Rosemary Artemisia Flint
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Charnwood
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: magifitopatolog, drzewoznawczyni, zielarka, asystuje podczas handlu ingrediencjami roślinnymi
Wzrost: 168 cm
Waga: 66 kg
Kolor włosów: brązowy
Kolor oczu: szary z piwną obwódką wokół źrenic
Znaki szczególne: piegi na nosie, które usilnie stara się ukryć; różdżkę trzyma zawsze w lewej dłoni;
17 cali, dość giętka, lipa srebrzysta, pióro memortka
Ravenclaw
srebrzysta mgła
tafla wody, pod którą poruszają się druzgotki
lasem sosnowym, drewnem, cynamonem i mirrą
siebie w otoczeniu lasu patrzącą z miłością na swego męża; on odwzajemnia moje uczucie
badaniem chorób i szkodników roślin, zwalczaniem ich, oceną jakości ingrediencji roślinnych, przemierzaniem najstarszych puszcz, łucznictwem, wróżbiarstwem;
nie
przemierzam lasy i wrzosowiska, strzelam z łuku, jeżdżę konno, tańczę wśród drzew, kiedy nikt nie patrzy
szumu liści
Juliet Searle
i skony drzew, i napaści wichrowe i głuche spady wód,
i mruk niedźwiedzi, i skowyt lękliwy zwierza, a zarazem żal setki wieków,
jęk beznadziei i ukój ponad wszystkim – wiedza początku i końca.
To ona biegała boso po lesie, śmiejąc się srebrzyście, kiedy przeskakiwała nad szyszką czy kamieniem. To ona niczym mały dzikus pędziła między wielkimi konarami drzew z długimi, rozwianymi i skołtunionymi włosami zupełnie niepodobnymi do ułożonych, złocistych pukli jakiejś lady. To ją później doganiała przerażona służba, kiedy roześmiana ledwo łapała oddech leżąc w leśnej trawie i suchych liściach wpatrując się w kształty, jakie tworzyły korony drzew hen hen wysoko nad jej głową. Uwielbiała obserwować, jak promienie słońca tańczą na szmaragdowych listkach, próbując się przebić przez ten żywy dach i zaglądnąć do najstarszych zakamarków puszczy albo jak cichy niczym duch przemyka między konarami cień sokoła. Potem znów się zrywała na równe nogi i gnała ile sił do drewnianego dworku. Okrążała go skulona przy samej ścianie, żeby matka nie mogła jej dojrzeć przez okna i jednymi z tylnych drzwi chyłkiem wchodziła do środka. Hop, hop, hop, susami bezszelestnymi jak kocię rysia wdrapywała się po schodach, potem jeszcze jednych - węższych - niemal na samą górę, na poddasze. Tam wpadała z szerokim uśmiechem i wdrapywała się na babcine kolana, żeby chwilę później wtulić się w nią ufnie i pozwolić na otoczenie miękkimi rękami pachnącymi cynamonem.
- Znowu był! - poinformowała w końcu babcię, kiedy złapała oddech, a bujany fotel zaczął się ponownie rytmicznie kołysać. - Upolował szaraka i przyleciał z nim do gniazda - dodała po czym odsunęła się od staruszki na tyle tylko, żeby na nią spojrzeć i obdarzyć kolejnym szerokim uśmiechem. Babcia miała jasne oczy, takie srebrzysto-niebieskie i długie, białe włosy. Te, zwykle rozpuszczone, sięgały podłogi, kiedy siedziała na swoim ulubionym fotelu przed ogromnym oknem, z którego było widać cały szmat lasu. Rosemary uważała ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, naprawdę! I marzyła o tym, żeby wyglądać jak ona jak dorośnie.
- To znaczy, że już muszą być spore - odezwała się miękko, delikatnie gładząc skołtunione włosy swojej wnuczki.
Babcia - mama ojca, dawno temu lady Ollivander - była wraz z tatą najbliższą jej sercu osobą w dworku. Potrafiła z nią przesiadywać godzinami, zajmować miejsce na jej na kolanach, wirować po niskim pomieszczeniu tak szybko, by stracić równowagę, a potem leżąc na podłodze patrzeć jak wszystko się obraca, lubiła jej opowiadać co widziała w lesie, ale najbardziej, najbardziej na świecie kochała, jak to babcia zaczynała mówić: o swojej młodości, o jej rodzinnym lesie, o drzewach i zwierzętach...
Zbliżające się kroki mamy rozpoznawała w mig i czym prędzej chowała się pod łóżkiem babci, by nie zostać odnalezioną i zmuszoną do kolejnej nudnej lekcji gry na pianinie czy innej harfie. Szczerze ich nie znosiła! I to nie tak, że nie lubiła muzyki - bo jeśli ktoś grał ładnie, to chętnie słuchała - ale jej samej to po prostu nie wychodziło. Nie trafiała w te klawisze i struny co potrzeba, czasami miała wrażenie, że wszystkie nuty zlepiają się w jedną dziwaczną, której za nic nie mogła odczytać...
To ona jak chciała, potrafiła być cicha i niewidzialna. W ten właśnie sposób często zakradała się do gabinetu ojca chyłkiem jak kot i niezauważana przez nikogo siadała na drewnianej podłodze za jego plecami. Początkowo kiedy się orientował, bardzo się gniewał, pytał czemu Romy nie jest z matką i mówił, że nie wolno tak wchodzić bez pytania.
