Sypialnia Coinneacha
AutorWiadomość
Sypialnia Coinneacha
Pokój, choć utrzymany w ciemniejszej i stonowanej kolorystyce, sprawia wrażenie przytulnego. Na samym środku, pomiędzy dwoma wysokimi oknami, znajduje się pokaźnych rozmiarów łoże w towarzystwie którego, sąsiadują dwie mniejsze szafki nocne - po jednej, na każdą ze stron. Oprócz kompletu wypoczynkowego usytuowanego na wprost kominka, znajdziemy tu również dębowe biurko, oraz drzwi prowadzące do garderoby mężczyzny. Ściany zdobią liczne obrazy, oraz półki na których ustawione zostały wszelkie puchary i inne wyróżnienia sportowe arystokraty. Sufit zaś został zaczarowany na kształt gwieździstego nieba, który to przybiera każdej nocy.
6 luty 1957
_____________
Zazwyczaj o tej porze już dawno spał - albo chociaż w sen już zapadał, wykończony po całym dniu treningów lub ganiania za Heathem. Dziś wyjątkowo miał wolne, zarówno od jednego jak i drugiego (dzięki Anthony!), chociaż podejrzewał, że rano, tak czy siak obudzi się z pięciolatkiem pod ramieniem. I milionem poduszek naokoło. Nie wiedział jakim cudem Heath to robił, ale jeszcze nigdy go nie obudził, gramoląc mu się do łóżka i znosząc chyba wszystkie poduszki z Puddlemere do jego sypialni. Z resztą, łóżko jak łóżko, mogło pomieścić trzy normalne osoby lub Coina z normalną osobą - ale jego syn dosłownie zasypiał mu na klatce piersiowej. Nie powinno mu się trudniej oddychać, czy coś? Odwieczna zagadka tego pokolenia Macmillanów.
Dzisiaj jednak wyjątkowo nie spał - wieczór był chłodny, a Coin pozwolił wkraść się mu przez uchylone okno. Sam leżał na wznak, półnagi na bawełnianej pościeli - z jednym ramieniem pod głową, gdy druga ręka spoczywała na nagim torsie, podtrzymując książkę "Quidditch przez wieki" pod odpowiednim do czytania kątem. Zimowe podmuchy tańczyły mu po skórze, wywołując gęsią skórkę - nie mógł jednak zamknąć okna, bo wiedział, że jak tylko zrobi mu się błogo cieplej, zaraz odpłynie w objęcia Morfeusza. A koniecznie chciał przeczytać jeszcze kilka stron... Może kilkanaście.
— Pierwszymi tłuczkami były... Kamienie? Sadyści... — mruknął, zaczytując się w rozdziale o quidditchowskich piłkach. Zupełnie tak jak podejrzewał - mocne uderzenie pałkarza mogło rozłupać taki kamień. A potem zawodników ścigał latający żwir. Parsknął cicho ze śmiechu, wyobrażając sobie - jakoś tak mimowolnie - Josepha, uciekającego przed szalejącym niczym burza piaskowa żwirem. Cóż, przed tym swojego druha by nie wybronił - całe szczęście, że ich ukochana gra wyewoluowała do obecnego stanu. Gdyby miał ciskać w innych kamieniami, czułby się doprawdy niczym człowiek pierwotny.
Nie mógł powstrzymać potężnego ziewnięcia, rozwierającego mu paszczę. Odłożył na chwilę książkę na bok, przeciągając się - z głośnym pomrukiem, czując jak kości cicho mu trzeszczą. A może to było łóżko? Przejechał jeszcze dłonią po totalnym gnieździe jakie miał na głowie i zaroście na policzkach, który zdawał się już odrobinę za długi. W sumie to od niedawna zapuścił brodę i wąsy, które w końcu nie wybarwiały się na rudo i rosły równo. Szkoda ścinać, a jeśli wierzyć ciotkom - to nawet mu ten zarost pasował. Wyglądał bardziej jak Lew.
— Jeszcze trzy strony... — obiecał sobie, podciągając się odrobinę wyżej na łóżku. Luźne spodnie niebezpiecznie zsunęły się po kościach biodrowych, zachowując jednak resztki przyzwoitości i pozostając w strategicznym miejscu.
_____________
Zazwyczaj o tej porze już dawno spał - albo chociaż w sen już zapadał, wykończony po całym dniu treningów lub ganiania za Heathem. Dziś wyjątkowo miał wolne, zarówno od jednego jak i drugiego (dzięki Anthony!), chociaż podejrzewał, że rano, tak czy siak obudzi się z pięciolatkiem pod ramieniem. I milionem poduszek naokoło. Nie wiedział jakim cudem Heath to robił, ale jeszcze nigdy go nie obudził, gramoląc mu się do łóżka i znosząc chyba wszystkie poduszki z Puddlemere do jego sypialni. Z resztą, łóżko jak łóżko, mogło pomieścić trzy normalne osoby lub Coina z normalną osobą - ale jego syn dosłownie zasypiał mu na klatce piersiowej. Nie powinno mu się trudniej oddychać, czy coś? Odwieczna zagadka tego pokolenia Macmillanów.
Dzisiaj jednak wyjątkowo nie spał - wieczór był chłodny, a Coin pozwolił wkraść się mu przez uchylone okno. Sam leżał na wznak, półnagi na bawełnianej pościeli - z jednym ramieniem pod głową, gdy druga ręka spoczywała na nagim torsie, podtrzymując książkę "Quidditch przez wieki" pod odpowiednim do czytania kątem. Zimowe podmuchy tańczyły mu po skórze, wywołując gęsią skórkę - nie mógł jednak zamknąć okna, bo wiedział, że jak tylko zrobi mu się błogo cieplej, zaraz odpłynie w objęcia Morfeusza. A koniecznie chciał przeczytać jeszcze kilka stron... Może kilkanaście.
— Pierwszymi tłuczkami były... Kamienie? Sadyści... — mruknął, zaczytując się w rozdziale o quidditchowskich piłkach. Zupełnie tak jak podejrzewał - mocne uderzenie pałkarza mogło rozłupać taki kamień. A potem zawodników ścigał latający żwir. Parsknął cicho ze śmiechu, wyobrażając sobie - jakoś tak mimowolnie - Josepha, uciekającego przed szalejącym niczym burza piaskowa żwirem. Cóż, przed tym swojego druha by nie wybronił - całe szczęście, że ich ukochana gra wyewoluowała do obecnego stanu. Gdyby miał ciskać w innych kamieniami, czułby się doprawdy niczym człowiek pierwotny.
Nie mógł powstrzymać potężnego ziewnięcia, rozwierającego mu paszczę. Odłożył na chwilę książkę na bok, przeciągając się - z głośnym pomrukiem, czując jak kości cicho mu trzeszczą. A może to było łóżko? Przejechał jeszcze dłonią po totalnym gnieździe jakie miał na głowie i zaroście na policzkach, który zdawał się już odrobinę za długi. W sumie to od niedawna zapuścił brodę i wąsy, które w końcu nie wybarwiały się na rudo i rosły równo. Szkoda ścinać, a jeśli wierzyć ciotkom - to nawet mu ten zarost pasował. Wyglądał bardziej jak Lew.
— Jeszcze trzy strony... — obiecał sobie, podciągając się odrobinę wyżej na łóżku. Luźne spodnie niebezpiecznie zsunęły się po kościach biodrowych, zachowując jednak resztki przyzwoitości i pozostając w strategicznym miejscu.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Z początku w ogóle nie chciała w to wierzyć - w to, że będzie w stanie jakoś podnieść się z kolan. Widok lodziarni w ruinie sprawiał, że jej serce rozdzierało się na kawałeczki - i to za każdym razem gdy odwiedzała Pokątną. Im jednak więcej czasu mijało, tym pewniej Florence się czuła. Pomoc, którą otrzymała - którą otrzymali razem z Floreanem - okazała się ogromna. Panna Fortescue nawet nie spodziewała się, że wspierające ich dłonie wyciągnięte zostaną aż z tylu kierunków. Odbudowa lodziarni postępowała powoli - ale jednak stopniowo i systematycznie. Za każdym razem, gdy Florence odwiedzała ich niewielki lokal, wyglądał coraz lepiej. Kobieta po raz kolejny już w swoim życiu była zaskoczona, jak bardzo skorzy do pomocy byli ludzie.
A to przecież nie były spokojne czasy.
Po zamachach na Pokątnej wielu ludzi zaczęło się bardziej martwić o swoje interesy. Przemykając ulicą Florence nie raz była świadkiem, jak nakładali dodatkowe zaklęcia na swoje lokale. Wcale im się nie dziwiła. Gdyby podobna tragedia przytrafiła się komuś innemu, zapewne postąpiłaby tak samo. Byle ochronić swój dom.
