Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Artemis ruszył przed siebie, ale jego nerwy były zbyt skołatane - wobec wszystkiego, co działo się wokół niego, wydawało mu się, że serce zaraz wyskoczy mu z klatki piersiowej. Spróbował dźwignąć ciało na splecionych na ziemi rękach, lecz ledwie wybił się z jednej strony, opadł ciężko od drugiej, wykonując mało zgrabny przewrót. Nie mógł się skupić. Szczęśliwie rozmokłe podłoże było miękkie, obyło się bez urazu - choć Artemis czuł na sobie coraz więcej błota. Na dłoniach, we włosach, na nogach, na plecach.
To tylko post uzupełniający na prośbę gracza
Tristan Rosier
Palce zacisnęły się na odznace, charakterystyczne wypustki wbiły się w dłoń. Ból otrzeźwiał, ale i przynosił ze sobą coś, co musiała zgrabnie ukryć neutralną miną i uniesieniem brwi, zupełnie jakby osoba Cormaca jedynie zarysowała się mgliście na skraju świadomości. W rzeczywistości jednak był to czarodziej raczej bliski ― darzyli się sympatią, współpracowali trochę w przeciągu ostatniego roku dla rebelii, kojarzyli także z Ministerstwa londyńskiego uzurpatora, choć tak naprawdę nigdy nie zdradziła mu jaką pełni w nim funkcję. Dla znajomych zazwyczaj była po prostu jednym z trybików Departamentu Przestrzegania Prawa, nikim więcej. Na Festiwalu cieszyła się jego szczęściem, wspólnie żartowali i pili zdrowie nowego członka rodziny. Utrata Cormaca bolała więc podwójnie ― zawodowo i towarzysko. Momentalnie poczuła także współczucie dla jego bliskich, szczególnie żony i dziecka; nie zagłębiała się jednak w te emocje, powściągnęła je, zakopała gdzieś na dnie myśli. Później się tym zajmie. Później…
Znajdowała się wciąż blisko Słodyczka, gdy padły kolejne zaklęcia, na jej oczach gigantyczne rybie bebechy wylały się ze środka pradawnej istoty, a wraz z nimi światu ukazała się czyjaś ręka. Ukłucie smutku powróciło jedynie na chwilę ― szybko zostało odegnane niepokojem i grozą tego, co uformowało się w pobliżu Percy’ego. Adda szybkim ruchem schowała odznakę Cormaca do kieszeni i rozejrzała się wokół, szukając sylwetki Michaela; mogła mieć obok siebie Justine, ale to jednak przy mężu czuła się najbezpieczniej.
Utkany z czarnej mgły byk wydawał się nierealny, tak samo, jak nierealny jeszcze kwadrans temu wydawał się Słodyczek. Aura otaczająca istotę była jednak diametralnie inna, złowroga. Kłęby smolistego dymu raz po raz buchały z nozdrzy, czerwone znaki zdobiące rogi jarzyły się krwistą czerwienią. Adda jednak zwróciła uwagę na niematerialność tej istoty i zdziwiła się nieznacznie, gdy zarył on racicą w ziemi. Czy był czymś na kształt połowicznego mirażu? A może przyjmował cielesny kształt na zawołanie, kiedy tego chciał? Czy w takim razie zaklęcia będą skuteczne? Czy ten gęstniejący w obrębie jego kształtu mrok może przepędzić tylko potężna biała magia?
Pytań było więcej, skłębiły się w jej umyśle, splątały w supeł, ale gdy byk ruszył ― rozpierzchły się jak stado wróbli, pozostawiając surowy instynkt i wyuczone zawodem ruchy. Nim jednak przeszła do działania, fala smolistej brei chlusnęła w jej stronę. Poczuła lepiącą wilgoć na wargach i chciała ją otrzeć; pod palcami nie wyczuła znajomego kształtu warg, nie mogła też nic powiedzieć. Serce zatrzepotało w piersi w ataku nagłej paniki, kolejne oddechy brane nosem stały się krótkie, wyraźnie urywane. Nie miała pojęcia co się stało, nie miała też pojęcia jak się z tego uwolnić ― pocieszenia nie niósł fakt, że chociażby Percy czy Ben także nie mają ust, że nie jest w tym sama.
Oddech ― krótki, rwany, płytki ― nie dostarczał wystarczającej ilości tlenu. Płuca zapiekły, upominając się o swoje, w uszach zaszumiała krew, po ciele rozlało się nieprzyjemne ciepło przesiąknięte paniką. Obraz rozmazał się lekko, zmuszając Addę do oparcia dłoni o kolana, do kolejnej próby uspokojenia oddechu. Raz, dwa ― upomniała samą siebie, podpierając się technikami poznanymi na kursie wiedźmiej straży ― trzy, cztery ― dyktowała dalej w myślach, dostosowując do rytmu wdechy i wydechy. Chwilę to trwało, ale gdy podniosła głowę ― Ben nie miał już sklejonych ust, odezwał się jako pierwszy, klnąc siarczyście.
― Siedem, osiem… ― Kolejne słowa wyliczanki wypowiedziała już na głos; poprzednie wrażenie zniknęło, a gdy dotknęła twarzy, wyczuła kształt własnych warg pod palcami. Jeszcze chyba nigdy się tak nie cieszyła, że faktycznie je ma.
Krótko spojrzała w stronę umykającego w stronę ryby Bena sama nieomal podążyła jego śladem, kiedy zauważyła jak smolisty byk rzuca się w stronę Teda piekielną szarżą. Wstrzymała krok, umysł szybko podsunął znane zaklęcia mogące nieco rozciągnąć sytuację, dać potężniejszym od niej czas na reakcję, a Tedowi choćby szansę na odskok lub obronę.
― Impedimenta. ― Różdżka świsnęła w krótkim ruchu nadgarstka, gdy brała poprawkę na prędkość z jaką poruszał się byk i gdzie powinna wycelować, by go trafić. ― Rebus calceamenta ― dodała zaraz, chcąc usadzić dziwną istotę w miejscu, skupiając się szczególnie na smoliście czarnych racicach i masywnych nogach, to one były celem drugiego zaklęcia.
Znajdowała się wciąż blisko Słodyczka, gdy padły kolejne zaklęcia, na jej oczach gigantyczne rybie bebechy wylały się ze środka pradawnej istoty, a wraz z nimi światu ukazała się czyjaś ręka. Ukłucie smutku powróciło jedynie na chwilę ― szybko zostało odegnane niepokojem i grozą tego, co uformowało się w pobliżu Percy’ego. Adda szybkim ruchem schowała odznakę Cormaca do kieszeni i rozejrzała się wokół, szukając sylwetki Michaela; mogła mieć obok siebie Justine, ale to jednak przy mężu czuła się najbezpieczniej.
Utkany z czarnej mgły byk wydawał się nierealny, tak samo, jak nierealny jeszcze kwadrans temu wydawał się Słodyczek. Aura otaczająca istotę była jednak diametralnie inna, złowroga. Kłęby smolistego dymu raz po raz buchały z nozdrzy, czerwone znaki zdobiące rogi jarzyły się krwistą czerwienią. Adda jednak zwróciła uwagę na niematerialność tej istoty i zdziwiła się nieznacznie, gdy zarył on racicą w ziemi. Czy był czymś na kształt połowicznego mirażu? A może przyjmował cielesny kształt na zawołanie, kiedy tego chciał? Czy w takim razie zaklęcia będą skuteczne? Czy ten gęstniejący w obrębie jego kształtu mrok może przepędzić tylko potężna biała magia?
Pytań było więcej, skłębiły się w jej umyśle, splątały w supeł, ale gdy byk ruszył ― rozpierzchły się jak stado wróbli, pozostawiając surowy instynkt i wyuczone zawodem ruchy. Nim jednak przeszła do działania, fala smolistej brei chlusnęła w jej stronę. Poczuła lepiącą wilgoć na wargach i chciała ją otrzeć; pod palcami nie wyczuła znajomego kształtu warg, nie mogła też nic powiedzieć. Serce zatrzepotało w piersi w ataku nagłej paniki, kolejne oddechy brane nosem stały się krótkie, wyraźnie urywane. Nie miała pojęcia co się stało, nie miała też pojęcia jak się z tego uwolnić ― pocieszenia nie niósł fakt, że chociażby Percy czy Ben także nie mają ust, że nie jest w tym sama.
