęła choć delikatnego szumu w głowie- choćby przyjemności z efektu placebo, jakby mogła upić się jednym kieliszkiem. Na Merlina, na trzeźwo tego nie zniesie.
Twarz znajomego mężczyzny, bo zdawał jej się prawdziwie skojarzony ze wspomnieniami przeszłości, kolidowała ze wszystkimi, które teraz ją otaczały. Wśród nich wszystkich widziała chłodny pragmatyzm w kurtuazyjnych przyzwyczajeniach, zaś ten salonowy podlotek pasował tutaj niczym gruszka do wierzby. Niesmaczne, acz intrygujące, podobnie jak nagle przygasający świetlik w spojrzeniu, który zgasł wraz z usilnym wyrównaniem brwi. Mężczyzna też udawał, lecz inne pytanie zagościło w zdradzieckiej główce lady Bulstrode.
Jak bardzo udaje? Jak bardzo musi udawać?
- Och, rosyjscy artyści, quelque chose d'incroyable! - Ledwie drżenie lewej powieki, test popłynął w stronę towarzysza niedoli a lekki uśmiech, niemalże niezauważalny dla oddalonych, pozostałych gości zdradzał, że doskonale rozumie jego słowa. - Rok temu ujrzeliśmy niebywałą twarz, nieznaną. Powiew świeżości. - Którym na pewno nie był ten szampan, a który stanowiła przepiórczyna obok niej. Koligacje jej ruchów- lekkie poruszenie biodrami, skupione spojrzenie i rozchylone w cichym westchnięciu wargi; każdy ruch przypominał czającego się do ataku kota, który w maniakalną pasją przygotowywał się do wyskoku na zbierającego ziarno ptaszka. Szczura? Nieistotne, jej kot jada przecież najwyższej klasy wołowinę.
Doskonale rozumiała jego słowa- te zaś tylko świadczą o tym, że przepióreczka - tak, zdecydowanie ptaszek nieszkodliwy i płochliwy - się pośród kogucików zgubiła.
- Pamiętam swoją pierwszą wizytę, to było coś niesamowitego! Na upamiętnienie, mój szanowny pan ojciec podarował liczne księgozbiory dotyczące muzyki. Ja zaś, wyciągając z nich cenne morały, przekazałam je potrzebującym, utalentowanym dzieciom. - Serce na ramieniu, uroda, inteligencja. Wszystko na raz- łap i przekazuj dalej, mój drogi, najlepiej zaśpiewaj płynnie na scenie obok wybitnych - nużących - śpiewaków o rosyjskich facjatach. W imię strategii każde słowo musiało być przemyślane, ale jakże ciężko o to, gdy jest się tak piekielnie znudzonym, niemalże usychającym z tęsknoty za prawdziwym odpoczynkiem, nie jedynie słuchaniem nurtów.
- Słyszałam kiedyś o podobnej sytuacji... Ach, chyba o lady Crouch. Choć... - Spojrzenie lekko spłynęło na kieliszek, udając idealnie zastanowienie. Nie mogła przecież podbudować ego rodu, którego nie obdarzali ani gramem szacunku. Zamiast tego nagle uniosła twarzyczkę i przybliżyła się nieznacznie do swojej przepióreczki, jakby chcąc uniknąć, by ktokolwiek dowiedział się coś więcej. - Wydaje mi się, że to nie ona. Wręcz... nie posądzałabym jej o to. Tak mi powiedziała moja szanowna przyjaciółka. - Obraz wymowy, usta momentalnie zasznurowały się, spojrzenie godne małej sarenki spoczęło na twarzy mężczyzny, mając na celu wzbudzić całkowite zrozumienie i zauroczenie słodkawą, niemalże przesłodzoną osóbką.
Lady Bulstrode, wspomożycielka biednych, pionierka edukacji, najżyczliwsza i najszczersza lady salonów. Czy te oczy mogą kłamać? Gdzie w tym kobiecym, wyprofilowanym odpowiednią dawką ciastek i jazdy konnej ciele miałoby się znaleźć miejsce na fałsz? Przecież od tego powstają zmarszczki!! Dlatego następnie jedynie uśmiechnęła się niewinnie i ponownie uniosła brodę, z całą pewnością wypisaną w mimice, czekając na odpowiedni ruch towarzysza.
Ona stanie się popiołem i cieniem i wspomnieniem, lecz dzieło rodziny musi być dopełnione- potęga i odpowiednia opinia pośród spisanych słów, przepisanych gestów i szeptanych rad. Sytuacja zero jedynkowa, która stała się taką jedynie przez wzgląd na zwykłą nudę i rozbudzone nową osobistością emocje, ciekawość i słodkawe, otumaniające motylki w brzuchu, sprowadzające pragnienie zapełnienia rodzimego stołu kolejną dyskusją. Każdy prowadzi na tym świecie swoją grę, niekiedy bezpieczną jak ta jej; czasami niebezpieczną jak ta mężczyzny. Czemu nie stworzyć z tego logicznej całości. Sojuszu wiedzy i wiedzy, gotowej potęgi zawieszonej na linie i drabiny, która mimo niskich szczebli, daje ułudne poczucie rozwoju.
Twarz znajomego mężczyzny, bo zdawał jej się prawdziwie skojarzony ze wspomnieniami przeszłości, kolidowała ze wszystkimi, które teraz ją otaczały. Wśród nich wszystkich widziała chłodny pragmatyzm w kurtuazyjnych przyzwyczajeniach, zaś ten salonowy podlotek pasował tutaj niczym gruszka do wierzby. Niesmaczne, acz intrygujące, podobnie jak nagle przygasający świetlik w spojrzeniu, który zgasł wraz z usilnym wyrównaniem brwi. Mężczyzna też udawał, lecz inne pytanie zagościło w zdradzieckiej główce lady Bulstrode.
Jak bardzo udaje? Jak bardzo musi udawać?
- Och, rosyjscy artyści, quelque chose d'incroyable! - Ledwie drżenie lewej powieki, test popłynął w stronę towarzysza niedoli a lekki uśmiech, niemalże niezauważalny dla oddalonych, pozostałych gości zdradzał, że doskonale rozumie jego słowa. - Rok temu ujrzeliśmy niebywałą twarz, nieznaną. Powiew świeżości. - Którym na pewno nie był ten szampan, a który stanowiła przepiórczyna obok niej. Koligacje jej ruchów- lekkie poruszenie biodrami, skupione spojrzenie i rozchylone w cichym westchnięciu wargi; każdy ruch przypominał czającego się do ataku kota, który w maniakalną pasją przygotowywał się do wyskoku na zbierającego ziarno ptaszka. Szczura? Nieistotne, jej kot jada przecież najwyższej klasy wołowinę.
Doskonale rozumiała jego słowa- te zaś tylko świadczą o tym, że przepióreczka - tak, zdecydowanie ptaszek nieszkodliwy i płochliwy - się pośród kogucików zgubiła.
- Pamiętam swoją pierwszą wizytę, to było coś niesamowitego! Na upamiętnienie, mój szanowny pan ojciec podarował liczne księgozbiory dotyczące muzyki. Ja zaś, wyciągając z nich cenne morały, przekazałam je potrzebującym, utalentowanym dzieciom. - Serce na ramieniu, uroda, inteligencja. Wszystko na raz- łap i przekazuj dalej, mój drogi, najlepiej zaśpiewaj płynnie na scenie obok wybitnych - nużących - śpiewaków o rosyjskich facjatach. W imię strategii każde słowo musiało być przemyślane, ale jakże ciężko o to, gdy jest się tak piekielnie znudzonym, niemalże usychającym z tęsknoty za prawdziwym odpoczynkiem, nie jedynie słuchaniem nurtów.
- Słyszałam kiedyś o podobnej sytuacji... Ach, chyba o lady Crouch. Choć... - Spojrzenie lekko spłynęło na kieliszek, udając idealnie zastanowienie. Nie mogła przecież podbudować ego rodu, którego nie obdarzali ani gramem szacunku. Zamiast tego nagle uniosła twarzyczkę i przybliżyła się nieznacznie do swojej przepióreczki, jakby chcąc uniknąć, by ktokolwiek dowiedział się coś więcej. - Wydaje mi się, że to nie ona. Wręcz... nie posądzałabym jej o to. Tak mi powiedziała moja szanowna przyjaciółka. - Obraz wymowy, usta momentalnie zasznurowały się, spojrzenie godne małej sarenki spoczęło na twarzy mężczyzny, mając na celu wzbudzić całkowite zrozumienie i zauroczenie słodkawą, niemalże przesłodzoną osóbką.
Lady Bulstrode, wspomożycielka biednych, pionierka edukacji, najżyczliwsza i najszczersza lady salonów. Czy te oczy mogą kłamać? Gdzie w tym kobiecym, wyprofilowanym odpowiednią dawką ciastek i jazdy konnej ciele miałoby się znaleźć miejsce na fałsz? Przecież od tego powstają zmarszczki!! Dlatego następnie jedynie uśmiechnęła się niewinnie i ponownie uniosła brodę, z całą pewnością wypisaną w mimice, czekając na odpowiedni ruch towarzysza.
Ona stanie się popiołem i cieniem i wspomnieniem, lecz dzieło rodziny musi być dopełnione- potęga i odpowiednia opinia pośród spisanych słów, przepisanych gestów i szeptanych rad. Sytuacja zero jedynkowa, która stała się taką jedynie przez wzgląd na zwykłą nudę i rozbudzone nową osobistością emocje, ciekawość i słodkawe, otumaniające motylki w brzuchu, sprowadzające pragnienie zapełnienia rodzimego stołu kolejną dyskusją. Każdy prowadzi na tym świecie swoją grę, niekiedy bezpieczną jak ta jej; czasami niebezpieczną jak ta mężczyzny. Czemu nie stworzyć z tego logicznej całości. Sojuszu wiedzy i wiedzy, gotowej potęgi zawieszonej na linie i drabiny, która mimo niskich szczebli, daje ułudne poczucie rozwoju.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Udawał, z fantazyjną arogancją. Całe jego życie było od pewnego czasu kłamstwem, nie miał sił by przejmować się operowymi faux-pas. W Londynie udawał przykładnego obywatela, w Zakonie udawał odważnego bojownika (bo i odwagi i doświadczenia w walce mu brakowało), zmienił mieszkanie, zmienił stałą pracę, niechcący zerwał kontakt z bliskimi znajomymi. Jednych podświadomie się bał, bo nadal pracowali w Ministerstwie i mieli czystą krew; inni zniknęli podczas kwietniowej zawieruchy i sowy nie mogły ich znaleźć za granicami kraju. Jedyną stałą w jego życiu pozostała dorywcza praca w "Czarownicy", a chociaż kontakty z arystokratami nadal go peszyły, to był to przynajmniej znajomy rodzaj zażenowania. Dlatego nadal uśmiechał się promiennie, nawet nie rozumiejąc nic z francuskiego wtrącenia lady Bulstrode. Dama też się uśmiechała, choć nieco drapieżnie, jak kocica. Takie kobiety napawały go podświadomym lękiem, ale był przecież w pracy, nie mógł niczego dać po sobie poznać. Poza tym, kojarzył Vivienne ze szkoły i przecież wydawała się... w porządku. Choćby to, że chętnie odezwała się do nieznajomego parweniusza w pożyczonym drogim garniturze, było bardzo miłe. Zanotował sobie w pamięci jej słowa (poza francuskim cytatem), przezornie myśląc jak sparafrazować je w "Czarownicy." Arystokratka porównuje otwarcie sezonu do zeszłorocznego... zaraz, właściwie ten rok wypadł na niekorzyść? A może jednak na korzyść? Jej ton był tak lekki, że trudno było odczytać w nim jakiekolwiek szczere emocje, zacierała się granica między powagą a ironią, zaś francuskie zwroty uniemożliwiały mu zrozumienie gry słów. Nie zapamięta tego francuskiego szczebiotu, nie ma szans, będzie musiał po prostu sprawdzić w archiwach, co pisano o ostatnim sezonie.
-Jak szlachetnie. - przybrał na twarz wyuczony uśmiech, mieszankę naiwności i podziwu. -Co było na afiszu podczas panienki pierwszej wizyty? - fakty, fakty, potrzebował faktów, nawet jeśli panna Bulstrode pierwszy raz była w operze wieki temu.
Wtem... otrzymał coś więcej niż fakt, informację nieporównywalnie cenniejszą. Plotkę.
Oczy rozbłysły mu lekko, na sekundę zdradzając starannie maskowaną ekscytację. Z udawaną nonszalancją przesunął spojrzeniem po Vivienne, badając jej mowę ciała, szczere lub pozorowane speszenie, idealnie wyważone w czasie wahanie, niewinne spojrzenie.
-Jakiej sytuacji? - udał znużone zdziwienie, podtrzymując rozmowę tonem poważnego gentlemana, choć był zachłanny i chciwy szczegółów.
Zdawał sobie jednak sprawę, że to transakcja wymienna.
-Słyszałem, że w loży honorowej... obok Ministra Magii miała dzisiaj siedzieć lady Doyenne Morgana Selwyn? - zagaił, łgając jak z nut. Nie dostrzegł w loży honorowej tej żmii, ale wydawało się prawdopodobne, że podła wiedźma zasiądzie obok tego mordercy. Steff nie miał o Malfoyach najlepszego zdania, a lady Morgany szczerze nie cierpiał (jednostronnie, nowa nestor Selwynów nie znała wszak szczurów), ale jej twarz zdobiła czerwcowe wydanie "Czarownicy" i każde ploteczki będą w cenie. Choćby opinia Vivienne Bulstrode na temat nieobecności tejże damy, bądź samej nestorowej. Pierwsza kobieta na czele rodu, brr. Steffowi łatwiej byłoby podziwiać owo rewolucyjne równouprawnienie, gdyby lady Morgana nie zdążyła przekląć jego przyjaciela i (wbrew polityce swojego zmarłego męża) stanąć z całą rodziną po stronie zwolenników czystości krwi.
-Jak szlachetnie. - przybrał na twarz wyuczony uśmiech, mieszankę naiwności i podziwu. -Co było na afiszu podczas panienki pierwszej wizyty? - fakty, fakty, potrzebował faktów, nawet jeśli panna Bulstrode pierwszy raz była w operze wieki temu.
Wtem... otrzymał coś więcej niż fakt, informację nieporównywalnie cenniejszą. Plotkę.
