Salon
AutorWiadomość
Salon
Niewielkie, maksymalnie dwuosobowe mieszkanie Saoirse mieści się na trzecim piętrze w starej kamienicy. Jest to z pewnością całkiem gustowne miejsce, z dobrze zorganizowaną przestrzenią, neutralną paletą barw a subtelne i praktyczne dodatki dodają jedynie uroku pomieszczeniom, w których uzdrowicielka i tak rzadko bywa.
Po otworzeniu drzwi wchodzimy bezpośrednio do salonu, z którego jedno wejście prowadzi do łazienki, a drugie do kuchni. Sypialnię zaś oddziela kolorowa zasłonka z koralików, nadająca jej względnej prywatności.
Po otworzeniu drzwi wchodzimy bezpośrednio do salonu, z którego jedno wejście prowadzi do łazienki, a drugie do kuchni. Sypialnię zaś oddziela kolorowa zasłonka z koralików, nadająca jej względnej prywatności.
Gość
Gość
Reszta dyżuru Saoirse minęła w spokoju, szybko i bez większych komplikacji, a co za tym szło: wróciła do domu zaskakująco wcześnie, jak na wydarzenia ostatnich miesięcy. Była zmęczona, lecz kiedy tylko się położyła, dość długo przewracała się z boku na bok, nie mogąc wyprzeć natrętnych myśli o dzisiejszym spotkaniu z Thomasem.
Nie rozumiała powodów, jakimi się kierował, a gdy odmówił ewentualnych odwiedzin w jej mieszkaniu, które jeszcze przed zniknięciem było częściowo i jego domem, poczuła po raz drugi w ich długiej znajomości małe ukłucie zawodu. Nie chciała traktować go jako jednego z tych, którzy ją zawiedli i nie byli godni zaufania, czy uwagi, a zachowanie - dziwne i nienaturalne, w porównaniu z tym, jakiego go zapamiętała - dało jej do myślenia. Starała się uporządkować po raz setny wydarzenia sprzed roku, znaleźć w nich coś, cokolwiek, choćby małą wskazówkę, wyjaśniającą to nagłe zerwanie kontaktu. Później przypominała sobie długie rozmowy z Jocelyn i moment, w którym wyczuła, że siostra Vane'a ma do niej pretensje, nigdy jednak niewypowiedziane na głos. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie myślała o nim i nie doszukiwała się winy w sobie, a potem nie próbowała zapomnieć o jego osobie i kiełkujących w niej, nieznanych dotąd uczuciach; skłamałaby, gdyby powiedziała, że dzisiejsza złość minęła, uśpiona na razie brakiem sił. Wiedziała, że nie może dać mu spokoju, dopóki sam nie zażąda tego na głos.
Leżała na brzuchu w ramionach ściskając miękką poduszkę, w której zanurzyła bladą od zmęczenia twarz, już prawie zasypiając po co najmniej dwóch godzinach, gdy z upragnionego błogostanu wyrwało ją nieznośne powarkiwanie psa w oprawie drapania w drzwi. Z krótkim ociąganiem zsunęła się z materaca, narzucając na siebie jedwabny, bladoróżowy szlafrok i łapiąc różdżkę, by następnie intuicyjnie, po ciemku ruszyć do salonu. Odgoniła Inferno, przez moment nasłuchując dźwięków z drugiej strony, jednak pukanie - umówione, powolne trzy razy - szybko rozwiało wątpliwości rudowłosej. Mieli przecież ustalony system - nigdy nie była zwolenniczką otwierania drzwi komukolwiek.
Drzwi otworzyła na wpół zamroczona i zaspana; światło korytarza nieśmiało oświetlało jej piegowatą twarz, ukazując drewniane meble wgłębi pomieszczenia i fotel obity materiałem w wielkie niebieskie kwiaty na szarym tle.
- Zrobię herbaty. - Odezwała się lekko zachrypniętym głosem, spierając się policzkiem o framugę; niedbale zawiązany szlafrok odsłaniał łabędzią szyję, kolano wyprężone pod zwiewną tkaniną uwypuklało linię uda. Inferno dzielnie warował koło nogi, zaskakująco jednak nie warczał, jakby poznawał stojącego przed nim człowieka. Odsunąwszy się, przepuściła Thomasa i w milczeniu skierowała się do kuchni, by nastawić czajniczek z wodą. Nie miała zamiaru dodawać, że przeczuwała, że znowu się spotkają.
Gość
Gość
Rozmowa z Jocelyn trochę wyprowadziła go z należnej mu równowagi i tylko pokazała, że jego odrętwienie nie minęło, ale ewoluowało w coś, czego jeszcze nie potrafił nazwać. Wiedział jednak jedno — nie powinien był się tam w ogóle pokazywać. Nie miał się nigdy za osobę naiwną, więc nie rozumiał, dlaczego w ogóle zdecydował się na podjęcie tak ryzykownego kroku. Może naprawdę zwyczajnie chciał się upewnić, czy nic jej nie jest? Gdyby jednak chodziło tylko o to, zapytałby po prostu Saorise, czy nie mogłaby zorientować się w sytuacji. Chciał zobaczyć siostrę, chciał sprawdzić, czy naprawdę zupełnie odciął się od dawnego życia, czy twierdził tak jedynie ze względu na kilometry, które dzieliły go od domu. I się zawiódł, bo odpowiedź okazała się kompletnie niejednoznaczna.
Tutaj też miał dzisiaj nie przychodzić, ale zanim w pełni świadomie pojął, że zmienił zdanie, już stał pod drzwiami. Przez chwilę chciał zawrócić, bo nie wiedział, co go tu sprowadziło: przecież nie chęć rozmowy. A może to właśnie chęć milczenia? Może chęć zapomnienia na chwilę o rozmowie z Jocelyn i o tym, że na najwyraźniej na nowo otworzył zapieczętowane przed miesiącami pudełko z żalem do rodziny? Pospiesznie upchał wszystkie wspomnienia z powrotem, nie miał na nie czasu ani ochoty. Ale uczucie pustki i dziury, która ziała mu w piersi, stało się jeszcze bardziej dojmujące. Chciał się tym przejąć i nie potrafił; przejmował się, ale nie chciał przyznać. Która z tych odpowiedzi była poprawna? Zgubił się.
Usłyszał Inferno, zanim w ogóle zdążył zapukać. Twarz na krótką, przelotną chwilę rozjaśnił mu rachityczny uśmiech. Pamiętał tego nieznośnego stwora jako szczeniaka, który niemiłosiernie pogryzł mu niegdyś ręce, kiedy chciał mu pomóc. W końcu, gdyby nie zabrał go ze sobą, jakaś dzika zwierzyna pewnie bardzo prędko rozprawiłaby się z nieco zbyt energicznym, czarnym szczenięciem. Zapukał w końcu, powoli, trzy razy, jak to się kiedyś umawiali, po czym oparł się na wyprostowanej ręce o framugę, zastanawiając, czy o tej porze Saorise w ogóle zdecyduje się otworzyć. Pewnie lepiej byłoby, gdyby tego nie zrobiła. A jednak już po chwili drzwi stanęły otworem, a Vane utkwił w niej jasne spojrzenie, choć nie odezwał się słowem. Zbyt dobrze wychowany, by opuścić wzrok niżej, na odsłonięte ciało, poprzestał na kontakcie wzrokowym. Wyłapał zaspanie; utwierdził się w przekonaniu, że nie powinien był przychodzić. Dopiero co rozmawiali o tym, że jest zmęczona, a on władował jej się do domu w godzinie, której daleko było do rozsądnej. Mimo to wszedł do mieszkania, pozwalając się obwąchać psu, który łypał na niego nieufnie. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił zamek, by w końcu zbliżyć się do zwierzęcia i nim go pogłaskał, podsunął mu rękę do powąchania. Dopiero, jeśli pies mu pozwolił, pogładził kudłaty łeb, wciąż jednak uparcie milcząc. Żadnych tłumaczeń, usprawiedliwień, dlaczego zmienił zdanie. Wyprostował się i poszedł w stronę kuchni, by stanąć w drzwiach i oprzeć się ramieniem o framugę drzwi. Był lodowaty; po drodze złapał go deszcz ze śniegiem.
— Nic się tu nie zmieniło.
Tutaj też miał dzisiaj nie przychodzić, ale zanim w pełni świadomie pojął, że zmienił zdanie, już stał pod drzwiami. Przez chwilę chciał zawrócić, bo nie wiedział, co go tu sprowadziło: przecież nie chęć rozmowy. A może to właśnie chęć milczenia? Może chęć zapomnienia na chwilę o rozmowie z Jocelyn i o tym, że na najwyraźniej na nowo otworzył zapieczętowane przed miesiącami pudełko z żalem do rodziny? Pospiesznie upchał wszystkie wspomnienia z powrotem, nie miał na nie czasu ani ochoty. Ale uczucie pustki i dziury, która ziała mu w piersi, stało się jeszcze bardziej dojmujące. Chciał się tym przejąć i nie potrafił; przejmował się, ale nie chciał przyznać. Która z tych odpowiedzi była poprawna? Zgubił się.
Usłyszał Inferno, zanim w ogóle zdążył zapukać. Twarz na krótką, przelotną chwilę rozjaśnił mu rachityczny uśmiech. Pamiętał tego nieznośnego stwora jako szczeniaka, który niemiłosiernie pogryzł mu niegdyś ręce, kiedy chciał mu pomóc. W końcu, gdyby nie zabrał go ze sobą, jakaś dzika zwierzyna pewnie bardzo prędko rozprawiłaby się z nieco zbyt energicznym, czarnym szczenięciem. Zapukał w końcu, powoli, trzy razy, jak to się kiedyś umawiali, po czym oparł się na wyprostowanej ręce o framugę, zastanawiając, czy o tej porze Saorise w ogóle zdecyduje się otworzyć. Pewnie lepiej byłoby, gdyby tego nie zrobiła. A jednak już po chwili drzwi stanęły otworem, a Vane utkwił w niej jasne spojrzenie, choć nie odezwał się słowem. Zbyt dobrze wychowany, by opuścić wzrok niżej, na odsłonięte ciało, poprzestał na kontakcie wzrokowym. Wyłapał zaspanie; utwierdził się w przekonaniu, że nie powinien był przychodzić. Dopiero co rozmawiali o tym, że jest zmęczona, a on władował jej się do domu w godzinie, której daleko było do rozsądnej. Mimo to wszedł do mieszkania, pozwalając się obwąchać psu, który łypał na niego nieufnie. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił zamek, by w końcu zbliżyć się do zwierzęcia i nim go pogłaskał, podsunął mu rękę do powąchania. Dopiero, jeśli pies mu pozwolił, pogładził kudłaty łeb, wciąż jednak uparcie milcząc. Żadnych tłumaczeń, usprawiedliwień, dlaczego zmienił zdanie. Wyprostował się i poszedł w stronę kuchni, by stanąć w drzwiach i oprzeć się ramieniem o framugę drzwi. Był lodowaty; po drodze złapał go deszcz ze śniegiem.