Oddech ― krótki, rwany, płytki ― nie dostarczał wystarczającej ilości tlenu. Płuca zapiekły, upominając się o swoje, w uszach zaszumiała krew, po ciele rozlało się nieprzyjemne ciepło przesiąknięte paniką. Obraz rozmazał się lekko, zmuszając Addę do oparcia dłoni o kolana, do kolejnej próby uspokojenia oddechu. Raz, dwa ― upomniała samą siebie, podpierając się technikami poznanymi na kursie wiedźmiej straży ― trzy, cztery ― dyktowała dalej w myślach, dostosowując do rytmu wdechy i wydechy. Chwilę to trwało, ale gdy podniosła głowę ― Ben nie miał już sklejonych ust, odezwał się jako pierwszy, klnąc siarczyście.
― Siedem, osiem… ― Kolejne słowa wyliczanki wypowiedziała już na głos; poprzednie wrażenie zniknęło, a gdy dotknęła twarzy, wyczuła kształt własnych warg pod palcami. Jeszcze chyba nigdy się tak nie cieszyła, że faktycznie je ma.
Krótko spojrzała w stronę umykającego w stronę ryby Bena sama nieomal podążyła jego śladem, kiedy zauważyła jak smolisty byk rzuca się w stronę Teda piekielną szarżą. Wstrzymała krok, umysł szybko podsunął znane zaklęcia mogące nieco rozciągnąć sytuację, dać potężniejszym od niej czas na reakcję, a Tedowi choćby szansę na odskok lub obronę.
― Impedimenta. ― Różdżka świsnęła w krótkim ruchu nadgarstka, gdy brała poprawkę na prędkość z jaką poruszał się byk i gdzie powinna wycelować, by go trafić. ― Rebus calceamenta ― dodała zaraz, chcąc usadzić dziwną istotę w miejscu, skupiając się szczególnie na smoliście czarnych racicach i masywnych nogach, to one były celem drugiego zaklęcia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
The member 'Adriana Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96, 14
'k100' : 96, 14
Wiedział, że popełnił błąd. Głupi; spodziewał się co prawda odoru bijącego od przemieszanych z krwią rzygowin potężnego stworzenia, jego namiastka biła od przesiąkniętego wodą ubrania, nie docenił jednak tego, o ile intensywniejszy miał okazać się zapach tuż przy samym Słodyczku. Sięgając po inkantację nabrał powietrza w płuc, po czym szybko zacisnął usta – jednocześnie wraz z wypowiedzeniem inkantacji starając się stłumić odruch wymiotny. To drugie mu się udało, pierwsze – nie miało szans, koniec różdżki rozżarzył się słabo, nie robiąc nic ponadto. Uniósł dłoń do twarzy, żeby zatkać nos rękawem, miał zamiar spróbować ponownie – ale szczęśliwie uprzedziła go Justine, ostre noże rozcięły skórę ramory, ze środka buchnęło gorąco, smród… i ręka, zdecydowanie ludzka – potwierdzając to, co do tej pory wydawało mu się nieprawdopodobne.
I co bardzo szybko zeszło na drugi plan, gdy gęstniejąca wokół niego energia całkowicie pochłonęła jego uwagę.
Nie był na to przygotowany. Słyszał o nawiedzających kraj cienistych istotach, kilku smokologów pracujących w rezerwacie twierdziło nawet, że widziało je na własne oczy – ale to miał być pierwszy raz, kiedy Percival stanął z jednym z nich oko w oko. Pojawienie się stwora najpierw wyczuł zanim go zobaczył, a nim zdołałby zareagować – podmuch wiatru najpierw rozwiał mu włosy, a później zaatakował go gwałtownie, kiedy uderzenie niewidzialnej siły odrzuciło go do tyłu. Grunt uciekł mu spod stóp, runął prosto w płytką wodę, w ostatniej chwili wstrzymując powietrze, żeby się jej nie nałykać. Wzburzona fala utrudniła mu stanięcie na nogi, dłonie zanurzyły się w miękkim piasku, a mokre, ciężkie ubranie ciągnęło w dół; gdzieś w tym całym chaosie dotarły do niego słowa Justine o gościach, ale nie rozglądał się, uznając, że mówiła o istocie, która właśnie materializowała się przed nimi – wyłaniając się z mgły czarniejszej niż noc, przyjmując postać byka – ale byka najbardziej przerażającego, jakiego Percival miał okazję zobaczyć. Chociaż wszystkie instynkty nakazywały mu ucieczkę albo chociaż dźwignięcie się w górę, przygotowanie do obrony – to na moment zamarł zupełnie, wpatrując się z mieszaniną strachu i fascynacji w lśniące na porożu symbole, w krew skapującą z pustych oczodołów, z jakiegoś powodu przywołujących u niego wspomnienie Stonehenge – i tej paraliżującej lękiem chwili, w której Voldemort spojrzał wprost na niego, wypełniając jego umysł wizjami bolesnego, okropnego końca.
Serce załomotało mu w klatce piersiowej, a podobny do grzmotu huk zalał uszy – i może też duszę, zdawał się wypełnić go od środka, rezonując w klatce piersiowej. Odruchowo uniósł dłonie, niewystarczająco szybko jednak, żeby osłonić się przed czarną, bryzgającą spod racic byka smołą; zdążył jedynie zacisnąć powieki, paskudna substancja oblepiła mu skórę, spróbował zetrzeć ją rękawem koszuli – i właśnie wtedy zorientował się, że coś jest nie tak. Próba wzięcia głębokiego oddechu zakończyła się fiaskiem, sięgnął palcami do ust – wyczuwając pod opuszkami jedynie gładką skórę i twardy zarys znajdujących się pod nią zębów. Nie, nie, nie – to było niemożliwe – ale niemożliwym wydawało się właściwie wszystko, co wydarzyło się od wczoraj, od deszczu meteorytów, przez prehistoryczną ramorę, po utkanego z cienia byka. Ukłucie paniki postawiło zmysły w stan gotowości, przekonanie, że zaraz się udusi na parę sekund ogarnęło go całego; podpierając się o piasek, spróbował odczołgać się w tył, dalej od cienia, od niebezpieczeństwa – wiedział jednak, że nie mógł pozwolić, by całkowicie obezwładnił go lęk. Od tego zależało więcej niż jego życie, gdzieś po drugiej stronie zamieszania znajdował się Ben – i inni członkowie Zakonu Feniksa, którym przysięgał pomagać, służyć. Zaciskając szczękę, spróbował wypchnąć z umysłu wszystkie inne myśli, na moment, na chwilę; mógł oddychać nosem, mógł czarować niewerbalnie; wciągnął powoli do płuc powietrze, próbując uspokoić łomoczące serce, mocniej zaciskając palce na różdżce.
Odepchnął się od grząskiego dna po raz kolejny, żeby dźwignąć się na nogi, w tym samym momencie pociągnięty w górę przez czyjeś silne ramiona – znajome na tyle, że rozpoznał je, zanim jeszcze przeniósł wzrok na Bena. – Dzięki – wyrzucił z siebie na wydechu, w tej samej chwili orientując się, że znów mógł mówić. Ulga zalała go jedynie na ułamek sekundy, zacisnął palce na ramieniu mężczyzny, wspierając się na nim bez zawahania. W jego spojrzeniu zamigotała wdzięczność, chciał powiedzieć jeszcze coś – ale nie mieli na to czasu, byk pochylał głowę, obierając sobie na cel nieznajomego mu mężczyznę (Teda) – uzdrowiciela? – Ten człowiek we wnętrznościach – sprawdź, czy ma przy sobie różdżkę – powiedział, zwracając się do Jaimiego; wiedział, że nie miał swojej, jak i o tym, że z nią mógłby zdziałać znacznie więcej – władał białą magią znacznie lepiej od niego, lepiej od większości czarodziejów, których znał.