Ale mimo wszystko - do życia Florence wróciła odrobina spokoju. Dzięki gościnności Bertiego miała dach nad głową, Joey wyłaził ze skóry, byle tylko pomóc przy lodziarni i jakoś podtrzymać ją na duchu. No i do tego wszystkiego dochodził jeszcze Coin - postać, która przez dość długi okres czasu nie była obecna w jej życiu, ale gdy już powróciła, wywróciła wszystko do góry nogami. Ech, jakby Florence nie miała już dość kłopotów... Na szczęście - chyba - nie miała wcale wiele czasu na rozmyślania o niesamowicie wysokim i przystojnym, błękitnookim lordzie. Nie miała czasu w praktycznie... na nic. Niemal przez cały styczeń biegała od Pokątnej do Doliny Godryka i z powrotem, nadzorując odbudowę lodziarni. Jedynymi chwilami, gdy mogła się w miarę zrelaksować i pozwolić na odrobinę lenistwa były wieczory - ot, choćby taki jak ten, gdy śnieg delikatnie prószył za oknami, a panna Fortescue postanowiła skorzystać z dobrodziejstw wanny i gorącej kąpieli. Pozwoliła sobie nawet na odrobinę luksusu - wlewając do wody odrobinę olejku różanego, który na urodziny podarował jej Florean - a który udało się uratować z ich mieszkania.
I ten wieczór zapewne skończyłby się tak, jak zaczął - Florence wychodząc z wanny myślała tylko o tym, aby wślizgnąć się do łóżka i oddalić w objęcia Morfeusza. Miewała z tym czasami problemy, ale przecież od czego był eliksir słodkiego snu? Próbowała korzystać z niego tylko w ostateczności, gdy zmartwienia gryzły ją tak bardzo, że nie mogła choćby zmrużyć oka. Gdy jednak owinięta w długi, gruby ręcznik niespiesznym krokiem zmierzała do zajmowanego przez siebie pokoju, przeczuwała że dziś nie będzie musiała sięgać po ten niewielki flakonik.
I być może nawet by miała rację - gdyby nie fakt, że przekraczając próg jej ciałem wstrząsnęło ciche czknięcie. W całym jej dwudziestosiedmioletnim życiu Florence po raz pierwszy zetknęła się z czkawką teleportacyjną właśnie teraz - powiedzieć więc, że była zszokowana, gdy nagle siedziała na czyimś łóżku, w zupełnie sobie obcym miejscu, ba! w czyichś komnatach, to mało. Szok ten jednak przerodził się w czyste przerażenie, gdy okazało się, do kogo te komnaty należą. Bo starczył tylko jeden szybki rzut okiem, aby dostrzec łagodnego olbrzyma, lorda Kornwalii, a także główny powód mętliku obecnego w myślach i sercu Florence - Coinneacha Macmillana we własnej osobie. Czytającego sobie książkę. Półnago.
W pierwszym odruchu Florence zwyczajnie zaczęła krzyczeć.
A to przecież nie były spokojne czasy.
Po zamachach na Pokątnej wielu ludzi zaczęło się bardziej martwić o swoje interesy. Przemykając ulicą Florence nie raz była świadkiem, jak nakładali dodatkowe zaklęcia na swoje lokale. Wcale im się nie dziwiła. Gdyby podobna tragedia przytrafiła się komuś innemu, zapewne postąpiłaby tak samo. Byle ochronić swój dom.
Ale mimo wszystko - do życia Florence wróciła odrobina spokoju. Dzięki gościnności Bertiego miała dach nad głową, Joey wyłaził ze skóry, byle tylko pomóc przy lodziarni i jakoś podtrzymać ją na duchu. No i do tego wszystkiego dochodził jeszcze Coin - postać, która przez dość długi okres czasu nie była obecna w jej życiu, ale gdy już powróciła, wywróciła wszystko do góry nogami. Ech, jakby Florence nie miała już dość kłopotów... Na szczęście - chyba - nie miała wcale wiele czasu na rozmyślania o niesamowicie wysokim i przystojnym, błękitnookim lordzie. Nie miała czasu w praktycznie... na nic. Niemal przez cały styczeń biegała od Pokątnej do Doliny Godryka i z powrotem, nadzorując odbudowę lodziarni. Jedynymi chwilami, gdy mogła się w miarę zrelaksować i pozwolić na odrobinę lenistwa były wieczory - ot, choćby taki jak ten, gdy śnieg delikatnie prószył za oknami, a panna Fortescue postanowiła skorzystać z dobrodziejstw wanny i gorącej kąpieli. Pozwoliła sobie nawet na odrobinę luksusu - wlewając do wody odrobinę olejku różanego, który na urodziny podarował jej Florean - a który udało się uratować z ich mieszkania.
I ten wieczór zapewne skończyłby się tak, jak zaczął - Florence wychodząc z wanny myślała tylko o tym, aby wślizgnąć się do łóżka i oddalić w objęcia Morfeusza. Miewała z tym czasami problemy, ale przecież od czego był eliksir słodkiego snu? Próbowała korzystać z niego tylko w ostateczności, gdy zmartwienia gryzły ją tak bardzo, że nie mogła choćby zmrużyć oka. Gdy jednak owinięta w długi, gruby ręcznik niespiesznym krokiem zmierzała do zajmowanego przez siebie pokoju, przeczuwała że dziś nie będzie musiała sięgać po ten niewielki flakonik.
I być może nawet by miała rację - gdyby nie fakt, że przekraczając próg jej ciałem wstrząsnęło ciche czknięcie. W całym jej dwudziestosiedmioletnim życiu Florence po raz pierwszy zetknęła się z czkawką teleportacyjną właśnie teraz - powiedzieć więc, że była zszokowana, gdy nagle siedziała na czyimś łóżku, w zupełnie sobie obcym miejscu, ba! w czyichś komnatach, to mało. Szok ten jednak przerodził się w czyste przerażenie, gdy okazało się, do kogo te komnaty należą. Bo starczył tylko jeden szybki rzut okiem, aby dostrzec łagodnego olbrzyma, lorda Kornwalii, a także główny powód mętliku obecnego w myślach i sercu Florence - Coinneacha Macmillana we własnej osobie. Czytającego sobie książkę. Półnago.
W pierwszym odruchu Florence zwyczajnie zaczęła krzyczeć.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
I to by było na tyle, jeśli chodzi o spokojny wieczór przy książce i Coinowe "trzy strony". Właściwie to litery powoli przestawały mu się składać w słowa i zaczynały falować rytmicznie, nawet pomimo chłodu panującego w jego sypialni. Zwyczajnie odpływał, próbując jeszcze zmusić swoje zamykające się oczy do ostatniego wysiłku i dokończyć choć jedną stronę - a dzieliły go od tego dosłownie trzy linijki tekstu. Już nawet coś zamajaczyło mu na granicy postrzegania - jakby sen na jawie. Kobieca sylwetka zmaterializowała się na krawędzi jego łóżka - i mógłby powiedzieć nawet przez ten półsen, że wyglądała jak Florence. I nawet nie dziwiło go specjalnie, że była to Fortescue, bo kobieta od pewnego czasu regularnie mu się śniła. Nawet uśmiechnął się półgębkiem, leniwie i sennie, chcąc już opaść w miękką ciemność, która wyciągała po niego ramiona...
I wtedy Florence zaczęła krzyczeć. Prawdziwa Florence.
Momentalnie się rozbudził, a jego wytrenowane przez lata ciało zareagowało natychmiast. Mięśnie zatańczyły pod skórą gwałtownie, kiedy mężczyzna jednym, płynnym ruchem wręcz wyskoczył z łóżka. Bynajmniej, nie przestraszył się obecności Fortescue w swojej sypialni, w tym momencie nawet nie poczuł zdziwienia czy zaskoczenia.
Instynktownie porwał zanoszącą się krzykiem kobietę, jakby nie ważyła kompletnie nic i przyciskając ją do siebie, wycofał się czujnie pod ścianę - w jednej dłoni trzymał różdżkę, którą dobył nawet nie wiedzieć kiedy. Całe jego ciało było napięte, a czujne, błękitne oczy wypatrywały niebezpieczeństwa. W dopiero co rozbudzonym umyśle Coinneacha zrodziło się przeświadczenie, że Florence jest w niebezpieczeństwie - i salwując się ucieczką, teleportowała się do niego.
Nie pytajcie, skąd u Macmillana takie wymysły - każdy mężczyzna chciałby stanowić wsparcie i być bohaterem dla wybranej kobiety. A lorda Kornwalii dręczyły obawy o brunetkę, od kiedy zrujnowana została jej lodziarnia i dom. Obawy się jeszcze bardziej nasiliły, od pamiętnej Nocy Sylwestrowej. A kobieta wcale Coinowi nie szła na rękę, wciąż uparcie odmawiając jego pomocy w odbudowie lodziarni. Chyba jako jedyny nie był do tego dopuszczony!
Teraz starał się jednak nasłuchiwać - czy to rozbrzmiewających na korytarzu kroków, czy trzasku charakterystycznego dla aportacji. Trwał tak kilka długich chwil, zasłaniając całym sobą Pannę Fortescue i gotowy w każdej chwili do skoku(?) na wyimaginowanego napastnika... który jednak się nie pojawiał.
Nieco skołowany - spojrzał na kobietę w swoich ramionach.
— Florence... — niemal wydyszał imię czarownicy, pozwalając adrenalinie opaść. Uwolnił brunetkę ze swojego desperackiego uścisku. — Co się stało? Uciekałaś przed czymś? Ktoś Cię gonił? — wyrzucił z siebie serię pytań, zaskakująco troskliwie ujmując twarz kobiety w swoje duże dłonie. Błękitne oczy Macmillana były szczerze zatroskane, brwi ściągnięte w napięciu, tworzące lwią zmarszczkę na gładkim czole lorda. Zdawał się kompletnie nie zauważać w jakiej sytuacji - i ubraniach, a raczej ich braku - oboje się znajdowali. Promieniował troską i napięciem, nadal spięty, wyrwany ze snu na jawie.