— Nic się tu nie zmieniło.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Saoirse uśmiechnęła się półgębkiem na tę uwagę, ale nie odpowiedziała, nie widząc w tym sensu. Nic się nie zmieniło i nie miało zmienić, gdy mieszkanie pełniło funkcję sypialni, niż rzeczywistego miejsca do spędzania czasu wolnego, którego nie posiadała; zasadniczo każde pomieszczenie było prawie w nienaruszonym stanie, takim, jak kilka lat temu, gdy się tu dopiero wprowadzała. Prawie, bo Inferno robił swoje drapiąc, gryząc i szarpiąc wszystko, co wpadło mu tylko w pysk, kiedy miał na to ochotę; teraz jednak leżał na swoim posłaniu, zerkając podejrzliwie jednym okiem w kierunku kuchni, gotów do ewentualnego zaprezentowania swoich kłów. Zwróciła się przez chude ramię, dostrzegając po krótkiej chwili przemoczone ubranie Thomasa i zaczerwieniony z zimna nos.
- Przeziębisz się. - Poinformowała go, tym samym pobłażliwym tonem, co każdego pacjenta, uznając, że najwidoczniej sam nie był w stanie wyciągnąć odpowiednich wniosków, a potem podeszła doń i bez słowa zmusiła go do zdjęcia szaty wierzchniej. Jak u dziecka, opornego na słowa i zwracanie uwagi, rozpięła guzik szaty, po czym zsunęła materiał z sylwetki i mocnych ramion, wspinając się przy tym na palce; ten z kolei strzepnęła i powiesiła na krześle koło kominka.
Potem długo milczała, wsłuchując się w dźwięki uśpionej częściowo kamienicy. Próbowała się doliczyć, ile właściwie trwała ich znajomość. Czternaście, może piętnaście lat? Albo niecałe szesnaście, przynajmniej w teorii, jeśli czepiałaby się dokładnych dat. Nie była pewna; wiedziała jednak, że Thomas czymś się martwił, ukazując pewną rysę w swojej masce obojętnego i zniechęconego do egzystencji człowieka, i ona potrafiła tę rysę bez problemu dostrzec, gdy był obecny w jej życiu ponad jego połowę. Sądziła, że nie był w stanie jej oszukać, a przynajmniej miała nadzieję, że nie robił tego, bo i po co? Nie widziała celu w takim działaniu, w przekreśleniu kilkunastu lat nieprzerwanej do pewnego czasu przyjaźni, bo tak właśnie mogła nazwać to, co ich łączyło. Dziwnej przyjaźni, uściślając, z jej strony trochę przeradzającej się w uczucia, którymi nie powinna go darzyć i o czym raczej nie miał się nigdy dowiedzieć, wszak wrodzona duma nie pozwalała jej na wystawienie się na odrzucenie ani tym bardziej zepsucie tej znajomości z powodu czegoś, co nigdy jej nie wychodziło. Upośledzona emocjonalnie, nie potrafiła stworzyć żadnego związku i rozumiała, że w dużej mierze wina leżała po jej stronie, w pracy, w usposobieniu i trudnym charakterze. Nie podejrzewała, że wyrzekanie się tych uczuć będzie tak trudne, szczególnie teraz, gdy ujrzała go ponownie.
Myśli rudowłosej zaczynały uciekać w tymże kierunku; zastanawiała się, jakby właściwie zareagował na pewną sugestię i czy on sam czuł wobec niej coś podobnego, w którymkolwiek momencie ich znajomości. Może byli tymi przyjaciółmi, którzy kochali się wzajemnie, ale żadne z nich nie miało na tyle cywilnej odwagi, by zrobić ten pierwszy krok? Nie odrzucała takiej ewentualności, chociaż nie widziała siebie w roli księżniczki a jego w roli księcia, których historia kończy się szczęśliwie wbrew światu. Próbowała też dostrzec moment, w którym stał się dla niej kimś więcej, niż tylko przyjacielem. W szkole był denerwującym ją chłopcem, stopniowo przekształcającym jej irytację w pozytywne uczucia i tolerancję. A potem? Miała wrażenie, że zbliżyli się do siebie wtedy, kiedy ciężki kurs uzdrowicielski testował jej słabą-silną wolę, a Elijah zdecydował się podróżować po świecie. Oferował jej wsparcie, inne, niż to, które dostawała od rodziców, z czasem zyskując jej bezgraniczne zaufanie, na jakie nie pozwoliła sobie dotychczas nawet w przypadku kuzyna. Później ją zawiódł. W jeden z najgorszych sposobów a teraz znowu stał w tej kuchni jakby nigdy nic. Pomimo zwyczajnego wyrazu twarzy, czuła się bezradna i głupia, zacisnąwszy mimowolnie palce na drewnianym blacie. Z jednej strony chciała się zdenerwować, nakrzyczeć na niego, najlepiej potrząsnąć, by odblokować jego myślenie. Z drugiej nie potrafiła tego zrobić, będąc w stanie zapomnieć o roku, kiedy nie było go obok, zapomnieć, jeśli tylko by wyraził chęć. Westchnęła cicho; gdy woda się zagotowała oznajmiając to nieznośnym gwizdaniem, zalała sitko z czarnym suszem w niedużym dzbanku i odstawiła na bok.
- Chcesz porozmawiać? - Spytała, odwracając się przodem i opierając biodrami o blat. Nie zmuszała go do rozmowy, nie nalegała, ciesząc się, że chociaż przyszedł, niezależnie od tego, czy mieli milczeć do rana, czy rozmawiać o najbardziej błahych sprawach tego świata. Było jej zimno, chłód ciągnął od nieszczelnego okna, jednak zignorowała gęsią skórkę, przestępując z nogi na nogę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Przeziębisz się. - Poinformowała go, tym samym pobłażliwym tonem, co każdego pacjenta, uznając, że najwidoczniej sam nie był w stanie wyciągnąć odpowiednich wniosków, a potem podeszła doń i bez słowa zmusiła go do zdjęcia szaty wierzchniej. Jak u dziecka, opornego na słowa i zwracanie uwagi, rozpięła guzik szaty, po czym zsunęła materiał z sylwetki i mocnych ramion, wspinając się przy tym na palce; ten z kolei strzepnęła i powiesiła na krześle koło kominka.
Potem długo milczała, wsłuchując się w dźwięki uśpionej częściowo kamienicy. Próbowała się doliczyć, ile właściwie trwała ich znajomość. Czternaście, może piętnaście lat? Albo niecałe szesnaście, przynajmniej w teorii, jeśli czepiałaby się dokładnych dat. Nie była pewna; wiedziała jednak, że Thomas czymś się martwił, ukazując pewną rysę w swojej masce obojętnego i zniechęconego do egzystencji człowieka, i ona potrafiła tę rysę bez problemu dostrzec, gdy był obecny w jej życiu ponad jego połowę. Sądziła, że nie był w stanie jej oszukać, a przynajmniej miała nadzieję, że nie robił tego, bo i po co? Nie widziała celu w takim działaniu, w przekreśleniu kilkunastu lat nieprzerwanej do pewnego czasu przyjaźni, bo tak właśnie mogła nazwać to, co ich łączyło. Dziwnej przyjaźni, uściślając, z jej strony trochę przeradzającej się w uczucia, którymi nie powinna go darzyć i o czym raczej nie miał się nigdy dowiedzieć, wszak wrodzona duma nie pozwalała jej na wystawienie się na odrzucenie ani tym bardziej zepsucie tej znajomości z powodu czegoś, co nigdy jej nie wychodziło. Upośledzona emocjonalnie, nie potrafiła stworzyć żadnego związku i rozumiała, że w dużej mierze wina leżała po jej stronie, w pracy, w usposobieniu i trudnym charakterze. Nie podejrzewała, że wyrzekanie się tych uczuć będzie tak trudne, szczególnie teraz, gdy ujrzała go ponownie.
Myśli rudowłosej zaczynały uciekać w tymże kierunku; zastanawiała się, jakby właściwie zareagował na pewną sugestię i czy on sam czuł wobec niej coś podobnego, w którymkolwiek momencie ich znajomości. Może byli tymi przyjaciółmi, którzy kochali się wzajemnie, ale żadne z nich nie miało na tyle cywilnej odwagi, by zrobić ten pierwszy krok? Nie odrzucała takiej ewentualności, chociaż nie widziała siebie w roli księżniczki a jego w roli księcia, których historia kończy się szczęśliwie wbrew światu. Próbowała też dostrzec moment, w którym stał się dla niej kimś więcej, niż tylko przyjacielem. W szkole był denerwującym ją chłopcem, stopniowo przekształcającym jej irytację w pozytywne uczucia i tolerancję. A potem? Miała wrażenie, że zbliżyli się do siebie wtedy, kiedy ciężki kurs uzdrowicielski testował jej słabą-silną wolę, a Elijah zdecydował się podróżować po świecie. Oferował jej wsparcie, inne, niż to, które dostawała od rodziców, z czasem zyskując jej bezgraniczne zaufanie, na jakie nie pozwoliła sobie dotychczas nawet w przypadku kuzyna. Później ją zawiódł. W jeden z najgorszych sposobów a teraz znowu stał w tej kuchni jakby nigdy nic. Pomimo zwyczajnego wyrazu twarzy, czuła się bezradna i głupia, zacisnąwszy mimowolnie palce na drewnianym blacie. Z jednej strony chciała się zdenerwować, nakrzyczeć na niego, najlepiej potrząsnąć, by odblokować jego myślenie. Z drugiej nie potrafiła tego zrobić, będąc w stanie zapomnieć o roku, kiedy nie było go obok, zapomnieć, jeśli tylko by wyraził chęć. Westchnęła cicho; gdy woda się zagotowała oznajmiając to nieznośnym gwizdaniem, zalała sitko z czarnym suszem w niedużym dzbanku i odstawiła na bok.
- Chcesz porozmawiać? - Spytała, odwracając się przodem i opierając biodrami o blat. Nie zmuszała go do rozmowy, nie nalegała, ciesząc się, że chociaż przyszedł, niezależnie od tego, czy mieli milczeć do rana, czy rozmawiać o najbardziej błahych sprawach tego świata. Było jej zimno, chłód ciągnął od nieszczelnego okna, jednak zignorowała gęsią skórkę, przestępując z nogi na nogę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Gość
Cisza, która zapadła, w pewien sposób koiła zmysły i łagodziła napięcie, które pojawiło się u niego wraz z wizytą w szpitalu. Choć stosunkowo późna pora odwiedzin miała gwarantować, że nie tylko nie będzie mu dane rozmawiać z Josie, ale i nie spotka się tam ze zgiełkiem żadnego rodzaju, tak się nie stało. Szpital nie zasypiał nigdy, tym bardziej odkąd anomalie pojawiały się losowo, ilekroć ktoś postanowił skorzystać z magii. Nie dziwił się wobec tego, że panująca tam atmosfera szybko go zmęczyła. Dla kogoś, kto nie przepadał nawet za słuchaniem muzyki, przekładając ponad najbardziej wzruszające utwory ciszę, hałas każdego rodzaju był nieproszony. Nawet nie odczuł tego zimne, zupełnie pochłonięty swoimi myślami, które latały uporczywie nad rozmową z siostrą jak sępy nad padliną. Dopiero kiedy Saorise wzięła sprawy w swoje ręce, zszedł na chwilę na ziemię, by utkwić spojrzenie wpierw w jej dłoniach sięgających ku zapięciu wierzchniej szaty, a potem na skupioną, choć zmęczoną twarz.