Nie czekał na odpowiedź, zamiast tego robiąc krok w prawo – oddalając się nieco od przyjaciela, a różdżkę wyciągając w stronę szarżującego byka. – Avenue – wypowiedział, nie mając pojęcia, czy zaklęcie miało cokolwiek zdziałać; cienista istota nie była czarem, musiała być chyba jednak utkana z magii – czy sam jej nie przywołał? Chciał zrobić to ponownie, odwrócić jej uwagę od magomedyka, kupić parę sekund, żeby… – Ventum rota – rzucił, wykonując pewny ruch nadgarstkiem; niepewny, czy niematerialny byt dało się w jakikolwiek sposób zranić, spróbował go uwięzić – zamknąć w powietrzno-wodnym wirze, wciąż wszak znajdowali się na płyciźnie. Później mógłby go zamrozić, co dalej – jeszcze nie wiedział, rzeczywistość skurczyła się do paru najbliższych oddechów.
I co bardzo szybko zeszło na drugi plan, gdy gęstniejąca wokół niego energia całkowicie pochłonęła jego uwagę.
Nie był na to przygotowany. Słyszał o nawiedzających kraj cienistych istotach, kilku smokologów pracujących w rezerwacie twierdziło nawet, że widziało je na własne oczy – ale to miał być pierwszy raz, kiedy Percival stanął z jednym z nich oko w oko. Pojawienie się stwora najpierw wyczuł zanim go zobaczył, a nim zdołałby zareagować – podmuch wiatru najpierw rozwiał mu włosy, a później zaatakował go gwałtownie, kiedy uderzenie niewidzialnej siły odrzuciło go do tyłu. Grunt uciekł mu spod stóp, runął prosto w płytką wodę, w ostatniej chwili wstrzymując powietrze, żeby się jej nie nałykać. Wzburzona fala utrudniła mu stanięcie na nogi, dłonie zanurzyły się w miękkim piasku, a mokre, ciężkie ubranie ciągnęło w dół; gdzieś w tym całym chaosie dotarły do niego słowa Justine o gościach, ale nie rozglądał się, uznając, że mówiła o istocie, która właśnie materializowała się przed nimi – wyłaniając się z mgły czarniejszej niż noc, przyjmując postać byka – ale byka najbardziej przerażającego, jakiego Percival miał okazję zobaczyć. Chociaż wszystkie instynkty nakazywały mu ucieczkę albo chociaż dźwignięcie się w górę, przygotowanie do obrony – to na moment zamarł zupełnie, wpatrując się z mieszaniną strachu i fascynacji w lśniące na porożu symbole, w krew skapującą z pustych oczodołów, z jakiegoś powodu przywołujących u niego wspomnienie Stonehenge – i tej paraliżującej lękiem chwili, w której Voldemort spojrzał wprost na niego, wypełniając jego umysł wizjami bolesnego, okropnego końca.
Serce załomotało mu w klatce piersiowej, a podobny do grzmotu huk zalał uszy – i może też duszę, zdawał się wypełnić go od środka, rezonując w klatce piersiowej. Odruchowo uniósł dłonie, niewystarczająco szybko jednak, żeby osłonić się przed czarną, bryzgającą spod racic byka smołą; zdążył jedynie zacisnąć powieki, paskudna substancja oblepiła mu skórę, spróbował zetrzeć ją rękawem koszuli – i właśnie wtedy zorientował się, że coś jest nie tak. Próba wzięcia głębokiego oddechu zakończyła się fiaskiem, sięgnął palcami do ust – wyczuwając pod opuszkami jedynie gładką skórę i twardy zarys znajdujących się pod nią zębów. Nie, nie, nie – to było niemożliwe – ale niemożliwym wydawało się właściwie wszystko, co wydarzyło się od wczoraj, od deszczu meteorytów, przez prehistoryczną ramorę, po utkanego z cienia byka. Ukłucie paniki postawiło zmysły w stan gotowości, przekonanie, że zaraz się udusi na parę sekund ogarnęło go całego; podpierając się o piasek, spróbował odczołgać się w tył, dalej od cienia, od niebezpieczeństwa – wiedział jednak, że nie mógł pozwolić, by całkowicie obezwładnił go lęk. Od tego zależało więcej niż jego życie, gdzieś po drugiej stronie zamieszania znajdował się Ben – i inni członkowie Zakonu Feniksa, którym przysięgał pomagać, służyć. Zaciskając szczękę, spróbował wypchnąć z umysłu wszystkie inne myśli, na moment, na chwilę; mógł oddychać nosem, mógł czarować niewerbalnie; wciągnął powoli do płuc powietrze, próbując uspokoić łomoczące serce, mocniej zaciskając palce na różdżce.
Odepchnął się od grząskiego dna po raz kolejny, żeby dźwignąć się na nogi, w tym samym momencie pociągnięty w górę przez czyjeś silne ramiona – znajome na tyle, że rozpoznał je, zanim jeszcze przeniósł wzrok na Bena. – Dzięki – wyrzucił z siebie na wydechu, w tej samej chwili orientując się, że znów mógł mówić. Ulga zalała go jedynie na ułamek sekundy, zacisnął palce na ramieniu mężczyzny, wspierając się na nim bez zawahania. W jego spojrzeniu zamigotała wdzięczność, chciał powiedzieć jeszcze coś – ale nie mieli na to czasu, byk pochylał głowę, obierając sobie na cel nieznajomego mu mężczyznę (Teda) – uzdrowiciela? – Ten człowiek we wnętrznościach – sprawdź, czy ma przy sobie różdżkę – powiedział, zwracając się do Jaimiego; wiedział, że nie miał swojej, jak i o tym, że z nią mógłby zdziałać znacznie więcej – władał białą magią znacznie lepiej od niego, lepiej od większości czarodziejów, których znał.
Nie czekał na odpowiedź, zamiast tego robiąc krok w prawo – oddalając się nieco od przyjaciela, a różdżkę wyciągając w stronę szarżującego byka. – Avenue – wypowiedział, nie mając pojęcia, czy zaklęcie miało cokolwiek zdziałać; cienista istota nie była czarem, musiała być chyba jednak utkana z magii – czy sam jej nie przywołał? Chciał zrobić to ponownie, odwrócić jej uwagę od magomedyka, kupić parę sekund, żeby… – Ventum rota – rzucił, wykonując pewny ruch nadgarstkiem; niepewny, czy niematerialny byt dało się w jakikolwiek sposób zranić, spróbował go uwięzić – zamknąć w powietrzno-wodnym wirze, wciąż wszak znajdowali się na płyciźnie. Później mógłby go zamrozić, co dalej – jeszcze nie wiedział, rzeczywistość skurczyła się do paru najbliższych oddechów.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23, 90
'k100' : 23, 90
- Oczywiście, że nie. Byle ryby kończą się tak przeważnie na pół metra. - odpowiedziała mu wzruszając ramionami. Na kolejne jego słowa unosząc brwi, ale kącik jej ust mimowolnie drgnął w rozbawieniu. - Jeśli będziecie głodni, to nie mam nic przeciwko, ale ogólnie niewiele na mnie mięsa. - odpowiedziała Wrigtowi, wzruszając lekko ramionami raz jeszcze. - Rozumiem, że jest… niecodzienna, Ben. Ale jeśli jej mięso jest zjadliwe to może wykarmić wielu ludzi, a nam się nie przelewa. - nam, wszystkim ludziom, którzy doświadczali tej wojny. Koniecznej, ale wyniszczającej jednak.
Wykonała ruch nadgarstkiem, ledwie chwilę po Percivalu, ale szybko było wiadomo, że w stronę ramory pomknęło tylko jedno zaklęcie. Jej - ale sądziła, że powinno to wystarczyć. Zaklęcie rozcięło bok, więc problem, którego się spodziewali nie powinien więcej ich niepokoić. Skrzywiła się ledwie chwilę później.
