Ruiny na Old Church
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ruiny na Old Church
Niegdyś stał w tym miejscu dom zamożnej, angielskiej rodziny. W dniu 1 maja 1956 roku jednakże spokojna, mugolska rodzina dowiedziała się o istnieniu magii w niezwykle brutalny sposób. Wybuch, którego powodem było prawdopodobnie najmłodsze z dzieci zniszczył dom i rozerwał wszystkich wewnątrz. Ocalały jedynie dwa fotele i kanapa, na których od tamtych okrutnych wydarzeń, zasiadają duchy zmarłych, którzy jeszcze nie do końca odeszli z tego świata. Legendy mówią także o przerażającej postaci z kapturem i kosą, która często wchodzi do ruin, w których potem przez długi czas nie można spotkać już żadnego ducha.
Próby wyremontowania kamienicy jeszcze ani razu się nie powiodły. Podobnie jak i pozbycia się ruin. Równo o trzeciej czterdzieści, kiedy to zginęli wszyscy domownicy, ruiny powracają do swojego kształtu z czasu wybuchu i nic nie da się z tym zrobić.
Próby wyremontowania kamienicy jeszcze ani razu się nie powiodły. Podobnie jak i pozbycia się ruin. Równo o trzeciej czterdzieści, kiedy to zginęli wszyscy domownicy, ruiny powracają do swojego kształtu z czasu wybuchu i nic nie da się z tym zrobić.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.03.19 8:07, w całości zmieniany 1 raz
Robienie za stręczyciela to dosłownie styl życia. Gdzie nie pójdę ciągnie się za mną ta sława - zła, czy dobra, nieważne, pojęcia są względne - i większość pogawędek, prędzej czy później zbacza na kobiety. Na ich użyteczność, na piękno: rodzą się z tego niekiedy dysputy samozwańczych filozofów rozwodzących się nad kanonem i wycierających sobie gębę traktatami Platona i Arystotelesa. Dobrze, bo panowie jak dla mnie już dawno stracili na wartości, a przynajmniej w tej jednej kwestii. Nie czuję się ekspertem, moje doświadczenie z damami poza kontaktami cielesnymi to właściwie okrągłe zero, ale i tak radzą się mnie, co począć z chłodną żoną, żalą na temperament kochanki i wypłakują na mym ramieniu niepowodzenia związku. Ja słucham, podaję chusteczkę (a częściej butelkę), podsyłam tutkę starannie dobraną do personalnych upodobań delikwenta, nawet, jeżeli plotkujemy na popołudniowej herbatce na dworze Lady Nott. Mogę wyjść z pracy, ale praca ze mnie - niestety nie. Kamień mam u szyi i w kieszeniach płaszcza, ale nie przygważdżają mnie do dna, a ciążą, tylko odrobinę. Zwykłe spostrzeżenie, bo kiedyś najbardziej chciałem być kimś, kto potrafi mówić jeszcze o czymś, a nie tylko o robocie.
Jeśli się ożenię, dojdą do tego dzieci.
Przepraszam, kiedy.
Wydycham smugę dymu, leniwie strzepując popiół z papierosa wprost na podłogę. I tak jest tu syf, nikt nie zauważy, nikt mnie nie pogoni. Umiarkowanie entuzjastyczna odpowiedź Rosiera podpowiada mi, że ten wolałby rozmawiać ze mną: dlaczego? Giovanna to marka i klasa sama w sobie, pracuje ze mną prawie od początku, ma mocne plecy i poważanie, także wśród szlachciców. Skandal nie docenić takiego skarbu, długie nogi i język jak u żmii, ale jej mogą mi tylko zazdrościć.
-Ginnie nie robi tego pierwszy raz - mówię, czując potrzebę podkreślenia zasług Włoszki - jest pomysłowa i na pewno nie pozwoli ci odejść niezaspokojonemu. Potrafi w pełni zadowolić - tak, że będziesz chcieć więcej i więcej. Szepnę jej słówko, by nie oszczędzała, ani siebie, ani naszych dziewcząt na widzimisię Rosiera. Urządzimy mu taką fiestę, że do ślubu będzie leżeć w łóżku na domowym oddziale intensywnej regeneracji. Panienki, kulinaria, akcesoria, żyć nie umierać, a to ledwie rzeczowniki, które dopiero wkrótce zmienią się w magię.
-Nie wszyscy mężowie panny młode oglądają dopiero na ślubie - odpowiadam z wyraźnie kwaśną miną, bo tego boję się cholernie. Czyżby mój bogin miał jednak welon i suknię ślubną? - przynajmniej ją znasz. Przynajmniej nie jest ci przykra. Przynajmniej będziesz mógł z nią rozmawiać - wyliczam zalety - czy tyle by mi wystarczyło? Jeśli tak, równie dobrze mogę po powrocie słać listy do Wilton i błagać lorda Malfoya o rękę Cynthii. Miesiąc musztry przy stole i znałbym jak amen w pacierzu wszystkie siedemnastowieczne wojny między czarodziejami a stworzeniami. Odsuwam się byle dalej od połamanych mebli i szepczę w eter ciche przepraszam, jakby chcąc uspokoić panujące tu duchy i odsunąć od siebie ewentualną zemstę. Nie piję z ich kubeczka, nie jem z ich talerzyka, nie śpię w ich łóżeczku, raczej nic mi nie grozi. No, może poza zawałem.
-Co to za gatunek? Czy te deformacje dają mu w ogóle jakieś szanse na normalne funkcjonowanie? - drążę, żywo zainteresowany. Evandra, moje złote serduszko takimi właśnie pokrakami się tam zajmuje. Tymi zabiedzonymi i skazanymi przez innych na porzucenie. Matka smoków. Nie mógłbym chyba być z niej bardziej dumny.
A teraz, bardziej sztywny, złapany w pewne kleszcze, utrudniające mi właściwe wyartykułowanie słów i tego, co powinienem. Po jednej stronie mam zabiedzone ciało, po drugiej kompana, który za nic ma wiszącego u powały trupa, bo na jego czole ktoś wyrył jedno słowo.
-To był samosąd - odpowiadam cicho, niechętnie - to była rzeź - dodaję, podchodząc bliżej i podwijając lekko jej żółtą sukienkę, by zademonstrować Mathieu jej posiniaczone uda. Uderza w mnie słodkawy zapach trupa, więc prędko zasłaniam sobie usta dłonią. Nie będę wymiotować - naprawdę uważasz, że ona na to zasłużyła? Na to wszystko? - pytam bezbarwnym tonem. Zanim umarła ktoś ją zgwałcił, wielokrotnie. Widziałem już ciała dziwek wyglądających podobnie, z identycznymi smugami na udach, z sinymi obręczami na nadgarstkach, z otarciami wokół kostek. Biedna dziewczyna.
-Diffindo - rzucam krótko, celując w linę dookoła jej szyi. Nie zostawię jej tak, nie mogę. To mogła być moja siostra, ale jej nie zostawiliby serca na dłoni.
Jeśli się ożenię, dojdą do tego dzieci.
Przepraszam, kiedy.
Wydycham smugę dymu, leniwie strzepując popiół z papierosa wprost na podłogę. I tak jest tu syf, nikt nie zauważy, nikt mnie nie pogoni. Umiarkowanie entuzjastyczna odpowiedź Rosiera podpowiada mi, że ten wolałby rozmawiać ze mną: dlaczego? Giovanna to marka i klasa sama w sobie, pracuje ze mną prawie od początku, ma mocne plecy i poważanie, także wśród szlachciców. Skandal nie docenić takiego skarbu, długie nogi i język jak u żmii, ale jej mogą mi tylko zazdrościć.
-Ginnie nie robi tego pierwszy raz - mówię, czując potrzebę podkreślenia zasług Włoszki - jest pomysłowa i na pewno nie pozwoli ci odejść niezaspokojonemu. Potrafi w pełni zadowolić - tak, że będziesz chcieć więcej i więcej. Szepnę jej słówko, by nie oszczędzała, ani siebie, ani naszych dziewcząt na widzimisię Rosiera. Urządzimy mu taką fiestę, że do ślubu będzie leżeć w łóżku na domowym oddziale intensywnej regeneracji. Panienki, kulinaria, akcesoria, żyć nie umierać, a to ledwie rzeczowniki, które dopiero wkrótce zmienią się w magię.
-Nie wszyscy mężowie panny młode oglądają dopiero na ślubie - odpowiadam z wyraźnie kwaśną miną, bo tego boję się cholernie. Czyżby mój bogin miał jednak welon i suknię ślubną? - przynajmniej ją znasz. Przynajmniej nie jest ci przykra. Przynajmniej będziesz mógł z nią rozmawiać - wyliczam zalety - czy tyle by mi wystarczyło? Jeśli tak, równie dobrze mogę po powrocie słać listy do Wilton i błagać lorda Malfoya o rękę Cynthii. Miesiąc musztry przy stole i znałbym jak amen w pacierzu wszystkie siedemnastowieczne wojny między czarodziejami a stworzeniami. Odsuwam się byle dalej od połamanych mebli i szepczę w eter ciche przepraszam, jakby chcąc uspokoić panujące tu duchy i odsunąć od siebie ewentualną zemstę. Nie piję z ich kubeczka, nie jem z ich talerzyka, nie śpię w ich łóżeczku, raczej nic mi nie grozi. No, może poza zawałem.
-Co to za gatunek? Czy te deformacje dają mu w ogóle jakieś szanse na normalne funkcjonowanie? - drążę, żywo zainteresowany. Evandra, moje złote serduszko takimi właśnie pokrakami się tam zajmuje. Tymi zabiedzonymi i skazanymi przez innych na porzucenie. Matka smoków. Nie mógłbym chyba być z niej bardziej dumny.
A teraz, bardziej sztywny, złapany w pewne kleszcze, utrudniające mi właściwe wyartykułowanie słów i tego, co powinienem. Po jednej stronie mam zabiedzone ciało, po drugiej kompana, który za nic ma wiszącego u powały trupa, bo na jego czole ktoś wyrył jedno słowo.
-To był samosąd - odpowiadam cicho, niechętnie - to była rzeź - dodaję, podchodząc bliżej i podwijając lekko jej żółtą sukienkę, by zademonstrować Mathieu jej posiniaczone uda. Uderza w mnie słodkawy zapach trupa, więc prędko zasłaniam sobie usta dłonią. Nie będę wymiotować - naprawdę uważasz, że ona na to zasłużyła? Na to wszystko? - pytam bezbarwnym tonem. Zanim umarła ktoś ją zgwałcił, wielokrotnie. Widziałem już ciała dziwek wyglądających podobnie, z identycznymi smugami na udach, z sinymi obręczami na nadgarstkach, z otarciami wokół kostek. Biedna dziewczyna.
-Diffindo - rzucam krótko, celując w linę dookoła jej szyi. Nie zostawię jej tak, nie mogę. To mogła być moja siostra, ale jej nie zostawiliby serca na dłoni.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Nie był przekonany do rozmów z jego prawą ręką. Francis mógł mówić co chciał, ale Rosier miał swoje... uprzedzenia? Owszem, to kobieta wiedziała lepiej czego mogą pragnąć mężczyźni, ale nie zmieniało to faktu, że Mathieu pokładał wiarę w Francisie i na jego opinię wolał się zdać. Nie chodziło też do końca o to, w końcu Lestrange wiedział co robi, a wysyłając go do Giovanny zwyczajnie chciał, żeby na całą imprezę poszło jeszcze więcej pieniędzy. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi, czy jak to tam w sumie szło. Francis jednak zaczął od linii obrony, najwyraźniej wyczuwając brak przekonania u Mathieu. Nie powinien tego robić, ale to jego osobiste decyzje. Będzie chciał, to porozmawia z kobietą i uzgodnią wszystko.
- Zobaczymy do czego jest zdolna. - stwierdził krótko, skoro Lestrange tak bardzo nalegał, Rosier wypróbuje zdolności Giovanny. Nie tak łatwo jego go wyprowadzić na manowce, przecież był stałym bywalcem w Wenus i wiedział co nieco na temat cennika, jeśli będzie chciała go nadmiernie naciągnąć, z pewnością to wyczuje. Spostrzegawcza z niego bestia, nie ma co ukrywać.
- Aż dziwne, że jeszcze Tobie nikogo nie wybrano. - mruknął, przesuwając leniwie spojrzenie w jego stronę. Francis był Lordem z górą pieniędzy i znaczącym nazwiskiem, chyba dobrze byłoby, aby w końcu sam ustatkował się, a raczej wszedł w związek małżeński, najpewniej polityczny jak w większości przypadków. - Unikasz ślubu jak ognia, co? - dopytał z lekkim, rozbawionym uśmiechem. Sam się przed tym wzbraniał, miał układ z Tristanem, że nie wciśnie mu pierwszej lepszej, ale polityka wygrała i w tej kwestii. Chodziło o budowanie potęgi rodu, a kto jak kto, ale Mathieu zależało na tym najbardziej. Co prawda przez ostatnie lata widział inną blondynkę w pięknej, białej sukni, tańczącą u jego boku, zapatrzoną w jego osobę, ale najwyraźniej los miał inne zamiary wobec niego. Avery na pewno pojawi się na ślubie, oby tylko nie wpadła na pomysł otrucia ich wszystkich, a do tego była przecież zdolna. Zawsze w nią wierzył.
- Albion Czarnooki. - przeskoczył z tematu ślubów na temat smoków. Francis nie był ekspertem, ale jakoś go nie winił. Evandra znała się na tych sprawach dużo lepiej i szczerze mówiąc, to właśnie z nią Mathieu rozmawiał najwięcej, bo wiedział, że jako jedna z niewielu osób stanie po jego stronie i będzie go wspierać. Ta kobieta to skarb, a Rosier wyjątkowo za nią przepadał. Problemy z kontaktami z ludźmi były u niego codziennością, a właśnie ona potrafiła go sobie zjednać.
- Rzeź? - mruknął, przechylając lekko głowę. Siniaki, rany, ślady... Nic specjalnego, czego wcześniej by nie widział. Miał raczej sceptyczne podejście do tych spraw, tym bardziej, że według jego przekonań świat powinien dążyć do oczyszczenia z takich osobników. Tylko utrudniały, panoszyły się, pokazywały co to nie one i jak wiele mogą sobie pozwolić. Zatruwały świat czarów od środka. - Uznam, że nie widziałeś wcześniej rzezi. - dodał jeszcze z cichym westchnięciem. Trup wyglądał spokojnie, jakby spał, bez grymasu na twarzy i cierpienia. To dość spokojny widok, Mathieu widywał gorsze.
- Uważam, że sprawy często nie wyglądają tak, jak nam się wydaje. Nie wiesz co tu miało miejsce i dlaczego została tak potraktowana. Nie mnie decydować o tym czy zasłużyła czy nie, Tobie również. Roztrząsanie tego nie pomoże, jej już nic nie jest w stanie pomóc. - powiedział dość ostro, choć bardziej oschle niż agresywnie. Nie będzie przejmował się trupem wiszącym u powały w jakimś starym budynku, który wyglądał jakby miał się zaraz sam rozpaść. Wywrócił oczami, kiedy Francis próbował odciąć dziewczynę, ale najwyraźniej mu się nie powiodło.