Oczy rozbłysły mu lekko, na sekundę zdradzając starannie maskowaną ekscytację. Z udawaną nonszalancją przesunął spojrzeniem po Vivienne, badając jej mowę ciała, szczere lub pozorowane speszenie, idealnie wyważone w czasie wahanie, niewinne spojrzenie.
-Jakiej sytuacji? - udał znużone zdziwienie, podtrzymując rozmowę tonem poważnego gentlemana, choć był zachłanny i chciwy szczegółów.
Zdawał sobie jednak sprawę, że to transakcja wymienna.
-Słyszałem, że w loży honorowej... obok Ministra Magii miała dzisiaj siedzieć lady Doyenne Morgana Selwyn? - zagaił, łgając jak z nut. Nie dostrzegł w loży honorowej tej żmii, ale wydawało się prawdopodobne, że podła wiedźma zasiądzie obok tego mordercy. Steff nie miał o Malfoyach najlepszego zdania, a lady Morgany szczerze nie cierpiał (jednostronnie, nowa nestor Selwynów nie znała wszak szczurów), ale jej twarz zdobiła czerwcowe wydanie "Czarownicy" i każde ploteczki będą w cenie. Choćby opinia Vivienne Bulstrode na temat nieobecności tejże damy, bądź samej nestorowej. Pierwsza kobieta na czele rodu, brr. Steffowi łatwiej byłoby podziwiać owo rewolucyjne równouprawnienie, gdyby lady Morgana nie zdążyła przekląć jego przyjaciela i (wbrew polityce swojego zmarłego męża) stanąć z całą rodziną po stronie zwolenników czystości krwi.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obcasik uwierał, wbijając się w podeszwę, a przy tym tkliwie naruszał skórę pięty. Może to podeszwa była zbyt cienka? Podobnie jak granica pomiędzy tym, co wypowiadała, co uważała i co ją ciekawiło.
Interesujące było wszak wszystko, co znajdowało się daleko od trajkotu miękkich, rosyjskich głosek, śpiewanych przez nieudolnego śpiewaka.
Może w innym humorze doceniłaby kunszt, teraz jednak stanowiła oddalony przykład zachwytu, pogardy, znudzenia i dezaprobaty, wylewających się niczym biust z gorsetu co po niektórych, bliżej nieznanych - niechcianych znać? - dam. Obecny tutaj mężczyzna stanowił odskocznię- niczym małpeczka w klatce, choć śmiała też wziąć pod uwagę, iż to wszystko wokół jest cyrkiem, zaś on stanowi widownię. Również lubiła przyjmować tą formę, uciekając na chwilę od naturalnego środowiska manier w strategiczną pozycję gbura, obserwatora i szorstkiego nieprzyjaciela. Czasami, w myślach, skrycie i niepewnie, bo gdy już wyrobi się renomę, ciężko uciec się do podobnych ceregieli.
Ale to życie - starodawne, ale niebywale ujmujące - było nawet dla niej męczące, nawet jeśli wszystko co tutaj przedstawiała, było niczym szkolne przedstawienie.
- Ach, panie, cóż za ciekawe pytanie. - Uśmiech starał się nie zdradzić niepewności w myślach, bo nie dość, że była pierwszy raz w operze wieki temu, to do tego większość czasu obserwowała przysypiających niżej gości. - Był to ostatni występ włoskiej sopraniski, zaproszonej gościnie. Coś wszak... zapierającego dech w piersi, gdy pomimo skóry usianej zmarszczkami, jej głos był silniejszy od tabunu cwałujących koni. - Dodała, paplając oby więcej, aby tylko nie być zmuszoną podać nazwisko, bo na szybko to żadnego nie wymyśli. Może niewinna ptaszyna obok nie zna się na operze? A może udaje głupa i zna świetnie? Tyle niewiadomych, a szampan jakiś wygazowany.
- Och, kłamstewko ledwie, aby tylko wydać się bardziej miłosierną. - Delikatnie obniżyła kąciki warg, nadając całej twarzy wyrazu zmieszania i smutku. Królowa łgarzy na piedestale nawołuje o szczerość. Vivienne, ależ z ciebie żartowniś.
Wspomnienie lady Morgany na moment wzruszyło stałą fasadą twarzy młodej Bulstrode. Brwi zmarszczyły się w subtelnym grymasie, zaś łyk szampana spłynął ponownie po spragnionym gardle, powstrzymując pierwsze napływające w czeluści myśli słowa. Uśmiech cynika wypłynął chwilę potem, zaś Vivienne odsunęła się na krok od mężczyzny, aby powrócić do bardziej naturalnej - bezpiecznie oddalonej - pozycji.
- Mam skromną nadzieję, że ta nieobecność nie wynika z problemów zdrowotnych. Gdyż... jak mi się wydaje, bowiem lady Morgana rzuca się z wiadomych przyczyn w oczy, nie widziałam jej na wspomnianym miejscu. - To był swojego rodzaju sukces, którego Steffen miał prawo nie rozumieć. Sukces, który stanowił coś więcej niż zwykłe szarganie się pomiędzy chronieniem czystości krwi a chronieniem ludzkich żyć.
Lady Morgana była kobietą. Gdyby się zastanowić, Vivienne postąpiłaby prawdopodobnie identycznie- opowiadając za czystością krwi. Przez wzgląd na bezpieczeństwo, przez wzgląd na pragnienie zachowania ładu i porządku. Przez poglądy? Zdecydowanie nie, wszak prawdziwy gracz nigdy nie ujawnia swoich kart, mogąc nimi dzięki temu odpowiednio manipulować. Tasować i przemieniać.
Dostosowywać poglądy do sytuacji.
Interesujące było wszak wszystko, co znajdowało się daleko od trajkotu miękkich, rosyjskich głosek, śpiewanych przez nieudolnego śpiewaka.
Może w innym humorze doceniłaby kunszt, teraz jednak stanowiła oddalony przykład zachwytu, pogardy, znudzenia i dezaprobaty, wylewających się niczym biust z gorsetu co po niektórych, bliżej nieznanych - niechcianych znać? - dam. Obecny tutaj mężczyzna stanowił odskocznię- niczym małpeczka w klatce, choć śmiała też wziąć pod uwagę, iż to wszystko wokół jest cyrkiem, zaś on stanowi widownię. Również lubiła przyjmować tą formę, uciekając na chwilę od naturalnego środowiska manier w strategiczną pozycję gbura, obserwatora i szorstkiego nieprzyjaciela. Czasami, w myślach, skrycie i niepewnie, bo gdy już wyrobi się renomę, ciężko uciec się do podobnych ceregieli.
Ale to życie - starodawne, ale niebywale ujmujące - było nawet dla niej męczące, nawet jeśli wszystko co tutaj przedstawiała, było niczym szkolne przedstawienie.
- Ach, panie, cóż za ciekawe pytanie. - Uśmiech starał się nie zdradzić niepewności w myślach, bo nie dość, że była pierwszy raz w operze wieki temu, to do tego większość czasu obserwowała przysypiających niżej gości. - Był to ostatni występ włoskiej sopraniski, zaproszonej gościnie. Coś wszak... zapierającego dech w piersi, gdy pomimo skóry usianej zmarszczkami, jej głos był silniejszy od tabunu cwałujących koni. - Dodała, paplając oby więcej, aby tylko nie być zmuszoną podać nazwisko, bo na szybko to żadnego nie wymyśli. Może niewinna ptaszyna obok nie zna się na operze? A może udaje głupa i zna świetnie? Tyle niewiadomych, a szampan jakiś wygazowany.
- Och, kłamstewko ledwie, aby tylko wydać się bardziej miłosierną. - Delikatnie obniżyła kąciki warg, nadając całej twarzy wyrazu zmieszania i smutku. Królowa łgarzy na piedestale nawołuje o szczerość. Vivienne, ależ z ciebie żartowniś.
Wspomnienie lady Morgany na moment wzruszyło stałą fasadą twarzy młodej Bulstrode. Brwi zmarszczyły się w subtelnym grymasie, zaś łyk szampana spłynął ponownie po spragnionym gardle, powstrzymując pierwsze napływające w czeluści myśli słowa. Uśmiech cynika wypłynął chwilę potem, zaś Vivienne odsunęła się na krok od mężczyzny, aby powrócić do bardziej naturalnej - bezpiecznie oddalonej - pozycji.
- Mam skromną nadzieję, że ta nieobecność nie wynika z problemów zdrowotnych. Gdyż... jak mi się wydaje, bowiem lady Morgana rzuca się z wiadomych przyczyn w oczy, nie widziałam jej na wspomnianym miejscu. - To był swojego rodzaju sukces, którego Steffen miał prawo nie rozumieć. Sukces, który stanowił coś więcej niż zwykłe szarganie się pomiędzy chronieniem czystości krwi a chronieniem ludzkich żyć.
Lady Morgana była kobietą. Gdyby się zastanowić, Vivienne postąpiłaby prawdopodobnie identycznie- opowiadając za czystością krwi. Przez wzgląd na bezpieczeństwo, przez wzgląd na pragnienie zachowania ładu i porządku. Przez poglądy? Zdecydowanie nie, wszak prawdziwy gracz nigdy nie ujawnia swoich kart, mogąc nimi dzięki temu odpowiednio manipulować. Tasować i przemieniać.
Dostosowywać poglądy do sytuacji.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Udawanie, że Steff zna się na operze stawało się coraz bardziej niezręczne. Gwiazdy, Włochy, soprany (to chyba ten wysoki głos? Zresztą, któż wie!), jakieś tajemnicze porównania do koni i ten wyzywający uśmiech lady Bulstrode, pewny siebie i nie zdradzający żadnych prawdziwych emocji. Czy bawiła się z nim, czy kpiła, czy też prowadziła serdeczną konwersację? Z każdą minutą uświadamiał sobie, że nie wiedział - nie wiedział czym zasłużył sobie na jej uwagę, bo nie przedstawił się nawet przecież, bo musiała kojarzyć, że nie był żadnym z arystokratów. Wtedy znaliby się z Sabatów, wtedy mieliby stokroć więcej tematów niż opera. Nie zamierzał jednak narzekać ani nadmiernie zastanawiać się nad motywacjami lady Bulstrode. Wiedział, że był w stanie roztrząsać wszystko w nieskończoność, a to nie służyło ani higienie psychicznej ani efektywności pracy. Szukał wszak tematów, cytatów i plotek, a Vivienne zapewniała mu niemalże cały materiał, jaki był mu potrzebny do operowej kroniki towarzyskiej. Ba, może mógłby wymknąć się z opery przed kolejnym aktem i nie musieć już znosić tego rzępolenia? Na widowni nie dało się w końcu zdobywać interesującego materiału. Prawdopodobieństwo, że jakiś lord padnie w trakcie przedstawienia na apopleksję było w końcu raczej nikłe.
-Ta… utalentowana sopranistka nie pojawiła się tutaj w późniejszych latach? Co za szkoda! Znam dyrektora opera, gdyby podała mi panienka jej nazwisko, chętnie szepnę mu słówko. - kusił, łgając jak z nut. Nikogo nie znał, ale naczelna „Czarownicy” znała wszystkich. Zresztą, chodziło mu tylko o chwytliwe zdanie „ulubiona sopranistka lady Bulstrode od lat nie śpiewała w Anglii” albo „dramat młodej arystokratki oznaką marności tegorocznego sezonu” albo „czy wojna w Anglii dobije operę?”. Och, ten ostatni nagłówek byłby najciekawszy, ale naczelna nie tolerowała niestety tematów politycznych. Ani poglądów politycznych Steffena, z którymi wolał się nie afiszować…
-Rozumiem… - odparł empatycznie, widząc smutną minkę panienki, w istocie nie rozumiejąc nic, ale chcąc pociągnąć młodą damę za język. Ta jednak była twarda, odsunęła się o kroczek i przybrała pokerową minę, choć uwadze Steffena nie umknęło to lekkie zmarszczenie brwi na wspomnienie Morgany. Ciekawe, arcyciekawe. Problemy zdrowotne? No proszę! Czy to hipoteza, plotka, grzeczność, czy fakt? Cattermole aż zastrzygł uszami z ciekawości, ale im więcej się wie, tym więcej można się dowiedzieć. Musiał udawać kogoś poinformowanego, ale na szczęście obydwoje mogli grać w plotkarską gierkę.
-To pani też słyszała o lady doyenne i jej pro…och, nieważne! Proszę wybaczyć mi długi język, nie wypada plotkować o tanich sensacjach. - najpierw rozszerzył ze zdziwieniem oczy, a potem ugryzł się w język, pozorując oburzenie. Spojrzał na Vivienne bystro i nieco wyzywająco, wyraźnie sugerując, że sam coś słyszał.
A może coś zmyślił?
-Ta… utalentowana sopranistka nie pojawiła się tutaj w późniejszych latach? Co za szkoda! Znam dyrektora opera, gdyby podała mi panienka jej nazwisko, chętnie szepnę mu słówko. - kusił, łgając jak z nut. Nikogo nie znał, ale naczelna „Czarownicy” znała wszystkich. Zresztą, chodziło mu tylko o chwytliwe zdanie „ulubiona sopranistka lady Bulstrode od lat nie śpiewała w Anglii” albo „dramat młodej arystokratki oznaką marności tegorocznego sezonu” albo „czy wojna w Anglii dobije operę?”. Och, ten ostatni nagłówek byłby najciekawszy, ale naczelna nie tolerowała niestety tematów politycznych. Ani poglądów politycznych Steffena, z którymi wolał się nie afiszować…
-Rozumiem… - odparł empatycznie, widząc smutną minkę panienki, w istocie nie rozumiejąc nic, ale chcąc pociągnąć młodą damę za język. Ta jednak była twarda, odsunęła się o kroczek i przybrała pokerową minę, choć uwadze Steffena nie umknęło to lekkie zmarszczenie brwi na wspomnienie Morgany. Ciekawe, arcyciekawe. Problemy zdrowotne? No proszę! Czy to hipoteza, plotka, grzeczność, czy fakt? Cattermole aż zastrzygł uszami z ciekawości, ale im więcej się wie, tym więcej można się dowiedzieć. Musiał udawać kogoś poinformowanego, ale na szczęście obydwoje mogli grać w plotkarską gierkę.
-To pani też słyszała o lady doyenne i jej pro…och, nieważne! Proszę wybaczyć mi długi język, nie wypada plotkować o tanich sensacjach. - najpierw rozszerzył ze zdziwieniem oczy, a potem ugryzł się w język, pozorując oburzenie. Spojrzał na Vivienne bystro i nieco wyzywająco, wyraźnie sugerując, że sam coś słyszał.