Wiedziała, że nie wolno. Wiedziała, że miała spędzać czas z mamą i uczyć się tych wszystkich szlacheckich rzeczy, które każda dama znać powinna... ale strasznie ją to nużyło i irytowało, tak samo jak narzekania matki, że się nie przykłada. Ojca chyba też męczyło towarzystwo swej żony, bo jeśli akurat nie był w Ministerstwie albo w puszczy, to siedział zamknięty w tym swoim gabinecie i przeglądał opasłe, zakurzone tomiszcza. Musiały być ważne i ciekawe, skoro przez nie tak często nie przychodził nawet na wspólne posiłki twierdząc, że nie ma czasu i że zje później sam. Widok rozmawiających ze sobą rodziców był dla Rosie rzadkością, za to czasami w nocy słyszała ich stłumione, ale wzburzone jednocześnie głosy, kiedy się o coś zawzięcie kłócili. Najczęściej o kolejne przyjęcie. Ojciec nie przepadał za takimi spędami, za to matka jak na wychowaną przez ród Nott przystało, tęskniła za wystawnymi wieczorkami tanecznymi czy bankietami dla elit. Mała Rosemary podzielała zdanie ojca w tym temacie, bo choć lubiła spotkania z kuzynami... to matka zawsze wszystko musiała popsuć.
- Rosemary Artemisio Flint - fukała cicho i ostro na córkę, która właśnie obrywała od niej po łapach za źle trzymane sztućce. To nie była wina Rosie! Po prostu wszystkie osoby przy stole trzymały nóż i widelec odwrotnie, a tak przecież było o niebo wygodniej! Mama zdawała się tego nie rozumieć i nie miała oporów, żeby upominać córkę przy wszystkich za każdym razem. Za każdym razem - dopóki mała lady Flint nie miała innego wyjścia i nauczyła się używać sztućców tak, jak chciała tego rodzicielka.
- Rosemary - syczała za każdym razem, dostrzegając, że dziewczynka biega z kuzynami w swojej nowej, różowej, wstrętnej sukience. - Z gracją idź, z gracją - pouczała ją, a Rosie dąsała się i zupełnie nie mogła zrozumieć czemu ma się bawić w chodzenie z gracją, skoro wyścigi po lesie niosły ze sobą o wiele więcej frajdy.
To ona od najmłodszych lat utrudniała matce zadanie wychowania jej na prawdziwą lady, jakby wzięła sobie za punkt honoru uprzykrzać rodzicielce życie pod tym względem. To ona też poznała pierwszego centaura w swoim życiu zanim przekazano jej wszystkie informacje na temat przyjaciół rodu i w dodatku bez asysty dorosłych Flintów w pobliżu. Kiedy w trakcie kolejnej lekcji gry na skrzypcach, mała Rosemary ze złością roztrzaskała instrument ciskając nim o podłogę, wybiegła z dworku i pognała do lasu, który uważała za najbezpieczniejszą kryjówkę. Tam matka nigdy się za nią nie zapuszczała, a służba miała spore problemy, żeby odnaleźć małą dziewczynkę w dzikich i nieprzebytych ostępach. Puszcza jednak, choć stanowiła niemal jej drugi dom, nie była placem zabaw dla dzieci. Rosemary biegła tak daleko i tak szybko jak tylko potrafiła i zanim się oglądnęła, trafiła między obce jej drzewa i krzewy. Ciężko było jej łapać oddech, ale zmuszała nóżki do biegu. Roślinność się zmieniała, pojawiało się więcej traw, więcej zwalonych kłód. Właśnie jedna z nich stała się dla dziewczynki pułapką - mała Rosie potknęła się, a zaskoczona nie miała szans na złapanie równowagi i runęła prosto w zarośnięte, leśne jeziorko tylko złudnie wyglądające na płytkie. Momentalnie wplątała się w glony, a wierzganie i kopanie tylko pogorszyło sprawę... tym bardziej, że w wodzie nie była sama. Stworzenia zaatakowały od razu oplatając drobne rączki i nóżki dziewczynki swoimi mackami i wciągając ją głębiej w ciemną toń. Brakowało jej powietrza. Odruchowo chciała go nabrać i zachłysnęła się wodą.
Nie usłyszała tętentu kopyt, nie wiedziała, że mocniejszy uścisk na ręce nie należał jak inne do oślizgłych macek druzgotków. Kiedy wyciągnięta na powierzchnię otworzyła w końcu oczy, widziała jak przez mgłę. Ledwo łapała oddech wciąż się krztusząc i kaszląc. Gardło i tchawica paliły żywym ogniem. Przewróciła się na bok, a potem na brzuch wypluwając resztkę wody.
Dopiero po dłuższej chwili wszystko się w miarę uspokoiło na tyle przynajmniej, by mogła ujrzeć swojego wybawcę - młodego centaura o imieniu Fiyero. Jemu zapewne wydawało się, że dziewczynka widzi go pierwszy raz w życiu... ale nic z tych rzeczy.