— To przyjdę do ciebie po leki — odparł cicho, co pewnie miało być żartem, choć jak zwykle zastygła w beznamiętnym grymasie twarz bynajmniej na to nie wskazywała. Czasem ciężko było wyczuć intencje, z jakimi posługiwał się słowami. Zubożała mimika twarzy niejednokrotnie wprowadzała rozmówcę w błąd, sugerując, że Thomas nie jest zainteresowany rozmową, bądź absurdalnie i nieadekwatnie do sytuacji poważny. Tylko ci, którzy spędzili z nim najwięcej czasu, a była ich raptem garstka, byli w stanie mniej więcej ocenić, o co w danym momencie mu chodzi, nawet jeżeli nie do końca ukazał to swoją mimiką. Cisza znowu otuliła pomieszczenie i sprawiła, że czas na chwilę jakby zwolnił. Ciesząc się brakiem konieczności odpowiadania na niekomfortowe pytania, prześlizgnął wzrokiem po wnętrzu kuchni, zatrzymując go na dłużej na rudowłosej postaci. Istotnie znali się długo; chyba nawet dłużej, niż chciałby to przyznać. Unikanie podobnie zażyłych znajomości stało się jego sposobem na życie, prostą ścieżką ku temu, by nie musieć taplać się w wyrzutach sumienia i zobowiązaniach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógł ją zranić; nie takie były zresztą jego intencje. Zawsze sądził, że są do siebie pod tym względem bardzo podobni, a to, co ich łączyło, a zarazem dzieliło, sprawiało, że nie było potrzeby rozmawiania o tym. Thomas by chyba nawet nie potrafił. Nikt mu tego nigdy nie pokazał, nikt go tego nie nauczył. Pewne relacje międzyludzkie, sądząc po tym, na co napatrzył się w domu, były dla niego niezrozumiałe, sztuczne i toksyczne. Tak naprawdę nawet się nad tym nie zastanawiał, nie widząc takiej potrzeby. Całe swoje życie radził sobie doskonale, będąc samotnym i nie widział potrzeby, żeby to zmieniać. On i Saorise zbliżali się od siebie i oddalali; cenił ją i to na tyle, by chcieć oszczędzić rozczarowania. Wyczuwał, że próbowała z niego coś wykrzesać, a on zmęczył się tym w końcu, gdy zrozumiał, że to nie takie proste.
Wszystko zaczęło się w szkole, a choć Havisham była wtedy rozwydrzonym, przemądrzałym dziewczęciem, mogła się dwoić i troić, a Vane'a z równowagi koniec końców nie wyprowadziła. Imponował mu jej upór, to jedno wiedział na pewno. Nie odpuszczała, sukcesywnie dążąc do tego, co sobie postanowiła, niezależnie od tego, ile czasu miałoby jej to zająć. Stopniowo przyzwyczaił się do jej obecności w latach szkolnych, w końcu odczuwając jej brak, gdy akurat zarobiła szlaban. I tak trwali sobie w tej przedziwnej relacji, po skończeniu szkoły, aż do dzisiaj. Czy miała mu za złe to, że nie poinformował jej, że znika? Mogłaby mieć, nie winiłby jej o to. Był w pełni świadomy swojego przewinienia, ale jednocześnie nie potrafił się przemóc, by go pożałować. Bo nie żałował ani trochę. Wyjazd pozwolił mu nabrać pewnego dystansu, poukładać sobie pewne rzeczy. Tylko po to, by po powrocie odkryć, że na nowo leżą strzaskane u jego stóp.
— Nie wiem, czy jest o czym — odparł, podwijając rękawy koszuli, którą miał pod szatą. Ciepło mieszkania rozeszło mu się po kościach. — Z Jocelyn wszystko w porządku. Nie powinienem był przychodzić — dodał po dłuższej przerwie, nie określając, czy miał poprzez to na myśli pojawienie się w szpitalu, czy późną wizytę u Saorise. Tak naprawdę chyba jedno i drugie jednocześnie. Wykazał się kompletnym brakiem konsekwencji, który był do niego niepodobny. Zniknął i tak powinno było zostać. Kiedy wszyscy zdołali się pogodzić z tym, że go nie ma, on beztrosko pojawił się znowu, wprowadzając zamęt, którego przecież sam nie lubił. Prędzej czy później wieść gminna o jego powrocie się rozniesie; na szczęście nie czuł się nikomu nic winny, potencjalne próby przemówienia mu do rozsądku nie mogłyby zatem spotkać się z niczym innym, niż beznamiętnym wzruszeniem ramion z jego strony.
— Zostajesz w Anglii? Tu się robi niebezpiecznie — zauważył nieoczekiwanie, wchodząc głębiej do kuchni, wykonując bliżej nieokreślony gest w stronę parzonej herbaty, jakby taką prozaiczną czynnością chciał się jakoś zająć. Stając naprzeciw Sao, trochę tylko bliżej, niżby wypadało, nie mógł niezauważyć gęsiej skórki, która obsypała jej przedramiona. Pochylił się i kiedy już wydawać by się mogło, że sięga ku dziewczynie, jego ręka zniknęła za jej plecami i złapała imbryk.
— Nieszczelne okno. Zaraz ty się przeziębisz — mruknął, by w końcu skierować się do salonu. Odstawił imbryk, gdzie było miejsce i wypatrzył pierwszy lepszy koc, na który mogło paść jego spojrzenie, by zarzucić go Havisham na ramiona.
— To przyjdę do ciebie po leki — odparł cicho, co pewnie miało być żartem, choć jak zwykle zastygła w beznamiętnym grymasie twarz bynajmniej na to nie wskazywała. Czasem ciężko było wyczuć intencje, z jakimi posługiwał się słowami. Zubożała mimika twarzy niejednokrotnie wprowadzała rozmówcę w błąd, sugerując, że Thomas nie jest zainteresowany rozmową, bądź absurdalnie i nieadekwatnie do sytuacji poważny. Tylko ci, którzy spędzili z nim najwięcej czasu, a była ich raptem garstka, byli w stanie mniej więcej ocenić, o co w danym momencie mu chodzi, nawet jeżeli nie do końca ukazał to swoją mimiką. Cisza znowu otuliła pomieszczenie i sprawiła, że czas na chwilę jakby zwolnił. Ciesząc się brakiem konieczności odpowiadania na niekomfortowe pytania, prześlizgnął wzrokiem po wnętrzu kuchni, zatrzymując go na dłużej na rudowłosej postaci. Istotnie znali się długo; chyba nawet dłużej, niż chciałby to przyznać. Unikanie podobnie zażyłych znajomości stało się jego sposobem na życie, prostą ścieżką ku temu, by nie musieć taplać się w wyrzutach sumienia i zobowiązaniach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógł ją zranić; nie takie były zresztą jego intencje. Zawsze sądził, że są do siebie pod tym względem bardzo podobni, a to, co ich łączyło, a zarazem dzieliło, sprawiało, że nie było potrzeby rozmawiania o tym. Thomas by chyba nawet nie potrafił. Nikt mu tego nigdy nie pokazał, nikt go tego nie nauczył. Pewne relacje międzyludzkie, sądząc po tym, na co napatrzył się w domu, były dla niego niezrozumiałe, sztuczne i toksyczne. Tak naprawdę nawet się nad tym nie zastanawiał, nie widząc takiej potrzeby. Całe swoje życie radził sobie doskonale, będąc samotnym i nie widział potrzeby, żeby to zmieniać. On i Saorise zbliżali się od siebie i oddalali; cenił ją i to na tyle, by chcieć oszczędzić rozczarowania. Wyczuwał, że próbowała z niego coś wykrzesać, a on zmęczył się tym w końcu, gdy zrozumiał, że to nie takie proste.
Wszystko zaczęło się w szkole, a choć Havisham była wtedy rozwydrzonym, przemądrzałym dziewczęciem, mogła się dwoić i troić, a Vane'a z równowagi koniec końców nie wyprowadziła. Imponował mu jej upór, to jedno wiedział na pewno. Nie odpuszczała, sukcesywnie dążąc do tego, co sobie postanowiła, niezależnie od tego, ile czasu miałoby jej to zająć. Stopniowo przyzwyczaił się do jej obecności w latach szkolnych, w końcu odczuwając jej brak, gdy akurat zarobiła szlaban. I tak trwali sobie w tej przedziwnej relacji, po skończeniu szkoły, aż do dzisiaj. Czy miała mu za złe to, że nie poinformował jej, że znika? Mogłaby mieć, nie winiłby jej o to. Był w pełni świadomy swojego przewinienia, ale jednocześnie nie potrafił się przemóc, by go pożałować. Bo nie żałował ani trochę. Wyjazd pozwolił mu nabrać pewnego dystansu, poukładać sobie pewne rzeczy. Tylko po to, by po powrocie odkryć, że na nowo leżą strzaskane u jego stóp.
— Nie wiem, czy jest o czym — odparł, podwijając rękawy koszuli, którą miał pod szatą. Ciepło mieszkania rozeszło mu się po kościach. — Z Jocelyn wszystko w porządku. Nie powinienem był przychodzić — dodał po dłuższej przerwie, nie określając, czy miał poprzez to na myśli pojawienie się w szpitalu, czy późną wizytę u Saorise. Tak naprawdę chyba jedno i drugie jednocześnie. Wykazał się kompletnym brakiem konsekwencji, który był do niego niepodobny. Zniknął i tak powinno było zostać. Kiedy wszyscy zdołali się pogodzić z tym, że go nie ma, on beztrosko pojawił się znowu, wprowadzając zamęt, którego przecież sam nie lubił. Prędzej czy później wieść gminna o jego powrocie się rozniesie; na szczęście nie czuł się nikomu nic winny, potencjalne próby przemówienia mu do rozsądku nie mogłyby zatem spotkać się z niczym innym, niż beznamiętnym wzruszeniem ramion z jego strony.
— Zostajesz w Anglii? Tu się robi niebezpiecznie — zauważył nieoczekiwanie, wchodząc głębiej do kuchni, wykonując bliżej nieokreślony gest w stronę parzonej herbaty, jakby taką prozaiczną czynnością chciał się jakoś zająć. Stając naprzeciw Sao, trochę tylko bliżej, niżby wypadało, nie mógł niezauważyć gęsiej skórki, która obsypała jej przedramiona. Pochylił się i kiedy już wydawać by się mogło, że sięga ku dziewczynie, jego ręka zniknęła za jej plecami i złapała imbryk.
— Nieszczelne okno. Zaraz ty się przeziębisz — mruknął, by w końcu skierować się do salonu. Odstawił imbryk, gdzie było miejsce i wypatrzył pierwszy lepszy koc, na który mogło paść jego spojrzenie, by zarzucić go Havisham na ramiona.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Cisza, która zbyt często zapadała pomiędzy nimi dzisiejszego wieczoru, z jej perspektywy przestała być kojąca już dawno. Z każdą kolejną sekundą stawała się coraz bardziej nieznośna, wyolbrzymiająca wszystko to, o czym myślała, w pewnym momencie krzycząc i przyprawiając kobietę o nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Wiedziała, że lada chwila jej tajemnica się wyda, choć to nie było większym problemem od tego, że ostatnią fiolkę z eliksirem przeciwbólowym przypadkiem rozbiła a rzucenie zaklęcia wiązało się albo ze słodkim powodzeniem albo ze zmaganiem się z konsekwencjami anomalii, których naoglądała się w ostatnim czasie na tyle dużo, by skutecznie ostudzić swój zapał do machania różdżką poza szpitalem; skupiona na migrenowej aurze puściła mimo uszu żart Thomasa, analizując za to odpowiedź na zadane pytanie. Nie wie, czy jest o czym? Unosząc jedną z brwi, wyrzuciła z siebie coś na kształt potakującego pomruku. Nie było go rok, zniknął, przepadł jak kamień wodę, ulotnił się jak kamfora a Jocelyn - i nie tylko ona - pogodziła się prawie z myślą o zaginięciu brata i być może jego śmierci. Nie odzywał się, nie dawał znaku życia, jakiegokolwiek, nawet dymnego, czy wysłania listu z jednym słowem. Ale nie, nie było o czym rozmawiać.