I wtedy Florence zaczęła krzyczeć. Prawdziwa Florence.
Momentalnie się rozbudził, a jego wytrenowane przez lata ciało zareagowało natychmiast. Mięśnie zatańczyły pod skórą gwałtownie, kiedy mężczyzna jednym, płynnym ruchem wręcz wyskoczył z łóżka. Bynajmniej, nie przestraszył się obecności Fortescue w swojej sypialni, w tym momencie nawet nie poczuł zdziwienia czy zaskoczenia.
Instynktownie porwał zanoszącą się krzykiem kobietę, jakby nie ważyła kompletnie nic i przyciskając ją do siebie, wycofał się czujnie pod ścianę - w jednej dłoni trzymał różdżkę, którą dobył nawet nie wiedzieć kiedy. Całe jego ciało było napięte, a czujne, błękitne oczy wypatrywały niebezpieczeństwa. W dopiero co rozbudzonym umyśle Coinneacha zrodziło się przeświadczenie, że Florence jest w niebezpieczeństwie - i salwując się ucieczką, teleportowała się do niego.
Nie pytajcie, skąd u Macmillana takie wymysły - każdy mężczyzna chciałby stanowić wsparcie i być bohaterem dla wybranej kobiety. A lorda Kornwalii dręczyły obawy o brunetkę, od kiedy zrujnowana została jej lodziarnia i dom. Obawy się jeszcze bardziej nasiliły, od pamiętnej Nocy Sylwestrowej. A kobieta wcale Coinowi nie szła na rękę, wciąż uparcie odmawiając jego pomocy w odbudowie lodziarni. Chyba jako jedyny nie był do tego dopuszczony!
Teraz starał się jednak nasłuchiwać - czy to rozbrzmiewających na korytarzu kroków, czy trzasku charakterystycznego dla aportacji. Trwał tak kilka długich chwil, zasłaniając całym sobą Pannę Fortescue i gotowy w każdej chwili do skoku(?) na wyimaginowanego napastnika... który jednak się nie pojawiał.
Nieco skołowany - spojrzał na kobietę w swoich ramionach.
— Florence... — niemal wydyszał imię czarownicy, pozwalając adrenalinie opaść. Uwolnił brunetkę ze swojego desperackiego uścisku. — Co się stało? Uciekałaś przed czymś? Ktoś Cię gonił? — wyrzucił z siebie serię pytań, zaskakująco troskliwie ujmując twarz kobiety w swoje duże dłonie. Błękitne oczy Macmillana były szczerze zatroskane, brwi ściągnięte w napięciu, tworzące lwią zmarszczkę na gładkim czole lorda. Zdawał się kompletnie nie zauważać w jakiej sytuacji - i ubraniach, a raczej ich braku - oboje się znajdowali. Promieniował troską i napięciem, nadal spięty, wyrwany ze snu na jawie.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Gdyby nie szybka reakcja Coina, który mocnym uściskiem porwał Florence w swoje objęcia, kobieta najprawdopodobniej sama zeskoczyłaby z łóżka - po to, aby ucieczką spróbować uratować to coś, co jeszcze zostało z jej godności. Jej krzyk urwał się nieco dramatycznie, gdy w jednej chwili, zamiast siedzieć na łóżku, została mocno przyciśnięta do piersi mężczyzny i zamknięta w jego uścisku. Z zaciśniętymi oczami kuliła się, trzymając kurczowo poły ręcznika, zdecydowana za żadne skarby nie pozwolić materiałowi opaść. Próbowała także skurczyć się jakoś, udawać niewidzialną lub po prostu zniknąć - wszystko po to, aby Coin w jakiś sposób zapomniał o jej obecności tam - zupełnie ignorując fakt, że jej wysiłki są zwyczajnie skazane z góry na porażkę. Podobnym niepowodzeniem kończyło się również usilne próbowanie ignorowania wszystkich bodźców, które, jak na złość, dostarczały jej wszystkie inne zmysły - przez skórę czuła siłę, bliskość i ciepło ciała mężczyzny. Twarde mięśnie zacisnęły ją niemal w kleszczowym uścisku, nie wyswobodziłaby się, nawet gdyby próbowała się szarpać. Jego skóra była chłodna w dotyku, czego powodem było zapewne leżenie przy otwartym oknie przy takiej pogodzie. Z każdą chwilą rozgrzewał się jednak coraz bardziej i wkrótce Florence miała wrażenie, że kontakt ze skórą mężczyzny niemal parzy. Przyciśnięta do jego klatki piersiowej mogła wyczuć także to, jak mocno wali mu serce - gotowe do obrony lub ataku tłukło się w jego piersi jak ptak w klatce, obijający się o pręty żeber. Nie mogła też zignorować jego zapachu - składającego się głównie na delikatną woń mydła, którym musiał się niedawno szorować. Przez nią przebijało się jednak coś innego, coś swojskiego, czego Florence nie umiała nazwać bezpośrednio po imieniu.
- Co...!? - tylko tyle była w stanie z siebie wydusić, kiedy po czasie, który wydawał się jej wiecznością, w pokoju rozległ się dźwięk głosu Coina. Szum własnej krwi, która pulsowała jej w uszach, niemal zagłuszał jego słowa - a nawet gdy już Florence je usłyszała, nie potrafiła zrozumieć. Zaskoczona, otworzyła oczy, próbując pojąć, co się stało. Nieco bezwiednie dała sobie unieść głowę, gdy mężczyzna spoglądał na nią z troską. Dopiero widok jego roziskrzonych, błękitnych oczu dał radę jakoś otrzeźwić kobietę. W jednej sekundzie przypomniała sobie poszczególne rzeczy - po pierwsze, tamten wieczór Sylwestrowy. Po drugie, fakt, że stoi przed Coinem w samym tylko ręczniku. I po trzecie - że sam lord Macmillan trzymał ją w ramionach, półnagi, do tego najwyraźniej znajdowali się w jego sypialni. Co za okrutna złośliwość losu musiała przenieść ją z Doliny Godryka aż do Kornwalii? Do Puddlemere? Do komnat akurat tego konkretnego lorda?!
Ten gwałtowny moment realizacji poskutkował tym, że Florence, czerwona niczym dojrzały pomidor, gwałtownie wyrwała się z delikatnych objęć Coinneacha, odsuwając się na bezpieczniejszą odległość. Jedną ręką wciąż kurczowo trzymała ręcznik, by nie pozwolić mu opaść, drugą wyciągnęła ku mężczyźnie, nakazując mu tym niemym gestem, by nie podchodził bliżej. Robiła też wszystko, by tylko na niego nie patrzeć.
- Co ja... co ja tu robię... - wydyszała cicho, próbując jakoś się uspokoić. Zjawisko czkawki teleportacyjnej było jej znane tylko ze słyszenia - i w panice za nic nie była w stanie zrozumieć, że tego wieczora właśnie doświadczyła jej na własnej skórze po raz pierwszy.
- Co...!? - tylko tyle była w stanie z siebie wydusić, kiedy po czasie, który wydawał się jej wiecznością, w pokoju rozległ się dźwięk głosu Coina. Szum własnej krwi, która pulsowała jej w uszach, niemal zagłuszał jego słowa - a nawet gdy już Florence je usłyszała, nie potrafiła zrozumieć. Zaskoczona, otworzyła oczy, próbując pojąć, co się stało. Nieco bezwiednie dała sobie unieść głowę, gdy mężczyzna spoglądał na nią z troską. Dopiero widok jego roziskrzonych, błękitnych oczu dał radę jakoś otrzeźwić kobietę. W jednej sekundzie przypomniała sobie poszczególne rzeczy - po pierwsze, tamten wieczór Sylwestrowy. Po drugie, fakt, że stoi przed Coinem w samym tylko ręczniku. I po trzecie - że sam lord Macmillan trzymał ją w ramionach, półnagi, do tego najwyraźniej znajdowali się w jego sypialni. Co za okrutna złośliwość losu musiała przenieść ją z Doliny Godryka aż do Kornwalii? Do Puddlemere? Do komnat akurat tego konkretnego lorda?!
Ten gwałtowny moment realizacji poskutkował tym, że Florence, czerwona niczym dojrzały pomidor, gwałtownie wyrwała się z delikatnych objęć Coinneacha, odsuwając się na bezpieczniejszą odległość. Jedną ręką wciąż kurczowo trzymała ręcznik, by nie pozwolić mu opaść, drugą wyciągnęła ku mężczyźnie, nakazując mu tym niemym gestem, by nie podchodził bliżej. Robiła też wszystko, by tylko na niego nie patrzeć.