- Umarła, prawda? - to były pierwsze słowa Rosemary, kiedy wielkimi, wciąż zaczerwienionymi od wody oczami wpatrywała się w centaura - zabiłeś tą białą łanię...
Wtedy nie wiedziała jeszcze, że to co ujrzała nie było przeszłością, a tym, co dopiero miało nastąpić.
To ona pierwsza wiedziała, że będzie miała siostrę - zanim ktokolwiek jej o tym powiedział. Ba, całkiem możliwe, że zanim komukolwiek przeszło to w ogóle przez myśl! Stało się to niedługo po incydencie z centaurem i sadzawką - w odwiedzinach zjawiła się jakaś krewna mamy ze swoimi córkami. Rosemary nie lubiła tych kuzynek, ale mama kazała jej siedzieć przy tej nieszczęsnej herbacie, więc siedziała. Obrażona, z ustami zaciśniętymi w ciup uparcie wpatrywała się w ciemną taflę herbaty. Błądziła myślami gdzieś daleko od uprzejmej wymiany zdań dam. Zastanawiała się czy długo jeszcze każą jej tak siedzieć, kiedy nagle coś przykuło jej uwagę. Zaczęło jej się wydawać, że filiżanka staje się większa i większa, że pod powierzchnią herbaty coś się porusza... przechyliła się w jej stronę, a herbata... ona po prostu ją wciągnęła! Zniknął taras dworku, zniknęła ciotka i zarozumiałe kuzynki. Rosemary znalazła się w lesie - w ich lesie. I zobaczyła siebie - wesoło ciągnęła niewielką, podobną do siebie dziewczynkę między drzewa opowiadając o sokole, który zbudował gniazdo na najwyższej z sosen.
- Rosemary! - histeryczny krzyk matki sprawił, że obraz zniknął. Znów siedziała przy stole. Przerażona wpatrywała się w tą samą filiżankę herbaty, zaciskała palce na krawędzi blatu stolika tak mocno, że zbielały jej kłykcie... i nie mogła złapać tchu. Świszczała, charczała, ale im bardziej próbowała zaczerpnąć powietrza, tym mocniej kręciło jej się w głowie.
- Anapneo - zobaczyła jeszcze błysk z końca różdżki ciotki, nim ponownie zakręciło jej się w głowie i wszystko zaczęło odpływać.
Obudziła się w dziwnej, białej sali. Matka zanosiła się płaczem mocno wtulona w pierś ojca, ten zaś wyglądał na zasępionego. Pierwszy raz widziała, żeby się przytulali.
Po wielu badaniach wykluczono pierwsze przypuszczenie, jakoby mała Flintówna cierpiała na Klątwę Ondyny jak jej matka... ale uzdrowiciele, choć zasłaniali się wieloma możliwymi diagnozami, tak naprawdę nie mieli pojęcia czemu dziewczynka niemal udusiła się tam przy stole na werandzie dworku.
Niedługo później rodzice obwieścili jej radosną nowinę o kolejnym członku rodziny, który niebawem do nich dołączy. Rosemary przyjęła to spokojnie, bo w zasadzie o tym wiedziała... nie rozumiała tylko dlaczego prócz proponowanych imion dla kolejnego dziecka, padają głównie chłopięce.
To ona była córeczką tatusia na długo przed swoimi siostrami. Czasami zdawać by się mogło, że ojciec traktuje ją jak syna, którego nigdy nie dane mu było mieć. To ją zabierał na polowania, sadzając przed sobą w siodle, to ją uczył tropienia i strzelania z łuku. Jako, że potrafiła siedzieć cicho jak myszka, albo spokojne zająć się rysowaniem czy czytaniem i nie przeszkadzała, pozwalał jej przesiadywać u siebie w gabinecie, kiedy pracował, a czasami nawet jeśli przychodzili do niego inni lordowie w interesach. A właściwie głównie jeden lord - lord Shafiq - od lat dobry przyjaciel ojca.
Jaffer Shafiq był dobrze zbudowanym, śniadym mężczyzną w średnim wieku o ostrych rysach twarzy, czarnych jak węgiel oczach i wielkim, haczykowatym nosie, który przywodził na myśl małej Rosie dziób jastrzębia. Kiedy ujrzała mężczyznę po raz pierwszy - śmiertelnie poważnego, przewiercającego ją spojrzeniem na wskroś - początkowo się przestraszyła... ale nie uciekła, ani nawet się nie cofnęła, ale z gracją kilkulatki dygnęła. Chwilę później oblicze lorda złagodniało i uśmiechnął się do niej, zmieniając w zupełnie innego człowieka. Bardzo go lubiła. Zazwyczaj po skończeniu spraw zawodowych z ojcem zostawał na dłużej przy mocnej, czarnej kawie opowiadając o Egipcie. Jego niski, trochę szorstki głos z silnym, obcym akcentem momentalnie potrafił przenieść ją w ten cudowny świat wielbłądów, piasku i palm. Jaffer potrafił snuć opowieści równie fascynujące co te babcine, jeśli nawet nie lepsze! W końcu nieznane zawsze kusi mocniej.
To właśnie on zaszczepił w dziewczynce marzenie o dalekich podróżach, a także chęć nauczenia się jego ojczystego języka. Dostrzegając potencjał i zapał córki (tak inny niż podczas lekcji języka francuskiego, do którego nauki była zmuszana przez matkę) lord Flint szybko sprowadził do dworku nauczyciela.
Rosemary uczyła się szybko, choć zdecydowanie bardziej przykładała się do tych zajęć, które lubiła - a więc do czytania, jazdy konnej, łucznictwa... a także do rozpoznawania roślin i zwierząt w otaczającym ją lesie. Znacznie gorzej wychodziła jej nauka etykiety, sztywnego tańca balowego, czy... pisania (ponieważ tu znów matka naciskała, by Rosie pisała dzierżąc pióro w prawej dłoni), co poniekąd wynikało z jej nastawienia. Niestety w tamtym okresie wszystko, co próbowała przekazać jej lady Corinne Flint, spotykało się z buntem córki, choć te nieprzystające małej Flintównie fochy i tak były próżne i bezskuteczne.
To ona 19 dnia lutego, dokładnie w swoje jedenaste urodziny, niecierpliwymi ruchami otwierała kopertę ze znanym jej dobrze herbem.
Odebrała list ze srebrnej tacy, którą dzierżył nad głową ich skrzat domowy, ale choć zobaczyła dumny uśmiech rozświetlający twarz ojca i ulgę odmalowaną na obliczu matki, nie otworzyła go przy nich. Zawirowała radośnie tak, by jej sukienka zafurkotała i ścigana upomnieniem rodzicielki, że to wyjątkowo niegodne damy zachowanie, pognała przeskakując po kilka schodów na raz na ostatnie piętro dworku. To u babci w pokoju siedząc po turecku na podłodze przeczytała starszej czarownicy aż cztery razy treść listu, choć ta chyba była niezmienna przez te wszystkie lata.
- W końcu! W końcu będę miała różdżkę! - poderwała się radośnie z podłogi i znów zawirowała z radości, rozpościerając przy tym ręce na boki. Po chwili jednak zatrzymała się i podbiegła do okna, przed którym siedziała starsza kobieta. Las wyglądał pięknie, skąpany w białej pierzynce śniegu. Nawet mimo niej i oczywistego o tej porze roku braku liści, Rosemary potrafiła rozpoznać większość widzianych z okna drzew - wystarczyło tylko przyjrzeć się ich pniom i pokrojowi... wiele z nich też po prostu dobrze znała - jak starych przyjaciół - nadała im nawet imiona.
- Jak myślisz, babciu? Jaka będzie? Ochronna jarzębinowa? Jodłowa dla wytrwałych? Sosnowa? Och, gdyby tak pachniała...!
- Z takim charakterkiem, to powinnaś mieć różdżkę z limby - odparła babcia ze śmiechem, po czym przywołała wnuczkę gestem. Ta momentalnie przycupnęła przy jej bujanym fotelu wpatrzona w staruszkę jak w obrazek.
- Nieważne która cię wybierze, pamiętaj o jednym: to nie różdżka definiuje człowieka... ale definiuje go to, jak ją wykorzystuje - pogładziła dziewczynkę po głowie.
We wrześniu obie: i matka i córka odetchnęły z ulgą, kiedy Rosie w końcu pojechała do Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Wbrew najgorszym obawom rodzicielki przez cały okres nauki w Hogwarcie pod skrzydłami herbowego orła Krukonów, Rosemary nie sprawiała kłopotów i, co ważniejsze, nie przyniosła wstydu rodzinie. W szkole trzymała się raczej na uboczu z każdym dniem coraz cichsza i spokojniejsza. Coraz bardziej zamknięta w sobie. Jednocześnie była też uprzejma bez względu na to, czy miała do czynienia z osobą szlachetnie urodzoną czy też nie, choć bez zbytniego spoufalania się, a do dzieci - mugolaków podchodziła z dużą dozą nieufności. Szczerze mówiąc potrzebowała sporo czasu, żeby nazwać kogoś przyjacielem, a grono takowych i tak było mocno ograniczone. Uczyła się pilnie, choć bez nadmiernej troski o jak najlepsze oceny. Uważała, że nie one są najważniejsze, ale to ile zostanie z tej nauki w głowie i dogłębne zrozumienie tematu.
To ona zaskoczyła matkę i wróciła do rodzinnego dworku inna, jak gdyby ktoś ją podmienił w szkole. Rosemary przestała się otwarcie sprzeciwiać lady Corinne, była grzeczna i potrafiła się zachowywać jak prawdziwa młoda dama. Lady Flint, która sądziła, że nic z tego, co tak usilnie próbowała wtłuc córce do głowy po prostu do Rosie nie dociera, dosłownie oniemiała. Najwyraźniej do końca nie dawała wiary słowom męża i teściowej, że dziewczynka wyrośnie z tego swojego dziecięcego buntu.
Bez wątpienia na odmianę dziewczynki miała wpływ nie tylko zmiana otoczenia, ale i, niestety, dość dokuczliwe, diametralne zwiększenie ilości wizji, którego Rosemary doświadczyła bardzo szybko po przyjeździe do zamku. Nie były wprawdzie tak groźne jak ta, przez którą o mało się nie udusiła w dzieciństwie, ba, większość otaczających osób mogła niczego nie zauważyć, kiedy objawiały się dosłownie chwilowym wstrzymaniem przez Rosie oddechu... nie były też dokładne czy długie... często nie wiedziała nawet kogo dotyczyły, ale miewała je notorycznie. Miała też wrażenie, że coraz więcej z nich dotyczyło strachu, cierpienia, a nawet śmierci. Jako, że wizje atakowały ją tylko, kiedy patrzyła na taflę wody lub innej cieczy, unikała ich jak tylko mogła (odwodnienie doprowadziło ją kilka razy na skrzydło szpitalne), a jeśli już miała z nimi kontakt - odwracała wzrok. Do Hogwarckiego Jeziora w ogóle się nie zbliżała i to nie tylko z powodu wizji - przez wypadek z leśną sadzawką w dzieciństwie, bała się głębszej wody i istot w niej czyhających. Nigdy też nie nauczyła się pływać. Nic dziwnego, że przybycie do szkoły w pierwszym roku było dla niej wyjątkowo traumatyczne, a wspomnienia z przeprawy na łódkach przez Jezioro bardzo długo stanowiły trzon jej najgorszych koszmarów.
Funkcjonowanie w ten sposób (z robieniem wszystkiego, byle tylko uniknąć spojrzenia na powierzchnię wody) działało dobrze tylko przez chwilę. O pomoc z wizjami zwróciła się więc do nauczycielki wróżbiarstwa, a po powrocie do rodzinnych stron także do centaurów.
To ona z każdą kolejną swoją wizją oswajała się ze śmiercią, jak gdyby ta była dzikim, krwiożerczym zwierzęciem, które choć zazwyczaj trzyma się cienia i nie wychyla za bardzo, to jednak może zaatakować w każdej chwili. Rosemary, w przeciwieństwie do większości beztroskich nastolatków, dość szybko musiała się nauczyć żyć ze świadomością jej istnienia, ze swą zdolnością jej przewidywania i, co chyba najgorsze, z uczuciem bezsilności wobec niej. Co z tego, że wiedziała co się wydarzy, skoro nie mogła w żaden sposób wpłynąć na przyszłość? Ciężko jej się było z tym pogodzić, kłębiące się emocje dusiła w sobie i stawała się coraz bardziej zamknięta. Pomagały jej rozmowy z nauczycielką wróżbiarstwa, ojcem i centaurami - im ufała na tyle, by się przed nimi otworzyć i podzielić brzemieniem, które musiała nieść ze sobą od najmłodszych lat. Pomagało jej również łucznictwo i bardzo żałowała, że swego łuku i strzał nie mogła zabrać ze sobą do Hogwartu. W domu za każdym razem kiedy dopadały ją ponure myśli, chwytała za swą broń i strzelała do tarczy. Świst wypuszczanej strzały i grot wbijający się głęboko w cel przynosiły jej ulgę. W szkole nie miała takiego luksusu, musiała więc znaleźć sobie inne zajęcie odciągające myśli od wizji - na trzecim roku więc przystąpiła do Klubu Pojedynków. Był to doskonały moment, bo przyszłość, którą widziała, była coraz mroczniejsza i śmiertelnie niebezpieczna.
To ona odetchnęła z ulgą po skończeniu szkoły ze świadomością, że już więcej nie wróci do tego zamczyska. Jak na Flinta przystało, zdecydowanie lepiej czuła się w otoczeniu zieleni lasów, bliskich jej osób, w tym centaurów, niż pośród tłumu uczniów i nauczycieli.
Choć już wcześniej pomagała w rodzinnym interesie związanym z ingrediencjami, teraz skupiała się głównie na nim. Uczyła się rozpoznawania dobrej jakości produktów roślinnych, szkoliła w zakresie identyfikacji chorób i szkodników roślin, a także ich zwalczania i profilaktyki. Była na tyle biegła w tym temacie, że zaczęła uczestniczyć przy większości transakcji... co nie umknęło też uwadze lorda Shafiqa, a z sympatii do Rosemary zaproponował jej podróż do Egiptu i rozszerzenie wiedzy także o egzotyczne zioła i ingrediencje.
Ojciec początkowo nie był zachwycony wypuszczeniem córki tak daleko od domu, ale pod naporem argumentów przyjaciela (a także zapewnienia z jego strony, że młoda lady będzie bezpieczna i pod opieką jego córki - Jaziry), a także próśb Rosie... w końcu uległ. Niedługo później dwudziestoletnia Flintówna w końcu ujrzała tajemniczą krainę pełną słońca i piasku, o której tyle słyszała.
Kair od początku skradł jej serce - swym ostrym zapachem orientalnych przypraw i palonych kadzideł, oślepiającym blaskiem gorącego słońca większego niż kiedykolwiek i chłodnymi nocami, kiedy mogła ujrzeć dosłownie wszystkie gwiazdy na niebie. Skradł jej serce również nieznanymi smakami, piękną mową, fascynującą kulturą i śpiewną modlitwą, która budziła ją skoro świt i układała do snu wieczorami, a to wciąż nie było wszystko...! Córkę Jaffera pokochała jak siostrę - od razu stały się sobie bliskie, jak gdyby znały się od zawsze. Jazira odkrywała przed nią swój świat kawałek po kawałku i zaznajamiała z roślinnością praktycznie Rosemary obcą, a Rosie, w Egipcie nazywana przez swych gospodarzy - Maryam, odwdzięczała się jej wiedzą za wiedzę i przyjaźnią za przyjaźń. Do tamtej pory nie sądziła, że kiedykolwiek da radę żyć bez swojej puszczy i przyjaciół - centaurów... a jednak tutaj odnalazła się doskonale i to do tego stopnia, że jej pobyt w Kairze znacznie się przedłużył. Czuła się tam swobodnie i odzyskała radość życia i beztroskę, którą wcześniej sukcesywnie wysysał z niej Hogwart. Nawet jej wizje się uspokoiły, a jeśli już ich doświadczała, to w większości dotyczyły całkiem miłych wydarzeń i pozytywnych emocji. Poza tym naprawdę wiele się tam nauczyła od podszkolenia języka arabskiego mówionego i pisanego, poprzez oczywiście zielarstwo, kończąc na tańcu orientalnym, podczas nauki którego wraz z Jazirą miały mnóstwo zabawy i śmiechu. Nauczyłaby się jeszcze więcej, gdyby nie otrzymała sowy, że ma natychmiast wracać do Anglii.
To ona nie rozumiała jak mogła nie przewidzieć nadciągającej śmierci własnej matki. Czy była to kwestia odległości, jaka je dzieliła? A może przepaści, której nigdy nie pokonały?
Nie mogła tego pojąć, kiedy już w szarej, słotnej ojczyźnie wśród członków arystokratycznych rodów stała nad grobem rodzicielki otaczając ramionami Morrigan. Być może był to pierwszy z całej serii błędów, które Rosemary miała popełnić. Zawsze to właśnie z Morri łączyła ją mocniejsza siostrzana więź - nie tylko ze względu na mniejszą różnicę wieku między nimi, ale także przez pryzmat podobnych zainteresowań i sposobu bycia. Później wielokrotnie sobie wypominała to, że nie była oparciem dla najmłodszej siostry takim, jak najwyraźniej być powinna. Może gdyby to ją wtedy choćby objęła...
To ona słodko-gorzki bal z roku 1951 miała zapamiętać chyba po wsze czasy. Miał być kolejnym nudnym spotkaniem młodych szlachciców i szlachcianek, do tego pod znakiem wciąż niedawnej śmierci lady Flint. Właśnie przez pamięć swej matki, Rosemary nie zamierzała się od niego wymigiwać w żaden sposób. Wiedziała, że rodzicielka chciałaby jej obecności w tym wydarzeniu - to był swoisty hołd, jaki Rosie chciała oddać mamie.
Spodziewała się ponurej atmosfery i być może niezbyt rozrywkowego towarzystwa lorda Hectora Slughorna, którego dość nieopatrznie poznała na swoim pierwszym sabacie. Mężczyzna ten nie był ani urodziwy, ani z poczuciem humoru, niewiele mówił i kategorycznie nie tańczył. Podczas ich pierwszego spotkania miłe i urocze młode damy nabijały się z niego, a że lord stał sam w najciemniejszym kącie, jaki zdołał znaleźć w pobliżu, zrobiło jej się go po prostu żal. Cóż, wtedy jeszcze nie wiedziała w co się pakuje, chciała mu po prostu pomóc tym bardziej, że wbrew temu, co mówiły tamte flądry, Rosie słyszała o nim same dobre rzeczy - że jest świetnie rokującym uzdrowicielem w Świętym Mungu i wprawnym alchemikiem. Niestety od tamtego razu już na każdym przyjęciu, na jakim się spotykali, przyczepiał się do niej jak bezpański psidwak, a próby zbycia go albo zachęcenia do poznania innej panny, spełzały na niczym.
Ten wieczór był jednak inny. Ku zaskoczeniu wszystkich (a przede wszystkim Rosemary) pojawił się na nim nie kto inny a starszy brat Jaziry, którego Rosie już miała przyjemność poznać w Egipcie.
Jazira ją przed nim ostrzegała już na początku i Rosie wiedziała, że zakochiwanie się w nim, to najgorsze, co może zrobić. Mężczyzna był dużo starszy od niej i złamał już nie jedno i nie dwa niewieście serca. Tak, wiedziała, że darzenie go uczuciem byłoby wielce nieroztropne, ale wystarczyło jedno przenikliwe spojrzenie czarnych oczu tak podobnych do oczu jego ojca - a w nich utonęła, kilka zamienionych z nim zdań i... nie było już dla niej ratunku.
Wyjeżdżając z Kairu sądziła, że widzi go po raz ostatni... ale oto zjawił się na balu, ruszył prosto w jej stronę przez tłum innych dam... i to było jak spełnienie najpiękniejszego snu. Oboje nie odrywali od siebie spojrzenia, jakby w pomieszczeniu byli całkiem sami. Wymienili ze sobą raptem kilka słów, z których wynikało, że mężczyzna przybył do Wielkiej Brytanii w sprawach zawodowych, a na przyjęcie został zaproszony przez przyjaciół ojca... ale Rosemary i tak była mu wdzięczna za umilenie jej tego wieczoru. Tańczyli aż zaczęło brakować jej tchu, więc Shafiq zniknął po odrobinę wina... Och, gdyby go wtedy nie przyniósł...!