Gdyby nie szybkie odbicie piłeczki, nie powstrzymałaby się przez skomentowaniem tej sytuacji w inny sposób, niż poprzez wymowne milczenie, ale z drugiej strony ciągłe omijanie tematu dało jej do myślenia. Nie podejrzewała go o zwyczajną chęć utarcia nosa bliskim, ani tym bardziej o depresyjne myśli, bo wydawało jej się, że Thomas zawsze był ponad to. Przecież to on ją pocieszał, czasem raczył ciepłym, podnoszącym na duchu słowem, przez co nie zauważyła ewentualnych znaków, czy prób wołania o pomoc.
Wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Nigdy nie brała pod uwagę wyjazdu z Anglii, nie wiedziała, co świat mógł jej zaoferować a teraz, gdy dobrze radziła sobie w swojej pracy nie miała nawet czasu na eksplorowanie nieznanego i sprawdzanie, czy w innym miejscu rzeczywiście byłoby lepiej.
- Wskaż mi, gdzie jest bezpiecznie. W każdym miejscu na tej planecie coś może mi się stać. - Wątpiła, by wydarzenia ostatnich miesięcy ograniczały się tylko do kraju, który zamieszkiwała całe życie. Chciała dodać coś jeszcze, otwierając usta. Szybko jednak zaniechała swojego zamiaru.
Nie wiedziała co zamierzał i chyba nawet poczuła się dość nieswojo, gdy Thomas zatrzymał się zaledwie nic nie znaczące dwa centymetry przed nią. Niewiele brakowało, by objęła go rękoma, by się przytuliła, czując przyjemne i zarazem nieprzyjemne, niepożądane mrowienie w dole brzucha. Zachęcająca ciepłota ciała i znajomy zapach sosny wcale nie ułatwiał jej sprawy. Przymknęła powieki, ledwo powstrzymując się od instynktownego przekręcenia głowy i oparcia jej o jego tors, jak miewała to w zwyczaju jeszcze przed rokiem, dwoma, a nawet czterema latami. Zamiast tego stała. Po prostu stała, jak oniemiała, w bezruchu i dziwnym zawieszeniu, czując, jak krawędź blatu wciska się boleśnie w jej kościste plecy. A może to ona sama zaczęła na nią napierać, chcąc się oddalić? Miała wrażenie, że te kilka sekund trwało wieczność, nim Vane zawrócił do salonu.
Nie wiedziała, czemu myślała, że ją obejmie. Może po prostu tego chciała? Zapewnienia - jak zwykle - że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli już nigdy nic nie miało być w porządku; chwili bliskości i intymności, na którą pozwalali sobie niegdyś wzajemnie.
Gdy zniknął, odetchnęła głębiej, odwracając wzrok na okno, jakby szukała w ciemnym niebie rozjaśnionym gdzieniegdzie pojedynczymi gwiazdami odpowiedzi, dlaczego to wszystko było takie dziwne, trudne i jak mogła wyłączyć kotłujące się pod rudą czupryną myśli. Ich sprzeczność i mnogość była przerażająca, bo jeszcze nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji; do tej pory nie zależało jej na kimś tak bardzo, że czuła z tego powodu rozdzierający ból, skryty pod młodą piersią, kiedy całe życie zawsze interesowała się tylko czubkiem własnego nosa i egoistycznymi potrzebami. Nie zauważyła momentu, w którym wrócił, zerkając nań dopiero wtedy, gdy otulił ją wełnianym kocem.
- Nieszczelne okna to mój najmniejszy problem - mruknęła pod nosem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że znał ją lepiej niż ona samą siebie; wiedział, gdy coś było nie tak, kiedy coś ją gryzło. Kiedy uśmiech stawał się wymuszonym a ton głosu coraz bardziej naburmuszonym albo słabym, lub zwyczajnie zniechęconym do dalszej dyskusji. Zawsze jednak udawała, że wszystko jest w porządku. Tak jak i teraz: zamierzała udawać, że nic się nie zmieniło, sądząc jednocześnie, że nagle nie wybuchnie i jest w stanie się powstrzymać - nie jesteś głodny? - spytała wnet; jedzenie zawsze łagodziło obyczaje. Podobnie alkohol i opium - albo zmęczony? - wyliczyła; pójście spać też było dobrym rozwiązaniem, niezależnie od tego, że problem wcale nie znikał. Pokusiła się nawet o podobny ruch, na odepchnięcie od blatu i zniwelowanie dzielącej ich odległości. Zetknęła się bosymi czubkami palców z czubkami mokrych butów, wzrokiem jednak była nieobecna tu i teraz.
Gdyby nie szybkie odbicie piłeczki, nie powstrzymałaby się przez skomentowaniem tej sytuacji w inny sposób, niż poprzez wymowne milczenie, ale z drugiej strony ciągłe omijanie tematu dało jej do myślenia. Nie podejrzewała go o zwyczajną chęć utarcia nosa bliskim, ani tym bardziej o depresyjne myśli, bo wydawało jej się, że Thomas zawsze był ponad to. Przecież to on ją pocieszał, czasem raczył ciepłym, podnoszącym na duchu słowem, przez co nie zauważyła ewentualnych znaków, czy prób wołania o pomoc.
Wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Nigdy nie brała pod uwagę wyjazdu z Anglii, nie wiedziała, co świat mógł jej zaoferować a teraz, gdy dobrze radziła sobie w swojej pracy nie miała nawet czasu na eksplorowanie nieznanego i sprawdzanie, czy w innym miejscu rzeczywiście byłoby lepiej.
- Wskaż mi, gdzie jest bezpiecznie. W każdym miejscu na tej planecie coś może mi się stać. - Wątpiła, by wydarzenia ostatnich miesięcy ograniczały się tylko do kraju, który zamieszkiwała całe życie. Chciała dodać coś jeszcze, otwierając usta. Szybko jednak zaniechała swojego zamiaru.
Nie wiedziała co zamierzał i chyba nawet poczuła się dość nieswojo, gdy Thomas zatrzymał się zaledwie nic nie znaczące dwa centymetry przed nią. Niewiele brakowało, by objęła go rękoma, by się przytuliła, czując przyjemne i zarazem nieprzyjemne, niepożądane mrowienie w dole brzucha. Zachęcająca ciepłota ciała i znajomy zapach sosny wcale nie ułatwiał jej sprawy. Przymknęła powieki, ledwo powstrzymując się od instynktownego przekręcenia głowy i oparcia jej o jego tors, jak miewała to w zwyczaju jeszcze przed rokiem, dwoma, a nawet czterema latami. Zamiast tego stała. Po prostu stała, jak oniemiała, w bezruchu i dziwnym zawieszeniu, czując, jak krawędź blatu wciska się boleśnie w jej kościste plecy. A może to ona sama zaczęła na nią napierać, chcąc się oddalić? Miała wrażenie, że te kilka sekund trwało wieczność, nim Vane zawrócił do salonu.
Nie wiedziała, czemu myślała, że ją obejmie. Może po prostu tego chciała? Zapewnienia - jak zwykle - że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli już nigdy nic nie miało być w porządku; chwili bliskości i intymności, na którą pozwalali sobie niegdyś wzajemnie.
Gdy zniknął, odetchnęła głębiej, odwracając wzrok na okno, jakby szukała w ciemnym niebie rozjaśnionym gdzieniegdzie pojedynczymi gwiazdami odpowiedzi, dlaczego to wszystko było takie dziwne, trudne i jak mogła wyłączyć kotłujące się pod rudą czupryną myśli. Ich sprzeczność i mnogość była przerażająca, bo jeszcze nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji; do tej pory nie zależało jej na kimś tak bardzo, że czuła z tego powodu rozdzierający ból, skryty pod młodą piersią, kiedy całe życie zawsze interesowała się tylko czubkiem własnego nosa i egoistycznymi potrzebami. Nie zauważyła momentu, w którym wrócił, zerkając nań dopiero wtedy, gdy otulił ją wełnianym kocem.
- Nieszczelne okna to mój najmniejszy problem - mruknęła pod nosem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że znał ją lepiej niż ona samą siebie; wiedział, gdy coś było nie tak, kiedy coś ją gryzło. Kiedy uśmiech stawał się wymuszonym a ton głosu coraz bardziej naburmuszonym albo słabym, lub zwyczajnie zniechęconym do dalszej dyskusji. Zawsze jednak udawała, że wszystko jest w porządku. Tak jak i teraz: zamierzała udawać, że nic się nie zmieniło, sądząc jednocześnie, że nagle nie wybuchnie i jest w stanie się powstrzymać - nie jesteś głodny? - spytała wnet; jedzenie zawsze łagodziło obyczaje. Podobnie alkohol i opium - albo zmęczony? - wyliczyła; pójście spać też było dobrym rozwiązaniem, niezależnie od tego, że problem wcale nie znikał. Pokusiła się nawet o podobny ruch, na odepchnięcie od blatu i zniwelowanie dzielącej ich odległości. Zetknęła się bosymi czubkami palców z czubkami mokrych butów, wzrokiem jednak była nieobecna tu i teraz.
Gość
Gość
Thomas był większym egoistą, niż byłby w stanie sam przed sobą przyznać. Wygodnie było nie dopuszczać do siebie świadomości, że ktoś się o niego martwił. Właściwie celowo pozbawiał innych tej możliwości, wytrącając im tym samym najlepsze karty z dłoni. Nie chciał słyszeć pretensji ani zbyt dociekliwych pytań. Jego podstawowym błędem była myśl, że będzie w stanie wrócić do Anglii i zachować swoją anonimowość. Wtopić się w tłum i udawać, że nie istnieje, a potem robić swoje. Nie tęsknił do dawnego życia, dawne życie oznaczało zobowiązania, których z perspektywy czasu nie był w stanie udźwignąć. Jedno z nich stało właśnie przed nim, wpatrując się w niego tymi stanowczo zbyt ładnymi, zielonymi oczami. Nie miał depresyjnych myśli, nie chciał też nikomu robić na złość. Po prostu wszystko to całkowicie mu zobojętniało, a że nie był też kimś, kto rzuci się w odmęty przyziemnych uciech tylko po to, by coś poczuć, trwał sobie dalej, taplając się w odległych resztkach skrajnych emocji, chyba jedynie wyobrażając sobie, że je odczuwa. Napatrzył się; napatrzył się na mugoli, na marazm, jaki sobą reprezentują i przynajmniej doszedł do wniosku, że to jedno nie jest mu obojętne. Nie chciał, żeby wkroczyli ze swoim brudnym chaosem w ich świat. By czarodzieje musieli się chować przed nimi jak przestępcy. To jedno wiedział na pewno.