- Co ja... co ja tu robię... - wydyszała cicho, próbując jakoś się uspokoić. Zjawisko czkawki teleportacyjnej było jej znane tylko ze słyszenia - i w panice za nic nie była w stanie zrozumieć, że tego wieczora właśnie doświadczyła jej na własnej skórze po raz pierwszy.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie pojmował. Kompletnie nie pojmował co tu się, na Merlina, właśnie działo. Był w szoku - to mało powiedziane. W jednej chwili Florence z jego snu okazała się prawdziwą Florence - i to krzyczącą wniebogłosy. Nie, żeby w życiu nie słyszał jak Fortescue krzyczy - najczęściej na niego, kiedy się wygłupiał - ale takich pełnych przerażenia wrzasków jeszcze w jej wykonaniu nie doświadczył. Co mógł sobie pomyśleć, no co? Ewidentnie coś kobiecie się stało, bo co by innego!
Była skulona w sobie, nawet w jego ramionach (chociaż cholera się starał, żeby było inaczej), oczy kurczowo zaciśnięte, jakby chciała się przed czymś schować - choć nawet w tej chwili, musiał sam przed sobą przyznać, że była zwyczajnie piękna. Tak bez niczego... I właśnie w tym momencie do niego doszło, że rzeczywiście, dosłownie bez niczego.
Choć oblała go fala gorąca, zwłaszcza, kiedy błękitne oczy zbłądziły po nagim obojczyku kobiety, to widocznie zjeżył się jeszcze bardziej. Zwłaszcza, kiedy czarownica gwałtownie wyrwała się z jego uścisku i odsunęła na znaczącą odległość.
— Flo...? — Na Merlina, aż się zagotował, kiedy do głowy wpadło mu pierwsze, najbardziej logiczne wyjaśnienie. Uciekła przed kimś, w takim ubraniu. A raczej jego braku. Nic dziwnego, że tak krzyczała, nic dziwnego, że odskoczyła od niego jak poparzona - bo choć on nie miał wobec niej żadnych złych zamiarów, inny mężczyzna, jak najbardziej, mógłby.
Miliony wyjaśnień przewiały się przez gwałtownie rozbudzony umysł Macmillana, starając się jakoś ogarnąć ten szok i kłębowisko przeróżnych emocji - od żądzy mordu, przez niezrozumienie, po troskę. Na szczęście Florence pędziła z wyjaśnieniem, które przebiło się przez wszystkie potencjalne scenariusze.
— Co tu robisz...? — powtórzył za czarownicą, kiedy nagle spadło na niego, jak grom z jasnego nieba, zrozumienie. Nie mógł się powstrzymać - zaczął zwyczajnie się śmiać, a napięcie powoli opuszczało jego ciało.
No tak, no przecież - to wszystko wyjaśniało. Ten szok i zagubienie w oczach Florence, niecodzienne ubranie, mokre włosy - które teraz dopiero zauważył. Nawet krzyki. Czkawka teleportacyjna - bardzo dobrze znana mu przypadłość, może nie konkretnie z autopsji, ale swego czasu jego syn, Heath skakał po całej Anglii wbrew swojej woli.
— Przepraszam... — uspokoił się, choć kuriozalność sytuacji w jakiej oboje się znaleźli, dosłownie wciskała mu głupkowaty uśmiech na twarz. — Florence, posłuchaj... To musiało być czknięcie teleportacyjne, uspokój się i oddychaj głęboko — przemawiał do niej spokojnym, jednostajnym tonem, jakby oswajał właśnie dzikie zwierzątko. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak bardzo nieadekwatnie zareagował, kiedy pojawiła się w jego sypialni - ostatnie co powinien robić, to wprowadzać Florence w jeszcze większy szok, narażając na swoją gwałtowną bliskość. Trochę męska duma go przy tym zakuła - ale nie był idiotą, toż widział jak Fortescue go unika od Sylwestra. A na pewno ostatnim miejscem w jakim chciałaby się znaleźć wieczorem to jego sypialnia - szczególnie z samym Coinem w środku. Sam na sam.
— Jesteś w Puddlemere, w moim domu... — kontynuował, najwyższym wysiłkiem woli fokusując swoje spojrzenie wyłącznie na twarzy Florence. Nic nie mógł poradzić jednak na rozbawione iskry, sypiące się z jego oczu. Magia bywała jednak przewrotna. — Wiem, że to ostatnie miejsce w jakim chciałabyś być, ale lepiej tutaj, niż na ośnieżonych wrzosowiskach — przegrał i zbłądził wzrokiem po sylwetce Fortescue, aż zaschło mu w gardle. Odwrócił jednak wzrok i chrząknął, sięgając po wielki koc, leżący u wezgłowia jego łóżka. Rumieniec wkradł się na jego kark, kiedy wyciągał dłoń z kocem w kierunku przyjaciółki.
— Okryj się Flo i uspokój, bo zaraz znowu Cię gdzieś wyrzuci... Znajdę Ci jakieś ubranie. — Uśmiechnął się jeszcze do brunetki, dość nieśmiało, jak na niego i odwrócił w kierunku szafy. Stanął tyłem do kobiety, grzebiąc po wieszakach, żeby znaleźć coś co mogłoby choć w małym stopniu pasować na drobne ciało Fortescue. Ciągle czuł delikatny, różany zapach, który osiadł na jego skórze.
Była skulona w sobie, nawet w jego ramionach (chociaż cholera się starał, żeby było inaczej), oczy kurczowo zaciśnięte, jakby chciała się przed czymś schować - choć nawet w tej chwili, musiał sam przed sobą przyznać, że była zwyczajnie piękna. Tak bez niczego... I właśnie w tym momencie do niego doszło, że rzeczywiście, dosłownie bez niczego.
Choć oblała go fala gorąca, zwłaszcza, kiedy błękitne oczy zbłądziły po nagim obojczyku kobiety, to widocznie zjeżył się jeszcze bardziej. Zwłaszcza, kiedy czarownica gwałtownie wyrwała się z jego uścisku i odsunęła na znaczącą odległość.
— Flo...? — Na Merlina, aż się zagotował, kiedy do głowy wpadło mu pierwsze, najbardziej logiczne wyjaśnienie. Uciekła przed kimś, w takim ubraniu. A raczej jego braku. Nic dziwnego, że tak krzyczała, nic dziwnego, że odskoczyła od niego jak poparzona - bo choć on nie miał wobec niej żadnych złych zamiarów, inny mężczyzna, jak najbardziej, mógłby.
Miliony wyjaśnień przewiały się przez gwałtownie rozbudzony umysł Macmillana, starając się jakoś ogarnąć ten szok i kłębowisko przeróżnych emocji - od żądzy mordu, przez niezrozumienie, po troskę. Na szczęście Florence pędziła z wyjaśnieniem, które przebiło się przez wszystkie potencjalne scenariusze.
— Co tu robisz...? — powtórzył za czarownicą, kiedy nagle spadło na niego, jak grom z jasnego nieba, zrozumienie. Nie mógł się powstrzymać - zaczął zwyczajnie się śmiać, a napięcie powoli opuszczało jego ciało.
No tak, no przecież - to wszystko wyjaśniało. Ten szok i zagubienie w oczach Florence, niecodzienne ubranie, mokre włosy - które teraz dopiero zauważył. Nawet krzyki. Czkawka teleportacyjna - bardzo dobrze znana mu przypadłość, może nie konkretnie z autopsji, ale swego czasu jego syn, Heath skakał po całej Anglii wbrew swojej woli.
— Przepraszam... — uspokoił się, choć kuriozalność sytuacji w jakiej oboje się znaleźli, dosłownie wciskała mu głupkowaty uśmiech na twarz. — Florence, posłuchaj... To musiało być czknięcie teleportacyjne, uspokój się i oddychaj głęboko — przemawiał do niej spokojnym, jednostajnym tonem, jakby oswajał właśnie dzikie zwierzątko. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak bardzo nieadekwatnie zareagował, kiedy pojawiła się w jego sypialni - ostatnie co powinien robić, to wprowadzać Florence w jeszcze większy szok, narażając na swoją gwałtowną bliskość. Trochę męska duma go przy tym zakuła - ale nie był idiotą, toż widział jak Fortescue go unika od Sylwestra. A na pewno ostatnim miejscem w jakim chciałaby się znaleźć wieczorem to jego sypialnia - szczególnie z samym Coinem w środku. Sam na sam.
— Jesteś w Puddlemere, w moim domu... — kontynuował, najwyższym wysiłkiem woli fokusując swoje spojrzenie wyłącznie na twarzy Florence. Nic nie mógł poradzić jednak na rozbawione iskry, sypiące się z jego oczu. Magia bywała jednak przewrotna. — Wiem, że to ostatnie miejsce w jakim chciałabyś być, ale lepiej tutaj, niż na ośnieżonych wrzosowiskach — przegrał i zbłądził wzrokiem po sylwetce Fortescue, aż zaschło mu w gardle. Odwrócił jednak wzrok i chrząknął, sięgając po wielki koc, leżący u wezgłowia jego łóżka. Rumieniec wkradł się na jego kark, kiedy wyciągał dłoń z kocem w kierunku przyjaciółki.
— Okryj się Flo i uspokój, bo zaraz znowu Cię gdzieś wyrzuci... Znajdę Ci jakieś ubranie. — Uśmiechnął się jeszcze do brunetki, dość nieśmiało, jak na niego i odwrócił w kierunku szafy. Stanął tyłem do kobiety, grzebiąc po wieszakach, żeby znaleźć coś co mogłoby choć w małym stopniu pasować na drobne ciało Fortescue. Ciągle czuł delikatny, różany zapach, który osiadł na jego skórze.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Nie było łatwo uspokoić rozszalałe serce. Ciało Florence cały czas było spięte, gotowe do jakiejś gwałtowniejszej reakcji - chociaż podświadomie wiedziała już doskonale, że nie znajduje się w niebezpieczeństwie, adrenalina nie chciała odpuścić. Do tego wszystkiego coraz mocniej odczuwała zwyczajne, ludzkie zażenowanie i wstyd. Wiedziała, gdzie się znajduje. Nie widziała co prawda nigdy komnat Coinneach'a, choć kilka razy odwiedzała Puddlemere, nie widziała nawet jak rezydencja Macmillanów wygląda od zewnątrz. Skoro jednak znalazła się w pomieszczeniach urządzonych z takim przepychem, to musiały być komnaty lorda - tego konkretnego lorda. Tymczasem ona stała pośrodku pomieszczenia, owinięta tylko w ręcznik. Świadomość swojej nagości sprawiła, że ogarnęło ją zawstydzenie tak głębokie, że Florence naprawdę rozważała ucieczkę przez widoczne kawałek dalej drzwi. Już chyba byłaby zdecydowanie mniej zażenowana, gdyby był to jakiś obcy mężczyzna. Ale nie, to musiał być Coin.
Śmiech, który rozległ się w powietrzu parę chwil później, był dla kobiety tak dużym zaskoczeniem, że na krótką chwilę zapomniała o wstydzie - ale tylko na krótką chwilę. Marszcząc brwi, Florence w końcu świadomie spojrzała na sprawcę tego rechotu. Po raz kolejny nie miała zupełnie pojęcia, co się tak właściwie dzieje. Ktoś z bujniejszą wyobraźnią mógłby teraz bez trudu zwizualizować sobie nad jej głową stado znaków zapytania. Zaraz potem jej twarz ponownie się zaczerwieniła - choć tym razem z irytacji. Ona tutaj panikuje, a on się z niej śmieje! To już było zwyczajnie bezczelne.
- Czknięcie...? - powtórzyła po nim cicho, jakby próbując dopasować jego słowa do całej tej sytuacji. Niewiele wiedziała o czkaniu - właściwie tylko tyle, że takie zjawisko występowało. Nigdy jednak nie przypuszczała, że takie zjawisko przydarzy się właśnie jej. Okres anomalii już w końcu minął, czy magia nie powinna być spokojniejsza?
- Hym... - odchrząknęła lekko, próbując nadać swojemu głosowi normalne brzmienie. Po części nawet jej się to udało - Dobrze, to by nawet miało sens...
Początkowe poczucie odzyskania kontroli nad sytuacją szybko jednak prysnęło, gdy dostrzegła, że Coinneach przysuwa się te dwa kroki. Nie liczył się fakt, że uczynił to tylko po to, aby podać jej koc. Nadal był półnagim lordem, mężczyzną, którego osoba nie dawała jej spokoju od wydarzeń podczas sylwestra. Za dnia zdarzało jej się oglądać przez ramię, ilekroć kątem oka widziała gdzieś blond czuprynę - i niemal za każdym razem czuła zarówno ulgę, jak i lekki zawód, gdy okazywało się, że to nie był on.
- Przepraszam... - rzuciła pospiesznie, znów uciekając wzrokiem. Wzięła od niego koc i okryła się nim dokładnie. Od razu poczuła się nieco pewniej - ciężar grubego, puchatego materiału przyjemnie opadł jej na ramiona. - ... i dziękuję - wychrypiała jeszcze wbijając wzrok w dywan. Mimo wszystko należały mu się jakieś podziękowania, za to że wyciągał ją z opresji. Może nie takiej, jak to początkowo zakładał - ale mimo wszystko nadal z opresji. W milczeniu stała przez chwilę, nie oponując, gdy zaproponował, że znajdzie jej jakieś odzienie. Próbowała uspokoić mętlik w głowie. Rumieniec za nic nie chciał zejść z jej policzków - i prawdopodobnie nie miał zblednąć jeszcze przez długi czas. Pogłębił się nawet jeszcze, gdy kątem okaz pozwoliła sobie jednak spojrzeć na swojego wybawcę. Przed oczami stanął jej na chwilę tamten dzieciak - chłopiec, który skradł jej serce. Uderzyło ją to, jak bardzo się zmienił, jak... wydoroślał. Już wtedy był umięśniony i przystojny. Oglądało się za nim wiele dziewczyn, Florence do dziś pamiętała to palące uczucie zazdrości. Dziś spoglądała na mężczyznę, który pod wieloma względami jeszcze bardziej zbliżył się do tego, co ludzie upatrzyli sobie jako "ideał". Gdy kobieta dostrzegła, jak mięśnie Coina pracują pod skórą, gdy wykonywał tak prozaiczną czynność jak przeszukiwanie szafy, lekko zadrżała. Przypomniała sobie znów jak zamknął ją w uścisku - i miała wrażenie, że skóra w miejscach, w których się zetknęli, zaczyna ją lekko mrowić.
Śmiech, który rozległ się w powietrzu parę chwil później, był dla kobiety tak dużym zaskoczeniem, że na krótką chwilę zapomniała o wstydzie - ale tylko na krótką chwilę. Marszcząc brwi, Florence w końcu świadomie spojrzała na sprawcę tego rechotu. Po raz kolejny nie miała zupełnie pojęcia, co się tak właściwie dzieje. Ktoś z bujniejszą wyobraźnią mógłby teraz bez trudu zwizualizować sobie nad jej głową stado znaków zapytania. Zaraz potem jej twarz ponownie się zaczerwieniła - choć tym razem z irytacji. Ona tutaj panikuje, a on się z niej śmieje! To już było zwyczajnie bezczelne.
- Czknięcie...? - powtórzyła po nim cicho, jakby próbując dopasować jego słowa do całej tej sytuacji. Niewiele wiedziała o czkaniu - właściwie tylko tyle, że takie zjawisko występowało. Nigdy jednak nie przypuszczała, że takie zjawisko przydarzy się właśnie jej. Okres anomalii już w końcu minął, czy magia nie powinna być spokojniejsza?
- Hym... - odchrząknęła lekko, próbując nadać swojemu głosowi normalne brzmienie. Po części nawet jej się to udało - Dobrze, to by nawet miało sens...
Początkowe poczucie odzyskania kontroli nad sytuacją szybko jednak prysnęło, gdy dostrzegła, że Coinneach przysuwa się te dwa kroki. Nie liczył się fakt, że uczynił to tylko po to, aby podać jej koc. Nadal był półnagim lordem, mężczyzną, którego osoba nie dawała jej spokoju od wydarzeń podczas sylwestra. Za dnia zdarzało jej się oglądać przez ramię, ilekroć kątem oka widziała gdzieś blond czuprynę - i niemal za każdym razem czuła zarówno ulgę, jak i lekki zawód, gdy okazywało się, że to nie był on.
- Przepraszam... - rzuciła pospiesznie, znów uciekając wzrokiem. Wzięła od niego koc i okryła się nim dokładnie. Od razu poczuła się nieco pewniej - ciężar grubego, puchatego materiału przyjemnie opadł jej na ramiona. - ... i dziękuję - wychrypiała jeszcze wbijając wzrok w dywan. Mimo wszystko należały mu się jakieś podziękowania, za to że wyciągał ją z opresji. Może nie takiej, jak to początkowo zakładał - ale mimo wszystko nadal z opresji. W milczeniu stała przez chwilę, nie oponując, gdy zaproponował, że znajdzie jej jakieś odzienie. Próbowała uspokoić mętlik w głowie. Rumieniec za nic nie chciał zejść z jej policzków - i prawdopodobnie nie miał zblednąć jeszcze przez długi czas. Pogłębił się nawet jeszcze, gdy kątem okaz pozwoliła sobie jednak spojrzeć na swojego wybawcę. Przed oczami stanął jej na chwilę tamten dzieciak - chłopiec, który skradł jej serce. Uderzyło ją to, jak bardzo się zmienił, jak... wydoroślał. Już wtedy był umięśniony i przystojny. Oglądało się za nim wiele dziewczyn, Florence do dziś pamiętała to palące uczucie zazdrości. Dziś spoglądała na mężczyznę, który pod wieloma względami jeszcze bardziej zbliżył się do tego, co ludzie upatrzyli sobie jako "ideał". Gdy kobieta dostrzegła, jak mięśnie Coina pracują pod skórą, gdy wykonywał tak prozaiczną czynność jak przeszukiwanie szafy, lekko zadrżała. Przypomniała sobie znów jak zamknął ją w uścisku - i miała wrażenie, że skóra w miejscach, w których się zetknęli, zaczyna ją lekko mrowić.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Choć Coinneach był przyzwyczajony do wszystkich oczu skierowanych na niego i do blasku reflektorów - i to właściwie od najmłodszych lat, kiedy jeszcze przed Hogwartem latał na stadionie Zjednoczonych - to teraz wręcz czuł prześlizgujące mu się po plecach spojrzenie Florence. I zełgałby okrutnie, gdyby powiedział, że mu to nie pasowało. Sam jednak nie czuł zażenowania swoim ubiorem, ot, był ubrany w swoją zwyczajną piżamę. Właściwie nigdy nie spał w koszulkach, bo było mu zwyczajnie za gorąco, nie wspominając już o rolującym się materiale, podczas jego "nocnych wędrówek" po wielkim łóżku. Wielkim, pustym łóżku.
— Nie masz za co przepraszać ani za co dziękować, Florence — rzucił kobiecie ciepły uśmiech przez ramię, z zadowoleniem zauważając, że już zdążyła okutać się w koc. Zaraz jednak wrócił do przeszukiwania szafy, żeby nie peszyć czerwonej z zażenowania kobiety jeszcze bardziej. I tak już dołożył swoje trzy grosze do jej samopoczucia. I to nie tylko wydarzeniami sprzed kilku chwil.
— Mnie jeszcze nigdy czkawka nie dopadła. Ale przy anomaliach Heatha rzucało po całej Anglii. Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów, a mnie nawet nie było na miejscu... — Próbował jakoś zagadać Fortescue, żeby nadać ich niecodziennej sytuacji nieco normalności i żeby po prostu poczuła się lepiej - i wiedziała, że nie tylko jej magia tak spłatała figla. Znalazł w międzyczasie jeden ze swoich ulubionych, grubo plecionych swetrów w nieśmiertelnym, czerwonym kolorze. Zarzucił go sobie na ramię i kontynuował: — Byłem akurat na obozie treningowym na Islandii, bywałem w Anglii spontanicznie, może raz w tygodniu... — westchnął ciężko, przygryzając wargę. Widać było, że dalej go męczy ta miniona, półroczna nieobecność. Zwłaszcza wobec Heatha (w końcu dla pięciolatka pół roku to kawał życia), ale nie tylko. Zaniedbał nie tylko swoją miniaturową rodzinę, ale i znajomości.
— Kariera sportowca niestety nie czeka, i tak dziw, że tyle mnie trzymają w głównym składzie — dalej ciągnął swój monolog, o dziwo nie zgrywając tego wiecznego optymisty, dumnego z siebie i nie żałującego niczego. Odkąd pamiętał Florence tak na niego działała - bynajmniej, nie czyniła z niego pesymisty. Dla Coinneacha szklanka zawsze była do połowy pełna - w końcu jak może być pusta jeśli coś w niej jednak było? Przy niej był sobą w tym najprostszym wydaniu - nawet po tylu latach. To też pokazywało jak dziwne Macmillan miał podejście do ludzkich relacji - wszystkie chował do niestarzejącego się pudełka, przez co zdawało się, że nie zauważa upływu czasu. W większości ułatwiało mu to relacje - jednak chyba nie w tym konkretnym przypadku...
Chwyciwszy jeszcze jedną parę spodni, odwrócił się do Florence i podszedł do niej, ostrożnym, sprężystym krokiem. Zachował jednak bezpieczną odległość, wyciągając ubrania w jej kierunku. Delikatny uśmiech wykrzywił kąciki jego ust.
— Mogą być trochę za duże... — Trochę to mało powiedziane. Typowe dla Macmillana, rozbawione ogniki zatańczyły w błękitnych oczach. — Ale nie mam mniejszych ubrań. Możesz przebrać się w garderobie — skinął głową na parę jednoskrzydłowych drzwi tuż obok regału z pucharami i zdjęciami. To już nie czasy, kiedy oboje w samej bieliźnie wskakiwali do jeziora... — W sumie nie wiem po co mi ona — przyznał szczerze i wzruszył ramionami. — Są tam same starocie i rzeczy Heatha, ale one z kolei będą raczej za małe... — przerwał, wlepiając niebieskie tęczówki w te orzechowe. Czuł się trochę jak nastolatek, do którego pokoju pierwszy raz przyszła dziewczyna, która mu się podoba. Rumieniec z karku powoli, leniwie przenosił się na twarz. Całe szczęście, że miał ten zarost.
Chrząknął, starając się opanować głos, który robił się odrobinę bardziej schrypnięty niż zwykle.
— Przebierz się Flo, bo jeszcze się przeziębisz — rzucił tylko, najwyższym wysiłkiem opanowując dłoń, która chciała odgarnąć zbłąkane kosmyki z twarzy Panny Fortescue. Miast tego, sięgnął do okna, zamykając je. Zacisnął przy tym szczęki, starając się ignorować to coś, co po prostu przyciągało jego wzrok do Florence. Z jednym Fortescue miała rację - nic już nie było takie łatwe.
— Nie masz za co przepraszać ani za co dziękować, Florence — rzucił kobiecie ciepły uśmiech przez ramię, z zadowoleniem zauważając, że już zdążyła okutać się w koc. Zaraz jednak wrócił do przeszukiwania szafy, żeby nie peszyć czerwonej z zażenowania kobiety jeszcze bardziej. I tak już dołożył swoje trzy grosze do jej samopoczucia. I to nie tylko wydarzeniami sprzed kilku chwil.
— Mnie jeszcze nigdy czkawka nie dopadła. Ale przy anomaliach Heatha rzucało po całej Anglii. Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów, a mnie nawet nie było na miejscu... — Próbował jakoś zagadać Fortescue, żeby nadać ich niecodziennej sytuacji nieco normalności i żeby po prostu poczuła się lepiej - i wiedziała, że nie tylko jej magia tak spłatała figla. Znalazł w międzyczasie jeden ze swoich ulubionych, grubo plecionych swetrów w nieśmiertelnym, czerwonym kolorze. Zarzucił go sobie na ramię i kontynuował: — Byłem akurat na obozie treningowym na Islandii, bywałem w Anglii spontanicznie, może raz w tygodniu... — westchnął ciężko, przygryzając wargę. Widać było, że dalej go męczy ta miniona, półroczna nieobecność. Zwłaszcza wobec Heatha (w końcu dla pięciolatka pół roku to kawał życia), ale nie tylko. Zaniedbał nie tylko swoją miniaturową rodzinę, ale i znajomości.
— Kariera sportowca niestety nie czeka, i tak dziw, że tyle mnie trzymają w głównym składzie — dalej ciągnął swój monolog, o dziwo nie zgrywając tego wiecznego optymisty, dumnego z siebie i nie żałującego niczego. Odkąd pamiętał Florence tak na niego działała - bynajmniej, nie czyniła z niego pesymisty. Dla Coinneacha szklanka zawsze była do połowy pełna - w końcu jak może być pusta jeśli coś w niej jednak było? Przy niej był sobą w tym najprostszym wydaniu - nawet po tylu latach. To też pokazywało jak dziwne Macmillan miał podejście do ludzkich relacji - wszystkie chował do niestarzejącego się pudełka, przez co zdawało się, że nie zauważa upływu czasu. W większości ułatwiało mu to relacje - jednak chyba nie w tym konkretnym przypadku...
Chwyciwszy jeszcze jedną parę spodni, odwrócił się do Florence i podszedł do niej, ostrożnym, sprężystym krokiem. Zachował jednak bezpieczną odległość, wyciągając ubrania w jej kierunku. Delikatny uśmiech wykrzywił kąciki jego ust.
— Mogą być trochę za duże... — Trochę to mało powiedziane. Typowe dla Macmillana, rozbawione ogniki zatańczyły w błękitnych oczach. — Ale nie mam mniejszych ubrań. Możesz przebrać się w garderobie — skinął głową na parę jednoskrzydłowych drzwi tuż obok regału z pucharami i zdjęciami. To już nie czasy, kiedy oboje w samej bieliźnie wskakiwali do jeziora... — W sumie nie wiem po co mi ona — przyznał szczerze i wzruszył ramionami. — Są tam same starocie i rzeczy Heatha, ale one z kolei będą raczej za małe... — przerwał, wlepiając niebieskie tęczówki w te orzechowe. Czuł się trochę jak nastolatek, do którego pokoju pierwszy raz przyszła dziewczyna, która mu się podoba. Rumieniec z karku powoli, leniwie przenosił się na twarz. Całe szczęście, że miał ten zarost.
Chrząknął, starając się opanować głos, który robił się odrobinę bardziej schrypnięty niż zwykle.
— Przebierz się Flo, bo jeszcze się przeziębisz — rzucił tylko, najwyższym wysiłkiem opanowując dłoń, która chciała odgarnąć zbłąkane kosmyki z twarzy Panny Fortescue. Miast tego, sięgnął do okna, zamykając je. Zacisnął przy tym szczęki, starając się ignorować to coś, co po prostu przyciągało jego wzrok do Florence. Z jednym Fortescue miała rację - nic już nie było takie łatwe.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Paplanina Coina w pewnym sensie przynosiła oczekiwane rezultaty. Florence nie odważyła się co prawda spojrzeć na niego wprost - przez cały czas patrzyła na niego tylko kątem oka, stojąc do mężczyzny bokiem. Ale jednak normalny ton głosu Macmillana działał na nią w pewien sposób kojąco - nie słowa, ale ton głosu właśnie. Z tego co mówił wyłapywała zaledwie co drugie słowo. Swoją uwagę skupiła za to w całości na barwie i dźwięku jego głosu. Naprawdę była jak dzikie, zwierzątko, które próbował oswoić! Im więcej czasu mijało, tym bardziej Florence była opanowana. W szkole przecież też to robił. Kiedy tylko dopadał ją strach albo panika, siadał obok i zaczynał paplać - o wszystkim i o niczym. A ona słuchała w milczeniu, czekając aż jej serce przestanie obijać się o żebra.
Dziś było jednak odrobinę inaczej - choć kobieta przestała panikować, za nic nie mogła się do końca uspokoić. Absurd i niecodzienność sytuacji, w której się znaleźli, nie pozwoliły rumieńcowi zejść z twarzy Florence. A gdy Coinneach najwyraźniej odnalazł coś, co w jego mniemaniu choć w pewnym stopniu nadawało się do ubrania przez nią, ponownie chciała uciec wzrokiem. W ciszy przyjęła ubranie, przyciągając je do piersi - i niemal od razu wyłapała znów tę niecodzienną, trudną do określenia, ale i niezwykle przyjemną woń, którą wyczuła od niego. Tym razem była słabsza, ale nos Florence i tak ją wyczuł. Kobieta zadrżała lekko (winę zrzucając na chłodne powietrze w pokoju), decydując się jednak zebrać odwagę i spojrzeć na mężczyznę.
- Dziękuję... - wydukała cicho po raz kolejny. I choć jeszcze przed sekundą miała ochotę uciekać, tak teraz nie ruszyła się z miejsca. Mimo, że Coin wskazał jej gerderobę, gdzie mogła się bez (zbyt wielkiego) wstydu przebrać. Po prostu stała, ściskając otrzymane od niego ubrania i patrzyła - i była pewna, że te roziskrzone, błękitne, roześmiane oczy będą ją nawiedzać we wspomnieniach. A może nawet i w snach. Przez ten krótki moment - a może całą wieczność? - wyglądała, jakby walczyła z własnymi myślami. Zawahała się, na krótką chwilę otwierając usta... lecz żadne słowo nie wydostało się spomiędzy jej warg. Zacisnęła je zaraz mocno, ze złością nawet. Piwne oczy na krótki moment rozbłysły rozczarowaniem, zaś w następnej chwili zniknęły za kurtyną włosów. Nie zwlekając dłużej, Florence z opuszczoną głową skierowała się w końcu do garderoby. A jej ruchy były tylko trochę - albo nawet bardziej niż trochę - nerwowe niż zazwyczaj.
Zamknięcie się w osobnym, dużo mniejszym pomieszczeniu, z dala od oczu Coina, było niemal jak wybawienie. Tutaj ani on nie mógł na nią spoglądać, aoni ona nie mogła podpatrywać kątem oka jego osoby - i błądzić po umięśnionym torsie czy ramionach. Florence oparła się czołem o chłodną ścianę, próbując jakoś pozbierać się do kupy i siłą woli zmusić swoje policzki do zblednięcia. Zabawiła tam naprawdę długo. Zanim w ogóle się ubrała, zdążyła się pięć razy zbesztać w myślach. Ubranie Coina było na nią oczywiście za duże - i to sporo. Spodnie miała podciągnięte niemal pod pachy i prawie utonęła w dużym swetrze, który jej dał. Ale jednak - od razu zrobiło jej się dużo cieplej. Mimo wszystko wyglądała w tym zestawie dość głupio, dlatego po raz kolejny okryła się także kocem. Zanim wyszła z garderoby, znów zdążyła się pięć razy pokłócić sama ze sobą w myślach. Nie miała wyboru - musiała Macmillana poprosić o pomoc. Tym razem w dostaniu się do domu. Nie chciała, by ktoś ją tutaj przyłapał. Oboje mieliby przez to poważne problemy. Poza tym, nie ważne jak okrutnie by to nie brzmiało, nie chciała tu dłużej przebywać. Musiała opuścić posiadłość Macmillanów. Natychmiast.
Dziś było jednak odrobinę inaczej - choć kobieta przestała panikować, za nic nie mogła się do końca uspokoić. Absurd i niecodzienność sytuacji, w której się znaleźli, nie pozwoliły rumieńcowi zejść z twarzy Florence. A gdy Coinneach najwyraźniej odnalazł coś, co w jego mniemaniu choć w pewnym stopniu nadawało się do ubrania przez nią, ponownie chciała uciec wzrokiem. W ciszy przyjęła ubranie, przyciągając je do piersi - i niemal od razu wyłapała znów tę niecodzienną, trudną do określenia, ale i niezwykle przyjemną woń, którą wyczuła od niego. Tym razem była słabsza, ale nos Florence i tak ją wyczuł. Kobieta zadrżała lekko (winę zrzucając na chłodne powietrze w pokoju), decydując się jednak zebrać odwagę i spojrzeć na mężczyznę.
- Dziękuję... - wydukała cicho po raz kolejny. I choć jeszcze przed sekundą miała ochotę uciekać, tak teraz nie ruszyła się z miejsca. Mimo, że Coin wskazał jej gerderobę, gdzie mogła się bez (zbyt wielkiego) wstydu przebrać. Po prostu stała, ściskając otrzymane od niego ubrania i patrzyła - i była pewna, że te roziskrzone, błękitne, roześmiane oczy będą ją nawiedzać we wspomnieniach. A może nawet i w snach. Przez ten krótki moment - a może całą wieczność? - wyglądała, jakby walczyła z własnymi myślami. Zawahała się, na krótką chwilę otwierając usta... lecz żadne słowo nie wydostało się spomiędzy jej warg. Zacisnęła je zaraz mocno, ze złością nawet. Piwne oczy na krótki moment rozbłysły rozczarowaniem, zaś w następnej chwili zniknęły za kurtyną włosów. Nie zwlekając dłużej, Florence z opuszczoną głową skierowała się w końcu do garderoby. A jej ruchy były tylko trochę - albo nawet bardziej niż trochę - nerwowe niż zazwyczaj.
Zamknięcie się w osobnym, dużo mniejszym pomieszczeniu, z dala od oczu Coina, było niemal jak wybawienie. Tutaj ani on nie mógł na nią spoglądać, aoni ona nie mogła podpatrywać kątem oka jego osoby - i błądzić po umięśnionym torsie czy ramionach. Florence oparła się czołem o chłodną ścianę, próbując jakoś pozbierać się do kupy i siłą woli zmusić swoje policzki do zblednięcia. Zabawiła tam naprawdę długo. Zanim w ogóle się ubrała, zdążyła się pięć razy zbesztać w myślach. Ubranie Coina było na nią oczywiście za duże - i to sporo. Spodnie miała podciągnięte niemal pod pachy i prawie utonęła w dużym swetrze, który jej dał. Ale jednak - od razu zrobiło jej się dużo cieplej. Mimo wszystko wyglądała w tym zestawie dość głupio, dlatego po raz kolejny okryła się także kocem. Zanim wyszła z garderoby, znów zdążyła się pięć razy pokłócić sama ze sobą w myślach. Nie miała wyboru - musiała Macmillana poprosić o pomoc. Tym razem w dostaniu się do domu. Nie chciała, by ktoś ją tutaj przyłapał. Oboje mieliby przez to poważne problemy. Poza tym, nie ważne jak okrutnie by to nie brzmiało, nie chciała tu dłużej przebywać. Musiała opuścić posiadłość Macmillanów. Natychmiast.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Heath w zasadzie obudził się w tym samym momencie, w którym rozległ się krzyk Florence. Teoretycznie, gdyby miał zamknięte drzwi od swojej sypialni pewnie nawet by się nie przecknął, ale te były nieco uchylone na korytarz. Powód był dość prozaiczny. Chłopiec właśnie przechodził fazę w której trochę bał się ciemności i kiedy do jego pokoju dostawało się nieco światła z korytarza czuł się dużo lepiej.
Pewnie byłby w sypialni Coinna nieco szybciej, gdyby nie to, że gramoląc się ze swojego łóżka prawie zdeptał Szczotka. Wiedziony poczuciem winy, że wpadł na swojego czworonożnego przyjaciela najpierw musiał go przeprosić, co wiązało się z porządnym wytarmoszeniem za uszami. Dopiero gdy uznał, że Szczotek został dostatecznie przeproszony mógł ruszyć dalej.
-Czemu tu jest tak głośno?- zapytał gdy wślizgnął się do pomieszczenia, a zaraz po nim jak cień przywlókł się Szczotek. Widać było, że chłopiec był całkowicie zaspany, przecierał przez moment oczy i stłumił ziewnięcie. W rękach trzymał pluszowego znikacza z którym zwykle zasypiał. Sam zresztą trochę wyglądał jak znikacz przemieniony w chłopca w swojej jednoczęściowej żółtej, ciepłej, flanelowej piżamce. -O ciocia Flo…- z opóźnieniem zarejestrował jej obecność. Przy okazji sam sobie wytłumaczył wcześniejszy krzyk -Miałaś koszmar? Weź Złotka, przy nim śnią się tylko fajne rzeczy…- oznajmił i wcisnął jej maskotkę, którą miał w rękach. No wiadomo w końcu, skoro wcześniej krzyczała, a teraz była u Coinna to na pewno śnił jej się koszmar. Był zbyt nieprzytomny, żeby się zorientować, że czarownica była ubrana w rzeczy jego taty, ani na to by ogarnąć, że przecież nie powinno jej tu być. Jawa mu się trochę zmieszała ze snem. Dla dorosłych to nawet i lepiej. Nie musieli się akurat w tym momencie mierzyć z gradem pytań pięciolatka.