Chwila nieuwagi, moment zapomnienia i Rosemary poczuła, że spada wprost w otchłań wypełnioną złocistym napojem... a potem było już tylko gorzej.
Ponoć kieliszek z trzaskiem rozbił się na kamiennej posadzce w drobny mak, kiedy pobladła chwytając się za ściśnięte gardło. Nie mogła złapać tchu nieobecnym wzrokiem błądząc wokół. Nie widziała jednak podbiegających do niej osób, w tym Hectora Slughorna. Nie słyszała wypowiadanego przez niego zaklęcia. Nie poczuła też zawrotów głowy, ani siły uderzenia, kiedy nogi się pod nią ugięły i nieprzytomna padła na ziemię.
Za to kiedy w końcu się ocknęła aż za dobrze pamiętała swoją wizję - leżące obok siebie dwa poturbowane ciała: mężczyzny o ciemnych włosach, ostrych rysach twarzy i haczykowatym nosie i... swoje własne w prochu i pyle, który aż nazbyt dobrze przypominał piasek pustyni.
To ona postanowiła zmienić przyszłość. Kilka dni dochodziła do siebie w szpitalu przerażona i zrozpaczona tym, co ujrzała, nie wiedząc co począć. W końcu jednak powzięła decyzję nie zgadzając się z losem najwyraźniej pisanym jej i Shafiqowi. Postanowiła ocalić ukochanego, choć... słono musiała za to zapłacić. Była jednak gotowa poświęcić siebie i uczucie jakie ich łączyło, byle tylko oddalić od nich wizję śmierci. Oddalić ją od niego.
Nim jednak przystąpiła do realizacji swego planu, ujrzała kolejny cień śmierci - niewyraźny, zamknięty w ułamku sekundy potrzebnym kropli deszczu do spłynięcia po szybie. Ten rozmyty obraz wystarczył, by rozpoznała kogo dotyczy widmo.
Nie zdążyła ocalić siostry. Spóźniła się minutę, dwie... lub ten ułamek sekundy, podczas którego doznała wizji. Fakt jednak pozostawał faktem: najmłodsza z sióstr, Macha, odebrawszy sobie życie, została złożona do rodzinnej krypty tuż obok trumny ich matki. Bezsilność znów paliła Rose od środka równie mocno, co wściekłość.
- Nie da się zmienić przyszłości - oświadczył jej z powagą Fiyero, kiedy powiedziała mu co zamierza. Zapytała go wtedy, czy ktoś próbował ją zmieniać. Nie odpowiedział, ale jego mina mówiła jej wszystko. Mimo to postanowiła spróbować.
To ona jesienią 1951 roku powiedziała "tak" na oświadczyny lorda Slughorna. Obyło się bez zbędnych emocji, wszystko było zaplanowane i bardzo formalne. Zaręczyny i ceremonia ślubna zorganizowana już w roku następnym do złudzenia przypominały jedną z transakcji, przy których niejednokrotnie asystowała. Została przedstawiona oferta, obie strony ją przedyskutowały i ostatecznie doszły do porozumienia, by w określonym czasie dokonać kupna-sprzedaży towaru... w tym wypadku jej samej.
- Nie sądziłem, że się zgodzisz... - zwierzył jej się kiedyś Hector nie spuszczając z niej wzroku, jakby wciąż była dla niego zagadką. Faktycznie była. Nie potrafiła się przed nim otworzyć i choć byli małżeństwem, wciąż pozostawali dla siebie obcymi ludźmi.
Rosemary jednak nie narzekała, Hector był dla jej życzliwy... dał jej dużo swobody (część członków jej nowej rodziny uważała nawet, że zbyt dużo), nie naciskał na nią, nie zmuszał do przebywania ze sobą, ale co najważniejsze: dał jej czas. Oswajali się ze sobą powoli, bez pośpiechu... bo przecież mieli przed sobą całe życie, prawda? Potem uczyli się siebie - swoich nawyków, sposobów bycia, ulubionych zajęć. Z czasem się polubili. Polubili swoje zdawkowe rozmowy, cienie uśmiechów na twarzach, zapragnęli być dla siebie dobrzy - ona dla niego i on dla niej. Szczerze mówiąc nieźle im szło jak na typowe małżeństwo z rozsądku, a Rosemary Slughorn nie tyle sądziła, że faktycznie udało jej się oszukać przeznaczenie... ale w pewnym momencie wręcz zapomniała o przepowiedni. Ta jednak nie zapomniała o niej.
To ona musiała przełknąć gorzki smak porażki i poturbowana, zdruzgotana oraz zrozpaczona podnieść się z kolan o własnych siłach bez niczyjej pomocy i z wysoko podniesioną głową. Musiała stać się silniejsza niż była do tej pory, schować emocje pod maską i wyhodować sobie znacznie grubszą skórę, bo w przeciwnym razie... zwyczajnie by nie przetrwała.