A może coś zmyślił?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uwaga damy była cichym podarunkiem losu - tego kapryśnego tworu, przeinaczającego rzeczywistość snów na koszmar realności - który z szewską pasją zabawiał się ich kosztem. Dwójki znudzonych, pewnie na wskroś zmęczonych rzępoleniem ludzi. Spisanych tylko na swoje towarzystwo pośród tych zszytych nieodwracalnie, sztucznych uśmiechów.
Znudzenie, ciekawość i ciche aspiracje na wyciągnięcie z tego momentu znacznie więcej, prowadziły do zakrawającego o irracjonalność tańca domysłów i półsłówek.
Kłamstw i kłamstewek, którymi nieumyślnie raczyli się w nadmiernych ilościach.
- Nie, niestety odeszła ze sceny wraz z pogarszającym się zdrowiem. - Czy to prawda? Nienaturalne przeczucie podpowiadało, że zbyt często powtarzała podobne kłamstwa, by teraz nie móc nie traktować ich po macoszemu. Obrzydliwe slogany, niosące jeszcze obrzydliwszy przekaz. Czy takimi słowami może przynieść komuś krzywdę?
Czy los działa podobnie do złośliwości rzeczy martwych, niosąc za sobą spuściznę wypowiedzianych słów?
Jeśli tak, jak wiele musi mieć już na sumieniu?
- Och… coś mi się obiło o uszy. - Oczy rozszerzyły się w udawanym zdziwieniu, następnie bardzo szybko reflektując usta do grymasu smutku. - Gdybym tylko dowiedziała się coś więcej… ach, ciężar z serca. - Słowa w umyśle, a wiedza zaczerpnięta wprost w przeciekające pomiędzy strukturami sygnały. Nastąpiłaby szybka selekcja słuszności i łgarstwa; wad i zalet tejże informacji.
Najmniejszy szczegół bywał często cenniejszy niż ogół informacji napływających z cudzych ust. Ruch brwi, sygnał małego palca, spięcie goszczące wielmożnie w mięśniach pleców.
Nie ważne było nawet to, co mówił, ale jak. Właśnie tego nauczyło ją współgranie z kocim partnerem, który wyczuwał każdą emocję. Obawiał się promiennie uśmiechniętych, łasił do pozornie oschłych. Wyczuwał krew, strach, bród. Zdradę i prawdę.
Teraz musiała iść w ślad za jego zdolnościami; obserwować i wyłapywać szczegóły, składając je w niejednolitą układankę intencji, choć swoich własnych nie potrafiła rozumieć.
- Słyszałam tylko o jej relacji z… Ach. Nieistotne, doprawdy. - Przełknięcie śliny było widocznym zaproszeniem do kontynuacji słów, które niewypowiedzenie gościły pośród spotykających się co rusz oczu.
Ostatni łyk orzeźwiającego szampana, ostatnie mrugnięcie nierówno obniżającymi się powiekami. Rozbawienie, moszczące miejsce pośród unoszącej się w równomiernym oddechu klatki. Teatr sygnałów, które i on mógł z niej czytać.
Chyba powinna się obawiać nieznajomego - a wpół kojarzonego - mężczyzny. A może była w tym wszystkim podobną niewiadomą?
Nie tylko dla niego, ale również dla samej siebie? Pośród kłamstw, w których sama się gubiła.
Merlinie, dajże więcej szampana.
Znudzenie, ciekawość i ciche aspiracje na wyciągnięcie z tego momentu znacznie więcej, prowadziły do zakrawającego o irracjonalność tańca domysłów i półsłówek.
Kłamstw i kłamstewek, którymi nieumyślnie raczyli się w nadmiernych ilościach.
- Nie, niestety odeszła ze sceny wraz z pogarszającym się zdrowiem. - Czy to prawda? Nienaturalne przeczucie podpowiadało, że zbyt często powtarzała podobne kłamstwa, by teraz nie móc nie traktować ich po macoszemu. Obrzydliwe slogany, niosące jeszcze obrzydliwszy przekaz. Czy takimi słowami może przynieść komuś krzywdę?
Czy los działa podobnie do złośliwości rzeczy martwych, niosąc za sobą spuściznę wypowiedzianych słów?
Jeśli tak, jak wiele musi mieć już na sumieniu?
- Och… coś mi się obiło o uszy. - Oczy rozszerzyły się w udawanym zdziwieniu, następnie bardzo szybko reflektując usta do grymasu smutku. - Gdybym tylko dowiedziała się coś więcej… ach, ciężar z serca. - Słowa w umyśle, a wiedza zaczerpnięta wprost w przeciekające pomiędzy strukturami sygnały. Nastąpiłaby szybka selekcja słuszności i łgarstwa; wad i zalet tejże informacji.
Najmniejszy szczegół bywał często cenniejszy niż ogół informacji napływających z cudzych ust. Ruch brwi, sygnał małego palca, spięcie goszczące wielmożnie w mięśniach pleców.
Nie ważne było nawet to, co mówił, ale jak. Właśnie tego nauczyło ją współgranie z kocim partnerem, który wyczuwał każdą emocję. Obawiał się promiennie uśmiechniętych, łasił do pozornie oschłych. Wyczuwał krew, strach, bród. Zdradę i prawdę.
Teraz musiała iść w ślad za jego zdolnościami; obserwować i wyłapywać szczegóły, składając je w niejednolitą układankę intencji, choć swoich własnych nie potrafiła rozumieć.
- Słyszałam tylko o jej relacji z… Ach. Nieistotne, doprawdy. - Przełknięcie śliny było widocznym zaproszeniem do kontynuacji słów, które niewypowiedzenie gościły pośród spotykających się co rusz oczu.
Ostatni łyk orzeźwiającego szampana, ostatnie mrugnięcie nierówno obniżającymi się powiekami. Rozbawienie, moszczące miejsce pośród unoszącej się w równomiernym oddechu klatki. Teatr sygnałów, które i on mógł z niej czytać.
Chyba powinna się obawiać nieznajomego - a wpół kojarzonego - mężczyzny. A może była w tym wszystkim podobną niewiadomą?
Nie tylko dla niego, ale również dla samej siebie? Pośród kłamstw, w których sama się gubiła.
Merlinie, dajże więcej szampana.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Z udawanym współczuciem skinął głową na słowa o sopranistce. Nazwisko przydałoby mu się do artykułu, a jakże, ale splendor każdej włoskiej gwiazdy bladł w porównaniu z plotkami o tej Zdzirze Selwyn. Może i cytaty o włoskiej śpiewaczce przydałyby mu się do "Czarownicy", ale mógł coś sklecić już z tego, co miał. Z kolei Morgana Selwyn... tutaj wkraczali na osobisty poziom, na ziarna półprawd o kobiecie, która groziła dziewczynie-a-może-niedługo-narzeczonej-Steffena, która przeklęła jego przyjaciół. Szczur i kocica, Zakonnik i szlachcianka podjęli własną grę, ale Cattermole wiedział, jak ostrożnie musi sterować własnymi pionkami-słowami. Może i pozował na anonimowego dziennikarza, ale nie był przecież w pełni anonimowy. Sam fakt, że dama nie spytała go personalia był nieco podejrzany - zwykle szlachcianki nachalnie domagały się jego fałszywego nazwiska, jakby oferowało im ono iluzję bezpieczeństwa. Czyżby kojarzyła go z Hogwartu, pamiętała twarz ze szkolnych korytarzy? Ale to chyba... niemożliwe? Była zbyt popularna, zbyt gwiazdorska, by zwrócić uwagę na cichego szczura, nieprawdaż?
Tak czy siak, przezorność zawsze popłacała. Wkroczyli na zbyt ryzykowny temat, a serce Steffena biło w piersi wyjątkowo szybko i mocno, jak zawsze pod wpływem adrenaliny.
Musiał, musiał być ostrożny, ale i tak nie mógł sobie odmówić złośliwości.
-Tak, tak, bardzo... przykra sprawa. - kontynuował ogólnikowo, aż nagle... -...ale tak to niestety bywa, gdy igra się z ogniem. - westchnął, a jego rozbiegane spojrzenie skupiło się nagle na Vivienne. Wymowne, dwuznaczne, zimne. Tak, jakby coś insynuował - ale co? Nieważne, do niej należała ocena, do niej należał dalszy kształt plotki. Czyżby lady Selwyn igrała z krwią mugolskich dziewic? A może z polityką? Szkoda, wielka szkoda, że szlachcianki nie czytały "Proroka Codziennego." Steffen przygotowywał już kolejny numer, o igraniu z prawdziwymi klątwami. Tych słów nie mógł jednak wypowiedzieć, "Prorok" był nielegalny, a "klątwy" były niebezpiecznie blisko jego prawdziwej profesji.
-Oczywiście, nieistotne. - przytaknął, zachowując zimną krew, choć ciekawość aż w nim wrzała. Relacji z kim? Kim, kim, kim? -Niektóre relacje są skazane na nieuchronny koniec. - skwitował więc sprytnie, może mając na myśli wydziedziczonych Selwynów, zniknięcie Isabelli nie przeszło przecież bez echa. A może coś insynuował, może wiedział coś o związkach Morgany z Ministrem Magii, kto to wie!
Piękno plotek polegało wszak na niedomówieniach.
Sieć tkanych kłamstw upajała, aż nagle wybił gong, zwiastując koniec całej maskarady. Steff drgnął lekko, uświadamiając sobie, że nie zdążył umknąć z opery przed wezwaniem na kolejny akt. Może to i lepiej - wycisnął z Vivienne odrobinę za mało o operze i o słowo za dużo o Morganie, powinien się więc skupić na recenzji spektaklu.
-Proszę wybaczyć. Życzę miłego spektaklu. - skłonił się lekko młodej damie, na ustach zaigrał mu dziwny uśmieszek. A potem wmieszał się w tłum, szary człowiek o zagadkowych intencjach.
/zt Steffen
Tak czy siak, przezorność zawsze popłacała. Wkroczyli na zbyt ryzykowny temat, a serce Steffena biło w piersi wyjątkowo szybko i mocno, jak zawsze pod wpływem adrenaliny.
Musiał, musiał być ostrożny, ale i tak nie mógł sobie odmówić złośliwości.
-Tak, tak, bardzo... przykra sprawa. - kontynuował ogólnikowo, aż nagle... -...ale tak to niestety bywa, gdy igra się z ogniem. - westchnął, a jego rozbiegane spojrzenie skupiło się nagle na Vivienne. Wymowne, dwuznaczne, zimne. Tak, jakby coś insynuował - ale co? Nieważne, do niej należała ocena, do niej należał dalszy kształt plotki. Czyżby lady Selwyn igrała z krwią mugolskich dziewic? A może z polityką? Szkoda, wielka szkoda, że szlachcianki nie czytały "Proroka Codziennego." Steffen przygotowywał już kolejny numer, o igraniu z prawdziwymi klątwami. Tych słów nie mógł jednak wypowiedzieć, "Prorok" był nielegalny, a "klątwy" były niebezpiecznie blisko jego prawdziwej profesji.
-Oczywiście, nieistotne. - przytaknął, zachowując zimną krew, choć ciekawość aż w nim wrzała. Relacji z kim? Kim, kim, kim? -Niektóre relacje są skazane na nieuchronny koniec. - skwitował więc sprytnie, może mając na myśli wydziedziczonych Selwynów, zniknięcie Isabelli nie przeszło przecież bez echa. A może coś insynuował, może wiedział coś o związkach Morgany z Ministrem Magii, kto to wie!
Piękno plotek polegało wszak na niedomówieniach.
Sieć tkanych kłamstw upajała, aż nagle wybił gong, zwiastując koniec całej maskarady. Steff drgnął lekko, uświadamiając sobie, że nie zdążył umknąć z opery przed wezwaniem na kolejny akt. Może to i lepiej - wycisnął z Vivienne odrobinę za mało o operze i o słowo za dużo o Morganie, powinien się więc skupić na recenzji spektaklu.
-Proszę wybaczyć. Życzę miłego spektaklu. - skłonił się lekko młodej damie, na ustach zaigrał mu dziwny uśmieszek. A potem wmieszał się w tłum, szary człowiek o zagadkowych intencjach.
/zt Steffen
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 30 września 1957 r. (opowiadanie prackowe II)
Życie było dla nią pasją. Jeżeli miałaby powiedzieć, co takiego ceni w nim najbardziej, byłaby tym oczywiście muzyka. Lubiła patrzeć na innych pogrążonych w tańcu, słuchać dźwięków wydawanych przez instrumenty… Nie to jednak było jej pracą. O, wiedziała, że nie było. Nawet jeśli na codzień miała nieco do czynienia z baletem, nie była primadonną jak jej matka. Dlatego zjawiła się w prostej choć gustownej sukience na progu opery.
Wygładziła niespokojnie ubranie, po czym tym razem pchnęła wielkie operowe drzwi, zamiast jak zawsze udać się do środka tylnym wejściem. Musiała zobaczyć to z bliska, nie zza kulisów. Rzeczywiście – tysiące świateł wypełniały wnętrze budynku, z sufitów zwisały wytworne żyrandole, a podłogę wyłożono czerwonym atłasowym dywanem. Miała szczęście, że udało jej się przybyć przed czasem i to zobaczyć – widok był dla niej niesamowity, choć nierzadko się z nim spotykała.
Nie pozwoliła sobie jednak na podziwianie udekorowanego wnętrza na dłużej niż to było dozwolone – potrząsnęła głową, próbując otrząsnąć się z amoku. Wiedziała, że mieli zjawić się dzisiaj ważni goście. Ważni to właściwie mało powiedziane. Normalnie od czasu do czasu na widowni pojawiali się arystokraci. Byli jednak tak mało liczni, że niemal nikt ich z daleka nie dostrzegał. Dzisiaj jednak opera miała gościć prawie połowę jednej z rodzin. Nie było większego zaszczytu dla pracowników przybytku niż to, że mieli okazję przyjąć w swoje progi kogoś z wyższych sfer i to w takiej liczbie. Szlachetni urodzeni czarodzieje byli wszak nieraz sami w sobie patronami i mecenasami nie tylko nauki, ale i szeroko pojętej sztuki.
Odetchnęła więc głęboko i poszła za scenę do swojej garderoby. Oczywiście – denerwowała się trochę jak zawsze. Ale kto by się nie denerwował, prawda? Daleko temu było jednak do tremy – nie miękły jej nogi ani nie zaciskało się gardło podczas śpiewania. To była raczej mieszanka ekscytacji i niepewności. Po tylu występach przyzwyczaiła się nawet do tego swoistego dreszczyku emocji, który od pewnego czasu targał nią zawsze tuż przed koncertem.