— Nie rozumiesz — westchnął, choć nie podjął tematu. Tu nie chodziło o ogólnie pojęte niebezpieczeństwo. Świat się zmieniał, dążył ku czemuś wielkiemu. Wojnie, konfliktowi — to tylko nomenklatura. Czekały ich wszystkich pewne wyrzeczenia i podejmowanie trudnych decyzji, ale wyczekiwał tego, jak dotąd sądził, bez względu na koszty. Teraz jednak doszedł do wniosku, że wolałby, by zarówno jego siostry, jak i sama Saorise, były wtedy daleko stąd, daleko od tego wszystkiego. Nie mógł jednak dobierać im prawa do kształtowania świata i walczenia o to, co słuszne. Nie zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. Na chwilę pogrążył się w swoich chaotycznych rozmyślaniach. Nie miał teraz czasu na dodatkowe komplikowanie sobie życia, nie, kiedy w perspektywie miał kilka ważnych do załatwienia rzeczy. Trzeźwość umysłu będzie mu potrzebna, wręcz niezbędna. Nie mógł trwonić jej na wracanie do tego, co było, a właśnie tak się działo, skoro wylądował w kuchni Saorise Havisham. Jednego z nielicznych dowodów na to, że gdzieś tam tkwiły w nim jeszcze jakieś resztki emocji, którymi mógłby się cieszyć, gdyby było inaczej.
Myśli dało się wyłączyć bardzo łatwo; kto jak kto, ale Vane wiedział o tym doskonale, bo swego czasu zgłębiał ten temat z dużym zapałem. Ten sam zapał zaprowadził go przecież w szeregi amnezjatorów i ten sam zapał pozwolił mu na to, by bez większych oporów etycznych, bawić się umysłami mugoli, dowolnie je modyfikując. Pustka, która pojawiała się w ich oczach, przypominała mu tę, którą widział codziennie w lustrze. Nieświadomi tego, że wymazuje właśnie z ich głów wspomnienia, których nigdy nie odzyskają, że wymazuje z nich ślady ukochanych osób, czy szczęścia, które ich spotkało, w katatonicznym stanie spoglądali na niego niemalże z niemym wyrzutem. A może tylko tak mu się wydawało?
— Co jest zatem największym? — Zmiana tematu na to, co tkwi w głowie Saorise wydawało się najlepszym i najprostszym pomysłem, jaki przyszedł mu w tej chwili do głowy. Częściowo, z szacunku do tego, co między nimi było, istotnie interesowały go te zmiany; chciał, żeby odnalazła szczęście, z czymkolwiek miałoby się to wiązać, bo na pewno nie z nim. Widział jednak wyraźnie, że tak się nie stało. Znali się zbyt długo, by nie mógł przejrzeć przez wymuszone gesty i mimikę. Nie musiała przy nim nigdy udawać, że dobrze się trzyma. Czasem nawet zajmowanie się jej problemami, dawało mu pewien rodzaj spokoju i odciągało od uporczywych myśli o tym, co by było, gdyby. Z biegiem czasu przestał się nad tym zastanawiać, a choć świat stopniowo zaczynał tracić kolory, jej zawsze mógł wysłuchać, choć sporo piasku w klepsydrach musiało się przesypać, by istotnie angażował się w to, co do niego mówiła, zamiast słuchać jednym uchem, a wypuszczać drugim, gdy zdarzało jej się radośnie trajkotać na jakiś mało mu znany temat w trakcie wolnego czasu po lekcjach. Miał świadomość, że to ona była spoiwem tej znajomości; materiałem, który sprawiał, że wszystko trzymało się jak należy. Jedynym dowodem na to, że nie było z nim tak źle, jak mogłoby się wydawać.
Nawet ta nagła bliskość nie mogła go wyprowadzić z równowagi, dlatego też się nie odsunął, mimo iż wiedział, że prawdopodobnie powinien. Mógłby ją objąć, ale miał wrażenie, że to nie będzie odpowiednie. Nie siedział w jej głowie i nie wiedział, jak sprzeczne emocje nią targają. Nie przypisywał sobie odgrywania w jej życiu znaczącej roli i nie miało to nic wspólnego z fałszywym poczuciem skromności, czy zaniżoną samooceną. Nieświadom uczuć, jakimi go obdarzyła, nie potrafiąc należycie zinterpretować jej zachowania, jeśli nie poinformowała go o tym wprost, nie potrafił też odgadnąć jej pragnień. Patrzył jej w oczy, które w tej chwili były kompletnie nieobecne; jakby patrzyła nie na niego, a przez niego. W końcu przeniósł wzrok na jej usta. Te same, które tyle razy kiedyś całował, popełniając tym samym okrutny błąd; jednak kiedy jeszcze taplali się w naiwnym myśleniu, że to wszystko jest jedynie kaprysem chwili, było to łatwe. — Nie i nie. Nie zmieniaj tematu — szept uleciał z jego ust, niemal nie naruszając ciszy, która zapanowała w kuchni. Nie był głodny, a obecnie nawet bardziej niż daleki od zmęczenia. Nagle zapragnął wyjść z powrotem na zewnątrz; znaleźć się w strugach lodowatego deszczu i smagającego boleśnie wiatru, żeby odzyskać zdrowy rozsądek. Nigdy nie lubił tego, jak Saorise oddziaływała na jego zmysły. Mąciła je, odbierała obiektywny osąd. Przegrywał za każdym razem, ilekroć podejmował jakąś decyzję z myślą o niej. Nie dlatego, że były to złe decyzje, ale dlatego, że kierowanie się cudzym dobrem nie powinno leżeć w jego naturze. Nigdy nie leżało. Wydawało mu się, że już się tego bezpowrotnie nauczył, a oto znów ona podawała to w wątpliwość. Wpierw Jocelyn, teraz Saorise. Mógł ulec pragnieniu, żeby jednak jej dotknąć, zapomnieć na chwilę o tym, co powinien, a czego absolutnie nie. Tylko czy to nie byłoby kłamstwo? Powstrzymał więc rękę wpół drogi i opuścił je po bokach ciała, biorąc głęboki wdech.
— Nie rozumiesz — westchnął, choć nie podjął tematu. Tu nie chodziło o ogólnie pojęte niebezpieczeństwo. Świat się zmieniał, dążył ku czemuś wielkiemu. Wojnie, konfliktowi — to tylko nomenklatura. Czekały ich wszystkich pewne wyrzeczenia i podejmowanie trudnych decyzji, ale wyczekiwał tego, jak dotąd sądził, bez względu na koszty. Teraz jednak doszedł do wniosku, że wolałby, by zarówno jego siostry, jak i sama Saorise, były wtedy daleko stąd, daleko od tego wszystkiego. Nie mógł jednak dobierać im prawa do kształtowania świata i walczenia o to, co słuszne. Nie zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. Na chwilę pogrążył się w swoich chaotycznych rozmyślaniach. Nie miał teraz czasu na dodatkowe komplikowanie sobie życia, nie, kiedy w perspektywie miał kilka ważnych do załatwienia rzeczy. Trzeźwość umysłu będzie mu potrzebna, wręcz niezbędna. Nie mógł trwonić jej na wracanie do tego, co było, a właśnie tak się działo, skoro wylądował w kuchni Saorise Havisham. Jednego z nielicznych dowodów na to, że gdzieś tam tkwiły w nim jeszcze jakieś resztki emocji, którymi mógłby się cieszyć, gdyby było inaczej.
Myśli dało się wyłączyć bardzo łatwo; kto jak kto, ale Vane wiedział o tym doskonale, bo swego czasu zgłębiał ten temat z dużym zapałem. Ten sam zapał zaprowadził go przecież w szeregi amnezjatorów i ten sam zapał pozwolił mu na to, by bez większych oporów etycznych, bawić się umysłami mugoli, dowolnie je modyfikując. Pustka, która pojawiała się w ich oczach, przypominała mu tę, którą widział codziennie w lustrze. Nieświadomi tego, że wymazuje właśnie z ich głów wspomnienia, których nigdy nie odzyskają, że wymazuje z nich ślady ukochanych osób, czy szczęścia, które ich spotkało, w katatonicznym stanie spoglądali na niego niemalże z niemym wyrzutem. A może tylko tak mu się wydawało?
— Co jest zatem największym? — Zmiana tematu na to, co tkwi w głowie Saorise wydawało się najlepszym i najprostszym pomysłem, jaki przyszedł mu w tej chwili do głowy. Częściowo, z szacunku do tego, co między nimi było, istotnie interesowały go te zmiany; chciał, żeby odnalazła szczęście, z czymkolwiek miałoby się to wiązać, bo na pewno nie z nim. Widział jednak wyraźnie, że tak się nie stało. Znali się zbyt długo, by nie mógł przejrzeć przez wymuszone gesty i mimikę. Nie musiała przy nim nigdy udawać, że dobrze się trzyma. Czasem nawet zajmowanie się jej problemami, dawało mu pewien rodzaj spokoju i odciągało od uporczywych myśli o tym, co by było, gdyby. Z biegiem czasu przestał się nad tym zastanawiać, a choć świat stopniowo zaczynał tracić kolory, jej zawsze mógł wysłuchać, choć sporo piasku w klepsydrach musiało się przesypać, by istotnie angażował się w to, co do niego mówiła, zamiast słuchać jednym uchem, a wypuszczać drugim, gdy zdarzało jej się radośnie trajkotać na jakiś mało mu znany temat w trakcie wolnego czasu po lekcjach. Miał świadomość, że to ona była spoiwem tej znajomości; materiałem, który sprawiał, że wszystko trzymało się jak należy. Jedynym dowodem na to, że nie było z nim tak źle, jak mogłoby się wydawać.
Nawet ta nagła bliskość nie mogła go wyprowadzić z równowagi, dlatego też się nie odsunął, mimo iż wiedział, że prawdopodobnie powinien. Mógłby ją objąć, ale miał wrażenie, że to nie będzie odpowiednie. Nie siedział w jej głowie i nie wiedział, jak sprzeczne emocje nią targają. Nie przypisywał sobie odgrywania w jej życiu znaczącej roli i nie miało to nic wspólnego z fałszywym poczuciem skromności, czy zaniżoną samooceną. Nieświadom uczuć, jakimi go obdarzyła, nie potrafiąc należycie zinterpretować jej zachowania, jeśli nie poinformowała go o tym wprost, nie potrafił też odgadnąć jej pragnień. Patrzył jej w oczy, które w tej chwili były kompletnie nieobecne; jakby patrzyła nie na niego, a przez niego. W końcu przeniósł wzrok na jej usta. Te same, które tyle razy kiedyś całował, popełniając tym samym okrutny błąd; jednak kiedy jeszcze taplali się w naiwnym myśleniu, że to wszystko jest jedynie kaprysem chwili, było to łatwe. — Nie i nie. Nie zmieniaj tematu — szept uleciał z jego ust, niemal nie naruszając ciszy, która zapanowała w kuchni. Nie był głodny, a obecnie nawet bardziej niż daleki od zmęczenia. Nagle zapragnął wyjść z powrotem na zewnątrz; znaleźć się w strugach lodowatego deszczu i smagającego boleśnie wiatru, żeby odzyskać zdrowy rozsądek. Nigdy nie lubił tego, jak Saorise oddziaływała na jego zmysły. Mąciła je, odbierała obiektywny osąd. Przegrywał za każdym razem, ilekroć podejmował jakąś decyzję z myślą o niej. Nie dlatego, że były to złe decyzje, ale dlatego, że kierowanie się cudzym dobrem nie powinno leżeć w jego naturze. Nigdy nie leżało. Wydawało mu się, że już się tego bezpowrotnie nauczył, a oto znów ona podawała to w wątpliwość. Wpierw Jocelyn, teraz Saorise. Mógł ulec pragnieniu, żeby jednak jej dotknąć, zapomnieć na chwilę o tym, co powinien, a czego absolutnie nie. Tylko czy to nie byłoby kłamstwo? Powstrzymał więc rękę wpół drogi i opuścił je po bokach ciała, biorąc głęboki wdech.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Zmarszczyła brwi w geście niezadowolenia.
– To mi wyjaśnij. – Zwróciła mu uwagę. Nie lubiła, gdy tak robił, zresztą gdy ktokolwiek tak robił: zaczynał temat, a później wzdychał, urywając go bez najmniejszych wyjaśnień, pozostawiając ją w nieprzyjemnym zawieszeniu. Jako osoba, która pochłaniała wiedzę jak kolejne szklaneczki ognistej i cechowała się ogromną ciekawością, musiała wiedzieć absolutnie w s z y s t k o. Uznawała, że nie ma rzeczy, których nie może pojąć, nie dopuszczała więc odmowy.
Rudowłosa zawsze lubiła robić wszystkim na przekór: rodzicom, znajomym, kuzynowi, tym bardziej Thomasowi, a nawet samej sobie, kiedy złośliwy chochlik szeptał jej do ucha, wygrywając walkę z rozumem. Robiła na przekór światu i rozsądkowi, w pewnym momencie uznała, że robiła na przekór życiu i śmierci zapewne też. Nic więc dziwnego, że szybko zapomniała o pewnych ustaleniach, dopiero po czasie uświadamiając sobie, że zaczęła myśleć o przyszłości wykraczającej poza bezpieczny, znajomy obszar pracy. Próbowała wyobrazić sobie siebie w roli żony, matki i gospodyni domu, chociaż podejrzewała, że w przypadku ostatniego mogłaby zawieść na całej linii, kiedy domem w tym momencie był jej gabinet w szpitalu. Zastanawiała się również, czy gdyby faktycznie dźwigała na swoich ramionach dodatkową odpowiedzialność, jaką była rodzina, czy wtedy odpuściłaby sobie chociaż część ciężkich dyżurów, branych teraz na własne życzenie, po to, by pobyć z bliskimi. Równie szybko zapominała o swoich rozważaniach; nigdy nie potrafiła utworzyć stałego, solidnego związku a układ, w którym tkwiła niegdyś z Thomasem był całkiem wygodną alternatywą. Wtedy nie pomyślałaby, że po pewnym czasie zacznie przeszkadzać jej nie nazywanie tej relacji wprost, a niewyrażane emocje będą tkwić w głowie i sercu jak cierń.
Poza tym prowadziła raczej dość monotonne, pełne rutyny i uporządkowane na wielu polach życie, w którym wydawałoby się, że nie ma miejsca na problemy. Wbrew temu, w ostatnim czasie nazbierało ich się dość sporo; od przeklętych anomalii, po zmącony spokój w ich magicznym świecie, poprzez napady migrenowe w najmniej oczekiwanych momentach, po niezapowiedziane powroty osób, które robiły nieporządek w jej chaosie.
– Nie zaczynaj, nie dzisiaj – powiedziała z przekornym grymasem, chociaż krótkie ty tańczyło na końcu języka – rozmawianie o moich problemach jest ostatnim, czego potrzebuję w tym miesiącu. – Dopiero z czasem przywykła do mówienia mu o swoich zmartwieniach i troskach dnia codziennego, gdy wcześniej nie robiła tego wcale, zamykając się w swoim szczelnym świecie. Teraz jednak naprawdę nie chciała poruszać tego tematu, kiedy nie miała pewności, czy następnego dnia Vane nie zniknie znowu.
Pokręciła głową. Może najlepszym rozwiązaniem tejże sytuacji, było oddanie się chwili przyjemności, złudnemu poczuciu, że jest tak, jak powinno być a między nimi wszystko było jak dawniej, jakby rok bez siebie nie miał miejsca? W ich relacji zresztą już dawno zatarła się granica między tym, co powinni, a tym, czego absolutnie nie, tylko teraz znajomość ta była bardziej nieokreślona, niż przed rokiem, czy paroma laty i nie było sensu w budowaniu nowych zasad, z którymi mogłoby im być nie po drodze.
Saoirse przeniosła wzrok na rękę, która zawisła w powietrzu i pod wpływem impulsu chwyciła ją, splatając ich palce, nim Thomas opuścił dłoń z powrotem. Uśmiechnęła się lekko, nie próbując teraz doszukiwać się powodów, dla których to zrobiła - na to miała przyjść pora następnego dnia.
Milczała uparcie, uznając słowa za zbędne, skoro gesty mówiły za siebie. Odnajdując w sobie resztki stłumionej odwagi, zwykłej chęci i braku rozsądku, którym kierowała się na co dzień przede wszystkim, zbliżyła się doń powoli, jak do zwierzęcia, które oswajała na nowo. Spoglądała mu prosto w oczy, tym samym łagodnym spojrzeniem, którym raczyła go tamtego wieczoru na szlabanie, a potem na kolejnych kilku; tym, przy którym zauważyła już dawno, że zachowanie mężczyzny ulega małej zmianie. Chudymi palcami przesuwała po ręce w górę, wspinając się na palce i wreszcie ujęła w chłodną rękę rozgrzany policzek mężczyzny. Zbliżyła się blisko; na tyle blisko, że mógł poczuć jej nieco niespokojny oddech na swojej szyi, woń nagietkowego mydła i ziołowy zapach po maseczce, którą zdołała przed położeniem się wklepać w twarz. Z pewnością czuł również, jak rude kosmyki nieznośnie łaskoczą go po twarzy, tak jak i ją; nigdy bowiem nie panowała nad swoimi włosami, które żyły własnym życiem. Ona z kolei wyczuła, że upragniona zmiana zaczęła powoli zachodzić, nie biorąc pod uwagę ewentualnego - odrzucenia - niepowodzenia. Spod nieco przymkniętych powiek przesunęła wzrok na pełne wargi, ale nie pocałowała go, niepewnie przyciskając się głową do jego ramienia.
– Nie rób tego więcej – szepnęła; nie prosiła, żądała na ten swój dziwny sposób, by nie zostawił jej już więcej samej, kciukiem gładząc szorstką skórę twarzy, między innymi bliznę, na której zatrzymała opuszek na dłużej. Pozostawiła mu jednak drogę ucieczki, gdy drugą rękę zaciskała na kocu, jak gdyby nie wiedziała, co z nią zrobić – mam nadzieję, że nie wpadłeś w żadne kłopoty. – Potrzebowała go, wtedy, teraz, w ogóle i czy tego chciała, czy nie, był jej słabością, rysą w grubym murze, otaczającym ją każdego dnia. Zbyt wiele o niej wiedział, zbyt wiele poruszyli tematów, począwszy od błahostek, marzeń, upodobań politycznych, których nikomu nie zdradzała, po wiele innych, drażliwych kwestii, przeważnie zostawianych tylko dla siebie. Wiedziała, że gdyby coś mu się stało, długo potem zbierałaby się w całość.
– To mi wyjaśnij. – Zwróciła mu uwagę. Nie lubiła, gdy tak robił, zresztą gdy ktokolwiek tak robił: zaczynał temat, a później wzdychał, urywając go bez najmniejszych wyjaśnień, pozostawiając ją w nieprzyjemnym zawieszeniu. Jako osoba, która pochłaniała wiedzę jak kolejne szklaneczki ognistej i cechowała się ogromną ciekawością, musiała wiedzieć absolutnie w s z y s t k o. Uznawała, że nie ma rzeczy, których nie może pojąć, nie dopuszczała więc odmowy.
Rudowłosa zawsze lubiła robić wszystkim na przekór: rodzicom, znajomym, kuzynowi, tym bardziej Thomasowi, a nawet samej sobie, kiedy złośliwy chochlik szeptał jej do ucha, wygrywając walkę z rozumem. Robiła na przekór światu i rozsądkowi, w pewnym momencie uznała, że robiła na przekór życiu i śmierci zapewne też. Nic więc dziwnego, że szybko zapomniała o pewnych ustaleniach, dopiero po czasie uświadamiając sobie, że zaczęła myśleć o przyszłości wykraczającej poza bezpieczny, znajomy obszar pracy. Próbowała wyobrazić sobie siebie w roli żony, matki i gospodyni domu, chociaż podejrzewała, że w przypadku ostatniego mogłaby zawieść na całej linii, kiedy domem w tym momencie był jej gabinet w szpitalu. Zastanawiała się również, czy gdyby faktycznie dźwigała na swoich ramionach dodatkową odpowiedzialność, jaką była rodzina, czy wtedy odpuściłaby sobie chociaż część ciężkich dyżurów, branych teraz na własne życzenie, po to, by pobyć z bliskimi. Równie szybko zapominała o swoich rozważaniach; nigdy nie potrafiła utworzyć stałego, solidnego związku a układ, w którym tkwiła niegdyś z Thomasem był całkiem wygodną alternatywą. Wtedy nie pomyślałaby, że po pewnym czasie zacznie przeszkadzać jej nie nazywanie tej relacji wprost, a niewyrażane emocje będą tkwić w głowie i sercu jak cierń.
Poza tym prowadziła raczej dość monotonne, pełne rutyny i uporządkowane na wielu polach życie, w którym wydawałoby się, że nie ma miejsca na problemy. Wbrew temu, w ostatnim czasie nazbierało ich się dość sporo; od przeklętych anomalii, po zmącony spokój w ich magicznym świecie, poprzez napady migrenowe w najmniej oczekiwanych momentach, po niezapowiedziane powroty osób, które robiły nieporządek w jej chaosie.
– Nie zaczynaj, nie dzisiaj – powiedziała z przekornym grymasem, chociaż krótkie ty tańczyło na końcu języka – rozmawianie o moich problemach jest ostatnim, czego potrzebuję w tym miesiącu. – Dopiero z czasem przywykła do mówienia mu o swoich zmartwieniach i troskach dnia codziennego, gdy wcześniej nie robiła tego wcale, zamykając się w swoim szczelnym świecie. Teraz jednak naprawdę nie chciała poruszać tego tematu, kiedy nie miała pewności, czy następnego dnia Vane nie zniknie znowu.
Pokręciła głową. Może najlepszym rozwiązaniem tejże sytuacji, było oddanie się chwili przyjemności, złudnemu poczuciu, że jest tak, jak powinno być a między nimi wszystko było jak dawniej, jakby rok bez siebie nie miał miejsca? W ich relacji zresztą już dawno zatarła się granica między tym, co powinni, a tym, czego absolutnie nie, tylko teraz znajomość ta była bardziej nieokreślona, niż przed rokiem, czy paroma laty i nie było sensu w budowaniu nowych zasad, z którymi mogłoby im być nie po drodze.