Plan z oszukaniem przeznaczenia był prosty, a opierał się głównie na cesze, która łączyła i centaury i Shafiqów i która była doskonale jej znana - na ich dumie. Rosemary wiedziała, że jeśli Shafiqowi choć odrobinę na niej zależy, to przyjęcie przez nią pierścionka zaręczynowego od innego lorda, poczyta sobie jako osobistą zniewagę. I najprawdopodobniej tak się właśnie stało, bo kiedy poinformowała go o swoich zaręczynach, ich wymiana zdań, choć krótka, była burzliwa i pełna napięcia. Rosemary nie mogła też zapomnieć jego wzroku... patrzył na nią jak na wroga, dosłownie jakby go zdradziła. I wiedziała, że już nigdy nie odzyska jego zaufania - w tym też był podobny do centaurów. Cóż, sądziła, że taka jest właśnie cena, jaką ma zapłacić, by ocalić mężczyznę, którego kochała. I faktycznie... 25 dnia maja 1953 roku to nie on zginął przez błąd podczas warzenia eksperymentalnego eliksiru. W wyniku potężnego wybuchu zginął Hector Slughorn zaś Rosemary trafiła do szpitala w ciężkim stanie. Bardziej od ran bolała ją jednak strata, a trudniej było jej powstać ze szpitalnego łóżka nie przez odniesione obrażenia, ale przez przytłaczającą porażkę. Była na tyle dumna, by sądzić, że może walczyć z przeznaczeniem, ale życie sprowadziło ją z powrotem i do tego dość brutalnie na ziemię. Nie mogła zrozumieć jak do tego doszło. Czy od początku miał umrzeć Hector? Źle odczytała swoją wizję? Czy po prostu zginąć miał albo jeden albo drugi - ten, którego by poślubiła...? A gdyby w ogóle nie wyszła za mąż? Nie mogła znaleźć odpowiedzi na swe pytania. Jedno było jednak pewne: straciła ich obydwóch.
Powrót do codzienności był nie mniej brutalny i bolesny - najpierw rok żałoby, który spędziła w Appleby Castle, musząc znosić docinki i ubliżania lady Slughorn, która winą za śmierć Hectora obarczyła Rosemary; by później powrócić do panieńskiego nazwiska i rodzinnego domu okryta hańbą bezdzietnej wdowy. Tym razem w Charnwood nie czekało jej ciepłe powitanie, ale nie dała po sobie nic poznać.
To ona w dużym stopniu odcięła się od reszty arystokratycznego świata i schowała przed nim w rodzinnym dworku Flintów. Wraz z Morrigan zajmuje się schorowanym ojcem, choć w inny sposób niż jej siostra - Rose głównie dotrzymuje jemu i babci towarzystwa, zabawia opowieściami lub czytaniem książek. Kiedy w Charnwood robi się tłoczno, a atmosfera się zagęszcza, często znika na całe dni wyruszając na wyprawy wgłąb lasów i puszcz. Znacznie rzadziej proszona jest teraz o pomoc podczas handlu ingrediencjami, więc bardziej skupia się na leczeniu i ochronie cennych (zazwyczaj bardzo starych lub rzadkich) drzew zarówno tych magicznych jak i niemagicznych, a niekiedy również innych przedstawicieli flory.
Jest niemym obserwatorem wydarzeń czarodziejskiego świata, nawet jeśli te dla innych wydają się dramatyczne - ona przyjmuje je z prawdziwym Flintowskim spokojem. Z doświadczenia wie, że co ma się stać, to i tak się stanie. Nie doszukuje się więc teorii spiskowych, nie rozmyśla nad politycznymi zagrywkami rodów. Nie obchodziły jej dekrety szalonej Minister, a powstanie Policji Antymugolskiej nie dotykało w żaden sposób. Pozostaje bezstronna, trzymając się z dala od konfliktów. Dopiero anomalie zmąciły nieznacznie jej spokój, ale daleki od mugolskich siedlisk dworek otoczony zewsząd dzikim lasem dał jej rodowi schronienie i przed tym. Wprawdzie obecnie musi korzystać z magii w dość ograniczonym stopniu... ale to niedogodność do zaakceptowania. I choć obecnie zdarza jej się zerkać w przyszłość częściej niż dotychczas i próbuje ją odczytywać, to nigdy jej nie ocenia. Przyszłość nie jest ani dobra, ani zła. Jest po prostu przyszłością.
Rosemary Artemisia Flint się zmieniła. Z niesfornej dziewczynki, przez zamkniętą w sobie nastolatkę, radosną i pełną pasji młodą damę, a później przykładną żonę stała się silną kobietą, która nie waha się wyrażać własnego zdania i okazuje szacunek tym, którzy w jej mniemaniu nań zasługują.
Od powrotu z Egiptu Rosemary nie potrafi wyczarować patronusa w cielesnej formie.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 8 | 2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 18 | 3 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 7 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
arabski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Zielarstwo | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | I | 2 |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Wróżbiarstwo | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | 0,5 |
Taniec klasyczny | I | 0,5 |
Taniec orientalny | I | 0,5 |
Jeździectwo | I | 0,5 |
Łucznictwo | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 8 (+30) |
Reszta: 4 |
Różdżka, kruk (zamiennik sowy);
Ostatnio zmieniony przez Rosemary Flint dnia 09.08.18 20:48, w całości zmieniany 3 razy
jest ostatkiem tej,
która przeszła,
i początkiem tej,
która przyjdzie;
Witamy wśród Morsów
[20.10.18] Zdobycie osiągnięcia: Szklana kula; +50PD
[06.01.18] Spotkanie na szczycie +20 PD