Otworzyła drzwi, choć miała wrażenie przez chwilę, że klamka jakby ją parzy. A może to jej policzki? Nie zdziwiłaby się, gdyby wówczas zobaczyła w wielkim lustrze wypieki na swojej twarzy.
W garderobie zastała już czekające na nią krawcowe gotowe wprowadzić ostatnie poprawki do jej kreacji. Ta – chociaż nie posiadała żadnych ozdób, a bardziej wyglądała jak kawałek materiału spięty gdzieniegdzie złotymi klamrami, dopełniony skromną biżuterią w stylu bransolet – całkiem Angelice się podobała, chociaż poza operą na pewno by w tym nie wyszła. Jej strój był zdecydowanie za mało elegancki i nijak miał się do ostatniego krzyku mody. Blythe rozumiała jednak, że takie panowały reguły w operze i nie miała innego wyboru jak go założyć – kostium w końcu był podobno inspirowany koszulą lnianej, którą często przywdziewali Starożytni Grecy, więc do opery bogatej greckimi motywami pasował jak ulał.
Krawcowe więc odwróciły się na chwilę, by mogła ostrożnie wsunąć na siebie wykonany specjalnie na nią strój. Zawołała je, gdy skończyła.
– Ach, panno Blythe, wygląda panna obłędnie! – zaświergotała jedna z zachwytem w oczach. Druga przytaknęła jej energicznie.
– Naprawdę? – Angelica okręciła się delikatnie, po czym spojrzała w lustro. Ona tego nie widziała, ale może to kwestia jej wilej urody? Nie byłaby zdziwiona, ale jej wygląd obecnie i tak schodził na dalszy plan. Raczej marne szanse, że ktoś doceni jej występ, jeśli jako solistka zacznie ewidentnie fałszować.
– Tak, możemy jeszcze potem zrobić jakąś fantazyjną fryzurę… – Młoda dziewczyna wbiła igłę w najbardziej problematycznym miejscu, kiwając w zamyśleniu głową. – Ale myślę, że ogólnie to będzie na tyle. Zrobimy tutaj jeszcze jedną małą poprawkę i będzie dobrze. Nie będziemy panny już dłużej zajmować, poradzimy sobie. – Druga przytaknęła jej ochoczo, nie uważając, by było do dodania coś więcej.
Angelique zdjęła posłusznie kreację, po czym przebrała się w swoją sukienkę i podążyła w drugą stronę, prosto na rozgrzewkę. Nawet jeżeli chciałaby pójść od razu na scenę i odhaczyć próbę generalną, wiedziała, że to nie do końca zdrowe. Wszystkie mięśnie musiały być wszak dobrze rozgrzane, rozluźnione. Porządne śpiewanie bez uwzględnienia wcześniejszego przygotowania może i nie skończyłoby się kalectwem, ale na pewno nie osiągnęłoby zadowalających rezultatów słuchowych u widowni. Nie wspominając już nawet o samej perspektywie bólu towarzyszącemu jej przy zdartym gardle.
W sali standardowo zastała na stole proste kartki z ćwiczeniami i rozłożone instrumenty. Wyglądało na to, że orkiestra skończyła już swoją rozgrzewkę, nadeszła więc pora by i solistka dopełniła tego samego obowiązku. Jedynym co rzuciło jej się w oczy było brak nauczyciela, który zazwyczaj grał na pianinie dla lepszego ćwiczenia dźwięczności, ale to nie było dla niej niczym szczególnie dziwnym. Ostatnio opera miała urwanie głowy, często więc Angelica odbywała rozgrzewkę bez kogoś, kto by nad nią czuwał. Chociaż nie przeczyła – sama w całej sali czuła się dość samotna. Nie było to jednak nic, czemu nie potrafiłaby stawić czoła.
Po krótkiej, ale porządnej rozgrzewce udała się na próbę generalną. Na scenie roiło się już od wszelkich dekoracji – czy to fantazyjnych girland, czy zwykłych elementów mitycznego tła. Nie poświęcała im większej uwagi – napatrzała się wystarczająco, stojąc przy frontowym wejściu. Teraz powinna punktualnie pojawić się, żeby przećwiczyć z orkiestrą i resztą śpiewaków od pierwszego aktu aż do ostatniego cały koncert.
Zauważywszy, że nikt nie spostrzegł, że przybyła jako ostatnia, odetchnęła w myślach. Zazwyczaj to ona pojawiała się wszędzie pierwsza. Musiała jednak przyznać, że wszyscy dzisiaj starali się wypaść jak najlepiej. Ale rozumiała ich i nie winiła ich za to. Sama w końcu postanowiła, że dziś postara się nawet podwójnie.
Tak czy siak, próba wreszcie się rozpoczęła, więc Angelique zmobilizowała wszystkie swoje siły, żeby w niczym nie ustępować reszcie. Orkiestra zdawała się grać na instrumentach z większą energicznością, a soliści z jeszcze większą pasją i mocą śpiewać. Angelica – jako wokalistka o znaczącej roli, wszak grała Eurydykę – nadal kradła mimo wszystko serca wszystkich swoją szeroką skalą i czystym głosem, ale rzeczywiście dało się odczuć różnicę. Tenor, który często występował tuż po niej, był również bardzo imponujący. Był tak delikatny, że nawet poniekąd ją inspirował. Była w końcu ukochaną postaci granej przez młodzieńca. Miłość obojga bohaterów była tragiczna, ale też bardzo trudna do opisania. Bo jak opisać uczucie, dla którego każdy gotów był zejść do zaświatów, by odzyskać drogą mu osobę? Nie zważając na niebezpieczeństwa i troski przeć dalej, dopóki się nie osiągnęło celu – oto coś, co dla Blythe było niezwykle godne podziwu. Tym chętniej wykonywała swoją pracę, kiedy dowiedziała się, którą z oper będą w tym tygodniu wystawiać.
Wreszcie nadszedł czas finalnego występu i Angelice przyszło po raz drugi włożyć greckopodobną kreację. Nieodzownie pomogły jej w tym dwie krawcowe – rade zobaczyć ją w kostiumie po raz drugi i gotowe pospieszyć z pomocą na wypadek, gdyby wystąpił jakiś problem ze spinkami. Te same krawcowe ułożyły jej długie złote włosy w bujny kok, przez co – jak same stwierdziły – zmieniła się nawet nie w grecką bohaterkę, a wręcz emanującą wspaniałością boginię.
Spojrzała na siebie w lustrze i faktycznie, wyglądała inaczej. Zupełnie jak nie ona. Co prawda opaska lekko uwierała ją w głowę, ale postanowiła wytrzymać tę niewygodę na czas występu. Nie mieli zbytnio czasu, żeby poprawić jakąś ozdobę do włosów.
Stawiła się idealnie na czas, czekając na swoją kolej. Gdy miała wejść w momencie, kiedy wyrzuty Eurydyki decydują o tym, że Orfeusz odwraca się za siebie i ją traci, Angelica miała wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z piersi. Na szczęście tak nie było i zagrała swoje kwestie prawidłowo, pozostawiając widownię w niepewności. W następnym zaś momencie, zadziwiła wszystkich widzów, wyśpiewując ostatnie swoje partie. Orfeuszowi została wszak nieoczekiwanie zwrócona Eurydyka z polecenia Amora.
Cały występ został na końcu nagrodzony gromkimi brawami, a Angelica jak zawsze dostała wiele przepięknie pachnących bukietów. Biorący udział ukłonili się z gracją, zostając jeszcze chwilę na scenie i napawając się udanym koncertem. Angelique zdecydowanie cieszyła się z dzisiejszego dnia – choć nieco stresujący, przyniósł jej sporo doznań, a na pewno jeszcze więcej fanów.
[z/t]
Życie było dla nią pasją. Jeżeli miałaby powiedzieć, co takiego ceni w nim najbardziej, byłaby tym oczywiście muzyka. Lubiła patrzeć na innych pogrążonych w tańcu, słuchać dźwięków wydawanych przez instrumenty… Nie to jednak było jej pracą. O, wiedziała, że nie było. Nawet jeśli na codzień miała nieco do czynienia z baletem, nie była primadonną jak jej matka. Dlatego zjawiła się w prostej choć gustownej sukience na progu opery.
Wygładziła niespokojnie ubranie, po czym tym razem pchnęła wielkie operowe drzwi, zamiast jak zawsze udać się do środka tylnym wejściem. Musiała zobaczyć to z bliska, nie zza kulisów. Rzeczywiście – tysiące świateł wypełniały wnętrze budynku, z sufitów zwisały wytworne żyrandole, a podłogę wyłożono czerwonym atłasowym dywanem. Miała szczęście, że udało jej się przybyć przed czasem i to zobaczyć – widok był dla niej niesamowity, choć nierzadko się z nim spotykała.
Nie pozwoliła sobie jednak na podziwianie udekorowanego wnętrza na dłużej niż to było dozwolone – potrząsnęła głową, próbując otrząsnąć się z amoku. Wiedziała, że mieli zjawić się dzisiaj ważni goście. Ważni to właściwie mało powiedziane. Normalnie od czasu do czasu na widowni pojawiali się arystokraci. Byli jednak tak mało liczni, że niemal nikt ich z daleka nie dostrzegał. Dzisiaj jednak opera miała gościć prawie połowę jednej z rodzin. Nie było większego zaszczytu dla pracowników przybytku niż to, że mieli okazję przyjąć w swoje progi kogoś z wyższych sfer i to w takiej liczbie. Szlachetni urodzeni czarodzieje byli wszak nieraz sami w sobie patronami i mecenasami nie tylko nauki, ale i szeroko pojętej sztuki.
Odetchnęła więc głęboko i poszła za scenę do swojej garderoby. Oczywiście – denerwowała się trochę jak zawsze. Ale kto by się nie denerwował, prawda? Daleko temu było jednak do tremy – nie miękły jej nogi ani nie zaciskało się gardło podczas śpiewania. To była raczej mieszanka ekscytacji i niepewności. Po tylu występach przyzwyczaiła się nawet do tego swoistego dreszczyku emocji, który od pewnego czasu targał nią zawsze tuż przed koncertem.
Otworzyła drzwi, choć miała wrażenie przez chwilę, że klamka jakby ją parzy. A może to jej policzki? Nie zdziwiłaby się, gdyby wówczas zobaczyła w wielkim lustrze wypieki na swojej twarzy.
W garderobie zastała już czekające na nią krawcowe gotowe wprowadzić ostatnie poprawki do jej kreacji. Ta – chociaż nie posiadała żadnych ozdób, a bardziej wyglądała jak kawałek materiału spięty gdzieniegdzie złotymi klamrami, dopełniony skromną biżuterią w stylu bransolet – całkiem Angelice się podobała, chociaż poza operą na pewno by w tym nie wyszła. Jej strój był zdecydowanie za mało elegancki i nijak miał się do ostatniego krzyku mody. Blythe rozumiała jednak, że takie panowały reguły w operze i nie miała innego wyboru jak go założyć – kostium w końcu był podobno inspirowany koszulą lnianej, którą często przywdziewali Starożytni Grecy, więc do opery bogatej greckimi motywami pasował jak ulał.
Krawcowe więc odwróciły się na chwilę, by mogła ostrożnie wsunąć na siebie wykonany specjalnie na nią strój. Zawołała je, gdy skończyła.
– Ach, panno Blythe, wygląda panna obłędnie! – zaświergotała jedna z zachwytem w oczach. Druga przytaknęła jej energicznie.
– Naprawdę? – Angelica okręciła się delikatnie, po czym spojrzała w lustro. Ona tego nie widziała, ale może to kwestia jej wilej urody? Nie byłaby zdziwiona, ale jej wygląd obecnie i tak schodził na dalszy plan. Raczej marne szanse, że ktoś doceni jej występ, jeśli jako solistka zacznie ewidentnie fałszować.
– Tak, możemy jeszcze potem zrobić jakąś fantazyjną fryzurę… – Młoda dziewczyna wbiła igłę w najbardziej problematycznym miejscu, kiwając w zamyśleniu głową. – Ale myślę, że ogólnie to będzie na tyle. Zrobimy tutaj jeszcze jedną małą poprawkę i będzie dobrze. Nie będziemy panny już dłużej zajmować, poradzimy sobie. – Druga przytaknęła jej ochoczo, nie uważając, by było do dodania coś więcej.
Angelique zdjęła posłusznie kreację, po czym przebrała się w swoją sukienkę i podążyła w drugą stronę, prosto na rozgrzewkę. Nawet jeżeli chciałaby pójść od razu na scenę i odhaczyć próbę generalną, wiedziała, że to nie do końca zdrowe. Wszystkie mięśnie musiały być wszak dobrze rozgrzane, rozluźnione. Porządne śpiewanie bez uwzględnienia wcześniejszego przygotowania może i nie skończyłoby się kalectwem, ale na pewno nie osiągnęłoby zadowalających rezultatów słuchowych u widowni. Nie wspominając już nawet o samej perspektywie bólu towarzyszącemu jej przy zdartym gardle.
W sali standardowo zastała na stole proste kartki z ćwiczeniami i rozłożone instrumenty. Wyglądało na to, że orkiestra skończyła już swoją rozgrzewkę, nadeszła więc pora by i solistka dopełniła tego samego obowiązku. Jedynym co rzuciło jej się w oczy było brak nauczyciela, który zazwyczaj grał na pianinie dla lepszego ćwiczenia dźwięczności, ale to nie było dla niej niczym szczególnie dziwnym. Ostatnio opera miała urwanie głowy, często więc Angelica odbywała rozgrzewkę bez kogoś, kto by nad nią czuwał. Chociaż nie przeczyła – sama w całej sali czuła się dość samotna. Nie było to jednak nic, czemu nie potrafiłaby stawić czoła.
Po krótkiej, ale porządnej rozgrzewce udała się na próbę generalną. Na scenie roiło się już od wszelkich dekoracji – czy to fantazyjnych girland, czy zwykłych elementów mitycznego tła. Nie poświęcała im większej uwagi – napatrzała się wystarczająco, stojąc przy frontowym wejściu. Teraz powinna punktualnie pojawić się, żeby przećwiczyć z orkiestrą i resztą śpiewaków od pierwszego aktu aż do ostatniego cały koncert.