- Ugh. - mimowolny odgłos obrzydzenia wydobył się z jej warg. Cóż, nie powinno jej dziwić, że wnętrzności wielkiej ryby śmierdziały. Ale nagle jej tęczówki rozszerzyły się. - Ręka. - powiedziała w pierwszej chwili bardziej chyba do siebie, jeszcze nie wierząc całkowicie. - Ręka! - podniosła alarm. - Tam ktoś jest, chyba żyje, musimy go wyciągnąć! - teraz mówiła już głośniej jeszcze nie dostrzegając reszt niebezpieczeństwa która gromadziła się wokół. Ruszyła, ale nie zdążyła zrobić zbyt wiele. Kształty które widziała, rozmyły się, mimo, że zerkała w ich stronę raz po raz. - Szlag. - mruknęła pod nosem, rozglądając się wokół, stawiając kolejny krok w stronę ręki, która wystawała z ryby. Clario nic nie wykazało, ale nie miała wątpliwości co widziała. Po kształtach jedynie przypominali ludzi, bardziej przypominali trupy, a trupy, zwłaszcza żywe, kojarzyły jej się z inferiusami. - Uważajcie, widziałam cztery sylwetki zniknęły mi… - nie zdążyła skończyć, pisk który rozszedł się w jej głowie sprawił, że kompletnie odcięło Justine od rzeczywistości. Nie wiedziała, ani gdzie jest, ani co się dzieje, słyszała tylko pisk. Zacisnęła powieki, wykrzywiając wargi, pochyliła się, nie zauważając nawet kiedy upadła na jedno kolano, nie wiedząc nawet że z jej ust potoczył się nieświadomy odgłos bólu. Nie poczuła śmierdzącej, wymieszanej z wnętrznościami ryby wody. Czuła tylko dźwięk wwiercający się w jej głowę, który zdawał się nie kończyć. Oddech, próbowała uspokoić oddech, który przyśpieszył nagły wyrzut adrenaliny, łapiąc wdechy. Wiedząc, gdzieś w oddali świadomości że w takiej pozycji - w takim stanie - jest nieprzydatna i kompletnie podatna na atak.
W końcu zamilkł, nadal łapała oddechy, zaraz jednak czując ogarniające zdziwienie. Z początku wydawało jej się, że ma omamy, otworzyła oczy, mrugając kilka razy. Rozejrzała się wokół czując dreszcz przebiegający jej po plecach. - Słyszycie to? - zapytała wszystkich - konkretnie nikogo. Nie potrafiąc pozbyć się niepokoju, który oblepiał ją z każdej strony. - Człowiek. - przypomniała sobie, spróbowała zrobić krok, ale w głowie jej zawirowało. Nagle stało się tyle, że nie wiedziała na czym się skupić. Głosach, które słyszała, sylwetkach które widziała, czy człowieku którego dostrzegła. Kolejny wdech zajęło jej dojście do tego, że to ostatnie było najważniejsze. Jeszcze żył, widziała - była pewna - drgnięcie jego dłoni.
Ale to nie był koniec, sylwetka czarnego wielkiego byka pojawiła się wraz z podmuchem, który odrzucił ją do tyłu. Upadła na tyłek. Rozchodzący się huk wniknął w nią całkiem, ale szczęśliwie, różnił od pisku, który słyszała wcześniej. Odgłos który wydał sprawił, że zacisnęła mocniej dłoń na różdżce, próbując dźwignąć się do pionu. Zdążyła ledwie unieść głowę, kiedy uderzyła w nią maź. Kolejne uderzenie serca zajęło jej zrozumienie, co się stało. Zorientowała się w chwili w której chciała wypowiedzieć coś ku nim. Wtedy zrozumiała, że maź zabrała jej… usta. Organ w klatce obił się ponownie, mocniej. Panika oplotła ją znów, ale odzwyczaiła się już od niemożliwości wysławiania - a nawet wtedy mogła wydawać choćby dźwięki. Nie była pewna, ile zajęło jej dojście do tego, że może funkcjonować dalej, mimo wszystko.
W końcu postawiła kolejny krok w stronę boku ryby, słyszac za sobą słowa Percivala. Odwróciła się unosząc rękę i wykonując nią przeczący gest nim uświadomiła sobie, że przecież… odezwał się. Więc ona też mogła.
- On może żyć, widziałam jak poruszył ręką. Na kiego ci jego różdżka? - wyrzuciła z siebie, Ada z Percivalem podjęli się walki z bykiem, we dwójkę powinni sobie poradzić. Znała zaklęcie, który wybrał, jeśli się powiedzie, zyskają chwilę. Sama ruszyła w stronę rozcięcia brodząc we wnętrznościach ryby. Zamierzając spróbować wyciągnąć tego, który znajdował się w środku. - Ted, szybko. - poprosiła, nie miała wiele siły. A jeśli do ręki dołączone było ciało, to mogło potrzebować szybkiej i natychmiastowej pomocy. - Ben? - zapytała, oglądając się na niego. - Uważajcie, te cholerstwa są strasznie szybkie. - powiedziała do nich jeszcze. Co chwilę zerkając na byka, żeby wiedzieć, czy ten nie zamierza ruszyć na nią. Ale zamiast tego, wybrał uzdrowiciela, cholera. Cholera. - Telamo sacculo! - wybrała na chwilę się zatrzymując, by zaraz pobiec w stronę boku ramory chcąc wyciągnąć z niej człowieka - o ile, rzeczywiście się tam znajdował, rozeznać się w jego stanie i obrażeniach by móc podjąć leczenie.
1. na telamo
2. na wyciągnie człowieka - albo ręki z ryby?
Wykonała ruch nadgarstkiem, ledwie chwilę po Percivalu, ale szybko było wiadomo, że w stronę ramory pomknęło tylko jedno zaklęcie. Jej - ale sądziła, że powinno to wystarczyć. Zaklęcie rozcięło bok, więc problem, którego się spodziewali nie powinien więcej ich niepokoić. Skrzywiła się ledwie chwilę później.
- Ugh. - mimowolny odgłos obrzydzenia wydobył się z jej warg. Cóż, nie powinno jej dziwić, że wnętrzności wielkiej ryby śmierdziały. Ale nagle jej tęczówki rozszerzyły się. - Ręka. - powiedziała w pierwszej chwili bardziej chyba do siebie, jeszcze nie wierząc całkowicie. - Ręka! - podniosła alarm. - Tam ktoś jest, chyba żyje, musimy go wyciągnąć! - teraz mówiła już głośniej jeszcze nie dostrzegając reszt niebezpieczeństwa która gromadziła się wokół. Ruszyła, ale nie zdążyła zrobić zbyt wiele. Kształty które widziała, rozmyły się, mimo, że zerkała w ich stronę raz po raz. - Szlag. - mruknęła pod nosem, rozglądając się wokół, stawiając kolejny krok w stronę ręki, która wystawała z ryby. Clario nic nie wykazało, ale nie miała wątpliwości co widziała. Po kształtach jedynie przypominali ludzi, bardziej przypominali trupy, a trupy, zwłaszcza żywe, kojarzyły jej się z inferiusami. - Uważajcie, widziałam cztery sylwetki zniknęły mi… - nie zdążyła skończyć, pisk który rozszedł się w jej głowie sprawił, że kompletnie odcięło Justine od rzeczywistości. Nie wiedziała, ani gdzie jest, ani co się dzieje, słyszała tylko pisk. Zacisnęła powieki, wykrzywiając wargi, pochyliła się, nie zauważając nawet kiedy upadła na jedno kolano, nie wiedząc nawet że z jej ust potoczył się nieświadomy odgłos bólu. Nie poczuła śmierdzącej, wymieszanej z wnętrznościami ryby wody. Czuła tylko dźwięk wwiercający się w jej głowę, który zdawał się nie kończyć. Oddech, próbowała uspokoić oddech, który przyśpieszył nagły wyrzut adrenaliny, łapiąc wdechy. Wiedząc, gdzieś w oddali świadomości że w takiej pozycji - w takim stanie - jest nieprzydatna i kompletnie podatna na atak.