- Widzisz, to znak. - dodał tylko znudzony. Nie będzie przejmował się trupami, już dawno by od tego zwariował. Zamiast tego zaczął się po prostu rozglądać, może będzie tu coś, co utwierdzi go w przekonaniu, że kobieta znalazła się właśnie tam gdzie powinna. Nie poznawał jej, nie była raczej członkiem przeklętego Zakonu, choć w zasadzie... nigdy nie wiadomo. - Nie dotykałbym jej na Twoim miejscu, zostawiasz ślady. - dopowiedział, w końcu Francis majstrował coś przy wisielcu, więc Rosier wolał go ostrzec.
- Zobaczymy do czego jest zdolna. - stwierdził krótko, skoro Lestrange tak bardzo nalegał, Rosier wypróbuje zdolności Giovanny. Nie tak łatwo jego go wyprowadzić na manowce, przecież był stałym bywalcem w Wenus i wiedział co nieco na temat cennika, jeśli będzie chciała go nadmiernie naciągnąć, z pewnością to wyczuje. Spostrzegawcza z niego bestia, nie ma co ukrywać.
- Aż dziwne, że jeszcze Tobie nikogo nie wybrano. - mruknął, przesuwając leniwie spojrzenie w jego stronę. Francis był Lordem z górą pieniędzy i znaczącym nazwiskiem, chyba dobrze byłoby, aby w końcu sam ustatkował się, a raczej wszedł w związek małżeński, najpewniej polityczny jak w większości przypadków. - Unikasz ślubu jak ognia, co? - dopytał z lekkim, rozbawionym uśmiechem. Sam się przed tym wzbraniał, miał układ z Tristanem, że nie wciśnie mu pierwszej lepszej, ale polityka wygrała i w tej kwestii. Chodziło o budowanie potęgi rodu, a kto jak kto, ale Mathieu zależało na tym najbardziej. Co prawda przez ostatnie lata widział inną blondynkę w pięknej, białej sukni, tańczącą u jego boku, zapatrzoną w jego osobę, ale najwyraźniej los miał inne zamiary wobec niego. Avery na pewno pojawi się na ślubie, oby tylko nie wpadła na pomysł otrucia ich wszystkich, a do tego była przecież zdolna. Zawsze w nią wierzył.
- Albion Czarnooki. - przeskoczył z tematu ślubów na temat smoków. Francis nie był ekspertem, ale jakoś go nie winił. Evandra znała się na tych sprawach dużo lepiej i szczerze mówiąc, to właśnie z nią Mathieu rozmawiał najwięcej, bo wiedział, że jako jedna z niewielu osób stanie po jego stronie i będzie go wspierać. Ta kobieta to skarb, a Rosier wyjątkowo za nią przepadał. Problemy z kontaktami z ludźmi były u niego codziennością, a właśnie ona potrafiła go sobie zjednać.
- Rzeź? - mruknął, przechylając lekko głowę. Siniaki, rany, ślady... Nic specjalnego, czego wcześniej by nie widział. Miał raczej sceptyczne podejście do tych spraw, tym bardziej, że według jego przekonań świat powinien dążyć do oczyszczenia z takich osobników. Tylko utrudniały, panoszyły się, pokazywały co to nie one i jak wiele mogą sobie pozwolić. Zatruwały świat czarów od środka. - Uznam, że nie widziałeś wcześniej rzezi. - dodał jeszcze z cichym westchnięciem. Trup wyglądał spokojnie, jakby spał, bez grymasu na twarzy i cierpienia. To dość spokojny widok, Mathieu widywał gorsze.
- Uważam, że sprawy często nie wyglądają tak, jak nam się wydaje. Nie wiesz co tu miało miejsce i dlaczego została tak potraktowana. Nie mnie decydować o tym czy zasłużyła czy nie, Tobie również. Roztrząsanie tego nie pomoże, jej już nic nie jest w stanie pomóc. - powiedział dość ostro, choć bardziej oschle niż agresywnie. Nie będzie przejmował się trupem wiszącym u powały w jakimś starym budynku, który wyglądał jakby miał się zaraz sam rozpaść. Wywrócił oczami, kiedy Francis próbował odciąć dziewczynę, ale najwyraźniej mu się nie powiodło.
- Widzisz, to znak. - dodał tylko znudzony. Nie będzie przejmował się trupami, już dawno by od tego zwariował. Zamiast tego zaczął się po prostu rozglądać, może będzie tu coś, co utwierdzi go w przekonaniu, że kobieta znalazła się właśnie tam gdzie powinna. Nie poznawał jej, nie była raczej członkiem przeklętego Zakonu, choć w zasadzie... nigdy nie wiadomo. - Nie dotykałbym jej na Twoim miejscu, zostawiasz ślady. - dopowiedział, w końcu Francis majstrował coś przy wisielcu, więc Rosier wolał go ostrzec.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie w smak mi, że Rosier lekceważy Ginnie. Wenus jest nasze, szyld świeci dwoma nazwiskami, mimo że moje jest nad nią, potraktowane wytłuszczonym drukiem, większym fontem i tak dalej. Bez znaczenia, to tylko chwyt marketingowy na konserwatywnych szlachciców. Skąd się biorą tacy, co myślą, że jak kobieta coś weźmie, to sknoci? Borgia ma ręce leczące, kojące i czułe. To ona sprząta mój bałagan, poprawia po mnie i robi to, za co ja zabieram się od poprzedniego roku kalendarzowego. Anioł, nie kobieta, diablica, nie anielica. Trochę to pogmatwane, ale ja wiem swoje.
Petuję sobie fajeczką i zaraz odpalam drugą, bo humor jakoś tak mi się przez to psuje. Pewnie dorabiam niestworzone historie, a Matheiu jest po prostu nieśmiały. O, to już brzmi dla mnie lepiej i jestem skłonny nawet kupić tą wersję dla własnego świętego spokoju. Prosty przykład ratuje mnie od strzelania kwaśnymi minami, jednak z facetem lżej się o seksie mówi. Ginnie co prawda nosi kiecki, ale temperament ma niemal męski - oby Roiser różnicy nie zauważył. Po wszystkim pewnie się zaprzyjaźnią, a Borgia wygryzie moje miejsce kompana do kieliszka i palenia papierosków w jakichś ruderach z dala od centrum. Przez chwilę czuję się, jakbym znów miał czternaście lat i kitrał się z fajką w schowku na miotły.
-Wszystkiego ci nie zdradzi - uprzedzam lojalnie względem swego druha - a pewne rzeczy testuje jedynie ze mną - dodaję, błyskając zębami w uśmiechu. To moja chyba pierwsza i jedyna kochanka, do której się śpieszę. Zasada dwóch nocy, do której ciągle wracamy, jest łamana na okrągło i nie zanosi się na to, byśmy mieli przestać. Mnie coś do niej ciągnie - bardzo lubię jej uszy, potrafi nimi ruszać - a ona też niby się opiera, ale finalnie i tak lądujemy razem. Wierzę, że to przeznaczenie, ale nie dzielę się z nią swoim spostrzeżeniem, bo pewnie by mnie gdzieś pognała, a zjednoczenie nastąpi w towarzyszeniu zębów i darcia szat. Jak zwykle.
-Dziwne? Absolutnie - stwierdzam, poprawiając sobie mankiety koszuli. Podwijam rękawy, dopinam guziki, tak lepiej. Na zewnątrz jest tylko ciepło, tutaj panuje zaduch - pracuję na to, żeby nie być najlepszą partią - zdradzam Mathieu, bo to żadna tajemnica - ojcowie tych wszystkich panienek na wydaniu bywają u mnie, bawią się, trwonią majątki, ale o mnie jako przyszłym zięciu nie pomyślą, bo to przecież wstyd - mówię, wzruszając ramionami, bo nie rani to mego serca ani odrobinkę. Przeciwnie, dalej jestem cudownie wolny, nieograniczony ciążącą na palcu obrączką i płaczącym bachorem, na jakiego gotowy nie jestem. Ledwo umiem zadbać o siebie, dziecko to jak strzał w kolano - chciałbym się kiedyś ożenić, ale na swoich warunkach. A na to na razie jest za wcześnie - dodaję, bo nie ma kobiety, którą chciałbym zabrać przed ołtarz. Nawet Ginnie, chociaż ją ubóstwiam. Więcej jest między nami żądzy niż uczucia i choć dotąd się nie wypaliło, nauczyłem się nie opierać związku na seksie.
-I co z nim będzie? Istnieje lek na jego schorzenie? - dopytuję, to też działka Evandry, powinienem być bardziej zaangażowany. Ona może opowiadać mi o pracy, ja jej - z ominięciem większości szczegółów. Usłyszy o zmianie karty i wymianie zespołu na inną kapelę, lecz to mało pasjonujące w porównaniu z ziejącymi ogniem smokami. Ja bym z różdżką nie podszedł do takiego blisko, a ona?
Wyrównuję oddech, starając się nie myśleć o tym, co się tu działo. To ciężkie - widzę przecież kiwające się leniwie ciało, dociera do mnie woń kwiatów i śmierci, pod stopami plączą się strzępki koronki, jakieś pończochy, zerwane z bladych nóg. Nie widzę majtek, może ktoś je zabrał, jak pierdolone trofeum.
-Rzeź - powtarzam twierdząco, nie patrząc na Mathieu - ktoś ją tu po prostu zarżnął. Krwi nie ma wiele, ale to wciąż jest egzekucja - mówię cicho, niechętnie, zaciskając wargi w wąską linię. Nie wiem o tej dziewczynie nic, ale rusza mnie jej trup na konopnym sznurze, rusza mnie zadarta żółta sukienka i brązowa grzywka opadająca na oczy. Kręcę głową, dokładnie przecież widzę, co tu się stało.
-To na jej czole, to za mało? - pytam Rosiera, słabo cedząc słowa - diffindo - ponawiam zaklęcie, usiłując uspokoić drżącą z nerwów rękę.
-Ślady? A kogo to niby zainteresuje? Magiczną policję? Aurorów? - co się robi z bezimiennymi ciałami, naznaczonymi jako szlamy. Wspólny grób czy kremacja w jakimś dole?
-Zwłoki trzeba chować, obojętnie do kogo należały - uciekam się do ostatecznego argumentu. Nie chcę czuć jej oddechu na plecach.
Petuję sobie fajeczką i zaraz odpalam drugą, bo humor jakoś tak mi się przez to psuje. Pewnie dorabiam niestworzone historie, a Matheiu jest po prostu nieśmiały. O, to już brzmi dla mnie lepiej i jestem skłonny nawet kupić tą wersję dla własnego świętego spokoju. Prosty przykład ratuje mnie od strzelania kwaśnymi minami, jednak z facetem lżej się o seksie mówi. Ginnie co prawda nosi kiecki, ale temperament ma niemal męski - oby Roiser różnicy nie zauważył. Po wszystkim pewnie się zaprzyjaźnią, a Borgia wygryzie moje miejsce kompana do kieliszka i palenia papierosków w jakichś ruderach z dala od centrum. Przez chwilę czuję się, jakbym znów miał czternaście lat i kitrał się z fajką w schowku na miotły.
-Wszystkiego ci nie zdradzi - uprzedzam lojalnie względem swego druha - a pewne rzeczy testuje jedynie ze mną - dodaję, błyskając zębami w uśmiechu. To moja chyba pierwsza i jedyna kochanka, do której się śpieszę. Zasada dwóch nocy, do której ciągle wracamy, jest łamana na okrągło i nie zanosi się na to, byśmy mieli przestać. Mnie coś do niej ciągnie - bardzo lubię jej uszy, potrafi nimi ruszać - a ona też niby się opiera, ale finalnie i tak lądujemy razem. Wierzę, że to przeznaczenie, ale nie dzielę się z nią swoim spostrzeżeniem, bo pewnie by mnie gdzieś pognała, a zjednoczenie nastąpi w towarzyszeniu zębów i darcia szat. Jak zwykle.
-Dziwne? Absolutnie - stwierdzam, poprawiając sobie mankiety koszuli. Podwijam rękawy, dopinam guziki, tak lepiej. Na zewnątrz jest tylko ciepło, tutaj panuje zaduch - pracuję na to, żeby nie być najlepszą partią - zdradzam Mathieu, bo to żadna tajemnica - ojcowie tych wszystkich panienek na wydaniu bywają u mnie, bawią się, trwonią majątki, ale o mnie jako przyszłym zięciu nie pomyślą, bo to przecież wstyd - mówię, wzruszając ramionami, bo nie rani to mego serca ani odrobinkę. Przeciwnie, dalej jestem cudownie wolny, nieograniczony ciążącą na palcu obrączką i płaczącym bachorem, na jakiego gotowy nie jestem. Ledwo umiem zadbać o siebie, dziecko to jak strzał w kolano - chciałbym się kiedyś ożenić, ale na swoich warunkach. A na to na razie jest za wcześnie - dodaję, bo nie ma kobiety, którą chciałbym zabrać przed ołtarz. Nawet Ginnie, chociaż ją ubóstwiam. Więcej jest między nami żądzy niż uczucia i choć dotąd się nie wypaliło, nauczyłem się nie opierać związku na seksie.
-I co z nim będzie? Istnieje lek na jego schorzenie? - dopytuję, to też działka Evandry, powinienem być bardziej zaangażowany. Ona może opowiadać mi o pracy, ja jej - z ominięciem większości szczegółów. Usłyszy o zmianie karty i wymianie zespołu na inną kapelę, lecz to mało pasjonujące w porównaniu z ziejącymi ogniem smokami. Ja bym z różdżką nie podszedł do takiego blisko, a ona?
Wyrównuję oddech, starając się nie myśleć o tym, co się tu działo. To ciężkie - widzę przecież kiwające się leniwie ciało, dociera do mnie woń kwiatów i śmierci, pod stopami plączą się strzępki koronki, jakieś pończochy, zerwane z bladych nóg. Nie widzę majtek, może ktoś je zabrał, jak pierdolone trofeum.
-Rzeź - powtarzam twierdząco, nie patrząc na Mathieu - ktoś ją tu po prostu zarżnął. Krwi nie ma wiele, ale to wciąż jest egzekucja - mówię cicho, niechętnie, zaciskając wargi w wąską linię. Nie wiem o tej dziewczynie nic, ale rusza mnie jej trup na konopnym sznurze, rusza mnie zadarta żółta sukienka i brązowa grzywka opadająca na oczy. Kręcę głową, dokładnie przecież widzę, co tu się stało.
-To na jej czole, to za mało? - pytam Rosiera, słabo cedząc słowa - diffindo - ponawiam zaklęcie, usiłując uspokoić drżącą z nerwów rękę.
-Ślady? A kogo to niby zainteresuje? Magiczną policję? Aurorów? - co się robi z bezimiennymi ciałami, naznaczonymi jako szlamy. Wspólny grób czy kremacja w jakimś dole?
-Zwłoki trzeba chować, obojętnie do kogo należały - uciekam się do ostatecznego argumentu. Nie chcę czuć jej oddechu na plecach.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
W pewnym sensie rozumiał postawę Francisa, jako właściciel takiego miejsca musiał dbać o jego dobre imię i znalazł osobę, która robiła to razem z nim. Rosier nie bagatelizował Borgii, jednak odniósł wrażenie, że jej jedynym pragnieniem jest wzbogacenie się. Pijani Lordowie, którzy przyszli sobie użyć z pewnością nie patrzyli ile Galeonów ucieka im z sakwy, Rosier myślał trzeźwo, tym się od siebie różnili. Oczywiście nie posądzał nikogo o naciąganie klientów na kasę, w dzisiejszych czasach liczył się zysk, większość była nastawiona właśnie na to. Niestety, Francis swoimi słowami nastawił Mathieu odrobinę przeciw kobiecie. To ona miała się nim zająć... Przecież wiedział ile pieniędzy zostawiał w Wenus, choć z reguły to u Francisa regulował swoje zobowiązania. Mniejsza. To wszystko kwestia do przemyślenia i dostosowania, liczył jednak na odpowiednią ofertę wystosowaną wobec jego osoby. Jak nie... to zawsze miał ofertę z La Fantasmagorie, Deirdre Mericourt też będzie wiedziała jak sobie poradzić z zadowoleniem Lorda Rosiera, w kwestii jego kawalerskiego wieczoru. Koneksje to jedno, a biznes to drugie. Wenus jednak darzył sentymentem.
Zaśmiał się lekko na jego słowa. Przecież wiedział kto bywał w Wenus i tracił majątki, widywał tych ludzi u boku żon, pięknych dam, które były obiecane właśnie im. Sam nie był święty, miał narzeczoną, a odwiedzał Wenus, preferując zaczerpnąć wolności ile się da. Akurat on czułby dyskomfort psychiczny, gdyby będąc mężem, zjawiał się w Wenus. Co prawda oficjalnie burdelu tam nie było, więc czuł się odrobinę rozgrzeszony. Z drugiej strony, Tristan przecież też tam bywał, ciekawe czy ta kwestia nie była dla Francisa drażniąca.
- Każdy chce ślubu na własnych warunkach. - mruknął tylko. No, niestety, Mathieu już wiedział, że to tak nie działa i nie ma opcji, że kiedykolwiek ulegnie zmianie. Po prostu Lestrange jeszcze nie trafił na odpowiedni moment. Będzie potrzeba polityczna gierka, wtedy na pewno znajdzie się chętna. Czasy były trudne, a sojusze potrzebne.
- Nie wiem, próbujemy, walczymy o niego. - dodał tylko. Nie mógł mu odpowiedzieć na to pytanie, z resztą, problem i tak mieli z goła inny.
Trup wrażenia na nim nie zrobił, w zasadzie żadnego. Będąc szczerym, Rosier miał serce z kamienia i ludzie zwyczajnie w większości zasługiwali sobie na śmierć. Jedynie zwierzęta traktowało jako istoty często bezbronne, które nie mogły sobie poradzić same, potrzebowały ochrony, a zabijanie ich było aktem przemocy. Tylko ludzie potrafili być potworami. Nawet najbardziej niebezpieczne zwierzę było po prostu stworzeniem. Ta dziewczyna... Pomijając już fakt czy była sobie szlamą czy nie była, bo nie miał sprzętu do badania statusu krwi. Po prostu widział już swoje, trupy i inne kwestie nie sprawiały, ze czuł się źle. Raczej obawiał się, że jej oprawcy mogą tu dalej być i mogą zaatakować również ich. Francis za to był cholernie przejęty całą kwestią. Widać, że był właścicielem lokalu rozrywkowego. Od razu garnął się do organizowania pogrzebu! Może stypa w Wenus?
- Sprowadzisz na nas kłopoty, Francis. - powiedział spokojnie. - Chcesz ją pogrzebać, dobrze. Ja nie wezmę w tym udziału. Pomyśl jednak o tym, że jeśli ktoś tej dziewczyny szuka i w końcu znajdzie zakopaną, zaczną grzebać dalej, aż znajdą... Wszystkie tropy poprowadzą do Ciebie. Nie będzie to tylko kwestia pogrzebania jej ciała, ale również tego co ktoś z nią zrobił. Przypiszą to Tobie. - dodał, widząc jak ciało kobiety opada odcięte od sznura. Decyzja Lestrange'a, jemu przecież było obojętne co stanie się z trupem. - I co teraz zamierzasz? - spytał, wsuwając ręce w kieszenie płaszcza. Bierny obserwator, co najwyżej, umywał rączki.
Zaśmiał się lekko na jego słowa. Przecież wiedział kto bywał w Wenus i tracił majątki, widywał tych ludzi u boku żon, pięknych dam, które były obiecane właśnie im. Sam nie był święty, miał narzeczoną, a odwiedzał Wenus, preferując zaczerpnąć wolności ile się da. Akurat on czułby dyskomfort psychiczny, gdyby będąc mężem, zjawiał się w Wenus. Co prawda oficjalnie burdelu tam nie było, więc czuł się odrobinę rozgrzeszony. Z drugiej strony, Tristan przecież też tam bywał, ciekawe czy ta kwestia nie była dla Francisa drażniąca.
- Każdy chce ślubu na własnych warunkach. - mruknął tylko. No, niestety, Mathieu już wiedział, że to tak nie działa i nie ma opcji, że kiedykolwiek ulegnie zmianie. Po prostu Lestrange jeszcze nie trafił na odpowiedni moment. Będzie potrzeba polityczna gierka, wtedy na pewno znajdzie się chętna. Czasy były trudne, a sojusze potrzebne.
- Nie wiem, próbujemy, walczymy o niego. - dodał tylko. Nie mógł mu odpowiedzieć na to pytanie, z resztą, problem i tak mieli z goła inny.
Trup wrażenia na nim nie zrobił, w zasadzie żadnego. Będąc szczerym, Rosier miał serce z kamienia i ludzie zwyczajnie w większości zasługiwali sobie na śmierć. Jedynie zwierzęta traktowało jako istoty często bezbronne, które nie mogły sobie poradzić same, potrzebowały ochrony, a zabijanie ich było aktem przemocy. Tylko ludzie potrafili być potworami. Nawet najbardziej niebezpieczne zwierzę było po prostu stworzeniem. Ta dziewczyna... Pomijając już fakt czy była sobie szlamą czy nie była, bo nie miał sprzętu do badania statusu krwi. Po prostu widział już swoje, trupy i inne kwestie nie sprawiały, ze czuł się źle. Raczej obawiał się, że jej oprawcy mogą tu dalej być i mogą zaatakować również ich. Francis za to był cholernie przejęty całą kwestią. Widać, że był właścicielem lokalu rozrywkowego. Od razu garnął się do organizowania pogrzebu! Może stypa w Wenus?
- Sprowadzisz na nas kłopoty, Francis. - powiedział spokojnie. - Chcesz ją pogrzebać, dobrze. Ja nie wezmę w tym udziału. Pomyśl jednak o tym, że jeśli ktoś tej dziewczyny szuka i w końcu znajdzie zakopaną, zaczną grzebać dalej, aż znajdą... Wszystkie tropy poprowadzą do Ciebie. Nie będzie to tylko kwestia pogrzebania jej ciała, ale również tego co ktoś z nią zrobił. Przypiszą to Tobie. - dodał, widząc jak ciało kobiety opada odcięte od sznura. Decyzja Lestrange'a, jemu przecież było obojętne co stanie się z trupem. - I co teraz zamierzasz? - spytał, wsuwając ręce w kieszenie płaszcza. Bierny obserwator, co najwyżej, umywał rączki.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Weselne dzwony biją z jakąś zaskakującą regularnością - na szczęście jednak nie dla mnie. Słucham ich zazwyczaj oparty nonszalancko o kolumnę, z dala od całego zamieszania, by przypadkiem nie zostać w nie wciągniętym. Jestem na tyle wysoki, że mogę spokojnie oglądać wszystkie ceremonie poprzez morze głów i nie martwić się, że ktoś zasłoni mi wielki finał, czyli pocałunek młodej pary. Pierwszy, nie sądzę, panuje ciche przyzwolenie na kradzież buziaków przez narzeczonych, ot, by wprawić pannę i żeby przed ołtarzem to już jakoś wyglądało. Nie magicznie, a poprawnie, estetycznie. Mieści się w tym pocałunku cała rola żony, oczywiście względem większościowego społeczeństwa.
Moje jedno słabe veto raczej tego nie zmieni.
Nie wiem, co Rosier planuje po, lecz Ginnie zawładnie jego zmysłami tak, by jeszcze zatęsknił za stanem kawalerskim. Ostatnie godziny przed ślubem spędzone w Wenus to własnoręcznie przybijane sobie gwoździe do trumny i zapach, który zostaje na rękach. Ciężkie opium, nuta perfum, by nikt nie posądził szlachetnych gości o narkotyzowanie się, subtelnie przypomina o tym, co zostawiają za sobą. Ja też o tym myślę. Czy obrączka na palcu zakończy moją świetlaną karierę, czy porzucę Ginnie, jakbym z jednego modelu miotły przesiadał się na drugi? Zamiast fajerwerków w głowie nagle znajdą się grzecznościowe formułki i matematyczne wzory? Przestanę palić Jerelle a w moich ustach nieodwołalnie znajdzie się cygaro? W moich koszmarach ślub dosłownie mnie prasuje, usuwa każde zagniecenie, nawet włosy układa równo i nabłyszcza pomadą tak mocno, że nie wiadomo, czy stoję na nogach czy na głowie. Zły sen, ta część przyszłości, która faktycznie jest mi przykra; póki co, na szczęście, dalej w jakimś stopniu odległa. Zwłaszcza i szczególnie w wersji zaaranżowanej, Matheiu wydaje mi się teraz człowiekiem najodważniejszym na świecie, aż chciałoby mu się pogratulować i dopytać o rady.
-Niekoniecznie - oponuję, bo wiem, że dla wielu mężczyzn, to jednak wygodne. Teoretycznie nie mamy ograniczeń, nikt nas nie rozlicza z naszych poczynań, a w domu jesteśmy panami - uznajmy jednak, że wygodne małżeństwo, w którym spotykamy się raz na miesiąc, by spłodzić potomka nie jest dla mnie satysfakcjonujące, ani ciekawe - doprecyzowuję, osobne komnaty, osobne myśli, osobne łóżka i wspólne nazwisko. Namiętności w tym za knut, przyjemności - jeszcze mniej, a ja już zdecydowałem, że żyję właśnie dla przyjemności. Za ciężko, by dążyć do czegoś innego.
Milczę, gdy Rosier mówi o smoku, niezbyt wylewnie zresztą. Odpuszczam, moja wiedza jest wielkości okruszka, nie chcę palnąć głupoty, a sam Mathieu nie zdaje się chętny do zwierzeń. Może smoczątko już zagnieździło się gdzieś w jego sercu, a szanse są niewielkie? Kto wie, zostawię ich samych.
Ta dziewczyna też była sama, kiedy ktoś się nią zajął, myślę. Trup wzbudza we mnie niezdrową fascynację, z jednej strony zbiera mi się na wymioty, z drugiej mam w gardle ogromną gulę i czuję się jakiś zhardziały. Bucha ze mnie niemy sprzeciw, nie wyobrażam sobie, żeby kogoś tak potraktować, okaleczyć, najprawdopodobniej jeszcze za życia. Staram się wyciszyć i nie tworzyć projekcji, jak musiała krzyczeć, wierzgać i opierać się, ale mimowolnie szczegóły się wyostrzają i nawet jej paznokcie wrzeszczą, za nimi jest pełno krwi. Ignorując Rosiera zbliżam się do ciała, które opada bezwładnie na zniszczoną podłogę i chwilę szarpię się ze sznurem na jej szyi. Po kilku minutach szamotaniny udaje mi się zdjąć pętlę; dopiero teraz dociera do mnie sens słów Mathieu. Może faktycznie lepiej byłoby...?
Wiem, że to nie da mi w nocy spać i pluję sobie w brodę za tą całą wyprawę, wyklinam Rosiera i siebie, nie mogąc opanować drżenia rąk.
-Chodźmy stąd - mówię cicho. Jeszcze na chwilę przykucam przy ciele, z fartuszka wydobywając to, czego szukam - przełamaną niedbale różdżkę - i odwracam się plecami do tego pobojowiska, zdążając do wyjścia szybkim, marszowym krokiem - Giovanna przyjmie cię w przyszłym tygodniu - dodaję dziwnie wysokim głosem. Nie patrząc na niego, olewając zasady grzecznościowe, deportuję się z suchym trzaskiem. W ustach też mam sucho, jest mi niedobrze. Źle.
ztx2
Moje jedno słabe veto raczej tego nie zmieni.
Nie wiem, co Rosier planuje po, lecz Ginnie zawładnie jego zmysłami tak, by jeszcze zatęsknił za stanem kawalerskim. Ostatnie godziny przed ślubem spędzone w Wenus to własnoręcznie przybijane sobie gwoździe do trumny i zapach, który zostaje na rękach. Ciężkie opium, nuta perfum, by nikt nie posądził szlachetnych gości o narkotyzowanie się, subtelnie przypomina o tym, co zostawiają za sobą. Ja też o tym myślę. Czy obrączka na palcu zakończy moją świetlaną karierę, czy porzucę Ginnie, jakbym z jednego modelu miotły przesiadał się na drugi? Zamiast fajerwerków w głowie nagle znajdą się grzecznościowe formułki i matematyczne wzory? Przestanę palić Jerelle a w moich ustach nieodwołalnie znajdzie się cygaro? W moich koszmarach ślub dosłownie mnie prasuje, usuwa każde zagniecenie, nawet włosy układa równo i nabłyszcza pomadą tak mocno, że nie wiadomo, czy stoję na nogach czy na głowie. Zły sen, ta część przyszłości, która faktycznie jest mi przykra; póki co, na szczęście, dalej w jakimś stopniu odległa. Zwłaszcza i szczególnie w wersji zaaranżowanej, Matheiu wydaje mi się teraz człowiekiem najodważniejszym na świecie, aż chciałoby mu się pogratulować i dopytać o rady.
-Niekoniecznie - oponuję, bo wiem, że dla wielu mężczyzn, to jednak wygodne. Teoretycznie nie mamy ograniczeń, nikt nas nie rozlicza z naszych poczynań, a w domu jesteśmy panami - uznajmy jednak, że wygodne małżeństwo, w którym spotykamy się raz na miesiąc, by spłodzić potomka nie jest dla mnie satysfakcjonujące, ani ciekawe - doprecyzowuję, osobne komnaty, osobne myśli, osobne łóżka i wspólne nazwisko. Namiętności w tym za knut, przyjemności - jeszcze mniej, a ja już zdecydowałem, że żyję właśnie dla przyjemności. Za ciężko, by dążyć do czegoś innego.
Milczę, gdy Rosier mówi o smoku, niezbyt wylewnie zresztą. Odpuszczam, moja wiedza jest wielkości okruszka, nie chcę palnąć głupoty, a sam Mathieu nie zdaje się chętny do zwierzeń. Może smoczątko już zagnieździło się gdzieś w jego sercu, a szanse są niewielkie? Kto wie, zostawię ich samych.
Ta dziewczyna też była sama, kiedy ktoś się nią zajął, myślę. Trup wzbudza we mnie niezdrową fascynację, z jednej strony zbiera mi się na wymioty, z drugiej mam w gardle ogromną gulę i czuję się jakiś zhardziały. Bucha ze mnie niemy sprzeciw, nie wyobrażam sobie, żeby kogoś tak potraktować, okaleczyć, najprawdopodobniej jeszcze za życia. Staram się wyciszyć i nie tworzyć projekcji, jak musiała krzyczeć, wierzgać i opierać się, ale mimowolnie szczegóły się wyostrzają i nawet jej paznokcie wrzeszczą, za nimi jest pełno krwi. Ignorując Rosiera zbliżam się do ciała, które opada bezwładnie na zniszczoną podłogę i chwilę szarpię się ze sznurem na jej szyi. Po kilku minutach szamotaniny udaje mi się zdjąć pętlę; dopiero teraz dociera do mnie sens słów Mathieu. Może faktycznie lepiej byłoby...?
Wiem, że to nie da mi w nocy spać i pluję sobie w brodę za tą całą wyprawę, wyklinam Rosiera i siebie, nie mogąc opanować drżenia rąk.
-Chodźmy stąd - mówię cicho. Jeszcze na chwilę przykucam przy ciele, z fartuszka wydobywając to, czego szukam - przełamaną niedbale różdżkę - i odwracam się plecami do tego pobojowiska, zdążając do wyjścia szybkim, marszowym krokiem - Giovanna przyjmie cię w przyszłym tygodniu - dodaję dziwnie wysokim głosem. Nie patrząc na niego, olewając zasady grzecznościowe, deportuję się z suchym trzaskiem. W ustach też mam sucho, jest mi niedobrze. Źle.
ztx2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Biegł.
Próbował tylko ukraść parę jabłek - chwalebne, wyjątkowe i szumnie świętowane rządy nowego Ministra przyniosły straszliwą falę głodu; pan Carrington dbał o zapasy w cyrku, ale nawet on nie był cudotwórcą. Czarodzieje - ludzie, mugole też tam byli - z Oazy nie mieli skąd zdobywać jedzenia, czas pędził, nie biorąc jeńców, niosąc coraz szerszy wachlarz trosk. Strach przed jutrem ciągnął się za nim jak ponury i czarny cień, przyszli już po mugoli, dobrze wiedział, że w następnym kroku przyjdą po takich jak on. Skrywana tożsamość miała szansę go obronić, ale to nie niosło pocieszenia: nie chciał więcej śmierci. Sięgał po owoce, kiedy przechodzący obok straganu patrol go dostrzegł - rozsypane na ulicy pozostawił za sobą, rzucając się do ucieczki. Z duszą na ramieniu, zbyt szybko bijącym sercem i oddechem szybszym niż gwałtowny bieg. Dłoń niemal odruchowo pomknęła do kieszeni kurtki, odnajdując w niej różdżkę, ale przecież z doświadczonymi funkcjonariuszami nie miał żadnych szans - po prostu nie mógł dać się złapać. Bał się, bał się, że znajdą więcej, niż powinni, że prędzej czy później dotrą do jego prawdziwej tożsamości - w Ministerstwie Magii kilka dni temu był przecież o krok od tego. Dopiero co wyszedł z więzienia, nie zamierzał tam wracać. Słyszał krzyki. Nie chciał tam zostać. Następnym razem mogli nie wypuścić go wcale. Ile miał właściwie żyć? Dwa już stracił, koty podobno mają ich siedem. Ale on nie był kotem, z kotem łączyła go tylko sprężystość mięśni pozwalająca na niemożliwe - w tym na to, by umknąć z życiem.
Od pewnego czasu nie poruszał się bez chusty na szyi, która przysłaniała jego świeżą bliznę. Czarna, bawełniana, zaciągnął ją na nos w chwilach takich jak ta - jego twarzy nie dało się rozpoznać ani zapamiętać. Blizna była wystarczająco charakterystyczna, nie mógł pozwolić sobie na to, by zaczęto wiązać go z twarzą. By zaczęto go zauważać i rozpoznawać. Występował na scenie. Nie mógł ryzykować. Oddychał ciężko, materiał chusty zatrzymywał powietrze. Ale biegł, biegł co sił, raz za razem oglądając się przez ramię, zaklęcie ogłuszające przemknęło gdzieś obok - odskoczył w bok, umykając w jeden z wąskich zaułków. Ale oni nie odpuszczali, wciąż słyszał ich kroki. Nawet w połowie nie tak dalekie, jakimi być powinny. Odbił się, wyciągając ręce na szczyt pobliskiego, wysokiego muru i pomknął nim dalej, zeskakując na podwórko po drugiej stronie - znalazł się obok kamienicy obróconej w ruinę, pewien, że w środku nikogo nie będzie, wskoczył do środka przez otwarte okno, mocno i całkowicie na ślepo odbijając się od muśniętego stopą w locie parapetu.
I okazało się, że srogo się pomylił, bo wpadł nie w coś, a w kogoś; usiłując jej nie uderzyć, zachwiał się wcześniej, w konsekwencji ciężko upadając na podłogę i popychając ją bokiem - wokół rozsypały się przedmioty, których w pośpiechu nie dostrzegł, sam upadł na czworaka - i momentalnie gwałtownym ruchem chwycił ją za ramię. - Cicho - rzucił szorstko, szeptem, przykładając palec do przysłoniętych materiałem ust, narobił tu tyle łoskotu, że gnający za nim patrol z pewnością go usłyszał. Nie mógł tu zostać, musiał biegnąć dalej. - Jesteś tu sama? - zapytał, wciąż cichym szeptem, ledwie rozchylając usta, a chusta musiała dodatkowo zniekształcać głoski. Spojrzał za drzwi, w sąsiednie pomieszczenie; ukrywała się tu? Była czarownicą? Ile ta dziewczyna mogła mieć lat? Była tu sama, z rodziną? I sprowadził im na głowę magiczną policję.. ? Serce mocniej zabiło w sercu, kiedy rozpaczliwie obejrzał się na okno, za którym podwórko - na razie - wydawało się puste.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dni powoli zlewały się w całość; w nijaką, wielką plamę, o barwie szarości, brązów i grafitu, przelewających się przez angielskie uliczki, chodniki, domostwa i zaułki. Poniedziałek wyglądał tak samo jak wtorek, a wtorek niczym nie różnił się od weekendu; zamknięte w strachu i podjudzane biedą umysły miały tylko jeden cel; przetrwać. I choć nie rozumiała wyraźnego podziału, ani dziwnych twarzy – tych pozornie niebezpiecznych i uśmiechających się sztucznie – z ruchomych plakatów, już dawno zrozumiała, że choć dzieli ich wszystko, ona też ma przecież tylko jeden cel. Tak wspólny jak odległy.
Ograniczone za pomocą wszędobylskiej paniki pole widzenia pozamykało mieszkańców w domach; inni zwyczajnie zniknęli, tak jak kiedyś znikały bezpańskie psy i bezdomne dzieci, tak dziś znikali zwyczajni. Cisza przerywana ciężkimi krokami, uderzeniami wielkich butów patrolu o skruszony bruk, teraz wymieszana z dudniącym dziko sercem.
Nie powinno jej tu być.
Nie kiedy ludzie wokół węszyli nadto, kiedy pytali, a ona nie wydobyłaby się zapewne na lichą zgłoskę, nawet jeśli spytaliby ją o pogodę czy koszt bułki w najpopularniejszej londyńskiej piekarni. Wariowała. Wariowała już dawno, od dni, tygodni i miesięcy, wciąż nie mając niczego.
Niczego co doprowadziłoby ją bliżej, co choć minimalnie potrafiłoby zrozumieć to, gdzie mógł podziewać się Peter.
Nic.
Odłamki kamienicy i przemykający pod nogami gruz utrudniały bieg, dlatego zwolniła do szybkiego marszu; kiedy dochodziło południe, wsunęła się w jedną z wnęk w ścianie roztrzaskanej kamienicy, niedługo później dostając się do środka, gdzie jeszcze wśród zdrapanego tynku, zniszczonej podłogi i unoszącego się zewsząd kurzu, spoczywały meble i przedmioty codziennego użytku; w kuchni znalazła nawet metalowy dzbanek z resztką wody na dnie – teraz już naznaczoną rdzą i tynkiem. W jednej z szafek puszkę z pomidorami; ta o dziwo wciąż nadawała się do zjedzenia.
Znalazła więc miejsce pod jednym z okien; takim, w którym już dawno nie było szyb, z którego mogła oglądać pobliską ulicę i nasłuchiwać odgłosów czegoś, kogoś, czegokolwiek.
Zsunięta z ramion torba spoczęła na podłodze, niedługo później wysunięta z jednej z kieszeni, metalowa łyżka, podważyła aluminiowe wieko i spoczęła w czerwono-pomarańczowej brei.
Zabawne, że zaczęła wtedy myśleć akurat o kremie z pomidorów, który czasami serwowano w Hogwarcie. O tym jak zasiadała na Wielkiej Sali, a jedna z dziewczynek siedzących zawsze na końcu stołu, odsuwała z niesmakiem parujący półmisek, od razu chwytając za ptysia, jednego z wielu, lśniących apetycznie na kryształowej tacy.
Jak wiele się zmieniło; jak wiele straciła, jak bardzo stoczyła, siedząc teraz na podłodze i maczając wykrzywioną łyżką w starej konserwie. Czy była tą samą sobą, co wtedy, gdy słońce mrugało do dzieci jedzących obiad?
Minął kwadrans, może dwa, albo nawet trzy; odłożyła pustą puszkę gdzieś na bok, w kąt pokoju – zabawne, że nawet wtedy nie chciała dokładać bałaganu w miejscu, które było nim samym w sobie – niedługo później wstając i pospiesznie zbierając z podłogi przedmioty.
Jeden z dzienników – odrobinę zniszczony i porysowany, naznaczony kilkoma rysunkami – zsunął się z dłoni, upadając z łoskotem na podłogę; zaraz za nim dziewczęce kolana spotkały się z zabrudzoną posadzką, a z ust nie zdążyło ulecieć nawet krótkie och, za to wokół wybrzmiał donośny łoskot.
Przez moment – zaledwie ułamek sekundy – miała wrażenie, że żołądek podchodzi jej do gardła, a strach zaciska rękę gdzieś w trzewiach; znaleźli ją.
Ale zaraz potem się odezwał, a dopiero później zlustrowała go spojrzeniem, początkowo dostrzegając tylko oczy; powoli, marszcząc brwi, mimowolnie próbując się odsunąć i wolną dłonią dosięgnąć różdżki, która wraz z resztą rzeczy uderzyła o ziemię, rozchodzące się na wszelkie strony pomieszczenia.
– Zwariowałeś? – odpowiedziała mu szeptem, nieco bardziej sykliwym i podniosłym, gdy zadał pytanie. Dudniące serce i błądzące spojrzenie było pierwszą odpowiedzią; dopiero później pokiwała głową powoli, z nutą strachu skrzącą się w oczach. Odwróciła wzrok, znów rozglądając się za różdżką.
– Puść – wypowiedziane krótko, na granicy prośby a rozkazu, drżąco, z niepewnością. Dopiero po chwili pomknęła wzrokiem w kierunku okna, wstrzymując oddech.
Ograniczone za pomocą wszędobylskiej paniki pole widzenia pozamykało mieszkańców w domach; inni zwyczajnie zniknęli, tak jak kiedyś znikały bezpańskie psy i bezdomne dzieci, tak dziś znikali zwyczajni. Cisza przerywana ciężkimi krokami, uderzeniami wielkich butów patrolu o skruszony bruk, teraz wymieszana z dudniącym dziko sercem.
Nie powinno jej tu być.
Nie kiedy ludzie wokół węszyli nadto, kiedy pytali, a ona nie wydobyłaby się zapewne na lichą zgłoskę, nawet jeśli spytaliby ją o pogodę czy koszt bułki w najpopularniejszej londyńskiej piekarni. Wariowała. Wariowała już dawno, od dni, tygodni i miesięcy, wciąż nie mając niczego.
Niczego co doprowadziłoby ją bliżej, co choć minimalnie potrafiłoby zrozumieć to, gdzie mógł podziewać się Peter.
Nic.
Odłamki kamienicy i przemykający pod nogami gruz utrudniały bieg, dlatego zwolniła do szybkiego marszu; kiedy dochodziło południe, wsunęła się w jedną z wnęk w ścianie roztrzaskanej kamienicy, niedługo później dostając się do środka, gdzie jeszcze wśród zdrapanego tynku, zniszczonej podłogi i unoszącego się zewsząd kurzu, spoczywały meble i przedmioty codziennego użytku; w kuchni znalazła nawet metalowy dzbanek z resztką wody na dnie – teraz już naznaczoną rdzą i tynkiem. W jednej z szafek puszkę z pomidorami; ta o dziwo wciąż nadawała się do zjedzenia.
Znalazła więc miejsce pod jednym z okien; takim, w którym już dawno nie było szyb, z którego mogła oglądać pobliską ulicę i nasłuchiwać odgłosów czegoś, kogoś, czegokolwiek.
Zsunięta z ramion torba spoczęła na podłodze, niedługo później wysunięta z jednej z kieszeni, metalowa łyżka, podważyła aluminiowe wieko i spoczęła w czerwono-pomarańczowej brei.
Zabawne, że zaczęła wtedy myśleć akurat o kremie z pomidorów, który czasami serwowano w Hogwarcie. O tym jak zasiadała na Wielkiej Sali, a jedna z dziewczynek siedzących zawsze na końcu stołu, odsuwała z niesmakiem parujący półmisek, od razu chwytając za ptysia, jednego z wielu, lśniących apetycznie na kryształowej tacy.
Jak wiele się zmieniło; jak wiele straciła, jak bardzo stoczyła, siedząc teraz na podłodze i maczając wykrzywioną łyżką w starej konserwie. Czy była tą samą sobą, co wtedy, gdy słońce mrugało do dzieci jedzących obiad?
Minął kwadrans, może dwa, albo nawet trzy; odłożyła pustą puszkę gdzieś na bok, w kąt pokoju – zabawne, że nawet wtedy nie chciała dokładać bałaganu w miejscu, które było nim samym w sobie – niedługo później wstając i pospiesznie zbierając z podłogi przedmioty.
Jeden z dzienników – odrobinę zniszczony i porysowany, naznaczony kilkoma rysunkami – zsunął się z dłoni, upadając z łoskotem na podłogę; zaraz za nim dziewczęce kolana spotkały się z zabrudzoną posadzką, a z ust nie zdążyło ulecieć nawet krótkie och, za to wokół wybrzmiał donośny łoskot.
Przez moment – zaledwie ułamek sekundy – miała wrażenie, że żołądek podchodzi jej do gardła, a strach zaciska rękę gdzieś w trzewiach; znaleźli ją.
Ale zaraz potem się odezwał, a dopiero później zlustrowała go spojrzeniem, początkowo dostrzegając tylko oczy; powoli, marszcząc brwi, mimowolnie próbując się odsunąć i wolną dłonią dosięgnąć różdżki, która wraz z resztą rzeczy uderzyła o ziemię, rozchodzące się na wszelkie strony pomieszczenia.
– Zwariowałeś? – odpowiedziała mu szeptem, nieco bardziej sykliwym i podniosłym, gdy zadał pytanie. Dudniące serce i błądzące spojrzenie było pierwszą odpowiedzią; dopiero później pokiwała głową powoli, z nutą strachu skrzącą się w oczach. Odwróciła wzrok, znów rozglądając się za różdżką.
– Puść – wypowiedziane krótko, na granicy prośby a rozkazu, drżąco, z niepewnością. Dopiero po chwili pomknęła wzrokiem w kierunku okna, wstrzymując oddech.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uniósłszy ku niej spojrzenie, utkwił je w źrenicach jej oczu; zieleń mieszała się błękitem jak w morskiej wodzie, ale ważniejsze było teraz dla niego to, co wyrażały czarne jak noc źrenice - strach - ukrywała się w opuszczonym miejscu, sama, dostrzegł jej kiwnięcie głową. Kimkolwiek była, musiała mieć powody - dziś chyba większość już je miała - jej dłoń sięgała po różdżkę, z pewnością nie była mugolką. Brak pereł na szyi, odświętnej sukni i eleganckiej fryzury podpowiadały, że nie stała też po przeciwnej stronie barykady. Zawahał się tylko przez chwilę - w końcu jednak puścił jej ramię, pozwalając jej sięgnąć różdżki.
- Chciałbym - odszepnął szczerze, umykając spojrzeniem raz jeszcze na okno za nią. Chciałby, naprawdę chciałby oszaleć, ale wszystko wskazywało na to, że to jednak świat oszalał, nie on. Na tę rozmowę jednak nie mieli czasu. - Nie zrób nic głupiego - poprosił ją, wciąż szeptem, i może nieco zbyt szorstko, by zostało to uznane za prośbę, gdy jej palce odnalazły różdżkę; nie miała najmniejszych powodów, żeby mu zaufać - ale on naprawdę nie chciał sprowadzić na nią zguby. Serce uderzało raz po razie, kotłując myśli, adrenalina nie pozwalała dojść do głosu zdrowemu rozsądkowi, budził się równie wrzaskliwy co wrażliwy instynkt przetrwania nakazujący działać szybko i bez namysłu. Poderwał się w jednej chwili, sięgając dłońmi po leżący przy niej dziennik i pierwszy przedmiot, który napotkała jego dłoń - drewniane pudełko, cięższe, niż by się wydawało z zewnątrz, kiedy je uniósł odniósł wrażenie, że w środku coś się poruszyło, ale chwilowy impuls wyparła wola przetrwania. Niedbale wrzucił je do kieszeni. Nie zdążą pewnie zabrać wszystkiego, ale przede wszystkim musieli stąd zniknąć oni sami. Po przedmioty można było wrócić, choć pewnie bezpieczniej byłoby nie. - Biegnij - wciąż szeptał i wciąż był to szept pośpieszny, przeszyty adrenaliną, oznaczony strachem. - Przed siebie, szybko - dodał, znów sięgając ręką jej ramienia - szarpnął ją przed siebie - i w górę, zamierzając podciągnąć ją na nogi. - Zaraz tu będą - dodał, oglądając się na okno; jeszcze nie było widać ich sylwetek, ale już słychać było ich krzyki, strzępy rozmów; wyłaź stamtąd!, stój, policja!, ja go zatrzymam, ty bij; nie zamierzał dopuścić do tego, żeby przypadkiem zatrzymali ją, przez niego, dlatego w końcu - nie będąc pewien, czy go posłucha, krzyknął w końcu na głos: - Szybko! - Niewątpliwie zwracając na siebie uwagę - ale oni i tak wiedzieli, że był w środku. Zdoła odwrócić od niej uwagę? Znał miasto, czy znała je ona - na tyle dobrze, by przymknąć bocznymi uliczkami w bezpieczne miejsce? Nie mógł wiedzieć, czy rzeczywiście miała powody uciekać, ale zaufał omylnej intuicji - nie wyglądała na taką, która kontemplowałaby w tym miejscu szkaradę zrujnowanej architektury. Zresztą, czy tych psów w ogóle interesowały powody, dla których wyłapywali ludzi z ulicy? Była śliczną młodą dziewczyną - krew w nim wrzała na samą myśl o tym, co mogli z nią zrobić dla czystej zabawy. Zamierzał rzucić się w ucieczkę za nią - puszczając ją jednak przodem po to, by nadała tempo. - Tamtędy, głowa nisko - dodał już szeptem, wskazując na okno prześwitujące za korytarzem. Prawie się udało - tuż przed nimi, nagle i znikąd, zamajaczyła sylwetka ducha, w której niematerialną powłokę wpadli. Jej lodowata aura nieprzyjemnie przeszyła ciało, przemknęła wzdłuż kręgosłupa i zganiła zimnem, odruchowo zamknął oczy - i sięgnął dłońmi jej pleców, z zamiarem wypchnięcia jej do przodu, przez ducha - nie chciał, żeby się zawahała. Nie słuchał narzekania samego zmarłego, niematerialne byty przeważnie rzeczywiście uważały przechodzenie przez nie za niegrzeczne - za to jego głosy mogły przynajmniej spróbować zmylić pogoń, nawet jeśli nieświadomie.
- Chciałbym - odszepnął szczerze, umykając spojrzeniem raz jeszcze na okno za nią. Chciałby, naprawdę chciałby oszaleć, ale wszystko wskazywało na to, że to jednak świat oszalał, nie on. Na tę rozmowę jednak nie mieli czasu. - Nie zrób nic głupiego - poprosił ją, wciąż szeptem, i może nieco zbyt szorstko, by zostało to uznane za prośbę, gdy jej palce odnalazły różdżkę; nie miała najmniejszych powodów, żeby mu zaufać - ale on naprawdę nie chciał sprowadzić na nią zguby. Serce uderzało raz po razie, kotłując myśli, adrenalina nie pozwalała dojść do głosu zdrowemu rozsądkowi, budził się równie wrzaskliwy co wrażliwy instynkt przetrwania nakazujący działać szybko i bez namysłu. Poderwał się w jednej chwili, sięgając dłońmi po leżący przy niej dziennik i pierwszy przedmiot, który napotkała jego dłoń - drewniane pudełko, cięższe, niż by się wydawało z zewnątrz, kiedy je uniósł odniósł wrażenie, że w środku coś się poruszyło, ale chwilowy impuls wyparła wola przetrwania. Niedbale wrzucił je do kieszeni. Nie zdążą pewnie zabrać wszystkiego, ale przede wszystkim musieli stąd zniknąć oni sami. Po przedmioty można było wrócić, choć pewnie bezpieczniej byłoby nie. - Biegnij - wciąż szeptał i wciąż był to szept pośpieszny, przeszyty adrenaliną, oznaczony strachem. - Przed siebie, szybko - dodał, znów sięgając ręką jej ramienia - szarpnął ją przed siebie - i w górę, zamierzając podciągnąć ją na nogi. - Zaraz tu będą - dodał, oglądając się na okno; jeszcze nie było widać ich sylwetek, ale już słychać było ich krzyki, strzępy rozmów; wyłaź stamtąd!, stój, policja!, ja go zatrzymam, ty bij; nie zamierzał dopuścić do tego, żeby przypadkiem zatrzymali ją, przez niego, dlatego w końcu - nie będąc pewien, czy go posłucha, krzyknął w końcu na głos: - Szybko! - Niewątpliwie zwracając na siebie uwagę - ale oni i tak wiedzieli, że był w środku. Zdoła odwrócić od niej uwagę? Znał miasto, czy znała je ona - na tyle dobrze, by przymknąć bocznymi uliczkami w bezpieczne miejsce? Nie mógł wiedzieć, czy rzeczywiście miała powody uciekać, ale zaufał omylnej intuicji - nie wyglądała na taką, która kontemplowałaby w tym miejscu szkaradę zrujnowanej architektury. Zresztą, czy tych psów w ogóle interesowały powody, dla których wyłapywali ludzi z ulicy? Była śliczną młodą dziewczyną - krew w nim wrzała na samą myśl o tym, co mogli z nią zrobić dla czystej zabawy. Zamierzał rzucić się w ucieczkę za nią - puszczając ją jednak przodem po to, by nadała tempo. - Tamtędy, głowa nisko - dodał już szeptem, wskazując na okno prześwitujące za korytarzem. Prawie się udało - tuż przed nimi, nagle i znikąd, zamajaczyła sylwetka ducha, w której niematerialną powłokę wpadli. Jej lodowata aura nieprzyjemnie przeszyła ciało, przemknęła wzdłuż kręgosłupa i zganiła zimnem, odruchowo zamknął oczy - i sięgnął dłońmi jej pleców, z zamiarem wypchnięcia jej do przodu, przez ducha - nie chciał, żeby się zawahała. Nie słuchał narzekania samego zmarłego, niematerialne byty przeważnie rzeczywiście uważały przechodzenie przez nie za niegrzeczne - za to jego głosy mogły przynajmniej spróbować zmylić pogoń, nawet jeśli nieświadomie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie było już czasu na nic. Na myślenie skąd się wziął, ani skąd jest. Na zawahania, pytania czy formy sprzeciwu – choć na język cisnęły się kolejne, pełne oburzenia wersy, tłumiła je, nim dotarłyby do ust – nie mieli czasu. Nie teraz.
Nie kiedy spojrzenie krzyżowało się ze spojrzeniem, ciszę przerywało dudniące serce – na Boga, przez chwilę miała wrażenie, że naprawdę wyskoczy spod żeber – i łoskot dobiegający gdzieś zza okna; nie wiedziała już czy to ludzie, którzy go gonili, jacyś przechodnie, oburzeni mieszkańcy, czy skowyt wiatru.
Wyswobodziła ramię prędko, wciąż nie spuszczając z niego wzroku, tak, jak gdyby bała się, że coś głupiego może zrobić tylko on; w końcu to on wparował przez wybite okno na oślep, wpadł na nią i zaczął wypytywać.
Czy mogła w ogóle mówić mu, że jest tutaj sama?
Spoczywająca smętnie na posadzce różdżka wywoływała nieprzyjemny ucisk niepokoju w żołądku; wiedział czym tak naprawdę był patyk o jasnobrązowej barwie? Nie myślała nad tym – nie teraz – sięgnąwszy po nią szybkim ruchem, oplatając rękojeść drżącymi palcami, ale wciąż nie wiedząc nic; żadne, nawet najprostsze zaklęcie nie przyszło jej na myśl, kiedy dudniący odgłos zakołysał gdzieś w przestrzeni – czyjeś kroki?
Gwałtownie wciągnięte powietrze; instynktownie skuliła się w sobie, przyciskając magiczne drewienko do piersi, na pół uderzenia serca zastygając w bezruchu. Co teraz?
Dopiero jego słowa – tak odległe, tak absurdalne, proszące się o głuche co?!- podniosły jej spojrzenie; mieszanina niedowierzania i strachu, niedopowiedzeń i zdumienia; dokąd mieli biec?
- C-co? - wybrzmiało.
Nieistotne, nie w momencie w którym z jego pomocą stanęła na nogi, wciąż jednak zbyt długo się zastanawiając, zbyt długo myśląc, zbyt długo patrząc na niego i zbyt długo omiatając spojrzeniem rozsypane przedmioty zaraz potem.
Dobiegające zza kształtu okna głosy zmroziły krew. A później od razu podniosły jej temperaturę niemal do wrzenia.
Z ust wyleciało ciche, stłumione westchnieniem o Boże, kolana na nowo spotkały się z podłogą gdy zaczęła zbierać porozrzucane bibeloty, pospiesznie wpychając je do torby, zbyt cenne i zbyt ważne; kilka kartek, drobna książeczka i woreczek z leśnymi owocami smętnie wypadły z jej rąk, gdy krzyknął, zaraz potem podrywając się do biegu.
Który podjęła, z bezdechem w płucach i strachem w oczach, przemykając przez walające się pod nogami gruzy.
Nie odwróciła się za siebie nawet raz, bo obraz za nimi, który materializował się w głowie za pomocą łoskotu i głosów, był zbyt przerażający do ujrzenia; nie było już planów na drzemkę ani względnego spokoju, nie było myśli o kolacji ani obmyślaniu kolejnej strategii; mogli tylko biec. Musieli biec.
Nie wiedziała przed czym – przecież nie zrobiła nic złego. Nie wiedziała dokąd, bo kroki, które stawiała, były niemal ślepe. I nie wiedziała dlaczego, ale trwoga oplatająca trzewia była ważniejsza niż niezadane pytania.
Przyspieszony oddech i desperacki bieg; słuchała jego wskazówek wybierając trasy, które wskazywał głos za nią, przypadkowy, obcy, a mimo to w tamtej chwili decydujący o jej życiu.
I schyliła głowę, ale nawet to nie uratowało jej przed kolejną przeszkodzą; mglista powłoka ogarnęła ciało, nakazując chwilowy letarg; na kilka sekund zatrzymała się, z ciężkim westchnieniem umykającym z ust – cud, że nie krzyknęła, być może zbytnio pochłonięta jasną poświatą przy oknie, które wskazał. Jego palce, a potem dłonie przylgnęły do dziewczęcych pleców na krótką chwilę, wraz z lekkim pchnięciem ruszyła dalej, choć majaczący gdzieś w tle głos – kogoś kolejnego? Ilu ich było? - wybijał z rytmu i wpełzał w umysł.
Skręciła, później przebiegła dalej, gdzieś w miejscu, w którym widać już było nadkruszone szyby, odwróciła się przez ramię, sprawdzając, czy wciąż za nią jest. On, kimkolwiek był.
Zatrzymała się dopiero przy ramie, której potłuczone szkło szyby dookoła przypominało zębiska jakiegoś potwora; nie myśląc wiele uniosła dłoń trzymającą metalowy zbiornik z wodą ku górze, by z jego pomocą wyłamać resztki ostrych krawędzi, które odgradzały ich od domniemanej wolności. Wraz ze szkłem na drugą stronę runęła również stalowa butelka, ale to było najmniejszym zmartwieniem w tamtym momencie; nie zastanawiając się długo podparła się o parapet, zaraz potem podciągając się i przenosząc pierw jedną, później drugą nogę na zewnątrz. Zbawienny parter przywitał jej stopy na pokrytym mchem placyku na zewnątrz; odwróciła się gwałtownie, by wyciągnąć w jego stronę dłoń, z zamiarem ujęcia tej jego.
– Prędko, błagam...
Nie kiedy spojrzenie krzyżowało się ze spojrzeniem, ciszę przerywało dudniące serce – na Boga, przez chwilę miała wrażenie, że naprawdę wyskoczy spod żeber – i łoskot dobiegający gdzieś zza okna; nie wiedziała już czy to ludzie, którzy go gonili, jacyś przechodnie, oburzeni mieszkańcy, czy skowyt wiatru.
Wyswobodziła ramię prędko, wciąż nie spuszczając z niego wzroku, tak, jak gdyby bała się, że coś głupiego może zrobić tylko on; w końcu to on wparował przez wybite okno na oślep, wpadł na nią i zaczął wypytywać.
Czy mogła w ogóle mówić mu, że jest tutaj sama?
Spoczywająca smętnie na posadzce różdżka wywoływała nieprzyjemny ucisk niepokoju w żołądku; wiedział czym tak naprawdę był patyk o jasnobrązowej barwie? Nie myślała nad tym – nie teraz – sięgnąwszy po nią szybkim ruchem, oplatając rękojeść drżącymi palcami, ale wciąż nie wiedząc nic; żadne, nawet najprostsze zaklęcie nie przyszło jej na myśl, kiedy dudniący odgłos zakołysał gdzieś w przestrzeni – czyjeś kroki?
Gwałtownie wciągnięte powietrze; instynktownie skuliła się w sobie, przyciskając magiczne drewienko do piersi, na pół uderzenia serca zastygając w bezruchu. Co teraz?
Dopiero jego słowa – tak odległe, tak absurdalne, proszące się o głuche co?!- podniosły jej spojrzenie; mieszanina niedowierzania i strachu, niedopowiedzeń i zdumienia; dokąd mieli biec?
- C-co? - wybrzmiało.
Nieistotne, nie w momencie w którym z jego pomocą stanęła na nogi, wciąż jednak zbyt długo się zastanawiając, zbyt długo myśląc, zbyt długo patrząc na niego i zbyt długo omiatając spojrzeniem rozsypane przedmioty zaraz potem.
Dobiegające zza kształtu okna głosy zmroziły krew. A później od razu podniosły jej temperaturę niemal do wrzenia.
Z ust wyleciało ciche, stłumione westchnieniem o Boże, kolana na nowo spotkały się z podłogą gdy zaczęła zbierać porozrzucane bibeloty, pospiesznie wpychając je do torby, zbyt cenne i zbyt ważne; kilka kartek, drobna książeczka i woreczek z leśnymi owocami smętnie wypadły z jej rąk, gdy krzyknął, zaraz potem podrywając się do biegu.
Który podjęła, z bezdechem w płucach i strachem w oczach, przemykając przez walające się pod nogami gruzy.
Nie odwróciła się za siebie nawet raz, bo obraz za nimi, który materializował się w głowie za pomocą łoskotu i głosów, był zbyt przerażający do ujrzenia; nie było już planów na drzemkę ani względnego spokoju, nie było myśli o kolacji ani obmyślaniu kolejnej strategii; mogli tylko biec. Musieli biec.
Nie wiedziała przed czym – przecież nie zrobiła nic złego. Nie wiedziała dokąd, bo kroki, które stawiała, były niemal ślepe. I nie wiedziała dlaczego, ale trwoga oplatająca trzewia była ważniejsza niż niezadane pytania.
Przyspieszony oddech i desperacki bieg; słuchała jego wskazówek wybierając trasy, które wskazywał głos za nią, przypadkowy, obcy, a mimo to w tamtej chwili decydujący o jej życiu.
I schyliła głowę, ale nawet to nie uratowało jej przed kolejną przeszkodzą; mglista powłoka ogarnęła ciało, nakazując chwilowy letarg; na kilka sekund zatrzymała się, z ciężkim westchnieniem umykającym z ust – cud, że nie krzyknęła, być może zbytnio pochłonięta jasną poświatą przy oknie, które wskazał. Jego palce, a potem dłonie przylgnęły do dziewczęcych pleców na krótką chwilę, wraz z lekkim pchnięciem ruszyła dalej, choć majaczący gdzieś w tle głos – kogoś kolejnego? Ilu ich było? - wybijał z rytmu i wpełzał w umysł.
Skręciła, później przebiegła dalej, gdzieś w miejscu, w którym widać już było nadkruszone szyby, odwróciła się przez ramię, sprawdzając, czy wciąż za nią jest. On, kimkolwiek był.
Zatrzymała się dopiero przy ramie, której potłuczone szkło szyby dookoła przypominało zębiska jakiegoś potwora; nie myśląc wiele uniosła dłoń trzymającą metalowy zbiornik z wodą ku górze, by z jego pomocą wyłamać resztki ostrych krawędzi, które odgradzały ich od domniemanej wolności. Wraz ze szkłem na drugą stronę runęła również stalowa butelka, ale to było najmniejszym zmartwieniem w tamtym momencie; nie zastanawiając się długo podparła się o parapet, zaraz potem podciągając się i przenosząc pierw jedną, później drugą nogę na zewnątrz. Zbawienny parter przywitał jej stopy na pokrytym mchem placyku na zewnątrz; odwróciła się gwałtownie, by wyciągnąć w jego stronę dłoń, z zamiarem ujęcia tej jego.
– Prędko, błagam...
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odetchnął z ulgą, dziewczyna nie oponowała, biegła, może wiedziała, że musi, a może nie do końca rozumiała, ale to nie miało teraz większego znaczenia; sprowadził jej na głowę problemy i nie zamierzał jej z nimi zostawić - ani narazić na nie jeszcze bardziej. Ledwie wyrwali się spod lodowatej powłoki ducha, a dobili do okna; wsunął pod łokieć wciąż trzymany w ręku dziennik, żeby go nie zgubić - i pognał za nią dalej, wyłapując jej naznaczone strachem spojrzenie, gdy obejrzała się przez ramię, na niego, biegnij wypowiedział bezgłośnie, ledwie rozchylając usta, bo nie było na to czasu - przez okno i na zewnątrz; nie dostrzegł nawet wystających szklanych kłów, usłyszał ich trzask, kiedy je wybiła. Gwałtownie tym razem to on obejrzał się przez ramię, słyszał ich kroki, ale jeszcze nie widział - ledwie wydostała się przez okno, on również wyskoczył na drugą stronę, wspierając się o ramę tylko prawą dłonią, ze zwinnością akrobaty, by - po tym, jak jego stopy zetknęły się z ziemistym podłożem - pochwycić jej wyciągniętą dłoń. Kątem oka dostrzegł jej butelkę leżącą pośród mchów, ale palce splotły się razem, kiedy runęli w dalszą drogę - na zbieranie pogubionych rzeczy nie było już czasu. Wyjście z placyku mieściło się w prowadzącym na zewnątrz ciemnym obudowanym pasażu - czy mu się wydawało, że w środku była brama? Zacisnął palce mocniej na jej dłoni, ciągnąc ją w tamtą stronę, nieco szybszym krokiem - musiała dać radę, nie mogli pozostać na otwartej przestrzeni zbyt długo. Wyjście znajdowało się już na wyciągnięcie ręki, musieli tylko pozostać niezauważeni.
Kiedy wpadł w ciemności pasażu, pociągnął ją w głąb tunelu, za siebie, mocno przylegając do zimnej wilgotnej ściany plecami - wyciągając ramię w bok, chcąc przy ścianie zatrzymać również ją. Jednym okiem wyjrzał na zewnątrz, schylając się po cięższy kamień, który podrzucił w dłoni, uważniej sprawdzając jego wagę. W końcu wychylił się mocniej, ciskając go prosto w szybę parterowego okna znajdującego się nieopodal - hałas mógł zmylić pościg. Nim się zorientują, że trop był złudny, ich już tu nie będzie. Dostrzegł ich sylwetki wbiegające na placyk, schował się z powrotem - czy zdążyli go zobaczyć? Zamknął oczy, odwracając głowę w bok, by znalazła się bliżej ściany - nad jej ramieniem. Wstrzymał oddech, bał się, że nawet on może zwrócić na nich uwagę - od drugiej strony tunel był zamknięty metalową bramą, może otwartą, może zamkniętą, naprawdę nie chciał sprawdzać tego w tym momencie. Przeniósł wreszcie spojrzenie na nią, szukając jej spojrzenia - jego pełne było strachu, który co sił, nieudolnie, usiłował pohamować. I patrzył na nią wciąż, gdy kroki czarodziejów wydawały się coraz bliższe, ich głosy coraz głośniejsze - cień jednego z nich wsunął się w pasaż, dostrzegał to kątem oka; serce zabiło mocniej, nie drgnął, by sięgnąć po różdżkę - wydawało mu się to zbyt ryzykowne. I tak mieli przewagę - liczebną, ale też doświadczenia. Zacisnął szczękę, nie odejmując od niej spojrzenia, wytrzymasz, powtarzał do niej w myślach, przepraszająco, bo to on sprowadził na nią tę zgubę. Przemykał spojrzeniem po jej twarzy, chyba przepraszająco, z napięciem zaciskającym się wokół szyi drażniącą dusznością; w jego źrenicach strach zaczynał mieszać się z gniewem, bo nowy porządek tego miasta sprzeczny był z tym, na co się godził. Bo nie mieli prawa.
Ale mógł wypuścić oddech, gdy psy ministerstwa rzeczywiście ruszyły w pościg za rozbitą szybą. Nie poruszył się jeszcze przez chwilę, w końcu - znów - wyglądając zza wewnętrznych murów upewnił się, że patrol stąd zniknął.
- Dalej - szepnął, skinąwszy głową na bramę. Była otwarta, a za nią - wolność, musieli oddalić się jeszcze tylko kawałek, by zniknąć bez śladu; w jedną z bocznych uliczek prowadziły kamienne schody, ustronne miejsce. Ciężko opadł na murek, którym były obudowane. - Nic ci nie jest? - Szarpnął chustę, ściągając ją z twarzy i niedbale wcisnął ją do kieszeni kurtki - wpierw wyciągając z niej skryte pudełko, które podał jej razem z dziennikiem wciąż ściskanym ramieniem. Może się trochę wygiął. - Przepraszam - Wciąż mówił szeptem, może nie było już ku temu potrzeby. - Byłaś sama - przypomniał sobie. Myśli wciąż mknęły zbyt szybko, adrenalina opadała powoli. - Dokąd się musisz dostać? - Przeciągnął ją przez miasto, nie wiedział, czy w ogóle potrafiła się tutaj odnaleźć - a poruszanie się po nim nie dla wszystkich było teraz bezpieczne. Wcześniej nie miał czasu przyjrzeć się jej dokładnie, ale przykurzone ubranie podpowiadało, że nie spacerowała po tamtej okolicy. Musiała mieć kogoś, pewnie rodzinę, powinien ją odprowadzić - nie mogli zostać tu długo.
Kiedy wpadł w ciemności pasażu, pociągnął ją w głąb tunelu, za siebie, mocno przylegając do zimnej wilgotnej ściany plecami - wyciągając ramię w bok, chcąc przy ścianie zatrzymać również ją. Jednym okiem wyjrzał na zewnątrz, schylając się po cięższy kamień, który podrzucił w dłoni, uważniej sprawdzając jego wagę. W końcu wychylił się mocniej, ciskając go prosto w szybę parterowego okna znajdującego się nieopodal - hałas mógł zmylić pościg. Nim się zorientują, że trop był złudny, ich już tu nie będzie. Dostrzegł ich sylwetki wbiegające na placyk, schował się z powrotem - czy zdążyli go zobaczyć? Zamknął oczy, odwracając głowę w bok, by znalazła się bliżej ściany - nad jej ramieniem. Wstrzymał oddech, bał się, że nawet on może zwrócić na nich uwagę - od drugiej strony tunel był zamknięty metalową bramą, może otwartą, może zamkniętą, naprawdę nie chciał sprawdzać tego w tym momencie. Przeniósł wreszcie spojrzenie na nią, szukając jej spojrzenia - jego pełne było strachu, który co sił, nieudolnie, usiłował pohamować. I patrzył na nią wciąż, gdy kroki czarodziejów wydawały się coraz bliższe, ich głosy coraz głośniejsze - cień jednego z nich wsunął się w pasaż, dostrzegał to kątem oka; serce zabiło mocniej, nie drgnął, by sięgnąć po różdżkę - wydawało mu się to zbyt ryzykowne. I tak mieli przewagę - liczebną, ale też doświadczenia. Zacisnął szczękę, nie odejmując od niej spojrzenia, wytrzymasz, powtarzał do niej w myślach, przepraszająco, bo to on sprowadził na nią tę zgubę. Przemykał spojrzeniem po jej twarzy, chyba przepraszająco, z napięciem zaciskającym się wokół szyi drażniącą dusznością; w jego źrenicach strach zaczynał mieszać się z gniewem, bo nowy porządek tego miasta sprzeczny był z tym, na co się godził. Bo nie mieli prawa.
Ale mógł wypuścić oddech, gdy psy ministerstwa rzeczywiście ruszyły w pościg za rozbitą szybą. Nie poruszył się jeszcze przez chwilę, w końcu - znów - wyglądając zza wewnętrznych murów upewnił się, że patrol stąd zniknął.
- Dalej - szepnął, skinąwszy głową na bramę. Była otwarta, a za nią - wolność, musieli oddalić się jeszcze tylko kawałek, by zniknąć bez śladu; w jedną z bocznych uliczek prowadziły kamienne schody, ustronne miejsce. Ciężko opadł na murek, którym były obudowane. - Nic ci nie jest? - Szarpnął chustę, ściągając ją z twarzy i niedbale wcisnął ją do kieszeni kurtki - wpierw wyciągając z niej skryte pudełko, które podał jej razem z dziennikiem wciąż ściskanym ramieniem. Może się trochę wygiął. - Przepraszam - Wciąż mówił szeptem, może nie było już ku temu potrzeby. - Byłaś sama - przypomniał sobie. Myśli wciąż mknęły zbyt szybko, adrenalina opadała powoli. - Dokąd się musisz dostać? - Przeciągnął ją przez miasto, nie wiedział, czy w ogóle potrafiła się tutaj odnaleźć - a poruszanie się po nim nie dla wszystkich było teraz bezpieczne. Wcześniej nie miał czasu przyjrzeć się jej dokładnie, ale przykurzone ubranie podpowiadało, że nie spacerowała po tamtej okolicy. Musiała mieć kogoś, pewnie rodzinę, powinien ją odprowadzić - nie mogli zostać tu długo.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Szorstkie, naznaczone drzazgami drewno, odłamki powybijanego szkła, wygięty gdzieniegdzie metal; zbyt mocno przesunęła odsłoniętym nadgarstkiem, później bokiem o surowość wybitego okna, obijając i rozcinając skórę gdzieniegdzie – nieistotne. Nie w tamtej chwili i w momencie, w którym nie czuła niczego poza własnym, dudniącym sercem. Strachem, adrenaliną, dzikim zrywem, który jak czerwona jarzeniówka nakazywał tylko jedno; nie zatrzymuj się.
Więc biegła, kilkukrotnie potykając się o własne nogi – a może spoczywające na trasie gruzy i odłamki cegieł – i raz po raz spowalniając ich tempo. Niemal na oślep, starając się stawiać stopy w miejsca, które on stawiał własne, ściskając jego dłoń desperacko, własnymi krokami zagłuszając niespokojny oddech, szelest ubrań i warkocz raz po raz obijający się cicho o plecy.
Słyszała ich – a może tylko się jej wydawało – wciąż i wciąż; ciągle zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie, by pozwolić sobie na chociażby nieodpowiedni haust powietrza; tych było wiele, o wiele za dużo, by ucisk pod żebrami pojawił się znów.
Ale nie zatrzymała się, przecinając kolejne uliczki i zakręty, obcą trasę, nową i nieznaną, którą wyznaczył i która zakończyła się – pozornie – w momencie, kiedy przylgnęła do chłodnej ściany murów; wilgotnej, smętnej, przerażającej w samej ciemności; ciemność przyszła zewsząd, nie wiedziała nawet kiedy, kryjąc ich w mroku i na kilka chwil dezorientując oczy, których powieki zaczęły unosić się i opadać, próbując dostosować wzrok do nowych warunków. Lodowate, mokre powietrze skrzyżowało się z rozpalonym ciałem, przywołując drżenie, które strach jedynie spotęgował.
Co teraz?
Czuła szum krwi w uszach, przez chwilę miała też wrażenie, że widzi drobne obłoczki pary krążące nieopodal ust, jak gdyby temperatura w tunelu spadła o kilka stopni – fałszywe wyobrażenia jedno po drugim przemykały przed dziewczęcymi oczami, otulane strachem; zwyczajnym, żywym i wielkim, zbyt wielkim by spróbować go poskromić. Zbyt wielkim by powiedzieć coś, cokolwiek, zaprotestować, kiedy sięgnął po kamień.