Zauważywszy, że nikt nie spostrzegł, że przybyła jako ostatnia, odetchnęła w myślach. Zazwyczaj to ona pojawiała się wszędzie pierwsza. Musiała jednak przyznać, że wszyscy dzisiaj starali się wypaść jak najlepiej. Ale rozumiała ich i nie winiła ich za to. Sama w końcu postanowiła, że dziś postara się nawet podwójnie.
Tak czy siak, próba wreszcie się rozpoczęła, więc Angelique zmobilizowała wszystkie swoje siły, żeby w niczym nie ustępować reszcie. Orkiestra zdawała się grać na instrumentach z większą energicznością, a soliści z jeszcze większą pasją i mocą śpiewać. Angelica – jako wokalistka o znaczącej roli, wszak grała Eurydykę – nadal kradła mimo wszystko serca wszystkich swoją szeroką skalą i czystym głosem, ale rzeczywiście dało się odczuć różnicę. Tenor, który często występował tuż po niej, był również bardzo imponujący. Był tak delikatny, że nawet poniekąd ją inspirował. Była w końcu ukochaną postaci granej przez młodzieńca. Miłość obojga bohaterów była tragiczna, ale też bardzo trudna do opisania. Bo jak opisać uczucie, dla którego każdy gotów był zejść do zaświatów, by odzyskać drogą mu osobę? Nie zważając na niebezpieczeństwa i troski przeć dalej, dopóki się nie osiągnęło celu – oto coś, co dla Blythe było niezwykle godne podziwu. Tym chętniej wykonywała swoją pracę, kiedy dowiedziała się, którą z oper będą w tym tygodniu wystawiać.
Wreszcie nadszedł czas finalnego występu i Angelice przyszło po raz drugi włożyć greckopodobną kreację. Nieodzownie pomogły jej w tym dwie krawcowe – rade zobaczyć ją w kostiumie po raz drugi i gotowe pospieszyć z pomocą na wypadek, gdyby wystąpił jakiś problem ze spinkami. Te same krawcowe ułożyły jej długie złote włosy w bujny kok, przez co – jak same stwierdziły – zmieniła się nawet nie w grecką bohaterkę, a wręcz emanującą wspaniałością boginię.
Spojrzała na siebie w lustrze i faktycznie, wyglądała inaczej. Zupełnie jak nie ona. Co prawda opaska lekko uwierała ją w głowę, ale postanowiła wytrzymać tę niewygodę na czas występu. Nie mieli zbytnio czasu, żeby poprawić jakąś ozdobę do włosów.
Stawiła się idealnie na czas, czekając na swoją kolej. Gdy miała wejść w momencie, kiedy wyrzuty Eurydyki decydują o tym, że Orfeusz odwraca się za siebie i ją traci, Angelica miała wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z piersi. Na szczęście tak nie było i zagrała swoje kwestie prawidłowo, pozostawiając widownię w niepewności. W następnym zaś momencie, zadziwiła wszystkich widzów, wyśpiewując ostatnie swoje partie. Orfeuszowi została wszak nieoczekiwanie zwrócona Eurydyka z polecenia Amora.
Cały występ został na końcu nagrodzony gromkimi brawami, a Angelica jak zawsze dostała wiele przepięknie pachnących bukietów. Biorący udział ukłonili się z gracją, zostając jeszcze chwilę na scenie i napawając się udanym koncertem. Angelique zdecydowanie cieszyła się z dzisiejszego dnia – choć nieco stresujący, przyniósł jej sporo doznań, a na pewno jeszcze więcej fanów.
[z/t]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- W istocie, przykra. - Gwiazdorska przestała być po opuszczeniu murów Hogwartu, gdy jej miejsce odnalazło się pośród salonów. Tam nie mogła działać jako główny obiekt, musiała pławić się domniemywaniami ludzi, z którymi rozmawiała. Udawać, odgrywać role, kusić i mącić. Stanowić dla każdego bliską osobę, a wszak nie każdemu odpowiadałaby ona sama. Nawet, jeśli jej osoba - taka, jaką podobno była naprawdę - wydawała się być jej osobiście najprzystępniejsza.
Musiała grać. Nawet teraz. W tym zaciśniętym maksymalnie gorsecie, w sukni zbyt zdobnej jak na jej osobisty gust. W słodkim uśmiechu i ucieczce myśli w stronę tego, co mogłaby osiągnąć, gdyby nie złożyła wszystkiego na ramię ambicji rodzinnych, niż osobistych.
Słowa mężczyzny dobiły się do uszu, momentalnie przywodząc na myśl jedną osobę. Tą jedną, jedyną z której ogniem igrała. Znajomość, której koniec zwieńczył wielki pożar plotek, domysłów i niepewności goszczących w sercu. Znajomość, z którą zdecydowanie nie powinna igrać. Selwyn wedle wielu było mierzwiącym tematem utkwionym głęboko pod skórą. Inni kpili, inni podziwiali. Ona osobiście - pytanie i po cichu - podziwiała. Mimo wszelkich decyzji i relacji, prawdziwie rozumiała i szanowała. Przez kobietękobiety, dla kobiety kobiet.
On wie? Czy to jej wyobraźnia, ta rozwinięta bardziej niczym ciastkowe boczki część jej osoby, płata figle? Czy prowadzi do przeświadczenia, że w jego słowach może być zawarte coś więcej, niż prozaiczna gra słów? Ciężko stwierdzić. Jeszcze ciężej, gdy kolejny - ostatni - łyk szampana dotarł do głębi gardła, nadając twarzy wrażenia zaskoczenia. Ledwie na moment, gdy policzki pożegnały zaróżowienie niepewności, ponownie stając się blado pewne każdego korku i zasłyszanego słowa.
- Wzajemnie, panie. - Zniknął. Chwilka po chwilce; rozpłynął się wszak i nadał twarzy lady dziwnego niepokoju. Igrał z ogniem, tu, teraz. W tej chwili. Podobnie jak ona, gdy oddała język pod władanie dziwnego, niezrozumiałego kaprysu chwili.
Sekret. Ten mężczyzną i to, co powiedział, musiało pozostać jej sekretem. Milczeniem. Zamknięciem ust. Aż ona - igrają z ogniem własnych niepewności - popiołem i wspomnieniem się stanie.
zt Vivienne.
Musiała grać. Nawet teraz. W tym zaciśniętym maksymalnie gorsecie, w sukni zbyt zdobnej jak na jej osobisty gust. W słodkim uśmiechu i ucieczce myśli w stronę tego, co mogłaby osiągnąć, gdyby nie złożyła wszystkiego na ramię ambicji rodzinnych, niż osobistych.
Słowa mężczyzny dobiły się do uszu, momentalnie przywodząc na myśl jedną osobę. Tą jedną, jedyną z której ogniem igrała. Znajomość, której koniec zwieńczył wielki pożar plotek, domysłów i niepewności goszczących w sercu. Znajomość, z którą zdecydowanie nie powinna igrać. Selwyn wedle wielu było mierzwiącym tematem utkwionym głęboko pod skórą. Inni kpili, inni podziwiali. Ona osobiście - pytanie i po cichu - podziwiała. Mimo wszelkich decyzji i relacji, prawdziwie rozumiała i szanowała. Przez kobietę
On wie? Czy to jej wyobraźnia, ta rozwinięta bardziej niczym ciastkowe boczki część jej osoby, płata figle? Czy prowadzi do przeświadczenia, że w jego słowach może być zawarte coś więcej, niż prozaiczna gra słów? Ciężko stwierdzić. Jeszcze ciężej, gdy kolejny - ostatni - łyk szampana dotarł do głębi gardła, nadając twarzy wrażenia zaskoczenia. Ledwie na moment, gdy policzki pożegnały zaróżowienie niepewności, ponownie stając się blado pewne każdego korku i zasłyszanego słowa.
- Wzajemnie, panie. - Zniknął. Chwilka po chwilce; rozpłynął się wszak i nadał twarzy lady dziwnego niepokoju. Igrał z ogniem, tu, teraz. W tej chwili. Podobnie jak ona, gdy oddała język pod władanie dziwnego, niezrozumiałego kaprysu chwili.
Sekret. Ten mężczyzną i to, co powiedział, musiało pozostać jej sekretem. Milczeniem. Zamknięciem ust. Aż ona - igrają z ogniem własnych niepewności - popiołem i wspomnieniem się stanie.
zt Vivienne.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
1 marca 1958
Choć znacznie większe więzy zażyłości łączyły ją z Operą w Manchester, nigdy nie odmawiała występów w innych przybytkach czarodziejskiej kultury. Dlatego też, gdy w jej dłoniach pojawiła się ozdobna koperta w kolorze jasnych, morskich wód zalakowana złotą pieczęcią, nie czekała nawet chwili, by ją otworzyć. W środku czekał na nią list dyrektora Czarodziejskiej Opery w Hampshire z zaproszeniem do odwiedzin tegoż miejsca. Dyrektor nakreślił jej w liście, że miał w planach wystawienie dramatu muzycznego kompozycji nikogo innego jak Richarda Wagnera. Sam dramat muzyczny również miał istotne znaczenie w akceptacji przez Valerie ów propozycji. Tristan i Izolda, czy mogło być inaczej? Gdy jej uważne spojrzenie przemknęło po kreślonym ostrożnie piórem tytule, śpiewaczka uśmiechnęła się do siebie, wspominając ostatnią wymianę korespondencji z imiennikiem bohatera dramatu. Jej myśli pomknęły również ku Elvirze — może dobrze byłoby zabrać ją na taki występ, nawet mimo deklarowanej przez nią niechęci do sztuki? Powinna osłuchiwać się z dziełami, w szczególności tak rozpoznawalnymi nawet przez osoby, które nieszczególnie dużo czasu poświęcały na zgłębianie sztuk pięknych, zajęte pewnie sprawunkami znacznie istotniejszymi w tej konkretniej chwili, ale kto wie, czy godnych zapamiętania za na przykład kilka wieków. W tym sensie Valerie była przekonana, że muzyka była wieczna — tak długo, jak długo czarodzieje będą w stanie wydawać z siebie dźwięki, tak długo w ich sercach odnajdzie się miejsce dla muzyki. Jednakże Hampshire znajdowało się ostatecznie kawałek od Londynu, a wyciąganie Elviry siłą do miejsca tak znanego i mimo wszystko istotnego na artystycznej mapie Anglii mijało się z celem.
Pojedzie tam sama. W końcu były takie propozycje, których nie można było odrzucać, a występ na deskach tego konkretnego przybytku był jednym z nich.
— Widzi pani, pani Vanity, gdy tylko dowiedziałem się, że powróciła pani do kraju, wiedziałem, że nie znajdę nikogo, kto lepiej sprawdziłby się w roli Izoldy — głos dyrektora Opery niósł w sobie słodkie pochlebstwa, których Valerie nigdy nie było dość. Pycha była jedną z tych fatalnych przywar, które krążyły w żyłach jej rodziny razem z krwią od niepamiętnych już czasów. Uśmiechała się więc do mężczyzny — grzecznie i w pełni zadowolona, choć wzrokiem uciekała skromnie gdzieś dalej, w kierunku złoto—błękitnej widowni, absolutnie ciekawa, jak będzie wyglądała, gdy zapełni się żądną artystycznych wrażeń widownią. — W naszym kraju ciężko znaleźć kogoś z prawdziwym zrozumieniem języka niemieckiego, a zależało mi na tym, byśmy wystawili Tristan und Isolde w oryginale.
— Och, zupełnie to rozumiem — przyznała cicho, wreszcie wznosząc jasne spojrzenie na twarz dyrektora. Echa ich kroków towarzyszyły im w pustej sali koncertowej, gdy przechadzali się z jednego końca sceny na drugi. Taki zabieg mógł wydawać się zupełnie bezsensowny, jednak w ten prosty sposób Valerie upewniała się co do odpowiedniej akustyki tegoż miejsca. — Światła będą ustawione tak jak teraz? Wydaje mi się, że przy ekspresywności Isoldy może padać zbyt duży cień na twarz... — zastanowiła się, przykładając palec wskazujący do policzka. — To zwłaszcza istotne w pierwszym akcie, gdy Izolda słyszy Westwärts schweift der Blick i pragnie, by statek zatonął... — powiedziała, obracając się na pięcie swego pantofelka, skrytego pod długim materiałem eleganckiej, ciemnozielonej kobiecej szaty. Za jej plecami rozciągała się przygotowana już na tę okazję dekoracja pierwszoaktowa. Statek, którym bohaterowie podróżowali z Irlandii do Kornwalii. Ciemne drewno, multum akcesoriów, które wprawiony żeglarz rozpoznałby bez problemu, a dla niej stanowiły olbrzymią zagadkę — ale to w końcu lepiej, nie miała występować w roli dziewczyny przemykającej po statku, czy też córki tego, czy innego morskiego wilka. Miała być irlandzką księżniczką, a te co do zasady nie znały się na tym, jak poruszał się statek, czego potrzeba było do wprawnego nim operowania, może wiedziały, że maszt to wcale nie ten materiał, w który dmucha wiatr, a na statku rządzi kapitan. Gdy niewiedza śpiewaczki wiązała się z niewiedzą postaci, w której roli miała występować, mogła pozwolić sobie na bardziej wiarygodny występ. — Jeszcze przy tak ślicznym, ale ciemnym tle i welonie, który będę nosić... Bo w pańskiej wizji Izolda również nosi na głowie welon, tak? — ciągnęła dalej, poprawiając wyimaginowany materiał na swej głowie, próbując zmusić dyrektora do wykazania się wyobraźnią, do przeniesienia swej wizji w rzeczywistość, spojrzenie na nią nie jak na Valerie Vanity, a jako księżniczkę Izoldę. Mężczyzna pokiwał głową kilkukrotnie, lecz nie odezwał się jeszcze, czując, że jego gwiazda ma jeszcze coś do powiedzenia. — Światło może padać ze zbyt wysoka. A wtedy, tylko niech pan się nie martwi, bo to drobiazg, scena pięknie prezentuje się z balkonów, ale pierwsze rzędy mogą być nieco pokrzywdzone.
Wszystkie swe uwagi ubierała w czarująco słodki ton, przede wszystkim będąc zadowoloną i wdzięczną z możliwości współpracy z Czarodziejską Operą. Przybytek w Hampshire — w odróżnieniu od tego w Manchester — nie miał w swoim repertuarze wykonań dzieł mugolskich, a to sprawiało, że cieszył się niesłabnącą renomą pokoleń czarodziejów. Wydawało się, że dyrektor pragnął poddać się jej urokowi i choć początkowo zdawał się być nieco zmieszany, prędko odzyskał rezon.
— To żaden problem przestawić światła, pani Vanity. Myślę, że przekrzywienie ich o... siedem stopni powinno załatwić sprawę. Tak, by każdy z naszych gości mógł cieszyć się najlepszym widowiskiem w tej części kraju — dyrektor wypiął dumnie pierś, klaszcząc zaraz kilkukrotnie w dłonie. Tym samym przywołał do siebie mężczyznę w średnim wieku wraz z jego dwoma asystentami. Wymienili kilka zdań ściszonym głosem, po czym tamci odeszli, zaklęciami manipulując źródłem światła tak, aby zastosować się do przekazanych im uwag. Dyrektor cofnął się do Valerie, wyraźnie zadowolony z poprawek. — A co pani sądzi o nagłośnieniu? Chciałbym, żeby była pani obecna jutro przy próbie naszego Tristana, udało nam się zakontraktować samego Lukasa Fischera...
— T e g o Lukasa Fischera? — powtórzyła zachwycona Valerie, bowiem miała okazję występować ze wziętym śpiewakiem operowym z Wiednia, lecz nigdy nie mieli okazji współpracować równie blisko. — Naprawdę się pan postarał! To zaszczyt móc występować w takim pięknym miejscu w tak znakomitym gronie... — opanowawszy zachwyt, wystąpiła kilka kroków przed siebie, zatrzymując się na krawędzi sceny. Magiczne opery często obłożone były zaklęciami, które przy odpowiednim nakierowaniu głosu pozwalały uniknąć uciążliwego korzystania z zaklęcia Sonorus. To skomplikowana magia, w którą Valerie nie zwykła nigdy wnikać, ale miała odpowiednie umiejętności do przetestowania skuteczności tego zabiegu.
Wzięła głęboki wdech — klatka piersiowa uniosła się w górę, płuca napełniły się powietrzem potrzebnym do odpowiedniego wyjścia z tonu. Skoro rozmawiali z dyrektorem o scenie, w której Izolda pragnie zatopić statek, naturalnie zechciała odegrać właśnie tę partię dramatu. Śpiewnym krzykiem zrobiła to, czego nie zwykła robić nigdy. Wyraziła żal — Izoldy, a może swój? — względem mężczyzn, tych krzywdzących i niegodnych przodków. Drżący w vibrato głos pytał Natury—Matki, czy na pewno podarowała jej moc panowania nad burzami i morzami, bo przecież to marnotrawienie potencjału, zmuszanie czarodziejek do warzenia mikstur i to jedynie tych uzdrawiających. Pieśń Izoldy była przecież pieśnią budzącego się potencjału kobiet i to właśnie, nawet bez stroju, nawet przy pustej sali, za publiczność mając wyłącznie stojącego obok dyrektora, pragnęła wyrazić Valerie, dając z siebie absolutnie wszystko. Gdy prosiła, by dane jej było zbudzić się na nowo, by śmiała siła z jej wnętrza odnalazła swe ujście, jej dłoń wysunęła się najpierw przed nią, potem w górę, jakby to z nieba miała sięgnąć mocy, jakby niebo odpowiadać miało na jej wezwania. W końcu prosiła o bitwę i krzyk, rozrywający krzyk pogody.
Bo nie zaśnie nikt — ciągnęła dalej, ostre, niemieckie głoski wypełniały delikatną przestrzeń sali koncertowej z eklektyczną siłą, bo oto Anglia i Niemcy łączyły się w Hampshire, bo kobieta próbuje — jak pokazały dzieje, zawsze z tragicznym skutkiem — wyrwać się z okowów przeznaczenia. Czy to siła, czy histeria? Zależało wyłącznie od odbiorcy i od interpretacji. Valerie pragnęła jednak przekazać przede wszystkim gniew, a w tym gniewie pozostać jednak uczłowieczoną. Zranioną kobietą, nie wściekłą bestią. Bo choć Izolda pragnęła rozbicia statku, na którym eskortował ją ten, co rękę podniósł na jej narzeczonego i któremu raz uratowała życie, była wystarczająco rozważna, by nie dać się nabrać drugi raz.
— Zerschlag es dies trotzige Schiff, des zerschellten Trümmer verschling's! Und was auf ihm lebt, den wehenden Atem, den laß ich euch Winden zum Lohn!
Ostatnie głoski rozpłynęły się we wnętrzu, a Valerie opuściła powoli dłoń, składając ją wreszcie na swym sercu. Odwróciła się w kierunku dyrektora, który przyglądał jej się — podobnie jak oświetleniowcy — z szeroko otwartymi oczami, po czym ukłoniła się teatralnie, podług scenicznej maniery.
— Moim zdaniem wybrzmiało tak, jak powinno, a pan jak znajduje tę próbkę? — uśmiechnęła się czarująco, opuszczając skromnie wzrok gdzieś w pierwszy rząd foteli. I tak dopełniła się przemiana z Izoldy w Valerie, nie zostało w niej nawet grama złości.
Dyrektor natomiast potrzebował chwili, by nabrać oddech i poprawić wiązanie u szyi swej szaty.
— Chciałbym, by wystąpiła pani jutro w trakcie próby z panem Fischerem. To będzie musiała być uczta dla uszu i oczu... — pogrążony w myślach mężczyzna wydawał się oczami wyobraźni widzieć kolejny występ. Ale to dobrze, to idealnie. Występ zaczynał się bowiem w głowie kreatora, a śpiewacy wykonywali jego wolę. — Ale chodźmy już, chodźmy. Podpiszemy umowę i nie będę więcej pani męczył. Musi pani odpocząć przed jutrem, chciałbym, by była pani w szczytowej formie.
Gestem wskazał jej drogę do swojego gabinetu, a gdy znaleźli się w nim, Valerie podpisała umowę na trzy spektakle, które miały mieć miejsce na przełomie kwietnia i maja. Od następnego dnia rozpocząć się miały długie przygotowania. W końcu kapryśne Hampshire nie znosiło niczego innego niż perfekcji.
| 1519 słów
z/t
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
2 marca 1958
Za kulisami zawsze panował chaos. Chaos jednakże rodzaju zupełnie niezwykłego, bowiem pomimo pozornego rozedrgania, ludzi, kończyn, włosów, przedmiotów poruszających się w niespodziewanych kierunkach, wszystko było ustawione w czasie z dokładnością do ułamków sekund. Profesjonalni muzycy cenili sobie bowiem swój czas, nie zawsze podobną łaskawość okazując co prawda pozostałym pracownikom zajmującym się dopilnowaniem, by występ odbył się bez najmniejszych przeszkód. W pewnym sensie zawsze stanowili jeden organizm, w przedziwnej symbiozie odnajdując klucz do kolejnego zapierającego dech w piersiach widowiska. Jedna grupa nie mogła żyć przecież bez drugiej — co pocznie śpiewak ze śpiewaczką, gdy zaklęcia wzmacniające siłę głosu przestaną działać, gdy nie będzie ich widać, gdy porwie się tren i zawalą dekoracje? Co zrobi personel techniczny, gdy z braku gwiazd nikt nie dojrzy efektów ich ciężkiej pracy? Choć momentami było to trudne i potrafili ścierać się w gniewnych spojrzeniach, wznosili się ponad to, w imię profesjonalizmu.
Dlatego też Valerie starała się zawsze dotrzymywać umówionych terminów. W odróżnieniu od najstarszego brata, który miewał tendencję do bardzo swobodnego podejścia względem ustalonych godzin pracy i gdyby nie ich matka, pewnie zapomniałby kiedyś nawet swojej głowy, pani Vanity zjawiała się wszędzie na czas, często nawet odrobinę wcześniej. Tego również wymagała od swoich współpracowników, z szacunku do nich, ale i do siebie. Dziś miała odbyć się jej pierwsza próba z Lukasem Fischerem — wiedeńskim śpiewakiem operowym, którego miała szansę oglądać na deskach tamtejszych scen. Nie był wiele od niej starszy, dzieliło ich może siedem lat, ale trzeba było przyznać, że w niemieckojęzycznym środowisku artystycznym znaczył naprawdę sporo. Znali się nawet dobrze, choć z powodów despotycznej natury zmarłego męża Valerie ciężko było mówić nawet o przyjacielskiej zażyłości niemniej jednak Vanity cieszyła się ogromnie z tego spotkania, wyobrażając już sobie występ na wielkiej scenie, tę lekkość, która udzielała jej się zawsze, gdy wznosiła się ponad swą własną duszę, gdy wchodziła w postać, którą miała odegrać. Przymknęła powieki, wyobrażając sobie Corneliusa na jednej z loż, przecież narzeczony gwiazdy wieczoru musiał otrzymać miejsce honorowe, a nawet jeżeli sam status matrymonialny nie starczył, był człowiekiem wystarczająco ważnym. Sallowowie obracali się wokół elit od niepamiętnych czasów, najdroższy Cornelius był rzecznikiem ministerstwa, koniec i kropka.
— Ała! — piśnięcie Valerie rozniosło się po zanurzonej w rozmowach większej garderobie, do której przeszła po to, by dać się ufryzować. Dyrektor Opery był na tyle miły, że pozwolił jej wybrać sobie jej własną garderobę, w której zapewnioną miałaby odpowiednią prywatność i wszelkie wygody, o które — w granicach rozsądku — mogła prosić. Fryzowanie jednak zawsze stanowiło dla niej okazję do klasycznego, damskiego zajęcia, czyli plotek, a słyszała niegdyś (takie wieści w świecie równie hermetycznym, co ten artystyczny roznoszą się niezwykle wręcz prędko), że charakteryzatorki w Czarodziejskiej Operze w Hampshire znają tyle sekretów, że nie starczyłoby prób przed nawet najbardziej wymagającymi spektaklami, by wszystkie je przekazać. Niestety — dziś okazało się, że były (a przynajmniej była jedna, ta, która zajmowała się dziś Valerie) przy tym mocno roztargnione, bowiem w trakcie rozplątywania z jej włosów rozgrzanych pręcików, które miały za zadanie ułożyć jasne włosy kobiety w fantazyjne spiralne pukle (były one trwalsze niż zaklęcie, które przy przypadkowym rzuceniu finite mogło zepsuć część charakteryzacji), dotknęła jednym z nich szyi Valerie, tuż pod jej lewym uchem. Śpiewaczka zadrżała z bólu, którego prąd rozlał się prędko w dół jej ciała, a przyłożona odruchowo dłoń jedynie pogorszyła sprawę.
— Przepraszam, pani Vanity! — pisnęła charakteryzatorka, rozglądając się nerwowo za jedną ze swoich starszych koleżanek. Valerie czuła, że do oczu napływają jej łzy, lecz zaciśnięta mocno szczeka i narastająca złość nie pozwalały jej na płacz. Przynajmniej na razie. Roztrzęsiona charakteryzatorka podbiegła do kobiety w średnim wieku, która zajmowała się jedną ze śpiewaczek mającą grać rolę drugoplanową, a gdy usłyszała, co powiedziała tamta pierwsza, zbladła prędko i spojrzała w kierunku wciąż krzywiącej się z bólu Vanity. Nim śpiewaczka się spostrzegła, kobieta dopadła do niej z różdżką, rzucając proste zaklęcie uzdrawiające, którego nazwy — z nerwów, rozedrgania i bólu — jasnowłosa nie miała szansy zapamiętać. Dopiero gdy bolesna sensacja ustała, Valerie przeniosła wciąż skrzące od łez, lecz niewątpliwie oskarżycielskie spojrzenie na swą charakteryzatorkę.
— To był ostatni raz — oznajmiła lodowato, w sposób zupełnie odwrotny do tego, jak zachowywała się zazwyczaj. Znacznie łatwiej przychodziło jej przecież zdobywanie ludzkich serc niż zastraszanie w jakikolwiek sposób, lecz chciała, by do kobiety dotarł pełen ciężar tego, co uczyniła. Palce Valerie przesunęły się powoli po jej szyi, we wcześniej poparzonym miejscu, ale odetchnęła z ulgą, czując, że poparzenie było na tyle małe, iż zdołało się zagoić samo, bez pozostawiania śladów. Reszta fryzowania minęła im w skupionej ciszy; na dziś nici z plotek.
Po ufryzowaniu i przymiarce pierwszego kostiumu — na tę okazję przygotowano jej białą suknię o luźnym kroju, zebraną w talii złotym paskiem i zdobną dwoma warstwami falban, z czego jedna wychodziła z wysokości talii właśnie, druga miała swój początek w okolicach bioder. Prawdziwą gratkę, małe dzieło sztuki stanowiła natomiast peleryna. Ciążyła na smukłych ramionach śpiewaczki, zdobna w ciężkie, metalowe elementy umieszczone na barkach (pomalowane były na złoto, lecz Valerie nie sądziła, że był to prawdziwy kruszec) tkanina koloru letniego nieba malowana była w złote, geometryczne wzory na całej swej długości. Na nadgarstkach Valerie pobrzękiwały i lśniły bransolety, pewnie też z malowanego kruszca, tego samego, który zdobił pelerynę. Jasne włosy przykryte zostały długim, białym welonem, którego krańce obszyte zostały złotą nicią. Na koniec na skronie założono jej metalową opaskę, do złudzenia przypominającą tiarę średniowiecznej księżniczki. Dopiero tak przygotowana mogła znaleźć się za bezpośrednimi kulisami.
Na scenie występował Lukas, jego tenor był przecież na tyle charakterystyczny, że nie mogła go pomylić z nikim innym. Wykonywał utwór z trzeciego aktu, kochanka w gorączce, który nie odróżnia rzeczywistości od swych wyobrażeń, mężczyzna marszczył brwi w gniewie i drżał, jakby prawdziwie płonął od środka. Zamiast aktora grającego służącego Tristana, odpowiadał mu siedzący w pierwszym rzędzie dyrektor, którego oczy zabłysły, gdy zauważył za kulisami jasną plamę — gotową do wystąpienia Valerie. Fischer padł na kolana, ekspresywnym gestem udając zrywanie bandarzy, a dyrektor opery kiwnął głową zupełnie dyskretnie, dając sygnał do działania.
Zaskoczenie w oczach Lukasa błyskało tylko przez chwilę, gdy Valerie wbiegała na scenę, dopadając do niego, klęcząc tuż obok, gdy jasna dłoń wsuwała się pod głowę tego, który miał być miłością jej życia, miłością Izoldy oczywiście, bo nie było Valerie i Lucasa, był Tristan i Izolda właśnie. Na całe szczęście jej dzisiejszy partner nie wypadł z roli — kontynuował monolog o śmierci, a był przy tym tak przekonujący, że wzruszył się nawet sam dyrektor, dając to do zrozumienia nieco przygłośnym pociągnięciem nosa. Gdy śpiewak zamknął oczy, udając, że nie żyje, przyszedł czas na lament Izoldy.
— Isolde ruft: Isolde kam, mit Tristan treu zu sterben —przyszła Izolda, z Tristanem wierna do śmierci. Niech nie milczy ten, kto drogi jest sercu, niech wróci na godzinę, tylko na godzinę, przecież wobec magii i siły miłości to nie jest tak dużo, a ukoiłoby serce zrozpaczonej czarownicy. Bo nie warto zasypiać, gdy wie się, że nigdy nie będzie okazji zbudzić się u boku tego, z którym połączył ją los. Izolda pragnie przecież umrzeć, bo nie może znieść choćby chwili bez ukochanego i to właśnie w swym śpiewnym lamencie, niesionym sopranem w każdy, nawet najbardziej oddalony kąt opery chce przekazać Valerie. Nie musi sięgać daleko — zna przecież uczucie tęsknoty i rozłąki z ukochanym, wie, jak to jest, nie potrafić udzielić stosownej pomocy temu, kto cierpi. I może dlatego jej gra bywa tak przekonująca; w pewnym sensie zawsze była Izoldą i na zawsze Izoldą pozostanie.
Wreszcie ostatnie głoski rozmywają się w powietrzu sali koncertowej, a kobieta układa się ostrożnie na klatce piersiowej swego scenicznego partnera, łkając do tego prawdziwymi łzami. Zawsze miała zdolność współodczuwania emocji, które szargały postaciami, w których role wchodziła. W jej zawodzie stanowiło to niezwykle pożądaną cechę i było chyba ulubionym atutem pani Vanity.
Odpowiedziały im oklaski.
— Bravo, bravo! — zawiwatował dyrektor opery, a dopiero wtedy Valerie wzniosła się do siadu, pozwalając Fischerowi na podobny zabieg.
— Ich hoffe, ich habe Sie nicht zu sehr überrascht? — Mam nadzieję, że nie zaskoczyłem Cię zbytnio? szept Valerie brzmiał miękko, nawet pomimo naturalnej chropowatości niemieckich głosek. Postanowiła zwrócić się do Fischera w jego rodzimym języku, zupełnie niepewna tego, jak dobrze władał angielszczyzną.
— Valerie, Star des Berliner Himmels, was in aller Welt treibst du in Hampshire? Sagen Sie mir nicht, dass der Direktor... — Valerie, gwiazdo berlińskiego nieba, co ty, u licha, robisz w Hampshire? Nie mówcie mi, że dyrektor... Tutaj Lukas przesunął wzrok na wyjątkowo uradowanego dyrektora, który już biegł, na schody, by wdrapać się do nich na scenę. — Du schlauer Fuchs, wenn du mir gesagt hättest, dass ich der Tristan der Isolde von Frau Krueger sein würde, wäre ich schon vor einem Monat hier angekommen! — Ty chytry lisie, gdybyś mi powiedział, że będę Tristanem Izoldy pani Kruegere, przyjechałbym tu już miesiąc temu!
W głosie Lukasa zabrzmiał wyraźny zarzut, lecz dobroduszny śmiech dyrektora zdusił wszelkie wyrazy niezadowolenia.
— Ich musste sicher sein, dass ich die richtige Entscheidung traf. Aber nach dem, was Sie gezeigt haben, habe ich keine Zweifel mehr — Musiałem być pewny, że podejmuję właściwą decyzję. Ale po tym, co dziś pokazaliście, nie mam już żadnych wątpliwości.
Płynna niemiecczyzna dyrektora opery chyba nie powinna dziwić Valerie, lecz i tak wzniosła jasne brwi w zadowolonym zaskoczeniu.
Miała nadzieję, że to początek niezwykle owocnej współpracy.
| 1535 słów
z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
01/05/1958
Przepełniała mnie ekscytacja. Nie ta z gatunku niedojrzałych, którym wtórowało szybsze bicie serca i arogancka pewność pomyślnego splotu zdarzeń, lecz ta symbolizująca wzniecony żar pasji i gorliwego oddania, bez którego nie dało się go osiągnąć. Powziąłem sobie do serca własne słowa, że sztuka polityki jest jak orkiestra: są ci, którzy grają w takt dyrygentury — oraz ci, którzy dyrygują. Chciałem należeć do tych drugich; od zawsze wpajano mi, że urodziłem się, aby dokonać wielkich czynów. Przeznaczeniu należało jednak dopomóc i wykazać się zaangażowaniem w tym romantycznym spektaklu wojny, by za życia napisać własną legendę i, opiewając w chwale, z dumą przywdziać złotą koronę. Obok przyświecających idei, które były obiektem wspomnianej pasji, żądza awansu stanowiła moją główną motywację do uczestnictwa w działaniach wojennych; choć nie jedyną, jeśli patrzeć przez pryzmat dzisiejszej wizyty w hrabstwie Hampshire. Gościna na włościach lordów Lestrange łączyła w sobie bowiem utylitarność z sentymentalną uciechą, przez którą zdradzałem urokliwą, choć szczenięcą egzaltację z powodu zaproszenia na muzyczny spektakl w gmachu Czarodziejskiej Opery. Właśnie tutaj, w roku 1945, miałem przyjemność obejrzeć słynną "Damę Pikową" Piotra Czajkowskiego, będącą pierwszym dziełem operowym, na którym kiedykolwiek gościłem. Łatwo odgadnąć, jaka kompozycja miała tu dziś zostać wystawiona — choć ubolewałem, że zostałem pozbawiony przyjemności obejrzenia jej od początku do końca. Wzywała mnie bowiem powinność.
Byłem już w środku, wspinając się na najwyższą galerię — trzeci z piętrzących się balkonów wielkiej operowej sali, gdzie za okazaniem złotego biletu miała mnie czekać specjalna loża. Sekretny przedział w skórzanym pugilaresie skrywał finezyjnie poskładany karteluszek, który konspiracyjnie dobyłem w dłoń, aby przewertować wzrokiem instrukcje powierzonej misji. Zawierała się w kilku informacjach, które dla pośredniego odbiorcy były wyłącznie zbiorem zaszyfrowanych symbolów. Odczytanie ich bynajmniej nie było skomplikowanym zadaniem; parę inicjałów, zestawień pięter z numerami pomieszczeń i objaśnionych wcześniej akronimów zapisanych kaligraficzną czcionką to wyłącznie narzędzie pomocnicze do treści, którą miałem już w głowie. Nie znałem detali zadania; te zdradzić miał mi współpracownik, którego tożsamość pozostawała dla mnie nieznana.
Znałem jednak ogólny powód, dla którego w ogóle się tu znalazłem. Mijał równy miesiąc od celebracji chwalebnego zwycięstwa nad Zakonem Feniksa, lecz duch oporu, choć słaby, jeszcze nie skonał i niektórym wydawało się, że mogą jeszcze zmienić oblicze wojny. Na wystawie dzieła miało się dziś zjawić wielu znamienitych celebrytów; zarówno gwiazd scenicznych, które wystąpią na scenie — jak i sławnych gości, gdyż po spektaklu w sali bankietowej odbyć się miały urodziny jakiegoś dygnitarza. Wedle doniesień Śmierciożerców, buntownicy nie pozostali obojętni na tę okazję i uknuli spisek mający na celu propagandową destabilizację naszych wpływów. Wraz z przydzielonym do zadania Rycerzem Walpurgii miałem zdekonspirować intrygę i tożsamość zamieszanych w to osób, a także wyegzekwować niezbędne środki, aby jej zapobiec.
Wybrano mnie do tego zadania z kilku powodów. Pierwszym z nich — bodaj najbardziej oczywistym — był fakt, że od ponad roku angażowałem się w działania organizacji, począwszy od udziału w walkach o Londyn. Drugim były spersonalizowane talenty; uchodziłem za osobistość salonową, która nie tylko lubuje się w gościnie na podobnych wydarzeniach, lecz z gracją odnajduje się w niuansach towarzyskich zawirowań dzięki sztuce perswazji i kłamstwa. No i na koniec — koneksje. Nie tylko z ojcem, dyrektorem londyńskiej filharmonii, dzięki któremu uzyskałem wspomniany złoty bilet bez wysiłku. Swój udział musiała mieć w tym również Deirdre, Śmierciożerczyni i nowa namiestniczka Londynu, której byłem w pewnym sensie protegowanym. Wiedziałem, że bacznie obserwuje mój rozwój i wspiera każdą ideologiczno-wojenną inicjatywę, którą podejmuję; niewykluczone, że dzięki niej traktowano mnie w tych kręgach nieco poważniej.
Spektakl, po uprzednim występie syreniego chóru, właśnie się rozpoczął; aktorzy przedstawiali teraz historię hrabiny — pasjonatki hazardu, która straciła cały swój majątek, lecz odegrała się, poznawszy sekret trzech zawsze zwycięskich kart. Na ironię od zawsze uwielbiałem zatapiać galeony w tych próżnych rozrywkach (choć nieskromnie przyznam, że dzięki talentom matematycznym i dobrej znajomości zasad nie pozostawiałem przebiegu pokerowych partii wyłącznie szczęściu). Pożerałem wzrokiem kunszt aktorski, ale i scenę, i piętrzące się wokół balkony otaczające widownię; błękitno-złotą kolorystykę, w jakiej utrzymano salę, która wespół ze wspomnianym śpiewem chóralnym przywodziła mi na myśl mityczne historie o miastach podwodnych, magicznych cywilizacji. Imponował mi w szczególności zaczarowany obraz, który odzwierciedlał wydarzenia rozgrywane na scenie; zastanawiałem się bowiem, jak wiele pracy musiano włożyć w taki detal i jak wielkich zdolności to wymagało.
Moje myśli odbiegły jednak od spektaklu, gdy w zamkniętej loży usłyszałem kroki; osoba, która weszła do pomieszczenia, mogła dostrzec przeciętnej budowy sylwetkę prezentującą się w nienagannym garniturze jasnobrązowej barwy, a pomieszczenie wypełnione było zapachem dość intensywnych, choć przyjemnych dla nosa perfum. Nie odwróciłem się; milczałem, analizując bodźce odbierane pozostałymi zmysłami, by ocenić, z kim mam do czynienia. Kobieta — nie powinno było mnie to dziwić. Pozwoliłem jej się rozgościć, objąć wzrokiem całą widownię i scenę, dopiero wówczas chłodnym tonem zwróciłem się w jej stronę. — Zaiste ironiczna opera; historia ofiary cudzej idei, którą aroganckie marzenia powiodły ku obłędowi — zupełnie jak czarodzieje, którzy wpadli w objęcia proszlamowskich poglądów; stawiają się w roli drapieżników, chcą zadać nam cios — a tak naprawdę przegrali w momencie, w którym uwierzyli w szaleńcze pragnienie zwycięstwa, zupełnie niepotrzebnie stając po niewłaściwej stronie. — Wyjątkowo nie porwał mnie ten spektakl; jego kunszt przyćmiewa wiszący w powietrzu smród zdrady, którym powoli zaczynam się dusić — przeszedłem do sedna stanowczą bezpośredniością, w której dało się wyczuć zdeterminowanie. Kobieta posiadła informacje, które mogły rzucić trochę światła na całą sprawę — nadszedł czas, aby w końcu się nimi podzielić.
Przepełniała mnie ekscytacja. Nie ta z gatunku niedojrzałych, którym wtórowało szybsze bicie serca i arogancka pewność pomyślnego splotu zdarzeń, lecz ta symbolizująca wzniecony żar pasji i gorliwego oddania, bez którego nie dało się go osiągnąć. Powziąłem sobie do serca własne słowa, że sztuka polityki jest jak orkiestra: są ci, którzy grają w takt dyrygentury — oraz ci, którzy dyrygują. Chciałem należeć do tych drugich; od zawsze wpajano mi, że urodziłem się, aby dokonać wielkich czynów. Przeznaczeniu należało jednak dopomóc i wykazać się zaangażowaniem w tym romantycznym spektaklu wojny, by za życia napisać własną legendę i, opiewając w chwale, z dumą przywdziać złotą koronę. Obok przyświecających idei, które były obiektem wspomnianej pasji, żądza awansu stanowiła moją główną motywację do uczestnictwa w działaniach wojennych; choć nie jedyną, jeśli patrzeć przez pryzmat dzisiejszej wizyty w hrabstwie Hampshire. Gościna na włościach lordów Lestrange łączyła w sobie bowiem utylitarność z sentymentalną uciechą, przez którą zdradzałem urokliwą, choć szczenięcą egzaltację z powodu zaproszenia na muzyczny spektakl w gmachu Czarodziejskiej Opery. Właśnie tutaj, w roku 1945, miałem przyjemność obejrzeć słynną "Damę Pikową" Piotra Czajkowskiego, będącą pierwszym dziełem operowym, na którym kiedykolwiek gościłem. Łatwo odgadnąć, jaka kompozycja miała tu dziś zostać wystawiona — choć ubolewałem, że zostałem pozbawiony przyjemności obejrzenia jej od początku do końca. Wzywała mnie bowiem powinność.
Byłem już w środku, wspinając się na najwyższą galerię — trzeci z piętrzących się balkonów wielkiej operowej sali, gdzie za okazaniem złotego biletu miała mnie czekać specjalna loża. Sekretny przedział w skórzanym pugilaresie skrywał finezyjnie poskładany karteluszek, który konspiracyjnie dobyłem w dłoń, aby przewertować wzrokiem instrukcje powierzonej misji. Zawierała się w kilku informacjach, które dla pośredniego odbiorcy były wyłącznie zbiorem zaszyfrowanych symbolów. Odczytanie ich bynajmniej nie było skomplikowanym zadaniem; parę inicjałów, zestawień pięter z numerami pomieszczeń i objaśnionych wcześniej akronimów zapisanych kaligraficzną czcionką to wyłącznie narzędzie pomocnicze do treści, którą miałem już w głowie. Nie znałem detali zadania; te zdradzić miał mi współpracownik, którego tożsamość pozostawała dla mnie nieznana.
Znałem jednak ogólny powód, dla którego w ogóle się tu znalazłem. Mijał równy miesiąc od celebracji chwalebnego zwycięstwa nad Zakonem Feniksa, lecz duch oporu, choć słaby, jeszcze nie skonał i niektórym wydawało się, że mogą jeszcze zmienić oblicze wojny. Na wystawie dzieła miało się dziś zjawić wielu znamienitych celebrytów; zarówno gwiazd scenicznych, które wystąpią na scenie — jak i sławnych gości, gdyż po spektaklu w sali bankietowej odbyć się miały urodziny jakiegoś dygnitarza. Wedle doniesień Śmierciożerców, buntownicy nie pozostali obojętni na tę okazję i uknuli spisek mający na celu propagandową destabilizację naszych wpływów. Wraz z przydzielonym do zadania Rycerzem Walpurgii miałem zdekonspirować intrygę i tożsamość zamieszanych w to osób, a także wyegzekwować niezbędne środki, aby jej zapobiec.
Wybrano mnie do tego zadania z kilku powodów. Pierwszym z nich — bodaj najbardziej oczywistym — był fakt, że od ponad roku angażowałem się w działania organizacji, począwszy od udziału w walkach o Londyn. Drugim były spersonalizowane talenty; uchodziłem za osobistość salonową, która nie tylko lubuje się w gościnie na podobnych wydarzeniach, lecz z gracją odnajduje się w niuansach towarzyskich zawirowań dzięki sztuce perswazji i kłamstwa. No i na koniec — koneksje. Nie tylko z ojcem, dyrektorem londyńskiej filharmonii, dzięki któremu uzyskałem wspomniany złoty bilet bez wysiłku. Swój udział musiała mieć w tym również Deirdre, Śmierciożerczyni i nowa namiestniczka Londynu, której byłem w pewnym sensie protegowanym. Wiedziałem, że bacznie obserwuje mój rozwój i wspiera każdą ideologiczno-wojenną inicjatywę, którą podejmuję; niewykluczone, że dzięki niej traktowano mnie w tych kręgach nieco poważniej.
Spektakl, po uprzednim występie syreniego chóru, właśnie się rozpoczął; aktorzy przedstawiali teraz historię hrabiny — pasjonatki hazardu, która straciła cały swój majątek, lecz odegrała się, poznawszy sekret trzech zawsze zwycięskich kart. Na ironię od zawsze uwielbiałem zatapiać galeony w tych próżnych rozrywkach (choć nieskromnie przyznam, że dzięki talentom matematycznym i dobrej znajomości zasad nie pozostawiałem przebiegu pokerowych partii wyłącznie szczęściu). Pożerałem wzrokiem kunszt aktorski, ale i scenę, i piętrzące się wokół balkony otaczające widownię; błękitno-złotą kolorystykę, w jakiej utrzymano salę, która wespół ze wspomnianym śpiewem chóralnym przywodziła mi na myśl mityczne historie o miastach podwodnych, magicznych cywilizacji. Imponował mi w szczególności zaczarowany obraz, który odzwierciedlał wydarzenia rozgrywane na scenie; zastanawiałem się bowiem, jak wiele pracy musiano włożyć w taki detal i jak wielkich zdolności to wymagało.
Moje myśli odbiegły jednak od spektaklu, gdy w zamkniętej loży usłyszałem kroki; osoba, która weszła do pomieszczenia, mogła dostrzec przeciętnej budowy sylwetkę prezentującą się w nienagannym garniturze jasnobrązowej barwy, a pomieszczenie wypełnione było zapachem dość intensywnych, choć przyjemnych dla nosa perfum. Nie odwróciłem się; milczałem, analizując bodźce odbierane pozostałymi zmysłami, by ocenić, z kim mam do czynienia. Kobieta — nie powinno było mnie to dziwić. Pozwoliłem jej się rozgościć, objąć wzrokiem całą widownię i scenę, dopiero wówczas chłodnym tonem zwróciłem się w jej stronę. — Zaiste ironiczna opera; historia ofiary cudzej idei, którą aroganckie marzenia powiodły ku obłędowi — zupełnie jak czarodzieje, którzy wpadli w objęcia proszlamowskich poglądów; stawiają się w roli drapieżników, chcą zadać nam cios — a tak naprawdę przegrali w momencie, w którym uwierzyli w szaleńcze pragnienie zwycięstwa, zupełnie niepotrzebnie stając po niewłaściwej stronie. — Wyjątkowo nie porwał mnie ten spektakl; jego kunszt przyćmiewa wiszący w powietrzu smród zdrady, którym powoli zaczynam się dusić — przeszedłem do sedna stanowczą bezpośredniością, w której dało się wyczuć zdeterminowanie. Kobieta posiadła informacje, które mogły rzucić trochę światła na całą sprawę — nadszedł czas, aby w końcu się nimi podzielić.
Maximillian Crabbe
Zawód : rachmistrz w filharmonii
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 5 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Valerie: Byłaś niewyspana, a zmęczenie dawało się we znaki ciężkim mięśniom i wyschniętemu gardłu. Pomimo szczerej chęci, nie mogłaś zostać dłużej w łóżku – w operze czekała cię próba generalna „Tristana i Izoldy” Wagnera. Śpiewałaś tą partię wielokrotnie, ale od kilku tygodni ćwiczyłaś z nowym partnerem: Gabrielem Baudelaire, młodziutkim francuskim śpiewakiem. Tenor zdawał się być nieco zachłyśnięty nagłą sławą, która trochę uderzyła mu do głowy. Wasze głosy współbrzmiały dobrze, ale byłaś pewna, że skupienie na próbie pomoże wam wykrzesać więcej scenicznej chemii.
Przestąpiłaś próg opery wcześnie, chcąc przygotować się w garderobie zanim na miejscu zjawi się twój sceniczny partner. Od razu rzuciło ci się w oczy coś dziwnego. Wszystkie światła na scenie były zgaszone, choć prastary teatralny zwyczaj nakazywał pozostawić zapaloną choć jedną świecę, by odegnać pecha i złe duchy. Zanim zaniepokoiłaś się nieprofesjonalnością obsługi, dostrzegłaś wciąż unoszący się dym dogasającej świecy – wkoło nie było nikogo, światło musiał zgasić... powiew wiatru?
Chwilę potem rozległy się kroki i nieco zafrapowany scenograf prędko zapalił światła.
Mogłaś udać się do garderoby, ale i tam nie zdołałaś zrelaksować się przed próbą. Gdy tylko zerknęłaś w lustro, to nagle pękło. Szkło pozostało w ramie, ale pojawiło się na nim kilkanaście (trzynaście, jeśli policzyłaś) rys. Jeśli zaalarmowałaś o tym obsługę, zdążono cię przenieść do innej garderoby.
Jako profesjonalistka, spróbowałaś nie przejmować się złymi omenami i punktualnie udałaś się na scenę, gdzie krew w żyłach zmroziło ci… gwizdanie. Każdy związany z teatrem Anglik (i Niemiec) wie, że gwizdanie przy scenie to zły omen, ale Gabriel nie robił sobie z tego zupełnie nic, nonszalancko wyłaniając się zza kurtyny. Zanim zdążyłaś zwrócić mu uwagę, zrobił to reżyser – ale tenor roześmiał się jedynie i wyjaśnił po angielsku, z delikatnym francuskim akcentem (który znikał, gdy fonetycznie śpiewał niemieckie arie), że nic nie robi sobie z podobnych przesądów i że chroni go szczęśliwy talizman, trzymana w kieszeni figurka w kształcie baletnicy. Podrzucił figurkę w dłoni i wtedy… roztrzaskała się o podłogę, mijając o cal jego otwartą dłoń. Dopiero wtedy Gabriel zbladł, a w jego oczach zalśniło coś na kształt strachu, ale reżyser wezwał sprzątaczkę i kazał Wam rozpocząć próbę.
Imogen: Obudziłaś się zmęczona. Śniły ci się sny, o których wolałabyś zapomnieć. Twarz kogoś, kto z(a)ginął, o kim wolałabyś nie myśleć. Choć nie czułaś się najlepiej, musiałaś uśmiechnąć się do lustra (na którym zauważyłaś rysę, choć wcześniej na pewno jej tam nie było) i przyjąć dobrze znaną sobie maskę. Obiecałaś dziś krótkie spotkanie swojemu kuzynowi z Francji. Nie byłaś z Gabrielem Baudelaire równie blisko jak z innymi przyjaciółmi i kuzynami, ale dalszy krewny zawsze darzył cię sympatią, a i ty lubiłaś jego serdeczne towarzystwo. Dzięki koligacjom z Lestrange’ami i niezaprzeczalnemu talentowi, Gabriel rozwijał karierę na angielskich scenach operowych, a jego ojciec powiększył swoją fortunę i robił intratne interesy z Traversami. Gdy Baudelaire wysłał ci zaproszenie na wspólny deser, z obietnicą zwiedzenia kulis pięknego budynku opery w Hampshire, wiedziałaś, że chwila poświęcona kuzynowi może się przysłużyć waszym rodzinom. Śpiewak zdawał się czuć w Anglii obco – chwila rozmowy z kuzynką, szlachcianką, w rodzinnym języku podbuduje jego ego, o czym na pewno wspomni ojcu. Miałaś przybyć do teatru z przyzwoitką tuż po zakończeniu próby generalnej, by w spokoju udać się z Gabrielem do kawiarni i zwiedzić operę.
Trudno powiedzieć, czy arogancki śpiewak nie doszacował czasu trwania prób, czy też nikt nie był tego dnia w formie i plan dnia artystów się opóźnił – ale najwyraźniej przybyłaś do opery za wcześnie. We foyer powiedziano ci, że pan Baudelaire nadal śpiewa i zachęcono cię do posłuchania „recitalu” (jak nazwano próbę) z widowni. Odruchowo uniosłaś wzrok, by podziwiać piękną architekturę i zobaczyłaś jak postaci na fantazyjnym malowidle na sklepieniu falują dziwnie. Kolory zdawały się mniej pastelowe niż powinny i nie byłaś pewna, dlaczego ktoś uwieczniłby na fresku czarne kruki.
Weszłaś na widownię – kurtuazja kazała ci poczekać na Gabriela chociaż kwadrans, choć w duchu mogłaś skrycie cieszyć się z opóźnienia, które być może pozwoli ci przełożyć spotkanie na dogodniejszy termin. Na scenie zobaczyłaś śpiewaczkę, z którą miałaś okazję spotkać się w operze w Londynie. Tenor Gabriela splótł się z jej sopranem w smutnym duecie. Początkowo nie rozumiałaś, o czym śpiewają po niemiecku „Tristan” i „Izolda”, ale nagle słowa Gabriela wydały się zrozumiałe… przynajmniej w teorii… Wychwyciłaś w nich rosyjskie słowa i całe frazy, niepasujące do niemieckiej opery.
- Co się dzieje?! – krzyknął reżyser, gdy „Tristan” zaśpiewał ya tebya lyublyui i kontynuował wyznanie miłości w rosyjskim języku.
- Ich nicht… ya… - spróbował odpowiedzieć tenor, ale nagle wybałuszył oczy i pobladł, cofając się o krok. Zamilkł, otworzył usta i odezwał się znowu – ale nie w języku, w którym zawsze komunikował się z reżyserem. Zamiast angielskiego, z ust Gabriela popłynęły niemieckie słowa, przeplatane z rosyjskim. Było to o tyle dziwne, że Gabriel płynnie znał jedynie francuski i angielski – a niemieckiego i rosyjskiego wcale, o czym wiedziały Valerie i Imogen. Śpiewaczka i arystokratka, rozumiejące część przekazu, mogły się poczuć zaalarmowane. Gabriel najpierw mówił coś o tym, że nie wie, co się dzieje, ale potem zaczął wyrzucać z siebie pozornie chaotyczne i niepokojące słowa. Rozumiałyście jedynie ich strzępy, bowiem tenor przeplatał rosyjski z niemieckim: samobójstwo, otchłań, zło, ciemność, koniec. Valerie mogła mieć wrażenie, że słyszała już gdzieś podobne frazy – Gabriel cytował po mroczne arie, w oryginale zarówno włoskie, jak i niemieckie i rosyjskie (szczególnie słowa o samobójstwie kojarzyły się z Arią Leńskiego w Eugeniuszu Oneginie Czajkowskiego). Śpiewaczka nie mogła dojść do tego wniosku od razu, nie gdy rozumiała jedynie połowę przekazu.
Imogen mogła poczuć szczery strach o znajomego. Nigdy nie słyszała, by jej optymistyczny kolega wypowiadał się w taki sposób. Jego słowa były melodramatyczne i posępne, pasujące bardziej do ponurej przepowiedni niż do rozmowy prowadzonej na scenie.
- Luft! Ya ne mogu dyshat! – [Powietrza! Nie mogę oddychać!] wykrzyknął Gabriel i w panice zbiegł ze sceny, kierując się ku foyer i schodom na balkon. Pomimo szczerych chęci, chyba nie był w stanie powiedzieć niczego po angielsku ani po francusku. Reszta obsługi i obsady wydawała się skonsternowana, nikt z obecnych nie znał rosyjskiego lub niemieckiego na tyle płynnie, by cokolwiek zrozumieć – a posługując się jednym z dwóch języków i tak rozumiałyście tylko połowę.
Spojrzałyście po sobie i być może dostrzegłyście zrozumienie w swoich oczach. Czyżbyście jako jedyne były w stanie rozszyfrować potok słów śpiewaka? Gabriel wydawał się spanikowany i nie było jasne, czy rozumiał słowa reżysera – obecność kogoś, kto rozumie jego, mogła być pierwszym krokiem ku pomocy. Premiera zbliżała się, Valerie wiedziała, że uspokojenie Baudelaire'a jest istotne dla jej kariery. Od spektaklu dzielił ich tak krótki czas, że liczyła się każda minuta. Jak najszybciej należało albo uspokoić tenora, albo dowiedzieć się co się z nim dzieje i wprowadzić w życie plan awaryjny. W obsadzie znajdował się zastępca tenora, ale nie posiadał równie wyjątkowego głosu ani podobnej scenicznej charyzmy. Pomimo pewnej arogancji Francuza, to z Gabrielem Valerie miała lepszą chemię i to przy nim wypadłaby w swojej roli najlepiej.
Imogen mogła szczerze zmartwić się o kuzyna – szczególnie po tym, gdy zrozumiała rosyjskie słowa o samobójstwie, po których wybiegł gdzieś sam. Nawet jeśli różnił ich stan społeczny, był rodziną – i wrażliwym, sympatycznym chłopakiem, który nigdy nie zachowywał się w podobny sposób.
Prędko wyszłyście po schodach na balkon i...
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czarodziejska Opera
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hampshire