W końcu zamilkł, nadal łapała oddechy, zaraz jednak czując ogarniające zdziwienie. Z początku wydawało jej się, że ma omamy, otworzyła oczy, mrugając kilka razy. Rozejrzała się wokół czując dreszcz przebiegający jej po plecach. - Słyszycie to? - zapytała wszystkich - konkretnie nikogo. Nie potrafiąc pozbyć się niepokoju, który oblepiał ją z każdej strony. - Człowiek. - przypomniała sobie, spróbowała zrobić krok, ale w głowie jej zawirowało. Nagle stało się tyle, że nie wiedziała na czym się skupić. Głosach, które słyszała, sylwetkach które widziała, czy człowieku którego dostrzegła. Kolejny wdech zajęło jej dojście do tego, że to ostatnie było najważniejsze. Jeszcze żył, widziała - była pewna - drgnięcie jego dłoni.
Ale to nie był koniec, sylwetka czarnego wielkiego byka pojawiła się wraz z podmuchem, który odrzucił ją do tyłu. Upadła na tyłek. Rozchodzący się huk wniknął w nią całkiem, ale szczęśliwie, różnił od pisku, który słyszała wcześniej. Odgłos który wydał sprawił, że zacisnęła mocniej dłoń na różdżce, próbując dźwignąć się do pionu. Zdążyła ledwie unieść głowę, kiedy uderzyła w nią maź. Kolejne uderzenie serca zajęło jej zrozumienie, co się stało. Zorientowała się w chwili w której chciała wypowiedzieć coś ku nim. Wtedy zrozumiała, że maź zabrała jej… usta. Organ w klatce obił się ponownie, mocniej. Panika oplotła ją znów, ale odzwyczaiła się już od niemożliwości wysławiania - a nawet wtedy mogła wydawać choćby dźwięki. Nie była pewna, ile zajęło jej dojście do tego, że może funkcjonować dalej, mimo wszystko.
W końcu postawiła kolejny krok w stronę boku ryby, słyszac za sobą słowa Percivala. Odwróciła się unosząc rękę i wykonując nią przeczący gest nim uświadomiła sobie, że przecież… odezwał się. Więc ona też mogła.
- On może żyć, widziałam jak poruszył ręką. Na kiego ci jego różdżka? - wyrzuciła z siebie, Ada z Percivalem podjęli się walki z bykiem, we dwójkę powinni sobie poradzić. Znała zaklęcie, który wybrał, jeśli się powiedzie, zyskają chwilę. Sama ruszyła w stronę rozcięcia brodząc we wnętrznościach ryby. Zamierzając spróbować wyciągnąć tego, który znajdował się w środku. - Ted, szybko. - poprosiła, nie miała wiele siły. A jeśli do ręki dołączone było ciało, to mogło potrzebować szybkiej i natychmiastowej pomocy. - Ben? - zapytała, oglądając się na niego. - Uważajcie, te cholerstwa są strasznie szybkie. - powiedziała do nich jeszcze. Co chwilę zerkając na byka, żeby wiedzieć, czy ten nie zamierza ruszyć na nią. Ale zamiast tego, wybrał uzdrowiciela, cholera. Cholera. - Telamo sacculo! - wybrała na chwilę się zatrzymując, by zaraz pobiec w stronę boku ramory chcąc wyciągnąć z niej człowieka - o ile, rzeczywiście się tam znajdował, rozeznać się w jego stanie i obrażeniach by móc podjąć leczenie.
1. na telamo
2. na wyciągnie człowieka - albo ręki z ryby?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k100' : 30
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k100' : 30
Z lekkim niepokojem spojrzał z miotły na spektakularny ślizg Artemisa (ale nie zniżył lotu, wierząc, że Lovegood przeżyje upadek w piasek) i z wdzięcznością na wspierającego jego słowa Teda, ale ogólne wrażenie z lotu ptaka było optymistyczne—albo to aura trzymanej przy sobie muszli Słodyczka napawała Michaela spokojem. Ryba nie stanowiła już zagrożenia, a tłum został okiełznany. Nie zdążył jeszcze wyraźnie przyjrzeć się odznace, los lubianego przedstawiciela Hipogryfów rozwiałby jego nostalgiczne uczucia po pożegnaniu ze Słodyczkiem i sympatię wobec samej istoty—myślał więc o tym, że mieli czas na opracowanie planu. Odlatującemu Michaelowi umknęły też kierowane już głównie do Percivala słowa Iris, ale był zadowolony, że przedstawicielka Niuchaczy była wśród nich obecna; potrzebowali pomocy do rozdysponowania pozostałości z ryby. Pomocy, o którą zarówno on jak i Justine mogli poprosić więcej Niuchaczy albo Hipogryfów gdyby potrzebowali jeszcze liczniejszej grupy osób do konkretnych zadań (próbował przypomnieć sobie nazwiska szefów oddziałów w Dorset, tak będzie szybciej niż kierować się do Plymouth...). Zdawał sobie sprawę, że po wczorajszej nocy w Plymouth mógł panować chaos, ale rozkazy aurorów nie były kwestionowane w hierarchii podziemia, a wartość pozostałości z ramory mogła uargumentować priorytetowość zadania.
Nie spodziewając się nadmiernych poza przemytnikami komplikacji, rozmyślał już nad planem działania, lustrując wzrokiem otoczenie—i z satysfakcją zauważając, że przemytnicy nie ruszają się z miejsca. Patronus nie wydawał się już potrzebny wśród tłumu, wręcz osiągał odwrotny efekt, przyciągając uwagę dzieci. Spyta sojuszników na plaży, ilu z nich może zostać: byli liczną grupą, może na razie poradzą sobie sami, ale w razie czego pośle wilka do Plymouth i...
...I coś huknęło, mrożąc krew w żyłach nawet jemu—a co dopiero ludziom na wybrzeżu. Do głowy przyszła mu irracjonalna myśl, że być może ramora eksplodowała gazami, tak jak ostrzegano, ale instynktownie czuł, że ten dźwięk jest inny, zły, gorszy od gnilnych procesów ciała i od nostalgicznych dźwięków wydawanych przez Słodyczka. Serce ścisnął mu strach o Addę, obejrzał się przez ramię i nie zobaczył nic. Roger musiał rzucić Salvio Hexia i doskonale, widok tego dźwięku wprowadziłby wśród ludzi większą panikę. Zerknął na uciekających gapiów kontrolnie, chcąc się upewnić, że ucieczka przebiegnie bez zagrożenia dla nich samych. Na szczęście, w porę rozrzedzili tłum i wydawało się, że na otwartej przestrzeni.
-PROSZĘ WRACAĆ DO DOMÓW I ZABRAĆ DZIECI JAK NAJDALEJ STĄD! - krzyknął do uciekających, tym razem polegając nie na Sonorusie, a na swojej pozycji na miotle nad nimi; świadom, że może zedrzeć sobie gardło. Widział dzieci bawiące się chwilę wcześniej ze swoim patronusem, miał nadzieję, że huk i rodzice je przegnają.
Wracaj na dół, na plażę; najlepiej tak, by nikt nie był w stanie biec za tobą. - wydał rozkaz wilkowi. Samemu również zapikował w dół, choć kątem oka zerknął w stronę drzewa przemytników. Przebił się przez Salvio Hexia i wtedy zobaczył istotę utkaną z Cienia, całkowicie rozpędzającą jego wcześniejszy optymizm. Pamiętał list Herberta o tym, jak szybkie są te istoty—Just potwierdzała zresztą te słowa. Czy mogłyby wspiąć się na górę, zanim gapiowie się ewakuują?
Wylądował niedaleko Addy, pozwalając miotle opaść w piasek i od razu sięgnął po różdżkę. Z góry widział, że żona była cała i chyba zdrowa i czarowała—to się liczyło, cała reszta świata skurczyła się do mgnienia chwili.