-Czemu tu jest tak zimno? – zapytał jeszcze przestępując z nogi na nogę. Ciepła piżama dawała radę, ale przez bose stopy czuł zimną podłogę. Co ten tata, chciał spać w lodówce czy co? - W ogóle śniło mi się, że Szczotek zamienił się w krecika… i robił nam kopce w domu… i ciocia Emma chciała się go pozbyć- poskarżył się jeszcze. Nie był do końca pewien czy to był koszmar czy już niekoniecznie. Bo Szczotek i kreciki były fajne, ale ciocia Emma polująca na szkodniki już niekoniecznie.
Pewnie byłby w sypialni Coinna nieco szybciej, gdyby nie to, że gramoląc się ze swojego łóżka prawie zdeptał Szczotka. Wiedziony poczuciem winy, że wpadł na swojego czworonożnego przyjaciela najpierw musiał go przeprosić, co wiązało się z porządnym wytarmoszeniem za uszami. Dopiero gdy uznał, że Szczotek został dostatecznie przeproszony mógł ruszyć dalej.
-Czemu tu jest tak głośno?- zapytał gdy wślizgnął się do pomieszczenia, a zaraz po nim jak cień przywlókł się Szczotek. Widać było, że chłopiec był całkowicie zaspany, przecierał przez moment oczy i stłumił ziewnięcie. W rękach trzymał pluszowego znikacza z którym zwykle zasypiał. Sam zresztą trochę wyglądał jak znikacz przemieniony w chłopca w swojej jednoczęściowej żółtej, ciepłej, flanelowej piżamce. -O ciocia Flo…- z opóźnieniem zarejestrował jej obecność. Przy okazji sam sobie wytłumaczył wcześniejszy krzyk -Miałaś koszmar? Weź Złotka, przy nim śnią się tylko fajne rzeczy…- oznajmił i wcisnął jej maskotkę, którą miał w rękach. No wiadomo w końcu, skoro wcześniej krzyczała, a teraz była u Coinna to na pewno śnił jej się koszmar. Był zbyt nieprzytomny, żeby się zorientować, że czarownica była ubrana w rzeczy jego taty, ani na to by ogarnąć, że przecież nie powinno jej tu być. Jawa mu się trochę zmieszała ze snem. Dla dorosłych to nawet i lepiej. Nie musieli się akurat w tym momencie mierzyć z gradem pytań pięciolatka.
-Czemu tu jest tak zimno? – zapytał jeszcze przestępując z nogi na nogę. Ciepła piżama dawała radę, ale przez bose stopy czuł zimną podłogę. Co ten tata, chciał spać w lodówce czy co? - W ogóle śniło mi się, że Szczotek zamienił się w krecika… i robił nam kopce w domu… i ciocia Emma chciała się go pozbyć- poskarżył się jeszcze. Nie był do końca pewien czy to był koszmar czy już niekoniecznie. Bo Szczotek i kreciki były fajne, ale ciocia Emma polująca na szkodniki już niekoniecznie.
Sama nie byla do końca pewna, czy pojawienie się w sypialni młodego Macmillana, było dla niej wybawieniem, czy może tylko jeszcze bardziej pogorszyło sytuację. Florence Spojrzała na chłopca - w pierwszej chwili przestraszona. Co bowiem mógł sobie pomyśleć pięcioletni chłopiec, widząc swojego ojca z jakąś kobietą w sypialni? Dopiero po chwili Florence zbeształa samą siebie. Jak mogłaby podejrzewać niewinnego chłopca o jakieś nieczyste myśli? Przecież to było jeszcze tylko dziecko. Rozkoszne i urocze dziecko, nadal obdarzone niewinnością. Gdy przypomniała sobie tę prostą prawdę, Florence niemal z miejsca się uspokoiła. Tym bardziej że mały Heath niemal z miejsca rozczulił jej serce. Spoglądała na zaspaną buzię chłopca, niemal z miejsca pragnąc go przytulić i ponownie ukoić do snu. A w momencie, gdy Heath bez wahania oddał jej swoją przytulankę, Florence niemal się rozpłynęła. Praktycznie zupełnie zapomniała o tym, jak bardzo kłopotliwa i niezręczna była sytuacja, w której znalazła się razem ze starszym Macmillanem. Teraz w całości skupiła swoją uwagę na dziecku, co z resztą pozwoliło jej do końca opanować swoje nerwy.
- Dziękuję Heath, jestem pewna, że Złotek na pewno przegoni moje złe sny. - prościej było potwierdzić wersję wydarzeń, którą wyobraził sobie chłopiec. Faktycznie Florence nie chciała być teraz zasypywana gradem pytań. Przy odrobinie szczęścia, kiedy Heath wróci już do spania, zupełnie zapomni o tej całej niecodziennej sytuacji. Uzna ją za dziwny sen. Na to przynajmniej liczyła.
- Twój tata chciał trochę przewietrzyć, ale już zaraz zamknie okno - to powiedziawszy posłała starszemu Macmillanowi dość znaczące spojrzenie, nakazujące mu faktycznie to zrobić. I gdy mężczyzna popędził wykonać jej nieme polecenie, Florence skupiła się ponownie na chłopcu. Nie było wyjścia, musiała go utulić do snu, a dopiero potem będzie mogła się skupić na tym, aby powrócić do pokoju, który Bertie jej użyczył.
- Chodź, Heath. Obiecuję ci, że ciocia Emma już cię nie będzie męczyć. A jeśli faktycznie przyjdzie i zacznie krzyczeć, ty zawsze możesz zawołać mnie albo tatę - poprowadziła chłopca do łóżka, które wcześniej zajmował starszy Macmillan. Całe szczęście, że Heath był tak zaspany, odrobinę łatwiej było go nakłaniać do wykonywania poleceń - szczególnie jeśli chodziło o powrót do spania. Kiedy juz chłopiec leżał w łóżku, przykryty kołdrą, Florence pochyliła się aby pocałować go w czoło - Będziesz dziś spał z tatą, co ty na to? - uśmiechnęła się do malca. - Szczotek będzie cię pilnował. Słodkich snów, Heath.
Kiedy dzieciak znów zasnął, Florence położyła koło jego głowy Złotka - nie chciała w końcu zabierać chłopcu pluszaka. Chociaż Florence faktycznie miewała złe sny, niestety nie sądziła, aby zabawkowy znikacz pomógł jej się z tym uporać.
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc. A teraz jeśli pozwolisz... - zwróciła się do starszego Macmillana. Nalegała na to, aby pomógł jej się dostać do domu. Na szczęście odpuścił - na szczęście nie musiał wzywać służby. To by dopiero były plotki, gdyby zobaczyli obcą kobietę w sypialni lorda. Na szczęście mogli skorzystać ze świstoklika. Florence chwyciła za lekko wyszczerbiony kubek - a potem zniknęła z rezydencji Macmillanów.
zt x3
- Dziękuję Heath, jestem pewna, że Złotek na pewno przegoni moje złe sny. - prościej było potwierdzić wersję wydarzeń, którą wyobraził sobie chłopiec. Faktycznie Florence nie chciała być teraz zasypywana gradem pytań. Przy odrobinie szczęścia, kiedy Heath wróci już do spania, zupełnie zapomni o tej całej niecodziennej sytuacji. Uzna ją za dziwny sen. Na to przynajmniej liczyła.
- Twój tata chciał trochę przewietrzyć, ale już zaraz zamknie okno - to powiedziawszy posłała starszemu Macmillanowi dość znaczące spojrzenie, nakazujące mu faktycznie to zrobić. I gdy mężczyzna popędził wykonać jej nieme polecenie, Florence skupiła się ponownie na chłopcu. Nie było wyjścia, musiała go utulić do snu, a dopiero potem będzie mogła się skupić na tym, aby powrócić do pokoju, który Bertie jej użyczył.
- Chodź, Heath. Obiecuję ci, że ciocia Emma już cię nie będzie męczyć. A jeśli faktycznie przyjdzie i zacznie krzyczeć, ty zawsze możesz zawołać mnie albo tatę - poprowadziła chłopca do łóżka, które wcześniej zajmował starszy Macmillan. Całe szczęście, że Heath był tak zaspany, odrobinę łatwiej było go nakłaniać do wykonywania poleceń - szczególnie jeśli chodziło o powrót do spania. Kiedy juz chłopiec leżał w łóżku, przykryty kołdrą, Florence pochyliła się aby pocałować go w czoło - Będziesz dziś spał z tatą, co ty na to? - uśmiechnęła się do malca. - Szczotek będzie cię pilnował. Słodkich snów, Heath.
Kiedy dzieciak znów zasnął, Florence położyła koło jego głowy Złotka - nie chciała w końcu zabierać chłopcu pluszaka. Chociaż Florence faktycznie miewała złe sny, niestety nie sądziła, aby zabawkowy znikacz pomógł jej się z tym uporać.
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc. A teraz jeśli pozwolisz... - zwróciła się do starszego Macmillana. Nalegała na to, aby pomógł jej się dostać do domu. Na szczęście odpuścił - na szczęście nie musiał wzywać służby. To by dopiero były plotki, gdyby zobaczyli obcą kobietę w sypialni lorda. Na szczęście mogli skorzystać ze świstoklika. Florence chwyciła za lekko wyszczerbiony kubek - a potem zniknęła z rezydencji Macmillanów.
zt x3
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Sypialnia Coinneacha
Szybka odpowiedź