Wstrzymała oddech na dłużej niż chwilę, nie do końca tego świadoma, mimowolnie przyciskając plecy bliżej ściany. Huk rozbrzmiał, łoskot wypełnił uszy, nakazał zaciśnięcie powiek na jakiś czas; łatwiej było nie widzieć tego, co mogło w każdej chwili nadejść, z każdej ze stron.
Otworzyła je po kilku sekundach – dla niej niemal nieskończoności – w cieniach tunelu odnajdując jego spojrzenie; skupiła się na nim, tylko na nim, ignorując krajobraz rozciągający się za jego sylwetką, udając, że wcale nie istnieje, że kroki, które wybrzmiewają, wcale nie sprawiały wrażenie, że zaraz serce przestanie bić.
Ale biło, donośnie, szybko, niemal głośno, unosząc klatkę piersiową pospiesznie, kiedy wciąż bała się odwrócić wzroku od jego tęczówek, teraz pogrążonych w cieniu tego miejsca. Przerażona, zdumiona, nie ośmielająca się już nawet prosić we własnych myślach, by to wszystko się skończyło, zaciskając palce na skrawku własnego ubrania z zaciętością.
Potrzebowała chwili, kilku kolejnych sekund, które pożarła rzeczywistość, żeby zrozumieć sens słowa, które wyszeptał; budząc się z chwilowego letargu zamrugała kilkukrotnie, wpierw rozchylając usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć.
Żadne słowo nie wybrzmiało; po prostu odwróciła się w końcu we wskazanym kierunku i ruszyła przed siebie, znów biegła, choć nie tak jak przed chwilą, z braku siły czy zwyczajnego otumanienia.
Odważyła się wypuścić ciężki wydech dopiero gdy dotarli do schodów; obejmując palcami kamienny murek wzniosła pierw oczy ku niebu, później spuściła głowę. Milcząc. Znów odrobinę zbyt długo, łapiąc powietrze do tej pory ograniczone ucieczką i przerażeniem.
– Co to miało być? – wyszeptane, naznaczone chrypą, z wzrokiem wciąż wbitym w podłoże, gdy starała się zrozumieć to, co właśnie się stało. Kim był, co tu robił, gdzie w ogóle teraz byli?
Nie musiała pytać kim byli ludzie, przed którymi uciekali, ale wiedza o tym wcale nie pomagała w niczym.
Nie odpowiedziała na jego pytanie, ani na przeprosiny; porwała pudełko, które trzymał, otwierając wieko nader szybko. Cholerny, mały szkodnik. Po co w ogóle wciąż go ze sobą nosiła? A jednak, widząc wychylający się nosek, poczuła dziwaczną ulgę.
Szczur pochłonął jakąś część uwagi, niemalże abstrakcyjnej, nim na nowo nie podniosła wzroku na niego. Niego, kimkolwiek był.
– Kim ty w ogóle jesteś? – wypowiedziane niemal z wyrzutem, który prędko gdzieś zniknął; dziwaczna nuta przeprosin zatańczyła w niebieskim spojrzeniu wciąż nienaturalnie szeroko otwartych oczu, kiedy znów skrzyżowała wzrok z tym należącym do niego – Ścigają cię? Jesteś jakimś zbiegiem? – kolejne słowa były cichsze. Zmarszczyła brwi, między próbą uspokojenia oddechu siadając na jednym ze schodków i zakładając kosmyki włosów za ucho.
Gdzie chciała się dostać? Gdzie miała się dostać?
– A ty? Dokąd ty idziesz? – pewnie dokądkolwiek, skoro go gonią. Odłożyła na bok pudełko, dziennik wsunęła do poobijanej, pozbawionej części balastu torby.
Nie mogli tutaj zostać. To akurat wiedziała na pewno.
Więc biegła, kilkukrotnie potykając się o własne nogi – a może spoczywające na trasie gruzy i odłamki cegieł – i raz po raz spowalniając ich tempo. Niemal na oślep, starając się stawiać stopy w miejsca, które on stawiał własne, ściskając jego dłoń desperacko, własnymi krokami zagłuszając niespokojny oddech, szelest ubrań i warkocz raz po raz obijający się cicho o plecy.
Słyszała ich – a może tylko się jej wydawało – wciąż i wciąż; ciągle zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie, by pozwolić sobie na chociażby nieodpowiedni haust powietrza; tych było wiele, o wiele za dużo, by ucisk pod żebrami pojawił się znów.
Ale nie zatrzymała się, przecinając kolejne uliczki i zakręty, obcą trasę, nową i nieznaną, którą wyznaczył i która zakończyła się – pozornie – w momencie, kiedy przylgnęła do chłodnej ściany murów; wilgotnej, smętnej, przerażającej w samej ciemności; ciemność przyszła zewsząd, nie wiedziała nawet kiedy, kryjąc ich w mroku i na kilka chwil dezorientując oczy, których powieki zaczęły unosić się i opadać, próbując dostosować wzrok do nowych warunków. Lodowate, mokre powietrze skrzyżowało się z rozpalonym ciałem, przywołując drżenie, które strach jedynie spotęgował.
Co teraz?
Czuła szum krwi w uszach, przez chwilę miała też wrażenie, że widzi drobne obłoczki pary krążące nieopodal ust, jak gdyby temperatura w tunelu spadła o kilka stopni – fałszywe wyobrażenia jedno po drugim przemykały przed dziewczęcymi oczami, otulane strachem; zwyczajnym, żywym i wielkim, zbyt wielkim by spróbować go poskromić. Zbyt wielkim by powiedzieć coś, cokolwiek, zaprotestować, kiedy sięgnął po kamień.
Wstrzymała oddech na dłużej niż chwilę, nie do końca tego świadoma, mimowolnie przyciskając plecy bliżej ściany. Huk rozbrzmiał, łoskot wypełnił uszy, nakazał zaciśnięcie powiek na jakiś czas; łatwiej było nie widzieć tego, co mogło w każdej chwili nadejść, z każdej ze stron.
Otworzyła je po kilku sekundach – dla niej niemal nieskończoności – w cieniach tunelu odnajdując jego spojrzenie; skupiła się na nim, tylko na nim, ignorując krajobraz rozciągający się za jego sylwetką, udając, że wcale nie istnieje, że kroki, które wybrzmiewają, wcale nie sprawiały wrażenie, że zaraz serce przestanie bić.
Ale biło, donośnie, szybko, niemal głośno, unosząc klatkę piersiową pospiesznie, kiedy wciąż bała się odwrócić wzroku od jego tęczówek, teraz pogrążonych w cieniu tego miejsca. Przerażona, zdumiona, nie ośmielająca się już nawet prosić we własnych myślach, by to wszystko się skończyło, zaciskając palce na skrawku własnego ubrania z zaciętością.
Potrzebowała chwili, kilku kolejnych sekund, które pożarła rzeczywistość, żeby zrozumieć sens słowa, które wyszeptał; budząc się z chwilowego letargu zamrugała kilkukrotnie, wpierw rozchylając usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć.
Żadne słowo nie wybrzmiało; po prostu odwróciła się w końcu we wskazanym kierunku i ruszyła przed siebie, znów biegła, choć nie tak jak przed chwilą, z braku siły czy zwyczajnego otumanienia.
Odważyła się wypuścić ciężki wydech dopiero gdy dotarli do schodów; obejmując palcami kamienny murek wzniosła pierw oczy ku niebu, później spuściła głowę. Milcząc. Znów odrobinę zbyt długo, łapiąc powietrze do tej pory ograniczone ucieczką i przerażeniem.
– Co to miało być? – wyszeptane, naznaczone chrypą, z wzrokiem wciąż wbitym w podłoże, gdy starała się zrozumieć to, co właśnie się stało. Kim był, co tu robił, gdzie w ogóle teraz byli?
Nie musiała pytać kim byli ludzie, przed którymi uciekali, ale wiedza o tym wcale nie pomagała w niczym.
Nie odpowiedziała na jego pytanie, ani na przeprosiny; porwała pudełko, które trzymał, otwierając wieko nader szybko. Cholerny, mały szkodnik. Po co w ogóle wciąż go ze sobą nosiła? A jednak, widząc wychylający się nosek, poczuła dziwaczną ulgę.
Szczur pochłonął jakąś część uwagi, niemalże abstrakcyjnej, nim na nowo nie podniosła wzroku na niego. Niego, kimkolwiek był.
– Kim ty w ogóle jesteś? – wypowiedziane niemal z wyrzutem, który prędko gdzieś zniknął; dziwaczna nuta przeprosin zatańczyła w niebieskim spojrzeniu wciąż nienaturalnie szeroko otwartych oczu, kiedy znów skrzyżowała wzrok z tym należącym do niego – Ścigają cię? Jesteś jakimś zbiegiem? – kolejne słowa były cichsze. Zmarszczyła brwi, między próbą uspokojenia oddechu siadając na jednym ze schodków i zakładając kosmyki włosów za ucho.
Gdzie chciała się dostać? Gdzie miała się dostać?
– A ty? Dokąd ty idziesz? – pewnie dokądkolwiek, skoro go gonią. Odłożyła na bok pudełko, dziennik wsunęła do poobijanej, pozbawionej części balastu torby.
Nie mogli tutaj zostać. To akurat wiedziała na pewno.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jego oddech zaczynał się wyrównywać, tętent oszalałego serca zwalniał, kiedy wydawało się, że byli już bezpieczni; szansa na to, by patrol wychylił się jeszcze zza winkla wydawała mu się niezwykle mała - sądził, że kiedy czarodzieje dostrzegą, że kluczą bez celu po pustostanie, w którym z pewnością nikogo nie było, raczej zawrócą i zrezygnują z dalszej pogoni. Czy byliby w stanie poznać ich tutaj - trudno chyba było stwierdzić, jego twarzy nie dostrzegli, dziewczynie, miał nadzieję, nie zdążyli się przyjrzeć. Ale w rzeczywistości zdawał sobie też sprawę z tego, że bynajmniej nie powinni tracić czujności. Że to wciąż - mogło się stać, podciągnął na murek lewe kolano, wspierając na nim niedbale łokieć.
- Brzmisz, jakby nie było cię tutaj co najmniej przez jakiś czas - odparł na jej pytanie, zastanawiając się nad jego sensem. Że było retoryczne zdążył chyba wychwycić, czarodziejska policja dawno zatraciła swoją faktyczną rolę. Nie byli tu już od tego, by porządek zachować - niszczyli go sukcesywnie dzień po dniu. - To szczur? - zapytał z widocznym rozbawieniem, kącik jego ust szelmowsko uniósł się w górę; przyjaźń ze Steffenem pozwalała mu spojrzeć na te zwierzęta inaczej, niż na szkodniki. - Mówiłaś, że jesteś sama. Cieszę się, że jest cały - wygląda na to, ze jego też uratowałem. Nie ma sprawy - dodał, choć żadna nuta w jego głosie i żaden gest nie wskazywały na to, by poczuł się jej milczeniem urażony. Wpadł na nią nagle i znikąd, a szaleńcza ucieczka nie stwarzała warunków do zrozumienia własnego oszołomienia. A on, on chyba był z siebie zadowolony, bo przynajmniej pozornie była teraz bezpieczna. Na pytanie, kim był, wzruszył lekko ramieniem, nic nie znaczył.
- Marcel - przedstawił się, wychwytując spojrzenie szeroko otwartych morskich oczu, zatrzymując się na nim o chwilę zbyt długo. Wyrzut w jej głosie był naznaczony strachem, przepraszająca nuta zmiękczyła jego wydźwięk; nie pomyślał chyba o tym, że sam mógł ją wystraszyć. - Mam na imię Marcel - powtórzył pełnym zdaniem, upewniając się, że go zrozumiała. Na pytanie o to, kim był, niewiele więcej potrafił chyba dodać. - A ty? - Może i okoliczności ich poznania się były dość osobliwe, ale nie odejmując wzroku od jej oczu poczuł potrzebę poznania również jej imienia. Obserwował jej twarz, gamę emocji na niej, przed paroma chwilami tak mocno przyćmionych uzasadnionym przerażeniem, teraz przekutą w złość, której w zasadzie równie trudno było mu się dziwić. Zmarszczył brew, unosząc lekko podbródek. - Co? - Zbiegiem? On? - Nie! W każdym razie nic o tym nie wiem - Zastanowił się przez chwilę, na ile legalnie pan Carrington wyciągnął go tamtego dnia z więzienia - figurował jako uwolniony czy jako uciekinier? Czy prawda w ogóle miała wciąż znaczenie czy liczyła się już tylko rzeczywistość kreowana przez sługusów Ministerstwa Magii? - Dziś większe znaczenie ma chyba to, co wpiszą ci w kartotekę, niż to, co zdarzyło się naprawdę - dodał z zastanowieniem, gwoli wyjaśnienia. Jeśli oficjalnie nie mogli zamknąć go za krew, może prędzej czy później wymyślą coś innego. - Rozsypałem tylko parę jabłek - rzucił, nieznacznie mijając się z prawdą, próbował je ukraść, ale został przyłapany. - Ludzie Ministerstwa są teraz jak psy szkolone do walki, mniej niż powód interesuje ich zabawa, w którą ani ja ani ty nie mamy ochoty się bawić - oznajmił, wciąż patrząc jej w oczy; była bardzo młoda i była sama, naprawdę nie sądził, by patrol jej przepuścił, choćby posiadała krew czystą jak łza: nie było przecież wokół nikogo, kto mógłby to potwierdzić. A ona, ona wyglądała na zwyczajnie zagubioną. I chyba rzeczywiście była - uniknęła odpowiedzi. Sam nie podjął jej od razu, przez chwilę jeszcze wpatrując się w jej twarz w milczeniu. Nie ponawiał pytań, na które nie chciała odpowiadać, nie chcąc przypierać jej do muru.
- Ja idę do domu - odparł w końcu, o Arenie Carringtonów myślał jako o domu już tak długo, że w zasadzie nie przeszło mu przez myśl, by opisać to miejsce inaczej. - Chcesz odpocząć? Możesz pójść ze mną - zaproponował, bez zawahania, skoro nie chciała, by to on poszedł z nią. Jedno wiedział na pewno, nie powinien jej zostawiać w taki sposób. - Nie mieszkam sam, to duże miejsce - dodał, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć. Prosiłby o zbyt wiele, prosząc o zaufanie, ale mógł przynajmniej rozłożyć przed nią karty. - Ale policji też tam nie będzie. Napijemy się herbaty. - I może wtedy opowiesz mi więcej? - Twoja różdżka - podjął, bez przekonania, czy powinien pytać. - Jest zarejestrowana? - Ale to było ważne - naprawdę ważne, jeśli jednak obok zjawi się patrol, który uzna ich za podejrzanych z powodu zbyt mało odświętnych szat.
- Brzmisz, jakby nie było cię tutaj co najmniej przez jakiś czas - odparł na jej pytanie, zastanawiając się nad jego sensem. Że było retoryczne zdążył chyba wychwycić, czarodziejska policja dawno zatraciła swoją faktyczną rolę. Nie byli tu już od tego, by porządek zachować - niszczyli go sukcesywnie dzień po dniu. - To szczur? - zapytał z widocznym rozbawieniem, kącik jego ust szelmowsko uniósł się w górę; przyjaźń ze Steffenem pozwalała mu spojrzeć na te zwierzęta inaczej, niż na szkodniki. - Mówiłaś, że jesteś sama. Cieszę się, że jest cały - wygląda na to, ze jego też uratowałem. Nie ma sprawy - dodał, choć żadna nuta w jego głosie i żaden gest nie wskazywały na to, by poczuł się jej milczeniem urażony. Wpadł na nią nagle i znikąd, a szaleńcza ucieczka nie stwarzała warunków do zrozumienia własnego oszołomienia. A on, on chyba był z siebie zadowolony, bo przynajmniej pozornie była teraz bezpieczna. Na pytanie, kim był, wzruszył lekko ramieniem, nic nie znaczył.
- Marcel - przedstawił się, wychwytując spojrzenie szeroko otwartych morskich oczu, zatrzymując się na nim o chwilę zbyt długo. Wyrzut w jej głosie był naznaczony strachem, przepraszająca nuta zmiękczyła jego wydźwięk; nie pomyślał chyba o tym, że sam mógł ją wystraszyć. - Mam na imię Marcel - powtórzył pełnym zdaniem, upewniając się, że go zrozumiała. Na pytanie o to, kim był, niewiele więcej potrafił chyba dodać. - A ty? - Może i okoliczności ich poznania się były dość osobliwe, ale nie odejmując wzroku od jej oczu poczuł potrzebę poznania również jej imienia. Obserwował jej twarz, gamę emocji na niej, przed paroma chwilami tak mocno przyćmionych uzasadnionym przerażeniem, teraz przekutą w złość, której w zasadzie równie trudno było mu się dziwić. Zmarszczył brew, unosząc lekko podbródek. - Co? - Zbiegiem? On? - Nie! W każdym razie nic o tym nie wiem - Zastanowił się przez chwilę, na ile legalnie pan Carrington wyciągnął go tamtego dnia z więzienia - figurował jako uwolniony czy jako uciekinier? Czy prawda w ogóle miała wciąż znaczenie czy liczyła się już tylko rzeczywistość kreowana przez sługusów Ministerstwa Magii? - Dziś większe znaczenie ma chyba to, co wpiszą ci w kartotekę, niż to, co zdarzyło się naprawdę - dodał z zastanowieniem, gwoli wyjaśnienia. Jeśli oficjalnie nie mogli zamknąć go za krew, może prędzej czy później wymyślą coś innego. - Rozsypałem tylko parę jabłek - rzucił, nieznacznie mijając się z prawdą, próbował je ukraść, ale został przyłapany. - Ludzie Ministerstwa są teraz jak psy szkolone do walki, mniej niż powód interesuje ich zabawa, w którą ani ja ani ty nie mamy ochoty się bawić - oznajmił, wciąż patrząc jej w oczy; była bardzo młoda i była sama, naprawdę nie sądził, by patrol jej przepuścił, choćby posiadała krew czystą jak łza: nie było przecież wokół nikogo, kto mógłby to potwierdzić. A ona, ona wyglądała na zwyczajnie zagubioną. I chyba rzeczywiście była - uniknęła odpowiedzi. Sam nie podjął jej od razu, przez chwilę jeszcze wpatrując się w jej twarz w milczeniu. Nie ponawiał pytań, na które nie chciała odpowiadać, nie chcąc przypierać jej do muru.
- Ja idę do domu - odparł w końcu, o Arenie Carringtonów myślał jako o domu już tak długo, że w zasadzie nie przeszło mu przez myśl, by opisać to miejsce inaczej. - Chcesz odpocząć? Możesz pójść ze mną - zaproponował, bez zawahania, skoro nie chciała, by to on poszedł z nią. Jedno wiedział na pewno, nie powinien jej zostawiać w taki sposób. - Nie mieszkam sam, to duże miejsce - dodał, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć. Prosiłby o zbyt wiele, prosząc o zaufanie, ale mógł przynajmniej rozłożyć przed nią karty. - Ale policji też tam nie będzie. Napijemy się herbaty. - I może wtedy opowiesz mi więcej? - Twoja różdżka - podjął, bez przekonania, czy powinien pytać. - Jest zarejestrowana? - Ale to było ważne - naprawdę ważne, jeśli jednak obok zjawi się patrol, który uzna ich za podejrzanych z powodu zbyt mało odświętnych szat.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Chciała wierzyć, że to wystarczy. Że pokonany zakręt, zaułek, tunel, wybita szyba; wszystko to, co przebyli, splatając ze sobą palce, łącząc wspólną ciszę, kołaczące strachem serca, a później zastygłe w trwodze spojrzenia – że to wystarczy. Że trasa, w której prawie straciła własny oddech zapewni im bezpieczeństwo – chociażby na chwilę, na tyle długą, że zdążą stąd zniknąć, nim ci – kimkolwiek byli – znów się pojawią. I choć tak naprawdę wiedziała kim są i jak wyglądają, gdzieś w środku wolała jednak wypierać to ze świadomości. Było łatwiej; odsunąć to od siebie, przestać grzebać i szukać odpowiedzi dlaczego tak bardzo ich znienawidzili. W imię czego i za co.
Zmarszczyła nieco brwi; nie o ucieczkę przed policją jej chodziło, nie o bezsensowną łapankę na ulicach sforsowanego wojennym nastrojem Londynu; to sprowadzało się raczej do jego wtargnięcia przez wybite okno do kamienicy, do jej życia.
Jego stwierdzenie zostawiła jednak bez odpowiedzi, wciąż z grymasem przenosząc spojrzenie ze szczura na niego, i z powrotem.
– Szczur – skwitowała krótko, choć naprawdę miała ochotę wywrócić oczami, zwłaszcza wtedy gdy uśmiechnął się, zadowolony z siebie – z czego tu się cieszyć? – Teraz przerażony i trzęsą... – drobny wyrzut naznaczył słowa i prędko zniknął; jasna brew powędrowała w górę, gdy całą sytuację, wszystko to, co właśnie się wydarzyło, nazwał tak, jak rzeczywistość lubili nazywać chłopcy; ratunkiem.
Pierwszą reakcją była, oczywiście, chęć zaprzeczenia; butny protest, bo przecież nie prosiła się o to; o jego towarzystwo, o magiczną policję sapiącą nad karkiem, na ucieczkę i strach. Ale nie pisała się również na taką rzeczywistość; na taki Londyn, taką Anglię i taki świat, w którym każdy dzień był niewiadomą, uporządkowaną jedynie bezustanną wędrówką i niepokojem otulającym żołądek.
Wciąż nieco skonfundowana, z uniesioną ku górze brwią; bądź co bądź ją uratował, chociażby wybijając kamieniem okno i odwracając ich uwagę, choć to również było zastanawiające pod względem etycznym.
– Dziękuję – krótkie, zakłopotane, bowiem sama nie wiedziała, czy nie powinna go skarcić, a nie mu dziękować. I nie wiedziała też, czemu się uśmiecha; jeśli chodziło o tego przeklętego szczura, mogła mu go oddać, tu i teraz.
Finalnie jednak pogładziła zwierzątko po szarawym futerku i ostrożnie ułożyła go, tym razem w miękkim wnętrzu torby.
– Annie – przedstawianie się w takim miejscu, takich okolicznościach, wydawało się dla niej jakoś zwyczajnie... absurdalne. I nawet nie próbowała ukrywać własnego zmieszania; zastygłe spojrzenie utkwione w jego tęczówkach przeciągnęło się znów, a on go nie przerywał, co tylko nasiliło dziewczęce zmieszanie. Dopiero jego odpowiedź, szybka i zdecydowana, wyrwała ją z krótkiego letargu. Siedząc na krańcu kamiennego schodka wyprostowała nogi przed siebie, w międzyczasie krzyżując ręce na piersi.
Zbiegiem nie. Przestępcą od jabłek? Nie drążyła dalej; w końcu ją też gonili nie raz, i nie dwa, już nawet nie tylko stróżowie prawa co jacyś dziwni ludzie, ścigając się między sobą w brzydkich wyzwiskach kierowanych w eter. Może on zawinił tym samym? Tym samym co oni wszyscy, ukrywający się między miastami, wioskami i lasami? Tym samym co Peter, który musiał gdzieś zniknąć?
– Do domu, czyli gdzie? – wszyscy używali tego słowa; z jej ust nie padło nigdy. Nigdy go nie miała, choć mieszkała w różnych miejscach. Czasem zastanawiała się, jak brzmi z jej własnych ust; jak układają się litery, jak smakują zgłoski, co czuje się w środku, gdy mówi się o domu. Swoim, własnym.
Zmarszczyła znów brwi, przyglądając mu się uważnie, jak gdyby w kilku ulotnych chwilach chciała przeprowadzić bilans potencjalnych wad i zalet przedsięwzięcia, które jej proponował. Stratowanie w opuszczonej kamienicy było wielkim, wielkim minusem. Brak oddechu również raczej na "nie". Jego zadowolony uśmieszek, który jakoś dziwnie zachwiał jej równowagę też.
Ale herbata brzmiała dobrze. Zbyt dobrze. No i w końcu wziął ze sobą pana szczura w tym głupim pudełku....
– Umm... – mruknęła cicho, nim zdążyła odpowiedzieć na pytanie o wspólnej przeprawie do miejsca z herbatą, bez policji – nie...? – może brak zarejestrowanej różdżki to z niej robił zbiega? Takiego gorszego od tych, co rozrzucają jabłka na straganie?
Po dłuższej chwili namysłu podniosła się w końcu; otrzepując uda z ulicznego kurzu zawiesiła znów torbę na ramieniu.
– Pójdę z tobą. W ramach.... podziękowania za uratowanie szczura – oczywiście, że szczura, nie jej, ona o ratunek się nie prosiła. Zacisnęła usta w wąską linię, rozluźniając je dopiero po chwili – I potem mi powiesz, co wiesz. I skoro nie mieszkasz sam, to może inni też mi powiedzą – inni, kimkolwiek byli. Postanowienie nastoletniej dziewczyny, stanowcze i poparte kilkusekundowymi kalkulacjami. Przecież nie mogła mu ufać. Ale w rozrachunku Londyn – on, faktycznie jemu przypadło zwycięstwo.
Zmarszczyła nieco brwi; nie o ucieczkę przed policją jej chodziło, nie o bezsensowną łapankę na ulicach sforsowanego wojennym nastrojem Londynu; to sprowadzało się raczej do jego wtargnięcia przez wybite okno do kamienicy, do jej życia.
Jego stwierdzenie zostawiła jednak bez odpowiedzi, wciąż z grymasem przenosząc spojrzenie ze szczura na niego, i z powrotem.
– Szczur – skwitowała krótko, choć naprawdę miała ochotę wywrócić oczami, zwłaszcza wtedy gdy uśmiechnął się, zadowolony z siebie – z czego tu się cieszyć? – Teraz przerażony i trzęsą... – drobny wyrzut naznaczył słowa i prędko zniknął; jasna brew powędrowała w górę, gdy całą sytuację, wszystko to, co właśnie się wydarzyło, nazwał tak, jak rzeczywistość lubili nazywać chłopcy; ratunkiem.
Pierwszą reakcją była, oczywiście, chęć zaprzeczenia; butny protest, bo przecież nie prosiła się o to; o jego towarzystwo, o magiczną policję sapiącą nad karkiem, na ucieczkę i strach. Ale nie pisała się również na taką rzeczywistość; na taki Londyn, taką Anglię i taki świat, w którym każdy dzień był niewiadomą, uporządkowaną jedynie bezustanną wędrówką i niepokojem otulającym żołądek.
Wciąż nieco skonfundowana, z uniesioną ku górze brwią; bądź co bądź ją uratował, chociażby wybijając kamieniem okno i odwracając ich uwagę, choć to również było zastanawiające pod względem etycznym.
– Dziękuję – krótkie, zakłopotane, bowiem sama nie wiedziała, czy nie powinna go skarcić, a nie mu dziękować. I nie wiedziała też, czemu się uśmiecha; jeśli chodziło o tego przeklętego szczura, mogła mu go oddać, tu i teraz.
Finalnie jednak pogładziła zwierzątko po szarawym futerku i ostrożnie ułożyła go, tym razem w miękkim wnętrzu torby.
– Annie – przedstawianie się w takim miejscu, takich okolicznościach, wydawało się dla niej jakoś zwyczajnie... absurdalne. I nawet nie próbowała ukrywać własnego zmieszania; zastygłe spojrzenie utkwione w jego tęczówkach przeciągnęło się znów, a on go nie przerywał, co tylko nasiliło dziewczęce zmieszanie. Dopiero jego odpowiedź, szybka i zdecydowana, wyrwała ją z krótkiego letargu. Siedząc na krańcu kamiennego schodka wyprostowała nogi przed siebie, w międzyczasie krzyżując ręce na piersi.
Zbiegiem nie. Przestępcą od jabłek? Nie drążyła dalej; w końcu ją też gonili nie raz, i nie dwa, już nawet nie tylko stróżowie prawa co jacyś dziwni ludzie, ścigając się między sobą w brzydkich wyzwiskach kierowanych w eter. Może on zawinił tym samym? Tym samym co oni wszyscy, ukrywający się między miastami, wioskami i lasami? Tym samym co Peter, który musiał gdzieś zniknąć?
– Do domu, czyli gdzie? – wszyscy używali tego słowa; z jej ust nie padło nigdy. Nigdy go nie miała, choć mieszkała w różnych miejscach. Czasem zastanawiała się, jak brzmi z jej własnych ust; jak układają się litery, jak smakują zgłoski, co czuje się w środku, gdy mówi się o domu. Swoim, własnym.
Zmarszczyła znów brwi, przyglądając mu się uważnie, jak gdyby w kilku ulotnych chwilach chciała przeprowadzić bilans potencjalnych wad i zalet przedsięwzięcia, które jej proponował. Stratowanie w opuszczonej kamienicy było wielkim, wielkim minusem. Brak oddechu również raczej na "nie". Jego zadowolony uśmieszek, który jakoś dziwnie zachwiał jej równowagę też.
Ale herbata brzmiała dobrze. Zbyt dobrze. No i w końcu wziął ze sobą pana szczura w tym głupim pudełku....
– Umm... – mruknęła cicho, nim zdążyła odpowiedzieć na pytanie o wspólnej przeprawie do miejsca z herbatą, bez policji – nie...? – może brak zarejestrowanej różdżki to z niej robił zbiega? Takiego gorszego od tych, co rozrzucają jabłka na straganie?
Po dłuższej chwili namysłu podniosła się w końcu; otrzepując uda z ulicznego kurzu zawiesiła znów torbę na ramieniu.
– Pójdę z tobą. W ramach.... podziękowania za uratowanie szczura – oczywiście, że szczura, nie jej, ona o ratunek się nie prosiła. Zacisnęła usta w wąską linię, rozluźniając je dopiero po chwili – I potem mi powiesz, co wiesz. I skoro nie mieszkasz sam, to może inni też mi powiedzą – inni, kimkolwiek byli. Postanowienie nastoletniej dziewczyny, stanowcze i poparte kilkusekundowymi kalkulacjami. Przecież nie mogła mu ufać. Ale w rozrachunku Londyn – on, faktycznie jemu przypadło zwycięstwo.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ruiny na Old Church
Szybka odpowiedź