-Luminis virtute! - krzyknął, celując w byka i pamiętając, że w liście Grey wspominał, że te istoty zdawały się wrażliwe na światło. Jak bardzo? Ludzi oślepiało to zaklęcie, ale czy może zranić istotę z czystego cienia? Herbert przestrzegł wszystkich Zakonników przed tym, że jeden czarodziej nie ma szans z tymi istotami, ale było ich wiele; widział kątem oka wycelowane w byka różdżki Percivala, Addy i Just, wierzył w ich umiejętności i w to, że powstrzymają istotę zanim dobiegnie do uzdrowiciela.
-Na wybrzeżu - przynajmniej nie na wzgórzu, ale wciąż za blisko jak na gust aurora -wciąż są ludzie i dzieci, nie możemy go tam dopuścić! - wykrzyczał na jednym wydechu po rzuceniu inkantacji, czy byliby w stanie zepchnąć go do morza? Albo unicestwić całkowicie—rwał się do tego odkąd usłyszał o Cieniach, ale te, które widywał do tej pory manifestowały się w niejasne, niepokojące sposoby, nie dając szansy na pojedynek. Do dzisiaj. -Lovegood, wstawaj! - krzyknął żołniersko do widzianego kątem oka Artemisa, choć nie odrywał wzroku od Cienia - bardziej niż zestrofować chłopaka, chciał jednak zmotywować go do walki i ocenić, czy upadek nie wstrząsnął nim nadmiernie. Michael nie widział ani nie wiedział, że Artemis próbował okiełznać własny szok. Zobaczył go dopiero w pozycji, która bardziej od stanięcia na głowie przypominała niefortunne efekty sturlania się po wzgórzu—a to niepokoiło, od ślizgu minęła już chwila.
Nie spodziewając się nadmiernych poza przemytnikami komplikacji, rozmyślał już nad planem działania, lustrując wzrokiem otoczenie—i z satysfakcją zauważając, że przemytnicy nie ruszają się z miejsca. Patronus nie wydawał się już potrzebny wśród tłumu, wręcz osiągał odwrotny efekt, przyciągając uwagę dzieci. Spyta sojuszników na plaży, ilu z nich może zostać: byli liczną grupą, może na razie poradzą sobie sami, ale w razie czego pośle wilka do Plymouth i...
...I coś huknęło, mrożąc krew w żyłach nawet jemu—a co dopiero ludziom na wybrzeżu. Do głowy przyszła mu irracjonalna myśl, że być może ramora eksplodowała gazami, tak jak ostrzegano, ale instynktownie czuł, że ten dźwięk jest inny, zły, gorszy od gnilnych procesów ciała i od nostalgicznych dźwięków wydawanych przez Słodyczka. Serce ścisnął mu strach o Addę, obejrzał się przez ramię i nie zobaczył nic. Roger musiał rzucić Salvio Hexia i doskonale, widok tego dźwięku wprowadziłby wśród ludzi większą panikę. Zerknął na uciekających gapiów kontrolnie, chcąc się upewnić, że ucieczka przebiegnie bez zagrożenia dla nich samych. Na szczęście, w porę rozrzedzili tłum i wydawało się, że na otwartej przestrzeni.
-PROSZĘ WRACAĆ DO DOMÓW I ZABRAĆ DZIECI JAK NAJDALEJ STĄD! - krzyknął do uciekających, tym razem polegając nie na Sonorusie, a na swojej pozycji na miotle nad nimi; świadom, że może zedrzeć sobie gardło. Widział dzieci bawiące się chwilę wcześniej ze swoim patronusem, miał nadzieję, że huk i rodzice je przegnają.
Wracaj na dół, na plażę; najlepiej tak, by nikt nie był w stanie biec za tobą. - wydał rozkaz wilkowi. Samemu również zapikował w dół, choć kątem oka zerknął w stronę drzewa przemytników. Przebił się przez Salvio Hexia i wtedy zobaczył istotę utkaną z Cienia, całkowicie rozpędzającą jego wcześniejszy optymizm. Pamiętał list Herberta o tym, jak szybkie są te istoty—Just potwierdzała zresztą te słowa. Czy mogłyby wspiąć się na górę, zanim gapiowie się ewakuują?
Wylądował niedaleko Addy, pozwalając miotle opaść w piasek i od razu sięgnął po różdżkę. Z góry widział, że żona była cała i chyba zdrowa i czarowała—to się liczyło, cała reszta świata skurczyła się do mgnienia chwili.
-Luminis virtute! - krzyknął, celując w byka i pamiętając, że w liście Grey wspominał, że te istoty zdawały się wrażliwe na światło. Jak bardzo? Ludzi oślepiało to zaklęcie, ale czy może zranić istotę z czystego cienia? Herbert przestrzegł wszystkich Zakonników przed tym, że jeden czarodziej nie ma szans z tymi istotami, ale było ich wiele; widział kątem oka wycelowane w byka różdżki Percivala, Addy i Just, wierzył w ich umiejętności i w to, że powstrzymają istotę zanim dobiegnie do uzdrowiciela.
-Na wybrzeżu - przynajmniej nie na wzgórzu, ale wciąż za blisko jak na gust aurora -wciąż są ludzie i dzieci, nie możemy go tam dopuścić! - wykrzyczał na jednym wydechu po rzuceniu inkantacji, czy byliby w stanie zepchnąć go do morza? Albo unicestwić całkowicie—rwał się do tego odkąd usłyszał o Cieniach, ale te, które widywał do tej pory manifestowały się w niejasne, niepokojące sposoby, nie dając szansy na pojedynek. Do dzisiaj. -Lovegood, wstawaj! - krzyknął żołniersko do widzianego kątem oka Artemisa, choć nie odrywał wzroku od Cienia - bardziej niż zestrofować chłopaka, chciał jednak zmotywować go do walki i ocenić, czy upadek nie wstrząsnął nim nadmiernie. Michael nie widział ani nie wiedział, że Artemis próbował okiełznać własny szok. Zobaczył go dopiero w pozycji, która bardziej od stanięcia na głowie przypominała niefortunne efekty sturlania się po wzgórzu—a to niepokoiło, od ślizgu minęła już chwila.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Leżał parę krótkich chwil, niemal zupełnie przykryty błotem, zastanawiając się co właściwie wyprawia. Ubranie miał zupełnie przemoczone, brudne, przywarło do ciała, nieznacznie je obciążając, lecz chłód błotnych okładów nieco go otrzeźwiał. Poczucie skołowania mijało, choć przeraźliwie wolno, zważywszy na gwałtowność byczego nadejścia. Niebezpieczeństwo zamiar maleć, rosło - nie było czasu na dłuższe odrętwienie. Paniczne myśli wciąż jednak ze świstem przelatywały przez artemisową kopułę i bez przerwy krzyczały niezgodnym chórem - były niczym Michael na swojej miotle, próbujący utrzymać kontrolę nad absolutnie wszystkim i wszystkimi. Lovegood mrugał szybko i patrzył na niebo szeroko otwartymi oczami, lecz wcale go nie dostrzegał, próbując odzyskać siebie oraz ogląd sytuacji. Słyszał wrzawę, świst zaklęć, wiedział, że jest potrzebny, lecz jego ciało nie chciało współpracować. Wszystko było przytłumione, niewyraźne, aż do momentu interwencji Michaela. Jego żołnierski okrzyk, nieznoszący sprzeciwu i mobilizujący, w alternatywnej rzeczywistości mógł być potężnym zaklęciem przywołującym błotnego żywiołaka. A i w tym świecie okazał się krytycznym sukcesem - Artemis powstał natychmiast, podpierając się przedramionami, z kącików ust i oczu wybierając brud.
- No wstałem - stwierdził zgodnie z prawdą.
I właśnie w tej chwili wrócił do gry o życie własne i innych - nie podróżując już przez alternatywne światy, nie próżnując w błocie niczym folwarczne prosię, będąc tu i teraz, dostrzegł żąrzącą się zjawę, która rzuciła się w pogoń. Przez ułamek sekundy skupił się na znakach na ciele mrocznego widmo. Nie miał pojęcia, jaka złowroga energia stała za obecnością byka.