Saoirse przeniosła wzrok na rękę, która zawisła w powietrzu i pod wpływem impulsu chwyciła ją, splatając ich palce, nim Thomas opuścił dłoń z powrotem. Uśmiechnęła się lekko, nie próbując teraz doszukiwać się powodów, dla których to zrobiła - na to miała przyjść pora następnego dnia.
Milczała uparcie, uznając słowa za zbędne, skoro gesty mówiły za siebie. Odnajdując w sobie resztki stłumionej odwagi, zwykłej chęci i braku rozsądku, którym kierowała się na co dzień przede wszystkim, zbliżyła się doń powoli, jak do zwierzęcia, które oswajała na nowo. Spoglądała mu prosto w oczy, tym samym łagodnym spojrzeniem, którym raczyła go tamtego wieczoru na szlabanie, a potem na kolejnych kilku; tym, przy którym zauważyła już dawno, że zachowanie mężczyzny ulega małej zmianie. Chudymi palcami przesuwała po ręce w górę, wspinając się na palce i wreszcie ujęła w chłodną rękę rozgrzany policzek mężczyzny. Zbliżyła się blisko; na tyle blisko, że mógł poczuć jej nieco niespokojny oddech na swojej szyi, woń nagietkowego mydła i ziołowy zapach po maseczce, którą zdołała przed położeniem się wklepać w twarz. Z pewnością czuł również, jak rude kosmyki nieznośnie łaskoczą go po twarzy, tak jak i ją; nigdy bowiem nie panowała nad swoimi włosami, które żyły własnym życiem. Ona z kolei wyczuła, że upragniona zmiana zaczęła powoli zachodzić, nie biorąc pod uwagę ewentualnego - odrzucenia - niepowodzenia. Spod nieco przymkniętych powiek przesunęła wzrok na pełne wargi, ale nie pocałowała go, niepewnie przyciskając się głową do jego ramienia.
– Nie rób tego więcej – szepnęła; nie prosiła, żądała na ten swój dziwny sposób, by nie zostawił jej już więcej samej, kciukiem gładząc szorstką skórę twarzy, między innymi bliznę, na której zatrzymała opuszek na dłużej. Pozostawiła mu jednak drogę ucieczki, gdy drugą rękę zaciskała na kocu, jak gdyby nie wiedziała, co z nią zrobić – mam nadzieję, że nie wpadłeś w żadne kłopoty. – Potrzebowała go, wtedy, teraz, w ogóle i czy tego chciała, czy nie, był jej słabością, rysą w grubym murze, otaczającym ją każdego dnia. Zbyt wiele o niej wiedział, zbyt wiele poruszyli tematów, począwszy od błahostek, marzeń, upodobań politycznych, których nikomu nie zdradzała, po wiele innych, drażliwych kwestii, przeważnie zostawianych tylko dla siebie. Wiedziała, że gdyby coś mu się stało, długo potem zbierałaby się w całość.
Gość
Gość
Cała Saorise. Omal się nie uśmiechnął na widok jej niezadowolonej miny. Zupełnie jakby cofnęli się kilka lat wstecz, wtedy, kiedy złościła się, bo nie chciał jej pokazać jak najszybciej rzucić drętwotę. Cenił sobie w niej ten głód wiedzy, ale w chwilach takich jak ta, wolałby, gdyby jednak nie była równie drobiazgowa. Z jednej strony wiedział, że może jej ufać; zdradzić, w co tak naprawdę się wpakował. Z drugiej jednak poruszał się w tym nowym świecie niczym dziecko we mgle, a wiedział, że za błędy płaci się słono. To już nie były zabawy ze szkolnego korytarza, gdzie okazyjnie podstawiało się jakiejś szlamie nogę, albo znienacka rzucało jinx. Wkroczenie do świata, gdzie ludzkie życie nie znaczyło kompletnie niczego, było przytłaczające i oszałamiające. Thomas jeszcze nie wiedział, czy będzie w stanie czerpać z tego przyjemność, jak niektórzy. Chciał jednak z pewnością jakoś przysłużyć się sprawie, a wciągnięcie w to kolejne osoby mogłoby być tak postrzegane. Mimo to miał przed tym pewien opór. To, że sam spisał się na straty to jedno, ale skazywanie Saorise na niebezpieczeństwo to drugie. I choć nie pogardziłby towarzystwem kogoś, kto był mu w jakieś sposób mniej obojętny niż reszta ludzkości, to czyniłoby go też słabym. Nie chciał być słabszy, niż już był, ze swoimi drętwiejącymi stawami i zbyt analitycznym podejściem do wszystkiego. Magia rozstrojona anomaliami była niestabilna sama w sobie; nie potrzebowała równie mało stabilnych czarodziejów, a emocje były takim właśnie czynnikiem destabilizującym. Musiał to sobie jeszcze przemyśleć.
— Nie dzisiaj — mruknął zatem. Należał raczej do konsekwentnych ludzi, więc jej ewentualne próby zrobienia mu na przekór, zwykle kończyły się fiaskiem. Początkowo z tego właśnie względu, była mu niczym natrętna mucha, uporczywie bzycząca nad uchem, ale wbrew jego naturze byłoby się zaistniałym zjawiskiem zdenerwować. Musiało upłynąć trochę czasu by uznał, że w gruncie rzeczy nie przeszkadza mu wcale. Między innymi dlatego tu w końcu pewnie wylądował, choć wcale tego nie planował, zupełnie jakby wypełniał jakiś odgórny plan, na który nie miał wpływu. Ich relacja wydawała się z jego perspektywy jednoznaczna; nie był z emocjami za pan brat, wiedziała o tym, sądził zresztą, najwyraźniej błędnie, że z jej strony wygląda to w sposób analogiczny. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że tak ją to wszystko męczy. Gdyby wiedział, pewnie nie pojawiałby się znowu w jej życiu.
Thomas też wolał rutynę, ale tę zabrano mu gwałtem już jakiś czas temu. Wcale nie przepadał za zmianami, wolał mieć święty spokój; dlatego ze wszystkich dostępnych dróg, wybrał siedzenie w lesie. Brak konieczności kontaktu z innymi, cisza, spokój i odosobnienie — tego potrzebował, nie prowadzenia pełnego przygód życia. Dlatego też to, czego podjął się obecnie, kłóciło się z tym, do czego przywykł i od trybu życia, który zdecydowanie preferował. Czasem jednak należało poświęcić swoje przyzwyczajenia na rzecz większej sprawy i tak było tym razem. Jeśli nie przeciwstawią się nurtom, które zaczęły trawić od środka społeczność czarodziejów, wkrótce zmieni się wszystko. Był więc skłonny pójść na ustępstwa dla dobra ogółu. Ogółu, który niestety nie w całości chciał te ustępstwa docenić.
— Jak uważasz — odparł, niemal rozbawiony tym, jak oboje nie mieli dzisiaj ochoty na poważne rozmowy. Tak naprawdę było mu to nawet na rękę. Słowa nigdy nie stanowiły jego biegłości, chyba że już nie miał innego wyboru. Czasem były konieczne. W ich świecie grały dużą rolę, w jego opinii zbyt dużą. Łatwo było dużo mówić, ciężej było robić. Z tych dwóch opcji zdecydowanie skłaniał się ku tej drugiej. Bezcelowe mielenie ozorem nie przynosiło niczego dobrego. Wiedział, że nie powinien jej był pozwalać tak się zbliżać. Spoglądał jej jednak w oczy intensywnie, pragnąc, żeby nie ujrzała w jego spojrzeniu tej lodowatej pustki, którą oglądał na co dzień, gdy tylko zerkał w zwierciadło. A jednak pewnie tam była; niezmieniona od roku. Nie wiedział, jak ma się czuć z jej dotykiem. Połowicznie był mu obcy, a połowicznie tak dobrze znany. Siłą powstrzymał się od tego, by w pierwszym odruchu się nie odsunąć, stał zatem jak porażony, wydawać by się mogło, że nawet nie oddychał. Nie cofnął się, ale i nie odwzajemnił uścisku, przynajmniej jeszcze nie. Jakby oswajał się z tą sytuacją. Odzwyczaił się od trzymania kobiety w ramionach przez ostatnie miesiące i z jakiegoś niemal śmiesznego powodu zaczął mieć wrażenie, jakby nigdy tego nie robił. Nawet wszędobylskie, rude kosmyki przestały mu przeszkadzać. Dopiero po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach odetchnął, zaciągając się zapachem ziół, który z kolei kojarzył mu się z lasem. Mogła wyraźnie wyczuć, jak bardzo był spięty; a gdy już wydawać się miało, że się odsunie, po krótkiej chwili zaczął się rozluźniać.
— Nie mogę ci tego obiecać — odparł cicho, niemal boleśnie świadom tego, jak naprawdę bardzo nie może. Z przedłużającym się wahaniem podniósł ręce i jednak ją objął, a dopiero wtedy rzeczy zaczęły wskakiwać na należne im miejsce, choć i tak było w tym coś kompletnie obcego i niewłaściwego. Nie wiedział, co przyniesie jutro. A może wiedział? Zmiany. Znał mgliste plany, które już w przeciągu kilku dni miały odmienić wszystko. Czy wpadł w kłopoty? Tutaj można by dyskutować. Tak i nie. Jeśli jednak to miało jakoś pomóc sprawie, to był gotowy w nie wpaść po uszy. Trzeba było coś robić, nie siedzieć z boku i czekać, aż sprawy rozwiążą się same. — Niczego już nie mogę ci obiecać ani niczego dać — przez ten szept, który zniknął gdzieś pomiędzy miedzianymi kosmykami Saorise, przebijało się dalekie echo frustracji. Żałował, żałował, że nie potrafi. Wyrzuty sumienia, które przypomniały mu znowu lata zawodu zachowaniem wszystkich tych, którzy byli mu bliscy, a przynajmniej mieli takimi być w teorii, dały o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Poświęcił im wszystkim tyle czasu, a gdy już pojawił się ktoś, kto na ten czas zasługiwał, w nim nie było już niczego. Objął ją nieco ciaśniej, jedną ręką obejmując zdecydowanie zbyt szczupłą talię, drugą ulokowawszy na tyle jej głowy. Wplótł palce w jej włosy i przycisnął do siebie, jakby tonął, a ona była ostatnią deską ratunku. Oparł policzek o jej czoło, zastanawiając się mimowolnie, jak wielki stanowi to dla niej zawód. Gdy zjawia się po roku nieobecności tylko po to, by nie być w stanie niczego wyjaśnić, ani nic obiecać. Wszystko znowu sprowadzało się do słów, a tych nie umiał z siebie wykrzesać.
— Nie dzisiaj — mruknął zatem. Należał raczej do konsekwentnych ludzi, więc jej ewentualne próby zrobienia mu na przekór, zwykle kończyły się fiaskiem. Początkowo z tego właśnie względu, była mu niczym natrętna mucha, uporczywie bzycząca nad uchem, ale wbrew jego naturze byłoby się zaistniałym zjawiskiem zdenerwować. Musiało upłynąć trochę czasu by uznał, że w gruncie rzeczy nie przeszkadza mu wcale. Między innymi dlatego tu w końcu pewnie wylądował, choć wcale tego nie planował, zupełnie jakby wypełniał jakiś odgórny plan, na który nie miał wpływu. Ich relacja wydawała się z jego perspektywy jednoznaczna; nie był z emocjami za pan brat, wiedziała o tym, sądził zresztą, najwyraźniej błędnie, że z jej strony wygląda to w sposób analogiczny. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że tak ją to wszystko męczy. Gdyby wiedział, pewnie nie pojawiałby się znowu w jej życiu.
Thomas też wolał rutynę, ale tę zabrano mu gwałtem już jakiś czas temu. Wcale nie przepadał za zmianami, wolał mieć święty spokój; dlatego ze wszystkich dostępnych dróg, wybrał siedzenie w lesie. Brak konieczności kontaktu z innymi, cisza, spokój i odosobnienie — tego potrzebował, nie prowadzenia pełnego przygód życia. Dlatego też to, czego podjął się obecnie, kłóciło się z tym, do czego przywykł i od trybu życia, który zdecydowanie preferował. Czasem jednak należało poświęcić swoje przyzwyczajenia na rzecz większej sprawy i tak było tym razem. Jeśli nie przeciwstawią się nurtom, które zaczęły trawić od środka społeczność czarodziejów, wkrótce zmieni się wszystko. Był więc skłonny pójść na ustępstwa dla dobra ogółu. Ogółu, który niestety nie w całości chciał te ustępstwa docenić.
— Jak uważasz — odparł, niemal rozbawiony tym, jak oboje nie mieli dzisiaj ochoty na poważne rozmowy. Tak naprawdę było mu to nawet na rękę. Słowa nigdy nie stanowiły jego biegłości, chyba że już nie miał innego wyboru. Czasem były konieczne. W ich świecie grały dużą rolę, w jego opinii zbyt dużą. Łatwo było dużo mówić, ciężej było robić. Z tych dwóch opcji zdecydowanie skłaniał się ku tej drugiej. Bezcelowe mielenie ozorem nie przynosiło niczego dobrego. Wiedział, że nie powinien jej był pozwalać tak się zbliżać. Spoglądał jej jednak w oczy intensywnie, pragnąc, żeby nie ujrzała w jego spojrzeniu tej lodowatej pustki, którą oglądał na co dzień, gdy tylko zerkał w zwierciadło. A jednak pewnie tam była; niezmieniona od roku. Nie wiedział, jak ma się czuć z jej dotykiem. Połowicznie był mu obcy, a połowicznie tak dobrze znany. Siłą powstrzymał się od tego, by w pierwszym odruchu się nie odsunąć, stał zatem jak porażony, wydawać by się mogło, że nawet nie oddychał. Nie cofnął się, ale i nie odwzajemnił uścisku, przynajmniej jeszcze nie. Jakby oswajał się z tą sytuacją. Odzwyczaił się od trzymania kobiety w ramionach przez ostatnie miesiące i z jakiegoś niemal śmiesznego powodu zaczął mieć wrażenie, jakby nigdy tego nie robił. Nawet wszędobylskie, rude kosmyki przestały mu przeszkadzać. Dopiero po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach odetchnął, zaciągając się zapachem ziół, który z kolei kojarzył mu się z lasem. Mogła wyraźnie wyczuć, jak bardzo był spięty; a gdy już wydawać się miało, że się odsunie, po krótkiej chwili zaczął się rozluźniać.
— Nie mogę ci tego obiecać — odparł cicho, niemal boleśnie świadom tego, jak naprawdę bardzo nie może. Z przedłużającym się wahaniem podniósł ręce i jednak ją objął, a dopiero wtedy rzeczy zaczęły wskakiwać na należne im miejsce, choć i tak było w tym coś kompletnie obcego i niewłaściwego. Nie wiedział, co przyniesie jutro. A może wiedział? Zmiany. Znał mgliste plany, które już w przeciągu kilku dni miały odmienić wszystko. Czy wpadł w kłopoty? Tutaj można by dyskutować. Tak i nie. Jeśli jednak to miało jakoś pomóc sprawie, to był gotowy w nie wpaść po uszy. Trzeba było coś robić, nie siedzieć z boku i czekać, aż sprawy rozwiążą się same. — Niczego już nie mogę ci obiecać ani niczego dać — przez ten szept, który zniknął gdzieś pomiędzy miedzianymi kosmykami Saorise, przebijało się dalekie echo frustracji. Żałował, żałował, że nie potrafi. Wyrzuty sumienia, które przypomniały mu znowu lata zawodu zachowaniem wszystkich tych, którzy byli mu bliscy, a przynajmniej mieli takimi być w teorii, dały o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Poświęcił im wszystkim tyle czasu, a gdy już pojawił się ktoś, kto na ten czas zasługiwał, w nim nie było już niczego. Objął ją nieco ciaśniej, jedną ręką obejmując zdecydowanie zbyt szczupłą talię, drugą ulokowawszy na tyle jej głowy. Wplótł palce w jej włosy i przycisnął do siebie, jakby tonął, a ona była ostatnią deską ratunku. Oparł policzek o jej czoło, zastanawiając się mimowolnie, jak wielki stanowi to dla niej zawód. Gdy zjawia się po roku nieobecności tylko po to, by nie być w stanie niczego wyjaśnić, ani nic obiecać. Wszystko znowu sprowadzało się do słów, a tych nie umiał z siebie wykrzesać.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Najlepiej nie wnikać, nie wyciągać pochopnych wniosków; życiowe motto Saoirse. Nie wnikać, nie komplikować, nie wtykać nosa w nieswoje sprawy. Kto był cicho i otwierał usta tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne, miał święty spokój, więc i teraz poniekąd zaczynała żałować, że zapytała, że zainteresowała się jego powrotem a przyczyny tego spektakularnego zniknięcia zaprzątały jej głowę nieustannie od kilku godzin. Niestety, wiedziała, że już nie pozbędzie się tego uczucia, o ile nie wpadnie w rytm pracy, szarej codzienności, bezpiecznej otchłani, w której mogła się zanurzyć. Teraz wspomnienie tamtego dnia, gdy widzieli się po raz ostatni i wypowiedzianych przezeń słów, nie dawało jej spokoju ani na chwilę. Nie zawiódł jej - przynajmniej jeszcze nie - jednak rozgoryczony uśmiech na moment ozdobił wąskie wargi rudowłosej. W końcu nie miała prawa od niego niczego wymagać, nie wiedziała, czego innego się spodziewała.
Nie znalazła sensownej odpowiedzi na jego słowa, daleko jej było do ckliwych formułek, ale coś wewnątrz podpowiadało jej, że Thomas nie mówił tego w pełni przekonany. Znała go jak własną kieszeń, przynajmniej kiedyś. Teraz na próżno wytężała mózg, szukając logicznego wyjaśnienia, wskazówki choćby najmniejszej; czegoś istotnego, decydującego elemetu, który naprowadziłby ją na odpowiednie tory. Miała wrażenie, że coś jest nie tak, że być może w tym obejmującym ją człowieku faktycznie coś się zmieniło i nie znała go teraz wcale. Nie była jednak aurorem, by w mig ocenić sytuację i na podstawie oczu zauważyć ogarniającą go pustkę, strach i zdezorientowanie i wiele nieprzyjemnych rzeczy, które go spotkały, jak i tego, że rzeczywiście była jedyną osobą, która mogła pobudzić w nim tamtego Thomasa.
Stała nieruchomo, przyciskając ciasno policzek do torsu, gdy rękoma zdołała objąć go w pasie. Słuchała jak serce uspokaja się i powraca do zwyczajnego rytmu, czuła, jak jego mięśnie powoli rozluźniają się i miała wrażenie w tych kilku sekundach, że nie zmieniło się między nimi nic, że miniony rok nie miał wcale miejsca - sztuczka przecież polegała na tym, by się nie przejmować, nie zwracać uwagi na to, że boli; nie zwracać uwagi na nic, na krzyk i mierzące niezadowolenie a zadowolić się tym, że tutaj był. A gdy odsunęła się nieznacznie, mogła już otworzyć oczy, świadoma faktu, że ów sytuacja mała miejsce naprawdę. Przez chwilę rozkoszowała się widokiem jego szarobłękitnych oczu - zwykle mądrze spoglądających na świat; ust - które tyle razy były jej, i zapachem i ciepłem - znajomym, uspokajającym zawsze, kiedy tego potrzebowała.
- Zostaniesz? - Wiedziała, że nie i że zbyt wiele nie mogła od niego od razu wymagać, ale postanowiła chociaż zapytać, nie uzyskując werbalnej odpowiedzi. Herbata już dawno wystygła, przemoczona męska szata, przewieszona przez oparcie krzesła, również. Skierowała się do sypialni i niewiele jej było potrzebne, by zasnąć; pierwszy raz od dawna zresztą tak głęboko i spokojnie, skoro nie zorientowała się, że Vane wyszedł jakiś czas później.
zt oboje
Nie znalazła sensownej odpowiedzi na jego słowa, daleko jej było do ckliwych formułek, ale coś wewnątrz podpowiadało jej, że Thomas nie mówił tego w pełni przekonany. Znała go jak własną kieszeń, przynajmniej kiedyś. Teraz na próżno wytężała mózg, szukając logicznego wyjaśnienia, wskazówki choćby najmniejszej; czegoś istotnego, decydującego elemetu, który naprowadziłby ją na odpowiednie tory. Miała wrażenie, że coś jest nie tak, że być może w tym obejmującym ją człowieku faktycznie coś się zmieniło i nie znała go teraz wcale. Nie była jednak aurorem, by w mig ocenić sytuację i na podstawie oczu zauważyć ogarniającą go pustkę, strach i zdezorientowanie i wiele nieprzyjemnych rzeczy, które go spotkały, jak i tego, że rzeczywiście była jedyną osobą, która mogła pobudzić w nim tamtego Thomasa.
Stała nieruchomo, przyciskając ciasno policzek do torsu, gdy rękoma zdołała objąć go w pasie. Słuchała jak serce uspokaja się i powraca do zwyczajnego rytmu, czuła, jak jego mięśnie powoli rozluźniają się i miała wrażenie w tych kilku sekundach, że nie zmieniło się między nimi nic, że miniony rok nie miał wcale miejsca - sztuczka przecież polegała na tym, by się nie przejmować, nie zwracać uwagi na to, że boli; nie zwracać uwagi na nic, na krzyk i mierzące niezadowolenie a zadowolić się tym, że tutaj był. A gdy odsunęła się nieznacznie, mogła już otworzyć oczy, świadoma faktu, że ów sytuacja mała miejsce naprawdę. Przez chwilę rozkoszowała się widokiem jego szarobłękitnych oczu - zwykle mądrze spoglądających na świat; ust - które tyle razy były jej, i zapachem i ciepłem - znajomym, uspokajającym zawsze, kiedy tego potrzebowała.
- Zostaniesz? - Wiedziała, że nie i że zbyt wiele nie mogła od niego od razu wymagać, ale postanowiła chociaż zapytać, nie uzyskując werbalnej odpowiedzi. Herbata już dawno wystygła, przemoczona męska szata, przewieszona przez oparcie krzesła, również. Skierowała się do sypialni i niewiele jej było potrzebne, by zasnąć; pierwszy raz od dawna zresztą tak głęboko i spokojnie, skoro nie zorientowała się, że Vane wyszedł jakiś czas później.
zt oboje
Gość
Gość
Salon
Szybka odpowiedź