Lecz właśnie... mimo wszystko był to byk. Na magicznego byka idealnym rozwiązaniem było magiczne lasso! Artemis Lovegood postanowił rozpocząć czarodziejskie rodeo, a pierwszą dyscypliną miał być roping. Tak szybko, jak to tylko było możliwe, ustawił się do rzucenia zaklęcia, zgarbił się nieco, napiął mięśnie i krzyknął:
- Orbis!
Być może świetliste lasso zaciśnie się na grdyce zjawy i wraz ze spowalniającymi zaklęciami pozostałych czarodziejów zakończy tę mroczną byczą pogoń. Członkowie Podziemia potrzebowali nieco spokoju, by skupić się na martwej ramorze i być może jeszcze niemartwych ludziach w jej wnętrzu.
- No wstałem - stwierdził zgodnie z prawdą.
I właśnie w tej chwili wrócił do gry o życie własne i innych - nie podróżując już przez alternatywne światy, nie próżnując w błocie niczym folwarczne prosię, będąc tu i teraz, dostrzegł żąrzącą się zjawę, która rzuciła się w pogoń. Przez ułamek sekundy skupił się na znakach na ciele mrocznego widmo. Nie miał pojęcia, jaka złowroga energia stała za obecnością byka.
Lecz właśnie... mimo wszystko był to byk. Na magicznego byka idealnym rozwiązaniem było magiczne lasso! Artemis Lovegood postanowił rozpocząć czarodziejskie rodeo, a pierwszą dyscypliną miał być roping. Tak szybko, jak to tylko było możliwe, ustawił się do rzucenia zaklęcia, zgarbił się nieco, napiął mięśnie i krzyknął:
- Orbis!
Być może świetliste lasso zaciśnie się na grdyce zjawy i wraz ze spowalniającymi zaklęciami pozostałych czarodziejów zakończy tę mroczną byczą pogoń. Członkowie Podziemia potrzebowali nieco spokoju, by skupić się na martwej ramorze i być może jeszcze niemartwych ludziach w jej wnętrzu.
Ostatnio zmieniony przez Artemis Lovegood dnia 12.01.24 10:59, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Artemis Lovegood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'k100' : 10
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'k100' : 10
Percy żył, wywrotka nie okazała się śmiertelna, co Ben przyjął z zadziwiającą ulgą, szybko pomagając przyjacielowi zebrać się na równe nogi, zapominając już o konwersacji dotyczącej mięsnych przekonań. Dywagacje na temat ssaków oraz wartości białka skutecznie ukróciło pojawienie się rozwścieczonego stwora, grasującego nieopodal z werwą godną posłańca jakichś pieprzonych piekieł. - Co to za paskuda? Skąd się wziął? - wychrypiał, mając na myśli zrodzonego z cieni byka, którego reszta morskiego towarzystwa próbowała poskromić. Wyraźnie słyszał inkantacje i chaos nierównej potyczki z budzącym grozę zwierzęciem, nie rzucił się jednak do walki, zgodnie z sugestią Percy'ego podchodząc do ryby. - Dobry pomysł - rzucił całkowicie szczerze, wykorzystując chaos, by znaleźć się blisko boku zmarłej bestii, gotów wykorzystać ofiarę zmarłego człowieka dla własnej korzyści. I korzyści ich wszystkich, bez różdżki mógł co najwyżej spróbować wsadzić cienistemu bykowi pięść w oczodół, co biorąc pod uwagę konsystencję stworzenia sprawiłoby sporo problemów.
- To pewnie drgawki pośmiertne - skomentował słowa Justine o ruszeniu ręką; dojrzał ją w otchłaniach mięsa, rzygowin i całego tego brudu, ale nie wyglądala mu zbyt żywotnie. Dłoń, nie Tonks, ta była zaskakująco, jak na kobietę, opanowana i nie próbowała uciekać z pola walki. - Dobra, wyciągamy go. Może ma przy sobie coś ciekawego - rzucił z werwą, próbując wyciągnąć ciało człowieka z otchłani rybiego truchła. Szukał punktu zaczepienia, barku, ramienia, kości; czegoś, co nie było oślizgłym ubraniem, a co pozwoliłoby wykorzystać dźwignię i wyciągnąć nieszczęśnika (i nieboszczyka, na pewno) z całej tej krwistej mazi. Niezbyt podobało mu się obrócenie tyłem do szalejącego obok byka, ale musiał to zrobić, ufając, że wszystkie rzucane zaklęcia zajmą na razie śmiercionośną bestię, pozwalając mu wydobyć jegomościa z pułapki. - Wybacz, Słodyczku - mruknął pod nosem, było mu naprawdę przykro, że tak bezcześci ciało ryby, grzebiąc w niej w ten sposób, ale musiał to zrobić. Może uda mu się uzyskać różdżkę, a kto wie, może i trochę złota?
| próbuję wyciagnąć właściciela ręki
- To pewnie drgawki pośmiertne - skomentował słowa Justine o ruszeniu ręką; dojrzał ją w otchłaniach mięsa, rzygowin i całego tego brudu, ale nie wyglądala mu zbyt żywotnie. Dłoń, nie Tonks, ta była zaskakująco, jak na kobietę, opanowana i nie próbowała uciekać z pola walki. - Dobra, wyciągamy go. Może ma przy sobie coś ciekawego - rzucił z werwą, próbując wyciągnąć ciało człowieka z otchłani rybiego truchła. Szukał punktu zaczepienia, barku, ramienia, kości; czegoś, co nie było oślizgłym ubraniem, a co pozwoliłoby wykorzystać dźwignię i wyciągnąć nieszczęśnika (i nieboszczyka, na pewno) z całej tej krwistej mazi. Niezbyt podobało mu się obrócenie tyłem do szalejącego obok byka, ale musiał to zrobić, ufając, że wszystkie rzucane zaklęcia zajmą na razie śmiercionośną bestię, pozwalając mu wydobyć jegomościa z pułapki. - Wybacz, Słodyczku - mruknął pod nosem, było mu naprawdę przykro, że tak bezcześci ciało ryby, grzebiąc w niej w ten sposób, ale musiał to zrobić. Może uda mu się uzyskać różdżkę, a kto wie, może i trochę złota?
| próbuję wyciagnąć właściciela ręki
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
— Merlinie, Artemis! — krzyk wyrwał się z kobiecej piersi wcześniej, niż mogła o tym pomyśleć. Widok bliźniaka jej przyjaciółki pod nogami, całego oblepionego błotem i najwyraźniej niezbyt dobrze radzącego sobie w chaosie zdarzeń ścisnął ją za serce. Archiwista niekoniecznie był dobrym zawodem do utrzymywania porządku i badania wielkiej ryby, ale... Liczyły się chęci prawda? Zmieszana obserwowała dalsze jego wyczyny, w tym kolejny upadek, tym razem (a może znowu) na własne życzenie. Dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu Teda, wymowne spojrzenie prosiło męża o to, aby zbadał Lovegooda w wolnej chwili. Zwrócenie uwagi, że zachowywał się nieodpowiednio, że sprowadzał na siebie niebezpieczeństwo i tak niewiele zrobi. Ale nie chciała, w szczególności przez więź łączącą ją z Susanne, aby Artemis zrobił sobie głupio krzywdę.
W tej samej chwili powróciła myślami do muszli. Puściwszy Teda chwyciła ją mocniej wolną dłonią, czując jej — nieco zabawne, trochę łaskoczące — wibracje. Przyłożyła ją nawet do ucha, ciekawa, czy dosłyszy w niej pieśń dalekich oceanów, jak w przypadku jej niemagicznych sióstr. To, co usłyszała, było czymś znacznie większym, piękniejszym i przytrafiło jej się w naprawdę dobrej minucie. Słowa Benjamina dopadły ją właśnie taką — rozmarzoną, uśmiechniętą, jeszcze błogo niedopuszczającą do siebie widoku obryzganego czymś, czego nie chciała nawet nazywać na głos. Nawet protekcjonalny ton nie wybił jej z równowagi, wiedziała bowiem i widziała na własne oczy, że pomimo postury niemal półolbrzyma, człowiek ten przeżywał odejście ryby znacznie bardziej niż przeciętny członek ich grupy.
— O Słodyczce — odpowiedziała mu miękko, choć z każdym mijającym ułamkiem sekundy jej spojrzenie coraz bardziej traciło na rozmarzeniu, a ona sama, ku swemu niezadowoleniu, wracała do rzeczywistości. Smutnej, znaczonej śmiercią magicznego stworzenia. Kataklizmem poprzedniej nocy. Chyba powinna się przespać, zmęczenie wdawało jej się we znaki. Nie było jednak na to czasu. Ben spytał ją o przemytników. Obawiając się o jego dobro w konfrontacji (choć wyglądał na takiego, który potrafił się bić, tamtych było więcej), podążyła wzrokiem za będącym w niebiosach Michaelem. — Mamy tu aurorów, oni się nimi zajmą — odpowiedziała, w duchu wzdychając z ulgą, gdy nie podążył za nimi spojrzeniem.
I dobrze, że zrobiła to w tej chwili, bowiem sekundy później uderzył ją okropny smród rybich wydzielin. Dla byłej pracownicy ekskluzywnego butiku nawet przyzwyczajonej do szerokorozumianych zapachów portowych, było to niezwykle przykre doświadczenie. Skrzywiła się wyraźnie, odwracając wzrok od ciała ryby. Do czasu, aż podmuch powietrza nie zwrócił jej uwagi, przypominając, że zawsze, ale to zawsze, nie należało cieszyć się, że najgorsze już minęło. Najgorsze mogło dopiero nastąpić.
Czarny byk, przerażająca istota, którą widziała pierwszy raz w życiu, od razu uruchomił w niej instynkt ucieczki, a jednak miała wrażenie, jakby nie mogła się ruszyć. Starała się jednak zapamiętać runy na jego rogach, aby później móc je chociaż przerysować. Umysł owładnięty został tysiącem niemalże apokaliptycznych myśli, ale najważniejsze było, że wciąż trwała przy Tedzie. Jesteśmy razem, damy radę — mogła tylko próbować uspokoić siebie, a dopiero później męża.
Wzdrygnęła się na następny z huków; był chyba jeszcze bardziej nieprzyjemny niż smród rybich ekstrementów. Spojrzawszy na Teda, zauważyła, że został pozbawiony ust. I gdy sama otworzyła szeroko oczy, chcąc przy tym krzyknąć z przerażenia, okazało się, że... nie ma czym. Sięgnęła prędko do swoich ust, nie napotykając tam nic? Serce od razu zaczęło bić szybciej, pod wpływem strachu zaczęły jej drżeć ręce, albo może drżała cała, razem ze światem. Bo ten musiał, musiał drżeć od nadciągającej bestii, pędzącej prosto w jej męża. Nie miała czasu, musiała zareagować. Ted był uzdrowicielem, nie żołnierzem, ale ona, przynajmniej dzięki pracy w Podziemiu, potrafiła się obronić.
Skup się, Iris, skup się — szepnęła do siebie w myślach, chociaż ostatnie dwa słowa wydobyły się już z jej ust. Nie miała jednak szansy na zwycięskie nabranie oddechu ustami. Nie, gdy Ted znajdował się w niebezpieczeństwie.
— Protego Maxima! — wypowiedziała inkantację zaklęcia, a także wykonała wielokrotnie ćwiczony ruch różdżką, skupiając się przede wszystkim na intencji ochrony znajdującego się obok niej Teda. Może działania pozostałych czarodziejów odniosą skutek, ale nie mogła polegać na innych, gdy chodziło o jej Teddy'ego.
W tej samej chwili powróciła myślami do muszli. Puściwszy Teda chwyciła ją mocniej wolną dłonią, czując jej — nieco zabawne, trochę łaskoczące — wibracje. Przyłożyła ją nawet do ucha, ciekawa, czy dosłyszy w niej pieśń dalekich oceanów, jak w przypadku jej niemagicznych sióstr. To, co usłyszała, było czymś znacznie większym, piękniejszym i przytrafiło jej się w naprawdę dobrej minucie. Słowa Benjamina dopadły ją właśnie taką — rozmarzoną, uśmiechniętą, jeszcze błogo niedopuszczającą do siebie widoku obryzganego czymś, czego nie chciała nawet nazywać na głos. Nawet protekcjonalny ton nie wybił jej z równowagi, wiedziała bowiem i widziała na własne oczy, że pomimo postury niemal półolbrzyma, człowiek ten przeżywał odejście ryby znacznie bardziej niż przeciętny członek ich grupy.
— O Słodyczce — odpowiedziała mu miękko, choć z każdym mijającym ułamkiem sekundy jej spojrzenie coraz bardziej traciło na rozmarzeniu, a ona sama, ku swemu niezadowoleniu, wracała do rzeczywistości. Smutnej, znaczonej śmiercią magicznego stworzenia. Kataklizmem poprzedniej nocy. Chyba powinna się przespać, zmęczenie wdawało jej się we znaki. Nie było jednak na to czasu. Ben spytał ją o przemytników. Obawiając się o jego dobro w konfrontacji (choć wyglądał na takiego, który potrafił się bić, tamtych było więcej), podążyła wzrokiem za będącym w niebiosach Michaelem. — Mamy tu aurorów, oni się nimi zajmą — odpowiedziała, w duchu wzdychając z ulgą, gdy nie podążył za nimi spojrzeniem.
I dobrze, że zrobiła to w tej chwili, bowiem sekundy później uderzył ją okropny smród rybich wydzielin. Dla byłej pracownicy ekskluzywnego butiku nawet przyzwyczajonej do szerokorozumianych zapachów portowych, było to niezwykle przykre doświadczenie. Skrzywiła się wyraźnie, odwracając wzrok od ciała ryby. Do czasu, aż podmuch powietrza nie zwrócił jej uwagi, przypominając, że zawsze, ale to zawsze, nie należało cieszyć się, że najgorsze już minęło. Najgorsze mogło dopiero nastąpić.
Czarny byk, przerażająca istota, którą widziała pierwszy raz w życiu, od razu uruchomił w niej instynkt ucieczki, a jednak miała wrażenie, jakby nie mogła się ruszyć. Starała się jednak zapamiętać runy na jego rogach, aby później móc je chociaż przerysować. Umysł owładnięty został tysiącem niemalże apokaliptycznych myśli, ale najważniejsze było, że wciąż trwała przy Tedzie. Jesteśmy razem, damy radę — mogła tylko próbować uspokoić siebie, a dopiero później męża.
Wzdrygnęła się na następny z huków; był chyba jeszcze bardziej nieprzyjemny niż smród rybich ekstrementów. Spojrzawszy na Teda, zauważyła, że został pozbawiony ust. I gdy sama otworzyła szeroko oczy, chcąc przy tym krzyknąć z przerażenia, okazało się, że... nie ma czym. Sięgnęła prędko do swoich ust, nie napotykając tam nic? Serce od razu zaczęło bić szybciej, pod wpływem strachu zaczęły jej drżeć ręce, albo może drżała cała, razem ze światem. Bo ten musiał, musiał drżeć od nadciągającej bestii, pędzącej prosto w jej męża. Nie miała czasu, musiała zareagować. Ted był uzdrowicielem, nie żołnierzem, ale ona, przynajmniej dzięki pracy w Podziemiu, potrafiła się obronić.
Skup się, Iris, skup się — szepnęła do siebie w myślach, chociaż ostatnie dwa słowa wydobyły się już z jej ust. Nie miała jednak szansy na zwycięskie nabranie oddechu ustami. Nie, gdy Ted znajdował się w niebezpieczeństwie.
— Protego Maxima! — wypowiedziała inkantację zaklęcia, a także wykonała wielokrotnie ćwiczony ruch różdżką, skupiając się przede wszystkim na intencji ochrony znajdującego się obok niej Teda. Może działania pozostałych czarodziejów odniosą skutek, ale nie mogła polegać na innych, gdy chodziło o jej Teddy'ego.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset