Aleja lewitujących drzew
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Aleja Lewitujących Drzew
Lasy są nieodłącznym elementem historii oraz fachu Ollivanderów - najróżniejsze gatunki drzew na przestrzeniach lat odsłaniały przed różdżkarzami swoje tajemnice. Inaczej sprawa miała się z fascynującym gatunkiem, zdolnym do lewitacji nad ziemią, zaś niemożliwym do osadzenia w niej. Około roku 1719 ówczesnemu nestorowi udało się sprowadzić do Lancaster dwie sztuki, młode sadzonki, które umiejętnie osadzono w pobliskim lesie. Początki nie były łatwe, drzewa jak duchy próbowały snuć się po lesie, lecz czas oraz wytrwałość zdołały zrobić swoje. Po latach gatunek odnalazł się w nowym otoczeniu, a ilość drzew była sukcesywnie powiększana aż do momentu, w którym wypełniły spory kawałek przestrzeni. Teraz można ujrzeć zarówno stare, ogromne drzewa, ale także parę niewielkich, lewitujących wyraźnie wyżej. Aleja jest miejscem dosyć osobliwym - twarde i gładkie korzenie tworzą w powietrzu wyjątkowe wzory, unoszą się zaś na tyle wysoko, by nie obawiać się o zahaczenie głową. Na temat tego miejsca krążą plotki - nie każdy wierzy w jego istnienie - nie każdy miał bowiem okazję je odwiedzić, jako że położone jest na prywatnym terytorium Ollivanderów.
Wciąż jeszcze wydawało mu się to wszystko zbyt nierealne - mógłby przysiąc, że błądzą w lesie fikcji, jak dzieci w sennej mgle, a wszystko wokół rozgrywa się jedynie na strunach wyobraźni, w świecie za zamkniętymi powiekami.
Może to dlatego, że sceneria przypominała mu tę żywcem wydartą ze stronic ornamentowanych ksiąg, które kryły w sobie baśniowe rzeczywistości. Lewitujące drzewa zdawały się w drzewnie wiekowym zadumaniu przysłuchiwać przysiędze nowożeńców – oto przyszedł czas na świadectwo złożone przed obliczem nigdy niezasypiającego lasu – takie słowa musiały trwać wiecznie, zakorzenione w tym miejscu, powtarzane jak echo przez szmer liści.
Dotychczas tym podobne wydarzania przeżywał z nutką zachowawczego entuzjazmu – składał wylewne życzenia na pograniczu kurtuazji (wymuskane, choć nadal nie brakowało w nich szczerości, nie miał powodu, by życzyć dalszym i bliższym krewnym czegoś innego niż samego szczęścia na nowej, początkowo dość wyboistej drodze życia), potem bawił się do rana, a następnego dnia wracał do swojej codzienności bez większej refleksji.
Na ślubie brata był zbyt smarkaty, żeby zrozumieć, jakie konsekwencje niesie ze sobą zmiana stanu cywilnego również dla ich relacji – znacznie bardziej interesowały go wtedy kwiaty o nazwie egzotycznie brzęczącej na języku; połowę wydarzenia spędził na zastanawianiu się, czy uda mu się zdobyć szczepek i przechować go pod paznokciem w stanie nienaruszonym, żeby później dokonać aktu (re)kreacji w spokoju czterech ścian własnej sypialni.
Teraz - w obliczu swoich niespodziewanych zaręczyn, mających miejsce niewiele wcześniej - czuł ciężar każdego z wypowiadanych przez parę słów; powaga sytuacji jedynie pogłębiała się, kiedy nieustannie powracał do natrętnej myśli, iż dla niego ten początek oznacza koniec.
Ona, jego siostrzyczka, jeden z najważniejszych filarów Dorset, podpora ich wszystkich, miała znaleźć się gdzieś daleko, jak najdalej od nich. Pocieszał się myślą, że poznał już mężczyznę u jej boku na tyle, by wiedzieć, że będzie ją traktował z należytym szacunkiem. Lecz nadal... ta sytuacja musiała być dla niej drastyczna. Bo i drastycznie wiele miało się dzisiaj zmienić.
Egoistycznie potrafił w tej chwili myśleć przede wszystkim o tym, co sam czuje i jak bardzo będzie mu jej brakowało – jednak gdy ceremonia dobiegła końca, zagłuszył to wszystko, koncentrując się jedynie na młodych. Bezustannie zerkał na wyraz twarzy Julii, gdy przyjmowała kolejne kwieciste gratulacje – starał się wyczytać z jej oczu, co tak właściwie w tym momencie czuje.
Miał przygotowaną nienaganną przemowę. W rodzaju tych, które zdarzało mu się już w takich okolicznościach wygłaszać.
Ale kiedy stanął przed nią twarzą w twarz, przy pierwszym wypowiedzianym słowie, po pierwszym zdaniu - serdecznych gratulacjach, tylko tyle zdążył z siebie wyartykułować – jego głos po prostu się załamał.
A on zupełnie się rozsypał – w najgorszym momencie – wtedy, kiedy powinien być silny i stanowić dla niej wsparcie. By nikt z gości nie zauważył, co się z nim dzieje, poszukał ratunku u siostry, splatając trzęsącą się dłoń z jej ręką, po czym przytulił się do rudowłosej w żałośnie rozpaczliwym geście. Twarz ukrył we włosach Julii – miał ledwie chwilę, by doprowadzić się do porządku. Przytulenie się do siostry sprawiło jednak, że zamiast się uspokoić, rozdygotał się jeszcze bardziej, szarpany coraz silniejszymi emocjami, nad którymi w żadnej mierze nie był w stanie zapanować. – Wiesz… wiesz, że wyglądasz najpiękniej na świecie? – a wygląd ten w pełnej mierze odzwierciedlał to, jak pięknym była człowiekiem – w znaczeniu niemającym nic wspólnego z pozbawioną skazy porcelanową powłoką rudowłosej. Rozemocjonowany szept mogła usłyszeć tylko ona. – Będziesz z nim szczęśliwa, stworzycie dla swoich dzieci taki dom, w jakim sami się wychowaliśmy – to nie były życzenia, wypowiadał te słowa z taką mocą, jakby był w stanie zakląć rzeczywistość; jakby żądał tego dla niej od losu. Bo zasługiwała na najlepsze. Zacisnął mocniej palce na jej ręce, drugą dłoń położył delikatnie na ramieniu siostry, przeciągając moment, w którym będzie musiał się od niej oderwać.
A rytuał pożegnania się dopełni.
- Jullie, podarowałem… wam – ci – namiastkę domu – wtrącił enigmatycznie, nie chcąc jej psuć niespodzianki; podtrzymywany przez kuzyna sporych rozmiarów prezent opakowany był papierem ozdobnym, więc poza owalnym kształtem podarku niewiele więcej można było dostrzec. Gdy młoda para odpakuje go w domu, dostrzeże wiernie odwzorowany, nieprzypadkowy krajobraz. Nie znał się na sztuce na tyle, żeby docenić wartość artystyczną dzieła – ale to ta sentymentalna sprawiała, że ów obraz mógł stać się dla Julii naprawdę ważny.
Majestatyczne fale rozbijają się o łuk Durdle Door, a symfonia towarzyszących temu dźwięków – bez wątpienia doskonale Julii znana – przebija się przez fakturę płótna; gdy przymknie się oczy, na skórze można poczuć nieśmiałe promienie słońca, a na ustach osiadający posmak morza.
Dyskretnym ruchem dłoni starł z policzków łzy, po czym odsunął się w końcu od siostry i, dbając o to, by uśmiech trwał w sztywnych ramach, raz jeszcze złożył najserdeczniejsze życzenia. Patrzył się już tylko na Ulyssesa, woląc unikać wzroku siostry, żeby oczy ponownie nie zaszkliły się zdradziecko.
Może to dlatego, że sceneria przypominała mu tę żywcem wydartą ze stronic ornamentowanych ksiąg, które kryły w sobie baśniowe rzeczywistości. Lewitujące drzewa zdawały się w drzewnie wiekowym zadumaniu przysłuchiwać przysiędze nowożeńców – oto przyszedł czas na świadectwo złożone przed obliczem nigdy niezasypiającego lasu – takie słowa musiały trwać wiecznie, zakorzenione w tym miejscu, powtarzane jak echo przez szmer liści.
Dotychczas tym podobne wydarzania przeżywał z nutką zachowawczego entuzjazmu – składał wylewne życzenia na pograniczu kurtuazji (wymuskane, choć nadal nie brakowało w nich szczerości, nie miał powodu, by życzyć dalszym i bliższym krewnym czegoś innego niż samego szczęścia na nowej, początkowo dość wyboistej drodze życia), potem bawił się do rana, a następnego dnia wracał do swojej codzienności bez większej refleksji.
Na ślubie brata był zbyt smarkaty, żeby zrozumieć, jakie konsekwencje niesie ze sobą zmiana stanu cywilnego również dla ich relacji – znacznie bardziej interesowały go wtedy kwiaty o nazwie egzotycznie brzęczącej na języku; połowę wydarzenia spędził na zastanawianiu się, czy uda mu się zdobyć szczepek i przechować go pod paznokciem w stanie nienaruszonym, żeby później dokonać aktu (re)kreacji w spokoju czterech ścian własnej sypialni.
Teraz - w obliczu swoich niespodziewanych zaręczyn, mających miejsce niewiele wcześniej - czuł ciężar każdego z wypowiadanych przez parę słów; powaga sytuacji jedynie pogłębiała się, kiedy nieustannie powracał do natrętnej myśli, iż dla niego ten początek oznacza koniec.
Ona, jego siostrzyczka, jeden z najważniejszych filarów Dorset, podpora ich wszystkich, miała znaleźć się gdzieś daleko, jak najdalej od nich. Pocieszał się myślą, że poznał już mężczyznę u jej boku na tyle, by wiedzieć, że będzie ją traktował z należytym szacunkiem. Lecz nadal... ta sytuacja musiała być dla niej drastyczna. Bo i drastycznie wiele miało się dzisiaj zmienić.
Egoistycznie potrafił w tej chwili myśleć przede wszystkim o tym, co sam czuje i jak bardzo będzie mu jej brakowało – jednak gdy ceremonia dobiegła końca, zagłuszył to wszystko, koncentrując się jedynie na młodych. Bezustannie zerkał na wyraz twarzy Julii, gdy przyjmowała kolejne kwieciste gratulacje – starał się wyczytać z jej oczu, co tak właściwie w tym momencie czuje.
Miał przygotowaną nienaganną przemowę. W rodzaju tych, które zdarzało mu się już w takich okolicznościach wygłaszać.
Ale kiedy stanął przed nią twarzą w twarz, przy pierwszym wypowiedzianym słowie, po pierwszym zdaniu - serdecznych gratulacjach, tylko tyle zdążył z siebie wyartykułować – jego głos po prostu się załamał.
A on zupełnie się rozsypał – w najgorszym momencie – wtedy, kiedy powinien być silny i stanowić dla niej wsparcie. By nikt z gości nie zauważył, co się z nim dzieje, poszukał ratunku u siostry, splatając trzęsącą się dłoń z jej ręką, po czym przytulił się do rudowłosej w żałośnie rozpaczliwym geście. Twarz ukrył we włosach Julii – miał ledwie chwilę, by doprowadzić się do porządku. Przytulenie się do siostry sprawiło jednak, że zamiast się uspokoić, rozdygotał się jeszcze bardziej, szarpany coraz silniejszymi emocjami, nad którymi w żadnej mierze nie był w stanie zapanować. – Wiesz… wiesz, że wyglądasz najpiękniej na świecie? – a wygląd ten w pełnej mierze odzwierciedlał to, jak pięknym była człowiekiem – w znaczeniu niemającym nic wspólnego z pozbawioną skazy porcelanową powłoką rudowłosej. Rozemocjonowany szept mogła usłyszeć tylko ona. – Będziesz z nim szczęśliwa, stworzycie dla swoich dzieci taki dom, w jakim sami się wychowaliśmy – to nie były życzenia, wypowiadał te słowa z taką mocą, jakby był w stanie zakląć rzeczywistość; jakby żądał tego dla niej od losu. Bo zasługiwała na najlepsze. Zacisnął mocniej palce na jej ręce, drugą dłoń położył delikatnie na ramieniu siostry, przeciągając moment, w którym będzie musiał się od niej oderwać.
A rytuał pożegnania się dopełni.
- Jullie, podarowałem… wam – ci – namiastkę domu – wtrącił enigmatycznie, nie chcąc jej psuć niespodzianki; podtrzymywany przez kuzyna sporych rozmiarów prezent opakowany był papierem ozdobnym, więc poza owalnym kształtem podarku niewiele więcej można było dostrzec. Gdy młoda para odpakuje go w domu, dostrzeże wiernie odwzorowany, nieprzypadkowy krajobraz. Nie znał się na sztuce na tyle, żeby docenić wartość artystyczną dzieła – ale to ta sentymentalna sprawiała, że ów obraz mógł stać się dla Julii naprawdę ważny.
Majestatyczne fale rozbijają się o łuk Durdle Door, a symfonia towarzyszących temu dźwięków – bez wątpienia doskonale Julii znana – przebija się przez fakturę płótna; gdy przymknie się oczy, na skórze można poczuć nieśmiałe promienie słońca, a na ustach osiadający posmak morza.
Dyskretnym ruchem dłoni starł z policzków łzy, po czym odsunął się w końcu od siostry i, dbając o to, by uśmiech trwał w sztywnych ramach, raz jeszcze złożył najserdeczniejsze życzenia. Patrzył się już tylko na Ulyssesa, woląc unikać wzroku siostry, żeby oczy ponownie nie zaszkliły się zdradziecko.
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pocałunek. Pierwszy w życiu, więc w jakiś sposób przerażający. Tym bardziej przerażający, że wystawiony na publiczność, spojrzenia które na sobie czuła sprawiły, że zesztywniała całkowicie i trochę miała ochotę uciekać, w jej spojrzeniu odbił się wstyd, poczuła się jak nieporadne dziecko, choć podobną scenę widziała przecież dziesiątki razy z ław dla gości. W końcu jednak przyszedł czas, by powitać gości i przyjąć gratulacje, choć wcale nie była przekonana, czy ludzie mają czego jej gratulować. Co takiego wspaniałego zrobiła? Ten jeden raz wykonała swój obowiązek?
Gości było z resztą mniej niż można się było spodziewać. Niezaprzeczalnie za jej sprawą, to ona uparła się by zaprosić gości każdego statusu krwi, wszystkich którzy w jakiś sposób są im bliscy. Nie obyło się bez kolejnych awantur, jednak na prawdę tego potrzebowała i gotowa była walczyć o to. Jeśli miała wychodzić za mąż w tempie narzuconym przez rodzinę i w sposób przez tradycję narzucony, chciała by w ceremonii, w jej ślubie było coś szczerego. Była więc Pomona, jej świadek i najlepsza przyjaciółka, ona musiała być obok. Między gośćmi dostrzegała niektórych członków Zakonu, nie było natomiast przedstawicieli rodów których wypadałoby im zaprosić, a których gratulacje przyprawiłyby ją o mdłości. Być może postąpiła egoistycznie - bliscy Ulyssesa, niektórzy z nich w każdym razie należeli właśnie do tej szlachty. Nie dało się jednak odnaleźć jakiegokolwiek kompromisu, któreś z nich musiało postawić na swoim.
Dostrzegła, że Jayden który podszedł do nich jako jeden z pierwszych jest poddenerwowany. Trudno było głębiej zrozumieć jego emocje, mało uważny obserwator jakim była w tej chwili Julia bez problemu zrzucił oznaki nerwowości na dość nietypowe okoliczności, otoczenie. Uśmiechnęła się ciepło, uprzejmie, przyjmując kulę i przyglądając jej się uważnie.
- To... na prawdę piękne. Dziękuję. Będę musiała znaleźć dla niego szczególne miejsce. - skinęła mu lekko. Nie była mistrzynią astronomii w przeciwieństwie do obecnego tutaj mężczyzny, jednak ten kawałek kosmosu jaki Jayden właśnie jej wręczył miał w sobie wiele uroku. - Mam nadzieję, że będziesz się dziś dobrze bawił.
Dodała jeszcze, zanim podeszli kolejni goście. Dla każdego w tej chwili miała w końcu tylko chwilkę.
Kiedy zobaczyła małą Ollivanderównę, złapała za swoją suknię, by ta się nie zabrudziła i kucnęła przed nią, nie chcąc rozmawiać z różnych poziomów. Lata biegania po lasach w sukniach nauczyły ją jak sprawnie manipulować materiałem, by nie stała mu się krzywda.
- Ale jesteś urocza. - stwierdziła i pogładziła mokry od łez policzek, żeby zaraz te łzy zetrzeć. W końcu to młoda dama! - Wygląda na to w takim razie, że ty jesteś dziś piękną księżniczką. - odpowiedziała jeszcze, zanim przyjęła prezent. - Dziękuję, jest piękny.
Dodała zaraz. Prezent był romantyczny i panna młoda zaślubiająca się z potrzeby serca na pewno by go nosiła. Sama Julia być może nie była na to gotowa, jednak gest z dłoni młodej panienki szczerze doceniała. Przytuliła dziewczynkę, a już za chwilę w jej miejscu stanął Edwin. Rany, jak Julia będzie za nim tęsknić! Chłopiec zaraz zalał się łzami, tłumacząc że zgubił prezent, a ona nie mogła go do siebie nie przytulić.
- Na pewno się znajdzie, kochanie, nie martw się. - nawet jej trochę oczy wezbrały łzami, ale to nie za prezentem, a za myślą, że nie będzie już słyszała jego i Mirki krzyków i tupania na korytarzu i, że nie będą zaraz obok i, że nie będzie Archiego ani Rorego ani rodziców obok. I to jasne, że zawsze może odwiedzać rodzinę, jednak to nie było to samo.
Zamknęła na moment oczy żeby się opanować, bo pannie młodej nie wypada przecież płakać, odliczyła w myślach do dziesięciu, wzięła głęboki oddech i w końcu odsunęła się od chłopca, ponownie się uśmiechając.
Zaraz z resztą zjawił się Fluvius ze szkatułką, którą wzięła w dłonie i zaraz podała Ulyssesowi, chciała mieć wolne ręce, by mocno przytulić małego Prewetta.
- Jesteś najzdolniejszym chłopcem jakiego znam. Dziękuję. - kiedy ona stała się taka wylewna? To chyba całe te rodzinne emocje się jej udzieliły. Zaraz jednak wstała, bo przed nią stał Archie, który na szczęście popłakał się mniej niż jego syn. Wpatrywała się w niego z rozbawieniem.
- Wiem, że chciałbyś zająć cały wieczór braciszku, wiem. - stwierdziła. Jak to będzie nie móc spotkać się z nim nocą w bibliotece? Nie wpaść na siebie, kiedy w podobnych godzinach będą wracali z pracy? Nie pokrzyczeć na niego, bo jest jej starszym bratem i próbuje być odpowiedzialny za nią, albo po prostu do niego nie przyjść, bo ostatecznie to Archie zawsze wiedział o niej najwięcej. Przy nim czuła się w pełni swobodnie. Nieważne czy to co miała w głowie graniczyło z głupotą lub szaleństwem, czy miało sens. - Dziękuję. - podziękowała za życzenia, a kiedy Archie ją przytulił, zacisnęła na nim ręce zdecydowanie mocniej. - Trzeba coś zrobić z tą siecią Fiuu.
Odpowiedziała na jego słowa, bo trudno było jej sobie wyobrazić że nie będzie mogła po prostu wejść do kominka i znaleźć się w rodzinnym domu, gdzie oni wszyscy są.
Puściła go jednak zanim znowu zebrało jej się na płacz, spojrzała na Lorraine z uśmiechem. Najszczęśliwsza żona jaką znała, jeśli nie liczyć jej matki. W sumie od wielu lat była już częścią rodziny. Czy i Julia zdoła stać się faktyczną częścią rodziny, nie gościem, nie kimś kto dołącza?
Trudno jej było to sobie wyobrazić.
Przyjęła od Lorraine obraz, czując jak coś w jej sercu drga. Zaraz pozwoliła odłożyć podarek na bok i uściskała także lady Prewett, dziękując przy tym za życzenia. - Widzimy się na tańcach.
Uśmiechnęła się do niej ciepło, ale to już zaraz stał przed nią mały braciszek.
- Rory. - spojrzała na niego, ale zaraz mocno objęła brata widząc, jak ten się tu na miejscu rozkleja. Sama w tej chwili miała ochotę się popłakać, jednak pamiętała, że to ona tutaj jest starszą siostrą. Kiedy trochę się uspokoił, zacisnęła dłoń, którą on złapał i spojrzała w jego twarz, nie odpowiadając na życzenia jakie wypowiedział. Trochę dlatego, że był jej małym bratem i w tej relacji było coś szczególnie szczerego. I kiedy któreś z nich się bało, nie powinno zasłaniać tego sztucznym uśmiechem - a ona się bała. Właśnie tego, że nie da rady zbudować czegoś równie wspaniałego. Nie była pewna czy się do tego w ogóle nadaje. Nigdy nie czuła powołania do budowania domu.
Zerknęła na prezent, którego zawartości nie mogła znać, jednak na znajomy dźwięk poczuła, że znów coś w niej głośno krzyczy. Zaraz jednak uśmiechnęła się ciepło i uniosła dłonie, żeby otrzeć policzki brata.
- Dziękuję. - powiedziała mu łagodnie. - I obiecuję, że na twoim ślubie będę płakać głośniej niż Archie. Twoja narzeczona nie dosłyszy słów przysięgi. - dodała zaczepnie, na tyle cicho, by tylko on i co najwyżej Ulysses mogli to usłyszeć, uśmiechnęła się do brata i w końcu odsunęła. - Będę cię szukać w ogrodzie.
Dodała, bo to oczywiste że z każdym z rodzeństwa będzie chciała dziś spędzić chwilkę sam na sam. Z tyloma osobami by chciała!
Gości było z resztą mniej niż można się było spodziewać. Niezaprzeczalnie za jej sprawą, to ona uparła się by zaprosić gości każdego statusu krwi, wszystkich którzy w jakiś sposób są im bliscy. Nie obyło się bez kolejnych awantur, jednak na prawdę tego potrzebowała i gotowa była walczyć o to. Jeśli miała wychodzić za mąż w tempie narzuconym przez rodzinę i w sposób przez tradycję narzucony, chciała by w ceremonii, w jej ślubie było coś szczerego. Była więc Pomona, jej świadek i najlepsza przyjaciółka, ona musiała być obok. Między gośćmi dostrzegała niektórych członków Zakonu, nie było natomiast przedstawicieli rodów których wypadałoby im zaprosić, a których gratulacje przyprawiłyby ją o mdłości. Być może postąpiła egoistycznie - bliscy Ulyssesa, niektórzy z nich w każdym razie należeli właśnie do tej szlachty. Nie dało się jednak odnaleźć jakiegokolwiek kompromisu, któreś z nich musiało postawić na swoim.
Dostrzegła, że Jayden który podszedł do nich jako jeden z pierwszych jest poddenerwowany. Trudno było głębiej zrozumieć jego emocje, mało uważny obserwator jakim była w tej chwili Julia bez problemu zrzucił oznaki nerwowości na dość nietypowe okoliczności, otoczenie. Uśmiechnęła się ciepło, uprzejmie, przyjmując kulę i przyglądając jej się uważnie.
- To... na prawdę piękne. Dziękuję. Będę musiała znaleźć dla niego szczególne miejsce. - skinęła mu lekko. Nie była mistrzynią astronomii w przeciwieństwie do obecnego tutaj mężczyzny, jednak ten kawałek kosmosu jaki Jayden właśnie jej wręczył miał w sobie wiele uroku. - Mam nadzieję, że będziesz się dziś dobrze bawił.
Dodała jeszcze, zanim podeszli kolejni goście. Dla każdego w tej chwili miała w końcu tylko chwilkę.
Kiedy zobaczyła małą Ollivanderównę, złapała za swoją suknię, by ta się nie zabrudziła i kucnęła przed nią, nie chcąc rozmawiać z różnych poziomów. Lata biegania po lasach w sukniach nauczyły ją jak sprawnie manipulować materiałem, by nie stała mu się krzywda.
- Ale jesteś urocza. - stwierdziła i pogładziła mokry od łez policzek, żeby zaraz te łzy zetrzeć. W końcu to młoda dama! - Wygląda na to w takim razie, że ty jesteś dziś piękną księżniczką. - odpowiedziała jeszcze, zanim przyjęła prezent. - Dziękuję, jest piękny.
Dodała zaraz. Prezent był romantyczny i panna młoda zaślubiająca się z potrzeby serca na pewno by go nosiła. Sama Julia być może nie była na to gotowa, jednak gest z dłoni młodej panienki szczerze doceniała. Przytuliła dziewczynkę, a już za chwilę w jej miejscu stanął Edwin. Rany, jak Julia będzie za nim tęsknić! Chłopiec zaraz zalał się łzami, tłumacząc że zgubił prezent, a ona nie mogła go do siebie nie przytulić.
- Na pewno się znajdzie, kochanie, nie martw się. - nawet jej trochę oczy wezbrały łzami, ale to nie za prezentem, a za myślą, że nie będzie już słyszała jego i Mirki krzyków i tupania na korytarzu i, że nie będą zaraz obok i, że nie będzie Archiego ani Rorego ani rodziców obok. I to jasne, że zawsze może odwiedzać rodzinę, jednak to nie było to samo.
Zamknęła na moment oczy żeby się opanować, bo pannie młodej nie wypada przecież płakać, odliczyła w myślach do dziesięciu, wzięła głęboki oddech i w końcu odsunęła się od chłopca, ponownie się uśmiechając.
Zaraz z resztą zjawił się Fluvius ze szkatułką, którą wzięła w dłonie i zaraz podała Ulyssesowi, chciała mieć wolne ręce, by mocno przytulić małego Prewetta.
- Jesteś najzdolniejszym chłopcem jakiego znam. Dziękuję. - kiedy ona stała się taka wylewna? To chyba całe te rodzinne emocje się jej udzieliły. Zaraz jednak wstała, bo przed nią stał Archie, który na szczęście popłakał się mniej niż jego syn. Wpatrywała się w niego z rozbawieniem.
- Wiem, że chciałbyś zająć cały wieczór braciszku, wiem. - stwierdziła. Jak to będzie nie móc spotkać się z nim nocą w bibliotece? Nie wpaść na siebie, kiedy w podobnych godzinach będą wracali z pracy? Nie pokrzyczeć na niego, bo jest jej starszym bratem i próbuje być odpowiedzialny za nią, albo po prostu do niego nie przyjść, bo ostatecznie to Archie zawsze wiedział o niej najwięcej. Przy nim czuła się w pełni swobodnie. Nieważne czy to co miała w głowie graniczyło z głupotą lub szaleństwem, czy miało sens. - Dziękuję. - podziękowała za życzenia, a kiedy Archie ją przytulił, zacisnęła na nim ręce zdecydowanie mocniej. - Trzeba coś zrobić z tą siecią Fiuu.
Odpowiedziała na jego słowa, bo trudno było jej sobie wyobrazić że nie będzie mogła po prostu wejść do kominka i znaleźć się w rodzinnym domu, gdzie oni wszyscy są.
Puściła go jednak zanim znowu zebrało jej się na płacz, spojrzała na Lorraine z uśmiechem. Najszczęśliwsza żona jaką znała, jeśli nie liczyć jej matki. W sumie od wielu lat była już częścią rodziny. Czy i Julia zdoła stać się faktyczną częścią rodziny, nie gościem, nie kimś kto dołącza?
Trudno jej było to sobie wyobrazić.
Przyjęła od Lorraine obraz, czując jak coś w jej sercu drga. Zaraz pozwoliła odłożyć podarek na bok i uściskała także lady Prewett, dziękując przy tym za życzenia. - Widzimy się na tańcach.
Uśmiechnęła się do niej ciepło, ale to już zaraz stał przed nią mały braciszek.
- Rory. - spojrzała na niego, ale zaraz mocno objęła brata widząc, jak ten się tu na miejscu rozkleja. Sama w tej chwili miała ochotę się popłakać, jednak pamiętała, że to ona tutaj jest starszą siostrą. Kiedy trochę się uspokoił, zacisnęła dłoń, którą on złapał i spojrzała w jego twarz, nie odpowiadając na życzenia jakie wypowiedział. Trochę dlatego, że był jej małym bratem i w tej relacji było coś szczególnie szczerego. I kiedy któreś z nich się bało, nie powinno zasłaniać tego sztucznym uśmiechem - a ona się bała. Właśnie tego, że nie da rady zbudować czegoś równie wspaniałego. Nie była pewna czy się do tego w ogóle nadaje. Nigdy nie czuła powołania do budowania domu.
Zerknęła na prezent, którego zawartości nie mogła znać, jednak na znajomy dźwięk poczuła, że znów coś w niej głośno krzyczy. Zaraz jednak uśmiechnęła się ciepło i uniosła dłonie, żeby otrzeć policzki brata.
- Dziękuję. - powiedziała mu łagodnie. - I obiecuję, że na twoim ślubie będę płakać głośniej niż Archie. Twoja narzeczona nie dosłyszy słów przysięgi. - dodała zaczepnie, na tyle cicho, by tylko on i co najwyżej Ulysses mogli to usłyszeć, uśmiechnęła się do brata i w końcu odsunęła. - Będę cię szukać w ogrodzie.
Dodała, bo to oczywiste że z każdym z rodzeństwa będzie chciała dziś spędzić chwilkę sam na sam. Z tyloma osobami by chciała!
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Niezręczność zamaskował spokojem, gdy skrępowanie wdarło się niecnie w pocałunek - spodziewał się go, lecz bardziej podskórnie niż zupełnie świadomie, gdyż dla niego owa sprawa nie miała tak wielkiej wagi - mimo tego kolejny raz poczuł się, jakby ktoś (oni sami?) zaprzęgał ich do karkołomnego zadania - kruszenia muru, wyrastającego raz po raz pomiędzy nimi; kiedy zdawało się, że został z niego zaledwie próg, możliwy do przestąpienia, nowe cegły materializowały się w oka mgnieniu.
Chciałby oglądać wszystko oczami młodej Kyry, dostrzegającej w tym dniu tylko piękno oraz szczęście z bajki, jakiej nie było im dane jeszcze poznać. Nie miał podobnej możliwości, poza elegancką oprawą znając własne wątpliwości oraz doskwierający brak bliskich, należących do rodzin usadzonych po drugiej stronie barykady - chciałby owej pustce zaradzić, lecz nie mógł przeczyć wyobrażeniom, mimo wszystko pojawiającym się przy rozmyślaniu o ślubie, jeszcze nim doszło do oficjalnych ogłoszeń i trudnych decyzji. Nie tak dawno wydawało mu się, że odnajdzie wśród obecnych Percivala z Inarą, Cressidę, Rosemary oraz innych - ich towarzystwo wydawało się naturalne, właściwe i pewne - w obecnych czasach owe słowo najwyraźniej należało wyrzucić ze wszelkich słowników. Trudno było powiedzieć, że żałował własnego wyboru, bowiem widok znajomych twarzy spoza zamkniętego świata arystokracji był mu miły, lecz gdy goście zaczęli gromadzić się, by złożyć im życzenia, odczuł brak najdotkliwiej. Nie było to uczucie nadmiernie uciążliwe, prędzej naznaczone dozą dyskomfortu, podobnie jak samo utkwienie w centrum zainteresowania, choć to Julia przyjmowała większość życzeń. Potrzebował spokoju, samotni, by przyswoić wszelkie zmiany, zachodzące zbyt szybko. Nadmiar pchał go w stronę zdystansowania, lecz obowiązek i świadomość kurczowo trzymały w miejscu i czasie. Nie pomagała też myśl, że żadne z nich nie czuło się w tej sytuacji komfortowo - chcąc szukać oparcia i upewnienia odszukał spojrzeniem matkę, stojącej nieopodal - widział, że jest szczęśliwa, co też jego serce napełniało ciepłem, ale zmartwienie także malowało się w jej oczach. Mina ojca, jak zwykle, nie zdradzała niczego, a wymiana spojrzeń okazała się niezwykle szorstka, zwieńczona krótkim skinięciem głową na znak zadowolenia z wypełnienia choć części obowiązku - Marcus nie mógł być zadowolony, dopóki ich małego świata nie ozdobi męski potomek. Ojciec był jak zegar, odliczający czas bezwzględnie i niestrudzenie.
Bez trudu dostrzegł zmartwione spojrzenie Jaydena i choć nie znali się na tyle, by Ulysses mógł wiedzieć o źródle trosk mężczyzny, podejrzewał, że świat musiał mu ostatnio nieźle dokopać - niestety przez wojny o uśmiechy było znacznie trudniej. Z ciekawością wysłuchał opisu symboliki podarowanej kuli, na astronomii nie znając się ani trochę - nie miało to znaczenia, a prezent był naprawdę piękny. Kiwnął głową w podziękowaniu, Vane wręczał podarunek Julii, więc nie wyrywał się ze słowami, pozwalając mówić żonie. Podobnie było zresztą z gromadką Prewettów, witanych uściskami dłoni. Żegnali swoją iskierkę.
Małym ratunkiem okazały się dzieci. Ich szczerość i chaotyczne słowa na dłużej przytrzymały serce Ollivandera - wyściskał każde z nich, łagodniejąc dosyć wyraźnie, gdy chwytał ich drobne łapki w swoje dłonie i pozwolił sobie nawet na szerszy uśmiech, który teoretycznie powinien gościć na twarzy przez całe wesele. - Świetnie się spisaliście - powiódł spojrzeniem po całej trójce, kiwając im głową z uznaniem. - Słyszałem, że zajmowałeś się kwiatami, Winnie - dobra robota - pochwalił malca, gdy chłopiec uspokoił się wystarczająco, aby ustać chwilę w miejscu. - A wy, moje drogie lady, wyglądacie olśniewająco. Proszę mieć na uwadze taniec ze mną - skłonił lekko głowę przed każdą z młodych dam, okręcając je ostrożnie w miejscu. - Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić.
Prezentów przybywało, zaś kolejka robiła się coraz skromniejsza, gdy kolejne osoby odchodziły do stolików, ustawionych niedaleko - słońce zachodziło też powoli, barwiąc otoczenie soczystym odcieniem pomarańczy. Po tym wszystkim naprawdę powinni znaleźć samotnię i poukładać mnóstwo spraw, lecz świat nie pozwalał na chwile wytchnienia.
- Nie wyobrażałem sobie, by to wszystko mogło mieć miejsce poza Silverdale - powiódł spojrzeniem po gościach, nim przeniósł je na Julię. Wspomnienie domu towarzyszyło mu już wcześniej, lecz dopiero teraz, gdy na chwilę zostawiono ich samym sobie, choć obok krzątali się rodzice i służba, uderzyło go wyjątkowo mocno. Nie było dnia, by znajome ścieżki i pomieszczenia nie stawały przed oczyma. - Wiem, jak trudno jest zostawić dom za sobą - tam wszystko wydawało się lepsze.
Chciałby oglądać wszystko oczami młodej Kyry, dostrzegającej w tym dniu tylko piękno oraz szczęście z bajki, jakiej nie było im dane jeszcze poznać. Nie miał podobnej możliwości, poza elegancką oprawą znając własne wątpliwości oraz doskwierający brak bliskich, należących do rodzin usadzonych po drugiej stronie barykady - chciałby owej pustce zaradzić, lecz nie mógł przeczyć wyobrażeniom, mimo wszystko pojawiającym się przy rozmyślaniu o ślubie, jeszcze nim doszło do oficjalnych ogłoszeń i trudnych decyzji. Nie tak dawno wydawało mu się, że odnajdzie wśród obecnych Percivala z Inarą, Cressidę, Rosemary oraz innych - ich towarzystwo wydawało się naturalne, właściwe i pewne - w obecnych czasach owe słowo najwyraźniej należało wyrzucić ze wszelkich słowników. Trudno było powiedzieć, że żałował własnego wyboru, bowiem widok znajomych twarzy spoza zamkniętego świata arystokracji był mu miły, lecz gdy goście zaczęli gromadzić się, by złożyć im życzenia, odczuł brak najdotkliwiej. Nie było to uczucie nadmiernie uciążliwe, prędzej naznaczone dozą dyskomfortu, podobnie jak samo utkwienie w centrum zainteresowania, choć to Julia przyjmowała większość życzeń. Potrzebował spokoju, samotni, by przyswoić wszelkie zmiany, zachodzące zbyt szybko. Nadmiar pchał go w stronę zdystansowania, lecz obowiązek i świadomość kurczowo trzymały w miejscu i czasie. Nie pomagała też myśl, że żadne z nich nie czuło się w tej sytuacji komfortowo - chcąc szukać oparcia i upewnienia odszukał spojrzeniem matkę, stojącej nieopodal - widział, że jest szczęśliwa, co też jego serce napełniało ciepłem, ale zmartwienie także malowało się w jej oczach. Mina ojca, jak zwykle, nie zdradzała niczego, a wymiana spojrzeń okazała się niezwykle szorstka, zwieńczona krótkim skinięciem głową na znak zadowolenia z wypełnienia choć części obowiązku - Marcus nie mógł być zadowolony, dopóki ich małego świata nie ozdobi męski potomek. Ojciec był jak zegar, odliczający czas bezwzględnie i niestrudzenie.
Bez trudu dostrzegł zmartwione spojrzenie Jaydena i choć nie znali się na tyle, by Ulysses mógł wiedzieć o źródle trosk mężczyzny, podejrzewał, że świat musiał mu ostatnio nieźle dokopać - niestety przez wojny o uśmiechy było znacznie trudniej. Z ciekawością wysłuchał opisu symboliki podarowanej kuli, na astronomii nie znając się ani trochę - nie miało to znaczenia, a prezent był naprawdę piękny. Kiwnął głową w podziękowaniu, Vane wręczał podarunek Julii, więc nie wyrywał się ze słowami, pozwalając mówić żonie. Podobnie było zresztą z gromadką Prewettów, witanych uściskami dłoni. Żegnali swoją iskierkę.
Małym ratunkiem okazały się dzieci. Ich szczerość i chaotyczne słowa na dłużej przytrzymały serce Ollivandera - wyściskał każde z nich, łagodniejąc dosyć wyraźnie, gdy chwytał ich drobne łapki w swoje dłonie i pozwolił sobie nawet na szerszy uśmiech, który teoretycznie powinien gościć na twarzy przez całe wesele. - Świetnie się spisaliście - powiódł spojrzeniem po całej trójce, kiwając im głową z uznaniem. - Słyszałem, że zajmowałeś się kwiatami, Winnie - dobra robota - pochwalił malca, gdy chłopiec uspokoił się wystarczająco, aby ustać chwilę w miejscu. - A wy, moje drogie lady, wyglądacie olśniewająco. Proszę mieć na uwadze taniec ze mną - skłonił lekko głowę przed każdą z młodych dam, okręcając je ostrożnie w miejscu. - Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić.
Prezentów przybywało, zaś kolejka robiła się coraz skromniejsza, gdy kolejne osoby odchodziły do stolików, ustawionych niedaleko - słońce zachodziło też powoli, barwiąc otoczenie soczystym odcieniem pomarańczy. Po tym wszystkim naprawdę powinni znaleźć samotnię i poukładać mnóstwo spraw, lecz świat nie pozwalał na chwile wytchnienia.
- Nie wyobrażałem sobie, by to wszystko mogło mieć miejsce poza Silverdale - powiódł spojrzeniem po gościach, nim przeniósł je na Julię. Wspomnienie domu towarzyszyło mu już wcześniej, lecz dopiero teraz, gdy na chwilę zostawiono ich samym sobie, choć obok krzątali się rodzice i służba, uderzyło go wyjątkowo mocno. Nie było dnia, by znajome ścieżki i pomieszczenia nie stawały przed oczyma. - Wiem, jak trudno jest zostawić dom za sobą - tam wszystko wydawało się lepsze.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gratulacje i życzenia przebiegały całkiem sprawnie, a jednak zajęły trochę czasu. Każdej kolejnej osobie dziękowali uprzejmie, przyjmowali prezenty, dalej już było jednak o wiele łatwiej - nikt nie poruszał Julii tak, jak rodzina, nikt inny nie mógł jej podobnie wzruszyć. Kolejne słowa, uprzejmości, szczere acz raczej wycofane w większości, aż nie zostali sami.
Zerknęła na Ulyssesa uważnie, ale na jego słowa pokręciła głową.
- Nie wiesz. - odpowiedziała mu tonem pewnym, choć brakowało w nim chłodu czy złości. Raczej stwierdzała coś, co uznawała za fakt bezpośrednio i wprost, mówiąc jednak dość cicho. Dookoła było dość dużo ludzi, a ona w tłumie nie czuła się zbyt swobodnie. - Też zmienialiśmy posiadłość po pierwszym maja. Do tego czasu byłam przekonana, że jestem do niej przywiązana, ale wcale nie, w sumie było mi to całkowicie obojętne.
Wyjaśniła jeszcze, bez żalu wspominając posiadłość, która ucierpiała w wyniku majowego wybuchu magii i w tej chwili stanowiłaby niemałe zagrożenie.
- Mówimy o innym domu. Nie będę tęskniła za kolorem ścian czy meblu w danym miejscu.
Sama posiadłość ją wzruszała, to jednak wyłącznie przez wspomnienia związane z najbliższymi, z rodziną. Kojarzyła się z głośnym tupotem dziecięcych nóżek na korytarzu, jednak te nóżki należały do konkretnych dzieci. Kojarzyła się z bratem, który obserwował ją i nagle pojawiał się, by pomówić o czymś czy po prostu posiedzieć obok. Choć lubiła Ollivanderów, nie sądziła by ci byli w stanie zastąpić jej rodzinę, z którą się wychowała i dorastała aż do tego dnia. Nie sądziła jednak że Ulysses to zrozumie. Z mężczyznami po prostu świat obchodził się inaczej, ni lepiej ni gorzej, a po prostu inaczej.
- Chwilami nie sądziłam, że się pojawisz. - dodała, po trosze komentując jego nieobecność w czasie przygotowań, brak zainteresowania, brak kontaktu. Choć pewnie oboje zastanawiali się czy drugie z nich pojawi się dzisiaj, czy nie ucieknie. Ta sytuacja była dziwna, w jakiś sposób krępująca, nienaturalna, zbyt szybka. A jednak stało się. Ich świat ponownie się zmienił.
Zerknęła na Ulyssesa uważnie, ale na jego słowa pokręciła głową.
- Nie wiesz. - odpowiedziała mu tonem pewnym, choć brakowało w nim chłodu czy złości. Raczej stwierdzała coś, co uznawała za fakt bezpośrednio i wprost, mówiąc jednak dość cicho. Dookoła było dość dużo ludzi, a ona w tłumie nie czuła się zbyt swobodnie. - Też zmienialiśmy posiadłość po pierwszym maja. Do tego czasu byłam przekonana, że jestem do niej przywiązana, ale wcale nie, w sumie było mi to całkowicie obojętne.
Wyjaśniła jeszcze, bez żalu wspominając posiadłość, która ucierpiała w wyniku majowego wybuchu magii i w tej chwili stanowiłaby niemałe zagrożenie.
- Mówimy o innym domu. Nie będę tęskniła za kolorem ścian czy meblu w danym miejscu.
Sama posiadłość ją wzruszała, to jednak wyłącznie przez wspomnienia związane z najbliższymi, z rodziną. Kojarzyła się z głośnym tupotem dziecięcych nóżek na korytarzu, jednak te nóżki należały do konkretnych dzieci. Kojarzyła się z bratem, który obserwował ją i nagle pojawiał się, by pomówić o czymś czy po prostu posiedzieć obok. Choć lubiła Ollivanderów, nie sądziła by ci byli w stanie zastąpić jej rodzinę, z którą się wychowała i dorastała aż do tego dnia. Nie sądziła jednak że Ulysses to zrozumie. Z mężczyznami po prostu świat obchodził się inaczej, ni lepiej ni gorzej, a po prostu inaczej.
- Chwilami nie sądziłam, że się pojawisz. - dodała, po trosze komentując jego nieobecność w czasie przygotowań, brak zainteresowania, brak kontaktu. Choć pewnie oboje zastanawiali się czy drugie z nich pojawi się dzisiaj, czy nie ucieknie. Ta sytuacja była dziwna, w jakiś sposób krępująca, nienaturalna, zbyt szybka. A jednak stało się. Ich świat ponownie się zmienił.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie potrzebował chłodu ani złości - a może wręcz te były mu potrzebne, je mógłby zrozumieć - wystarczyła pewność, której nie miał siły forsować, nie tego dnia - ale czy kiedykolwiek? Próbował rozumieć, usiłował kruszyć własną skorupę, iść na kompromis - którego ostatecznie nie osiągnęli, by mogła poczuć się lepiej. Mógł wmawiać sobie, że było wcześnie, znali się zbyt krótko, pod tą płachtą kryjąc oczywistą prawdę - mijali się. Najwyraźniej dążył do mistrzostwa nie tylko w różdżkarstwie, sprawniej osiągając je w popełnianiu błędów.
Odwrócił spojrzenie w krótkiej asyście przymknięcia powiek, już po pierwszych dwóch słowach rezygnując momentalnie z łagodności - chwila wystarczyła, by całe ciepło wyparowało, wpuszczając na swoje miejsce opanowanie. Błękit nie przeszedł lodem, nie można było zaznać w nim chłodu, w zasadzie nie można było zaznać w nim niczego - pozostał niewzruszony w sposób skrajnie nienaturalny i może właśnie przez to nieco przerażający. Spojrzenie uchwyciło się wzniesionych nad ziemią korzeni i pozostało nieruchome - słuchał jej uważnie. Mógł zareagować; słowem, gestem, dźwiękiem, nawet marnym westchnieniem, lecz utkwił w miejscu, nie próbując sił w żadnej ekspresji. Uczyła go, że żadna reakcja nie była dobra.
Może. Może nie wiedział - nie sądził, by każdy człowiek mógł odczuć każdą rzecz w bliźniaczy sposób, nawet empatia była przekształceniem cudzego na własne, przeprowadzała przez filtr - dzięki temu działała. Znał tęsknotę, pustkę, wyobcowanie i nie potrzebował do tego wspomnienia koloru ścian i złotawych obić przetartej kanapy, trzymanej w salonie wyłącznie z sentymentu. Chciał przekazać jej coś bliskiego sercu, ale poczuł jak wytrąca mu to z rąk - właśnie tą cholerną pewnością.
Może użył złych słów, może odzywał się niepotrzebnie - nie robił tego często, tym rzadziej im więcej czuł. Mimo tego miał wrażenie, że rozumie, bo wbrew pozorom nie był pozbawiony przydatnych ku temu cech. Może nieodpowiedni okazał się moment, może była przytłoczona własnymi odczuciami - nie wiedział, nie próbując rozumieć już nic więcej. Odniósł wrażenie, że wcale tego nie chciała - on z kolei tego potrzebował, ale zaznać nie mógł. Mógł za to podjąć próby obrony własnego spojrzenia, tłumaczyć, że jego domem było miejsce, w którym czuł się dobrze, gdzie unosiły się wspomnienia śpiewu Ophelii, cichych kroków Valerie. To one były domem, który stracił, za którym miał tęsknić całe życie. Silverdale pożegnało także Ariadne, lecz ona trzymała się życia - niemniej, i bez niej dom stawał się cichszy. W pewnym momencie pozostawały tylko wspomnienia, te nie mogły być żywsze w innym miejscu.
Milczał, trzymając przemyślenia pod kluczem. Próbował przekazać rudowłosej, że także nie czuje się dobrze w Lancaster, choć teoretycznie powinno być mu bliższe. Nie chciał nikogo nikim zastąpić, tworzyć iluzji wyjątkowej rodziny w nowym środowisku. Wiedział, że nie było to możliwe, byłoby też zupełnie niepotrzebne i niedorzeczne.
- Chwilami - powtórzył, dosyć martwo, dopiero wtedy odrywając spojrzenie od korzeni. Czy własne też zapuszczał w powietrzu, licząc na to, że zawsze znajdzie dla siebie przestrzeń? Ostatnie dni sprawiały, że tracił jej więcej niż zazwyczaj. Nie spojrzał Julii w oczy. - To całkiem niezły wynik - odparł, próbując uderzyć w żartobliwy ton, ale na to było już za późno i ze wszystkiego wyłoniło się tylko trochę smutku. Nie potrafił porwać się na więcej szczerości, ale nie próbował udawać, że dystans nie miał miejsca, skoro właśnie się pogłębił. - Za parę minut powinniśmy zaprosić wszystkich na parkiet - unik niezbyt zgrabny, lecz prawdziwy.
Odwrócił spojrzenie w krótkiej asyście przymknięcia powiek, już po pierwszych dwóch słowach rezygnując momentalnie z łagodności - chwila wystarczyła, by całe ciepło wyparowało, wpuszczając na swoje miejsce opanowanie. Błękit nie przeszedł lodem, nie można było zaznać w nim chłodu, w zasadzie nie można było zaznać w nim niczego - pozostał niewzruszony w sposób skrajnie nienaturalny i może właśnie przez to nieco przerażający. Spojrzenie uchwyciło się wzniesionych nad ziemią korzeni i pozostało nieruchome - słuchał jej uważnie. Mógł zareagować; słowem, gestem, dźwiękiem, nawet marnym westchnieniem, lecz utkwił w miejscu, nie próbując sił w żadnej ekspresji. Uczyła go, że żadna reakcja nie była dobra.
Może. Może nie wiedział - nie sądził, by każdy człowiek mógł odczuć każdą rzecz w bliźniaczy sposób, nawet empatia była przekształceniem cudzego na własne, przeprowadzała przez filtr - dzięki temu działała. Znał tęsknotę, pustkę, wyobcowanie i nie potrzebował do tego wspomnienia koloru ścian i złotawych obić przetartej kanapy, trzymanej w salonie wyłącznie z sentymentu. Chciał przekazać jej coś bliskiego sercu, ale poczuł jak wytrąca mu to z rąk - właśnie tą cholerną pewnością.
Może użył złych słów, może odzywał się niepotrzebnie - nie robił tego często, tym rzadziej im więcej czuł. Mimo tego miał wrażenie, że rozumie, bo wbrew pozorom nie był pozbawiony przydatnych ku temu cech. Może nieodpowiedni okazał się moment, może była przytłoczona własnymi odczuciami - nie wiedział, nie próbując rozumieć już nic więcej. Odniósł wrażenie, że wcale tego nie chciała - on z kolei tego potrzebował, ale zaznać nie mógł. Mógł za to podjąć próby obrony własnego spojrzenia, tłumaczyć, że jego domem było miejsce, w którym czuł się dobrze, gdzie unosiły się wspomnienia śpiewu Ophelii, cichych kroków Valerie. To one były domem, który stracił, za którym miał tęsknić całe życie. Silverdale pożegnało także Ariadne, lecz ona trzymała się życia - niemniej, i bez niej dom stawał się cichszy. W pewnym momencie pozostawały tylko wspomnienia, te nie mogły być żywsze w innym miejscu.
Milczał, trzymając przemyślenia pod kluczem. Próbował przekazać rudowłosej, że także nie czuje się dobrze w Lancaster, choć teoretycznie powinno być mu bliższe. Nie chciał nikogo nikim zastąpić, tworzyć iluzji wyjątkowej rodziny w nowym środowisku. Wiedział, że nie było to możliwe, byłoby też zupełnie niepotrzebne i niedorzeczne.
- Chwilami - powtórzył, dosyć martwo, dopiero wtedy odrywając spojrzenie od korzeni. Czy własne też zapuszczał w powietrzu, licząc na to, że zawsze znajdzie dla siebie przestrzeń? Ostatnie dni sprawiały, że tracił jej więcej niż zazwyczaj. Nie spojrzał Julii w oczy. - To całkiem niezły wynik - odparł, próbując uderzyć w żartobliwy ton, ale na to było już za późno i ze wszystkiego wyłoniło się tylko trochę smutku. Nie potrafił porwać się na więcej szczerości, ale nie próbował udawać, że dystans nie miał miejsca, skoro właśnie się pogłębił. - Za parę minut powinniśmy zaprosić wszystkich na parkiet - unik niezbyt zgrabny, lecz prawdziwy.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc komplementy płynące ze słów Julii, Kyra popłakała się jeszcze bardziej, bo aż nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Ona, księżniczką? Ale jak tak mogło być? Dziś mogła być tylko jedna księżniczka, ta, która miała najwspanialszą suknię i właśnie wyszła za mąż. Dlatego też dziewczynka nie powiedziała już nic, tylko mocno przytuliła się do nowej kuzynki. Słowa Ulyssesa także nie pozostały bez echa, twarz dziewczynki ponownie rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Jeden taniec miał jak w banku! A nawet dwa, albo i trzy! Właściwie to Kyra czuła się tak napompowana energią że mogłaby przetańczyć całe wesele. Ale chyba na wszystkie kolejne tańce będzie musiała znaleźć sobie jakiegoś innego partnera. Ulysses był niestety zajęty! Może Edwin da się skusić?
Kyra ustąpiła miejsca innym gościom, podbiegając do mamy i z zapartym tchem opowiadając jej o wszystkich swoich wrażeniach - o pochwałach, którymi uraczyli ją państwo młodzi, o ich reakcji na prezenty, które im wręczyła a także o propozycji kuzyna. Trajkotała o tym z przejęciem, zupełnie niepomna na fakt, że starsza lady Ollivander była przecież tuż obok i dokładnie widziała oraz słyszała całą ich rozmowę. Kobieta głaskała córkę po głowie, próbując odrobinkę uspokoić jej wybuch radości, natomiast później zabrała się za doprowadzenie twarzy córki do jako takiego porządku - chustką starła jej ślady po łez z policzków, a następnie kazała porządnie wydmuchać nos. Kiedy uznała, że Kyra znów prezentuje się przyzwoicie, wypchnęła ją w stronę innych dzieci, życząc im dobrej zabawy. Ona sama zamierzała jeszcze osobiście złożyć życzenia nowożeńcom, więc powierzyła pieczę nad małoletnimi odpowiedniej grupie opiekunek.
A Kyrze nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kiedy tylko nadarzała się okazja do zabawy, musiała ją wykorzystać - nie czekając na służące, które miały doglądać ich bezpieczeństwa, młoda lady Ollivander niemal natychmiast ruszyła przed siebie. Podciągając nieco sukienkę, by chociaż spróbować jej nie ubrudzić, dziewczynka pobiegła w kierunku stawu. Z tego co słyszała, można było sobie tam powróżyć. No a kto nie chciałby sobie powróżyć?!
zt
Kyra ustąpiła miejsca innym gościom, podbiegając do mamy i z zapartym tchem opowiadając jej o wszystkich swoich wrażeniach - o pochwałach, którymi uraczyli ją państwo młodzi, o ich reakcji na prezenty, które im wręczyła a także o propozycji kuzyna. Trajkotała o tym z przejęciem, zupełnie niepomna na fakt, że starsza lady Ollivander była przecież tuż obok i dokładnie widziała oraz słyszała całą ich rozmowę. Kobieta głaskała córkę po głowie, próbując odrobinkę uspokoić jej wybuch radości, natomiast później zabrała się za doprowadzenie twarzy córki do jako takiego porządku - chustką starła jej ślady po łez z policzków, a następnie kazała porządnie wydmuchać nos. Kiedy uznała, że Kyra znów prezentuje się przyzwoicie, wypchnęła ją w stronę innych dzieci, życząc im dobrej zabawy. Ona sama zamierzała jeszcze osobiście złożyć życzenia nowożeńcom, więc powierzyła pieczę nad małoletnimi odpowiedniej grupie opiekunek.
A Kyrze nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kiedy tylko nadarzała się okazja do zabawy, musiała ją wykorzystać - nie czekając na służące, które miały doglądać ich bezpieczeństwa, młoda lady Ollivander niemal natychmiast ruszyła przed siebie. Podciągając nieco sukienkę, by chociaż spróbować jej nie ubrudzić, dziewczynka pobiegła w kierunku stawu. Z tego co słyszała, można było sobie tam powróżyć. No a kto nie chciałby sobie powróżyć?!
zt
The member 'Kyra Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 13, 1
'k20' : 13, 1
Nie zadawała pytań. Byli już małżeństwem, a jednak każde z nich chciało swojej prywatności. Swoich myśli, swoich pobódek, swojej przestrzeni i swojego czasu. Każde z nich potrzebowało dystansu czyli właśnie tego czego dzisiaj powinni się wyrzec. Czy to jednak było w ogóle możliwe? Choć odpowiedź Ulyssesa nawet ją rozbawiła, wiedziała że jeśli sama wypowie jeszcze słowo, ich pierwsza małżeńska kłótnia będzie miała miejsce zaledwie pół godziny po wypowiedzianej przysiędze.
Skinęła więc jedynie lekko głową nie oczekując wyjaśnień, które jej się należały. Darowała sobie także uwagę dotyczącą tego iż Ulysses na szczęście zna harmonogram. Być może wrócą do tego tematu, być może stanie się on jednym z ich wielu niedopowiedzeń. Nie zmieniłoby to wiele w relacji którą musieli w tej chwili budować od nowa, tym razem jednak wiedząc o sobie znacznie więcej.
Ostatecznie podchodziła do tego dnia z wiarą. Starała się. Zanim zobaczyli się, gdy ojciec odprowadził ją na właściwe miejsce, obiecała sobie nie myśleć o tym, co złe. Nie dziś. Oboje mieli sobie wiele do zarzucenia, potrafili jednak także spędzić ze sobą dobry czas. Możliwe jednak, że natłok emocji nie pozwalał jej układać ich w swojej głowie wedle życzenia. Wszystkiego było zbyt wiele, a słowa małżonka wydawały jej się nie na miejscu. Nie reagowała jednak nerwowo, raczej dość sucho.
- Potrzebuję się napić. - dodała jedynie po dłuższej chwili. Nie sądziła, by jej to pomogło. Nie wypadało jej wypoć na tyle, by lęk przed przyszłością, wzruszenie oficjalnym pożegnaniem rodziny, stres wydarzenia i wszystko inne osłabły, czy chociażby osunęły się na dalszy plan. Liczyła jednak, że jakaś namiastka alkoholu choćby jako placebo pomoże jej lekko poukładać myśli, wrócić do nastawienia jakie zdołała ułożyć sobie w głowie zaledwie chwilę temu, przed ślubem i po prostu uśmiechać się aż do wieczora.
To ważny dzień. A ona potrzebowała wiary w to, że będzie dobrze.
- A kiedy najdzie moment w którym będzie nam wypadało zniknąć, zabieramy pełną butelkę.
Zarządziła jeszcze i tym razem to ona uśmiechnęła się nieznacznie. Potrzebowała poszukać nici porozumienia. A niebawem oboje będą potrzebowali odreagować.
zt x 2
Skinęła więc jedynie lekko głową nie oczekując wyjaśnień, które jej się należały. Darowała sobie także uwagę dotyczącą tego iż Ulysses na szczęście zna harmonogram. Być może wrócą do tego tematu, być może stanie się on jednym z ich wielu niedopowiedzeń. Nie zmieniłoby to wiele w relacji którą musieli w tej chwili budować od nowa, tym razem jednak wiedząc o sobie znacznie więcej.
Ostatecznie podchodziła do tego dnia z wiarą. Starała się. Zanim zobaczyli się, gdy ojciec odprowadził ją na właściwe miejsce, obiecała sobie nie myśleć o tym, co złe. Nie dziś. Oboje mieli sobie wiele do zarzucenia, potrafili jednak także spędzić ze sobą dobry czas. Możliwe jednak, że natłok emocji nie pozwalał jej układać ich w swojej głowie wedle życzenia. Wszystkiego było zbyt wiele, a słowa małżonka wydawały jej się nie na miejscu. Nie reagowała jednak nerwowo, raczej dość sucho.
- Potrzebuję się napić. - dodała jedynie po dłuższej chwili. Nie sądziła, by jej to pomogło. Nie wypadało jej wypoć na tyle, by lęk przed przyszłością, wzruszenie oficjalnym pożegnaniem rodziny, stres wydarzenia i wszystko inne osłabły, czy chociażby osunęły się na dalszy plan. Liczyła jednak, że jakaś namiastka alkoholu choćby jako placebo pomoże jej lekko poukładać myśli, wrócić do nastawienia jakie zdołała ułożyć sobie w głowie zaledwie chwilę temu, przed ślubem i po prostu uśmiechać się aż do wieczora.
To ważny dzień. A ona potrzebowała wiary w to, że będzie dobrze.
- A kiedy najdzie moment w którym będzie nam wypadało zniknąć, zabieramy pełną butelkę.
Zarządziła jeszcze i tym razem to ona uśmiechnęła się nieznacznie. Potrzebowała poszukać nici porozumienia. A niebawem oboje będą potrzebowali odreagować.
zt x 2
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Też muszę utrzymać się na powierzchni. W końcu we wnętrzu pulchnej osoby skrywam wiele przykrych tajemnic. Zakon wysysa ze mnie wszystko, co najlepsze - trudno jest walczyć samymi słabymi kartami. A mimo to uśmiecham się dzielnie podczas wkładania na siebie najlepszej sukienki, jaką mam i która nie jest czarna jak czasy, w jakich przychodzi nam żyć. Uśmiecham się do eleganckich butów, do skromnej biżuterii. Wiem, że będę odstawać na tle tych wszystkich pięknych arystokratek, ale to nie ma większego znaczenia. To i tak zastanawiające, że zaproszeni są czarodzieje z niższych sfer, w tym ja. To znaczy, nigdy nie wątpiłam w dobre serce Juleczki, ale to i tak mnie dziwi. Widocznie lord Ollivander jest kimś więcej niż przyjemnym, pomocnym mężczyzną. Widocznie i jego serce okute jest złotym - i nie babra się w szlacheckim zadęciu połączonym z okrucieństwem wobec tych, którzy nie noszą znamienitego nazwiska. Takie chwile napawają optymizmem. Żałuję, że przez swój nastrój nie potrafię należycie ich docenić.
Staram się jednak. Dlatego nie opuszczam kącików ust kiedy sprawnymi palcami wygładzam wszelkie zagięcia szaty Jaydena, kiedy poprawiam musznik oraz odgarniam włosy mężczyzny. Wiem, że mu się to nie podoba, ale wiem też, że nic mu się nie spodoba. Nie teraz, podczas wewnętrznej żałoby targającej jego organami. Dostrzegam to w jego spojrzeniu i mimice - brakuje mi młodzieńczego blasku, iskry pasji czy błyszczenia rozbawienia. Im mocniej zaglądam w jego oczy tym mniej dostrzegam, co stanowi pewien rodzaju ból. Ból bezsilności. Codzienne karmienie słodyczami nie pomaga, co swoją drogą jest już oznaczeniem pewnego rodzaju ostateczności. Nie tracę jednak nadziei - nadzieja to jedyne, co jeszcze się we mnie tli. Desperacko podtrzymuję jej ogień wiedząc, że kiedy zgaśnie, zgasnę i ja. Wszystko to, w co wierzyłam, co czułam i czego pragnęłam. Rozpadnę się i nie zostanie już nic.
Wszak dzień jest piękny.
Pakuję pokaźny prezent do wielkiego, transmutowanego worka, żeby nikt go nie dostrzegł przed uroczystością - przecież to ma być niespodzianka. Znów go zmniejszam, żeby przypadkiem nie potknąć się z nim na schodach klatki mieszkalnej, a potem chwytam Jay’a pod pachę. Tak, muszę go kontrolować, w ten sposób na pewno mi nie umknie.
Lancashire jest piękne. Taką opinię wydaję stając na tychże ziemiach. Stresuję się - mam być świadkiem na ślubie. Mojemu towarzyszowi posyłam pokrzepiający uśmiech, chociaż wygląda on na taki, który sam prosi o siłę w trwaniu. Wreszcie nadchodzi czas ceremonii i nie mogę ukryć irracjonalnego wzruszenia. Łzy same cisną się do oczu, które co chwilę przecieram chusteczką. Ze wszystkich sił staram się nie pociągać nosem, nie wypada. Nie chcę też psuć tej chwili młodej parze. Wiem, że w Julii nie tli się ogień miłości, ale sympatia oraz szacunek to coś, co pozwoli stanowić silne fundamenty tego związku. Reszta przyjdzie z czasem - moja dusza romantyczki bardzo chce w to wierzyć.
Kiedy jest już po wszystkim, z radością wtulam się w przyjaciółkę. - Wiesz, czego ci życzę. Żebyś w tym wszystkim odnalazła szczęście. Zasługujesz na nie i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Niezmąconej siły oraz pokonania wszelkich przeciwności - mówię cicho, żeby mimo wszystko nikt niepowołany mnie nie usłyszał. Całuję rudą w policzki, a potem gratuluję Ulyssesowi. Tym razem z większą dostojnością, ekhm. - Oczywiście życzę wam samej pomyślności, lordzie Ollivander. Mam nadzieję, że już zawsze będziesz się troszczył o Julkę tak jak podczas konkurencji z labiryntem. Nie chcę ci grozić w dniu twojego ślubu, więc tylko zasugeruję, że moje kulinarne zemsty nie mają sobie równych - dodaję pół żartem, pół serio, żeby mnie jeszcze inni Ollivanderowie nie rzucili na glebę jako zagrożenie pierwszego stopnia. Chodzi po prostu o to, że ma dbać o żonę, bo jak nie to pozna smak pomkowego odwetu, o. Potem powiększam mój prezent dla pary i wręczam im cały kosz pulpetów w sosie dyniowo-pomidorowym (naturalnie własnej roboty), pięknie oprawiony podręcznik Z trytońskim przez wody oraz ziołową nalewkę jaka wyszła spod rąk tatki oraz buni. Ma bardzo dobre właściwości - kiedy wydaje ci się, że masz już dość, wystarczy kieliszek alkoholu, żeby nabrać wigoru do mierzenia się z problemami!
Ostatnio dużo jej piję.
Wreszcie grzecznie odchodzimy, widząc, jak Jay się łamie i zawala pod ciężarem wspomnień, dlatego szybko chwytam go za rękę i ciągnę w jakieś bardziej odludne miejsce. Na razie, żeby się uspokoił, po prostu. - Dziękuję za ten akt odwagi - mówię ciepłym głosem, chcąc mężczyznę trochę udobruchać. - Zaraz zaczną grać świetną muzykę - dodaję mocno sugestywnie. Nie, nie przyjmuję odmów. - Ale na razie możemy podziwiać piękne tereny wokół zamku Lancaster. I wyciszyć emocje - stwierdzam ugodowo, nie chcąc przytłaczać go tak od razu faktem, że zamierzam go wypchnąć w tańce z jakąś uroczą czarownicą, przy której zapomni o smutkach. Wiem, tylko na krótką chwilę. - O, patrz, to chyba gil. Z pomarańczowym brzuszkiem - rzucam, przeskakując między tematami niczym zawodowy sprinter. Wskazuję ręką na ćwierkającą ptasią postać wśród liściastych gałęzi drzew.
Staram się jednak. Dlatego nie opuszczam kącików ust kiedy sprawnymi palcami wygładzam wszelkie zagięcia szaty Jaydena, kiedy poprawiam musznik oraz odgarniam włosy mężczyzny. Wiem, że mu się to nie podoba, ale wiem też, że nic mu się nie spodoba. Nie teraz, podczas wewnętrznej żałoby targającej jego organami. Dostrzegam to w jego spojrzeniu i mimice - brakuje mi młodzieńczego blasku, iskry pasji czy błyszczenia rozbawienia. Im mocniej zaglądam w jego oczy tym mniej dostrzegam, co stanowi pewien rodzaju ból. Ból bezsilności. Codzienne karmienie słodyczami nie pomaga, co swoją drogą jest już oznaczeniem pewnego rodzaju ostateczności. Nie tracę jednak nadziei - nadzieja to jedyne, co jeszcze się we mnie tli. Desperacko podtrzymuję jej ogień wiedząc, że kiedy zgaśnie, zgasnę i ja. Wszystko to, w co wierzyłam, co czułam i czego pragnęłam. Rozpadnę się i nie zostanie już nic.
Wszak dzień jest piękny.
Pakuję pokaźny prezent do wielkiego, transmutowanego worka, żeby nikt go nie dostrzegł przed uroczystością - przecież to ma być niespodzianka. Znów go zmniejszam, żeby przypadkiem nie potknąć się z nim na schodach klatki mieszkalnej, a potem chwytam Jay’a pod pachę. Tak, muszę go kontrolować, w ten sposób na pewno mi nie umknie.
Lancashire jest piękne. Taką opinię wydaję stając na tychże ziemiach. Stresuję się - mam być świadkiem na ślubie. Mojemu towarzyszowi posyłam pokrzepiający uśmiech, chociaż wygląda on na taki, który sam prosi o siłę w trwaniu. Wreszcie nadchodzi czas ceremonii i nie mogę ukryć irracjonalnego wzruszenia. Łzy same cisną się do oczu, które co chwilę przecieram chusteczką. Ze wszystkich sił staram się nie pociągać nosem, nie wypada. Nie chcę też psuć tej chwili młodej parze. Wiem, że w Julii nie tli się ogień miłości, ale sympatia oraz szacunek to coś, co pozwoli stanowić silne fundamenty tego związku. Reszta przyjdzie z czasem - moja dusza romantyczki bardzo chce w to wierzyć.
Kiedy jest już po wszystkim, z radością wtulam się w przyjaciółkę. - Wiesz, czego ci życzę. Żebyś w tym wszystkim odnalazła szczęście. Zasługujesz na nie i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Niezmąconej siły oraz pokonania wszelkich przeciwności - mówię cicho, żeby mimo wszystko nikt niepowołany mnie nie usłyszał. Całuję rudą w policzki, a potem gratuluję Ulyssesowi. Tym razem z większą dostojnością, ekhm. - Oczywiście życzę wam samej pomyślności, lordzie Ollivander. Mam nadzieję, że już zawsze będziesz się troszczył o Julkę tak jak podczas konkurencji z labiryntem. Nie chcę ci grozić w dniu twojego ślubu, więc tylko zasugeruję, że moje kulinarne zemsty nie mają sobie równych - dodaję pół żartem, pół serio, żeby mnie jeszcze inni Ollivanderowie nie rzucili na glebę jako zagrożenie pierwszego stopnia. Chodzi po prostu o to, że ma dbać o żonę, bo jak nie to pozna smak pomkowego odwetu, o. Potem powiększam mój prezent dla pary i wręczam im cały kosz pulpetów w sosie dyniowo-pomidorowym (naturalnie własnej roboty), pięknie oprawiony podręcznik Z trytońskim przez wody oraz ziołową nalewkę jaka wyszła spod rąk tatki oraz buni. Ma bardzo dobre właściwości - kiedy wydaje ci się, że masz już dość, wystarczy kieliszek alkoholu, żeby nabrać wigoru do mierzenia się z problemami!
Ostatnio dużo jej piję.
Wreszcie grzecznie odchodzimy, widząc, jak Jay się łamie i zawala pod ciężarem wspomnień, dlatego szybko chwytam go za rękę i ciągnę w jakieś bardziej odludne miejsce. Na razie, żeby się uspokoił, po prostu. - Dziękuję za ten akt odwagi - mówię ciepłym głosem, chcąc mężczyznę trochę udobruchać. - Zaraz zaczną grać świetną muzykę - dodaję mocno sugestywnie. Nie, nie przyjmuję odmów. - Ale na razie możemy podziwiać piękne tereny wokół zamku Lancaster. I wyciszyć emocje - stwierdzam ugodowo, nie chcąc przytłaczać go tak od razu faktem, że zamierzam go wypchnąć w tańce z jakąś uroczą czarownicą, przy której zapomni o smutkach. Wiem, tylko na krótką chwilę. - O, patrz, to chyba gil. Z pomarańczowym brzuszkiem - rzucam, przeskakując między tematami niczym zawodowy sprinter. Wskazuję ręką na ćwierkającą ptasią postać wśród liściastych gałęzi drzew.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Patrzył w górę, chcąc odnaleźć spojrzeniem niebo, a na nim gwiazdy, które niemo miały przekazać mu rozwiązanie. Wiedział, że nie miały tego zrobić. Wiedział, że patrzyły, znały, lecz nigdy nie odpowiadały. Trwały, opowiadając odległą przeszłość, ubierając ją w nieme słowa. Czy naiwnie sądził, że gdy zdarzy mu się taki moment, świetliste kule specjalnie dla niego się odezwą i przyślą swoje ciepło, by go wspomóc? Wiedział, że było to kompletnie niezgodne z jego wnętrzem, a jednak jakaś nadzieja ostatnia w nim tkwiła. Płonna i dziecinna jak on sam. Jeszcze nie rozumiał, że to nie w niebie miał szukać swojego wybawienia, a na ziemi, bo niebo jedynie obserwowało, lecz nie reagowało. Ziemia mogła dać wytchnienie, odpoczynek i pocieszenie. Potrafiła dać się otulić, ale równocześnie mogła oddać uścisk, przygarnąć i ochronić przed nawet najpoważniejszymi zmartwieniami. Ciężko było jednak mówić o tym, że czas leczy rany, gdy wizja utracenia bliskich osób było niesamowicie świeże i wciąż głośne. Ciche podszepty wyrzutów sumienia nie dawały Jaydenowi odpocząć ani przez chwilę, bombardując go słowami, których profesor nie spodziewał się, że zna. Czasem chciał uciec jak najdalej od własnej głowy i tego, co ze sobą niosła, bo jak wcześniej nie miał żadnych problemów, tak teraz demony próbowały rozszarpać go na strzępy. Bolało. Świadomość, że cienie przeszłości miały go prześladować (jakże słusznie!) za to, że chodził po świecie długie dwa miesiące, nie próbując nawet dowiedzieć się, co działo się z jego kuzynkami. Słanie listów najwyraźniej było zbyt małym gestem, by mógł cokolwiek wskórać w trosce o dobro drugiego człowieka. Czy gdyby zareagował wcześniej, czy gdyby do nich dotarł, nic z tego wszystkiego by się nie wydarzyło? A jeśli tak, ponosił odpowiedzialność za ich śmierć. Winny. Winny. Winny. Zasługiwał więc na karę; podszepty słusznie nie dawały mu spokoju, ciągnąc go po granicach wytrzymałości i nie pozwalając na cieszenie się dniem czy bliskością przyjaciół. Jak mógł się radować, gdy ich już przy nim nie było? Był tchórzem, który wolał unikać jakiegokolwiek zderzenia z rzeczywistością, pozostając zamkniętym we własnych czterech ścianach. Chcącym nigdy już nigdzie nie wychodzić.
Dziękuję za ten akt odwagi.
A jednak był tu. Dał się zabrać Pomonie na ślub nieznanych sobie ludzi, chociaż rudowłosa panna młoda kogoś mu przypominała, lecz błądził jedynie niczym ślepej w odmętach swej własnej, zgubnej pamięci. Przyjął jednak z wyraźnym westchnieniem możliwość opadnięcia na leśną ławkę oddaloną od centrum uroczystości na tyle, by nikt nie kręcił się w okolicy. Jayden zjechał na siedzeniu, opierając podbródek o klatkę piersiową i wpatrując się przed siebie.
- Nie mów tak. Proszę - poprosił, nie czując żadnego męstwa. Żadnej odwagi. Pojawienie się wśród ludzi kiedyś było tym, czego potrzebował do życia, lecz nie teraz. Czuł się winny zarówno temu, że tu był jak i temu, że chciał zostać w Hogsmeade. Daleko od ludzkich spojrzeń. Odwrócił wzrok w drugą stronę od tej, po której siedziała Sprout i przez dobry moment wgapiał się bez większego sensu w dół ścieżki, ignorując słowa o tańcach. Nie miał na nie ochoty. Najlepiej byłoby po prostu przesiedzieć tutaj całe wesele. Lub wrócić do domu. Między nimi trwała nieprzerwana cisza - jedynie zielarka raz po raz rzucała kolejnymi zdaniami, chcąc zachęcić swojego towarzysza do uśmiechu albo jakiekolwiek reakcji innej niż wzruszenie ramionami czy pusty wzrok. Powędrował uwagą na moment na wspomnianego przez nią ptaka. Czy podobny nie widniał na zdjęciu od Pandory? Czy ta lawina skojarzeń miała się kiedykolwiek skończyć? - Nawet dzieci nie potrafię obronić - wymruczał nagle pod nosem, zupełnie jakby mówił do siebie, lecz Pomona mogła go bez trudu zrozumieć. - Nie potrafię stanąć przed nimi i... - urwał, zasysając dość głośno powietrze. Poprawił się na ławeczce, wbijając dłonie głęboko w kieszenie szaty i zaciskając na czymś dłonie. Obrócił się przodem do towarzyszki i już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale w połowie drogi się rozmyślił i wstał, oddając się parę kroków. Wyglądał na rozdartego i przez moment stał tyłem do Pomony. Nie trwało to długo, bo po chwili już patrzył na nią, próbując zebrać się w sobie i coś z siebie wydusić. Przejechał szybko palcami we włosach, zanim się odezwał. - Nie mogę stracić kolejnej osoby. Nie mogę. Nie zniosę tego - wyrzucił z siebie szybko, po czym podszedł i położył na kolanach zielarki broszkę i świetlny bursztyn. Szybko odsunął się znów na swoje miejsce jakby miała w niego czymś rzucić, jednak to po prostu wzmożone emocje, skumulowane zbyt długo i zbyt mocno dawały o sobie znać. - Wiem, że to niewiele, ale... To ważne, bo... Po prostu chcę... Myślałem... Nie wiem, co chcę powiedzieć. Po prostu miej je przy sobie, ok? - spytał, patrząc na nią z nadzieją, że tak właśnie zrobi. Że te drobne rzeczy będą chociażby odrobinę odciągać ją od złego czającego się na każdym kroku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dziękuję za ten akt odwagi.
A jednak był tu. Dał się zabrać Pomonie na ślub nieznanych sobie ludzi, chociaż rudowłosa panna młoda kogoś mu przypominała, lecz błądził jedynie niczym ślepej w odmętach swej własnej, zgubnej pamięci. Przyjął jednak z wyraźnym westchnieniem możliwość opadnięcia na leśną ławkę oddaloną od centrum uroczystości na tyle, by nikt nie kręcił się w okolicy. Jayden zjechał na siedzeniu, opierając podbródek o klatkę piersiową i wpatrując się przed siebie.
- Nie mów tak. Proszę - poprosił, nie czując żadnego męstwa. Żadnej odwagi. Pojawienie się wśród ludzi kiedyś było tym, czego potrzebował do życia, lecz nie teraz. Czuł się winny zarówno temu, że tu był jak i temu, że chciał zostać w Hogsmeade. Daleko od ludzkich spojrzeń. Odwrócił wzrok w drugą stronę od tej, po której siedziała Sprout i przez dobry moment wgapiał się bez większego sensu w dół ścieżki, ignorując słowa o tańcach. Nie miał na nie ochoty. Najlepiej byłoby po prostu przesiedzieć tutaj całe wesele. Lub wrócić do domu. Między nimi trwała nieprzerwana cisza - jedynie zielarka raz po raz rzucała kolejnymi zdaniami, chcąc zachęcić swojego towarzysza do uśmiechu albo jakiekolwiek reakcji innej niż wzruszenie ramionami czy pusty wzrok. Powędrował uwagą na moment na wspomnianego przez nią ptaka. Czy podobny nie widniał na zdjęciu od Pandory? Czy ta lawina skojarzeń miała się kiedykolwiek skończyć? - Nawet dzieci nie potrafię obronić - wymruczał nagle pod nosem, zupełnie jakby mówił do siebie, lecz Pomona mogła go bez trudu zrozumieć. - Nie potrafię stanąć przed nimi i... - urwał, zasysając dość głośno powietrze. Poprawił się na ławeczce, wbijając dłonie głęboko w kieszenie szaty i zaciskając na czymś dłonie. Obrócił się przodem do towarzyszki i już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale w połowie drogi się rozmyślił i wstał, oddając się parę kroków. Wyglądał na rozdartego i przez moment stał tyłem do Pomony. Nie trwało to długo, bo po chwili już patrzył na nią, próbując zebrać się w sobie i coś z siebie wydusić. Przejechał szybko palcami we włosach, zanim się odezwał. - Nie mogę stracić kolejnej osoby. Nie mogę. Nie zniosę tego - wyrzucił z siebie szybko, po czym podszedł i położył na kolanach zielarki broszkę i świetlny bursztyn. Szybko odsunął się znów na swoje miejsce jakby miała w niego czymś rzucić, jednak to po prostu wzmożone emocje, skumulowane zbyt długo i zbyt mocno dawały o sobie znać. - Wiem, że to niewiele, ale... To ważne, bo... Po prostu chcę... Myślałem... Nie wiem, co chcę powiedzieć. Po prostu miej je przy sobie, ok? - spytał, patrząc na nią z nadzieją, że tak właśnie zrobi. Że te drobne rzeczy będą chociażby odrobinę odciągać ją od złego czającego się na każdym kroku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 08.08.19 12:54, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Boję się. Każdego dnia się boję, że kiedy otworzę oczy po krótkim śnie, to nie dostrzegę już Jaydena. Że zrobi coś głupiego, coś, co stanie się nieodwracalne. Czemu nie zdołam zapobiec i świat jaki dotąd znałam całkiem legnie w gruzie. Nie wiem od kiedy czuję, że go tak strasznie potrzebuję do życia, ale to też mnie przeraża. Zawsze mnie to przerażało. Ta zależność od drugiego człowieka. Przywiązanie i oddanie jakby w ogólnym procesie egzystencji miało to jakiekolwiek znaczenie. Przecież ostatecznie i tak wszyscy umrzemy, prędzej czy później. Zostaniemy wtedy sami, bez najbliższych u boku. A jednak z jakiegoś niewiadomego powodu są nam oni potrzebni niemal bardziej niż woda oraz powietrze. Bez nich dusimy się w klatce rzeczywistości nie potrafiąc odnaleźć sensu swojego istnienia. Niemal umarłam wraz ze śmiercią siostry, po raz kolejny prawie ginąc wraz z chorobą brata - ta na szczęście ostatecznie odpuściła. Wiem więc, że nie będę w stanie żyć długo wraz z kolejnymi stratami rodziny. Jednak Jay nie jest moją rodziną, nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Kim więc jest? Człowiekiem, z którym połączyły mnie przypadkowe ścieżki wyborów? Gdyby nie wspomniana choroba rodzeństwa nigdy nie zrezygnowałabym z pracy w szpitalu. Najpewniej byłabym dziś uzdrowicielką, najprawdopodobniej na oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych. Możliwe więc, że nigdy nie spotkałabym profesora Vane’a, albo byłaby to tylko jedna z przelotnych wizyt jakie miały miejsce w Świętym Mungu. Ludzie wpadali chorzy i wypadali zdrowi, nie zastawiali się przecież nad sensem istnienia pracującego tam personelu. Nie czuli potrzeby bratania się z nim, nawiązywania nici porozumienia lub przyjaźni. Dlatego czy jest coś bardziej losowego w moim życiu niż obecność stojącego obok człowieka? Dlaczego jest dla mnie tak ważny i dlaczego boję się o niego każdego dnia? Nie potrafię zrozumieć, chociaż myślę nad tym ostatnio zbyt często niż powinnam. Kiedyś, kiedy oboje tkwiliśmy w słodkiej beztrosce, nawet do głowy nie przyszło mi zastanawianie się nad istotą interpretacji jestestwa Jay’a w swoim towarzystwie. Wtedy jednak nie spędzaliśmy ze sobą tyle czasu co przez ostatnie tygodnie i nie jestem pewna czy jest to spowodowane wyłącznie depresyjnym stanem nauczyciela czy wcale niekoniecznie.
Niczego już nie wiem.
Jedyny cel jaki mi przyświeca to chęć odmiany przykrego losu Jaydena. Sprawienie, że w jakimś stopniu odżyje na nowo - wiem, że całkowita regeneracja nigdy nie będzie możliwa. Nieważne jak bardzo bym się starała, on nigdy nie wróci do poprzedniego stanu, poprzedniej kondycji. Nie będzie takim samym człowiekiem jak kiedyś. Ale musi istnieć sposób na częściowe naprawienie zaistniałych w jego sercu szkód. Siadam na ławce tuż obok, ale mam wrażenie, że mój towarzysz jest jakieś setki kilometrów dalej niż ja. Układam dłoń na jego ramieniu próbując dać do zrozumienia, że jestem tu z nim. Cały czas.
- Nie obwiniaj się, proszę - odpowiadam w takim razie. Doskonale wiem, co właśnie robi w swojej głowie. Mówiłam mu już tyle razy, że to nie jego wina. Nie mógł przewidzieć żadnej z tych rzeczy ani zrobić nic, żeby jej zapobiec. Musiałby pilnować kuzynek dzień i noc, zabronić wychodzenia - przy śmiałym założeniu, że w ogóle posłuchałyby jego żądań. A mimo to zapadał się świadomie w nieprawdziwe historie umysłu.
Wspomnienie o dzieciach wywołuje bolesne ukłucie w sercu i przewrót żołądka. Aż chcę powiedzieć, że z dwojga siedzących tu nauczycieli tylko ja mam prawo do powiedzenia tego zdania, ale milknę. Jay nie może się tego dowiedzieć, nie jest już częścią wspólnej przeszłości. - Wszyscy to rozumieją. Potrzebujesz czasu - stwierdzam ostatecznie, kiedy plątanina myśli naprostowuje powód poprzednich słów mężczyzny. Wodzę za nim wzrokiem jak siedzi, a potem stoi, gorączkowo myśląc co zrobić, żeby odjąć mu cierpień, ale nie umiem. Świadomość bezsilności jest przytłaczająca. Obecność dwóch pięknych przedmiotów na moment odbiera mi mowę, ale wpatruję się w nie zdziwiona. - Są… piękne. Dziękuję - odpowiadam w końcu i opuszkami palców badam ich fakturę. Nie kłócę się, że nie powinnam tego przyjąć - wiem, że to dla Jaydena ważne, nie chcę pogarszać jego nastroju. - Jakie mają właściwości? - pytam z zainteresowaniem, patrząc tym razem na niego. Jeszcze chwilę obracam przedmioty w palcach, ale potem broszkę przypinam do brzegu sukienki, a naszyjnik chowam na razie do kieszeni lekkiej szaty zarzuconej na strój - aktualnie mam na szyi inną ozdobę, weselną. I pokonuję dzielący nas dystans, nie zważając na żadne protesty oplatam szyję astronoma rękoma, a głowę opieram o jego klatkę piersiową. Bycie niskim to czasem naprawdę utrapienie. - Wiesz, co jest najdziwniejsze? Pierwszy raz na ślubie nie okupujemy stołów z jedzeniem. Może w tym tkwi problem? Zjemy coś? - proponuję nagle, chcąc nadać całej sytuacji żartobliwego zabarwienia, ale nie wiem z jakim skutkiem. Może nie powinnam zacząć od czegoś tak drastycznego jak tańce, a właśnie konsumpcja? Przecież słodkości zawsze poprawiają humor, chociażby odrobinę.
Zawsze, Jay.
Niczego już nie wiem.
Jedyny cel jaki mi przyświeca to chęć odmiany przykrego losu Jaydena. Sprawienie, że w jakimś stopniu odżyje na nowo - wiem, że całkowita regeneracja nigdy nie będzie możliwa. Nieważne jak bardzo bym się starała, on nigdy nie wróci do poprzedniego stanu, poprzedniej kondycji. Nie będzie takim samym człowiekiem jak kiedyś. Ale musi istnieć sposób na częściowe naprawienie zaistniałych w jego sercu szkód. Siadam na ławce tuż obok, ale mam wrażenie, że mój towarzysz jest jakieś setki kilometrów dalej niż ja. Układam dłoń na jego ramieniu próbując dać do zrozumienia, że jestem tu z nim. Cały czas.
- Nie obwiniaj się, proszę - odpowiadam w takim razie. Doskonale wiem, co właśnie robi w swojej głowie. Mówiłam mu już tyle razy, że to nie jego wina. Nie mógł przewidzieć żadnej z tych rzeczy ani zrobić nic, żeby jej zapobiec. Musiałby pilnować kuzynek dzień i noc, zabronić wychodzenia - przy śmiałym założeniu, że w ogóle posłuchałyby jego żądań. A mimo to zapadał się świadomie w nieprawdziwe historie umysłu.
Wspomnienie o dzieciach wywołuje bolesne ukłucie w sercu i przewrót żołądka. Aż chcę powiedzieć, że z dwojga siedzących tu nauczycieli tylko ja mam prawo do powiedzenia tego zdania, ale milknę. Jay nie może się tego dowiedzieć, nie jest już częścią wspólnej przeszłości. - Wszyscy to rozumieją. Potrzebujesz czasu - stwierdzam ostatecznie, kiedy plątanina myśli naprostowuje powód poprzednich słów mężczyzny. Wodzę za nim wzrokiem jak siedzi, a potem stoi, gorączkowo myśląc co zrobić, żeby odjąć mu cierpień, ale nie umiem. Świadomość bezsilności jest przytłaczająca. Obecność dwóch pięknych przedmiotów na moment odbiera mi mowę, ale wpatruję się w nie zdziwiona. - Są… piękne. Dziękuję - odpowiadam w końcu i opuszkami palców badam ich fakturę. Nie kłócę się, że nie powinnam tego przyjąć - wiem, że to dla Jaydena ważne, nie chcę pogarszać jego nastroju. - Jakie mają właściwości? - pytam z zainteresowaniem, patrząc tym razem na niego. Jeszcze chwilę obracam przedmioty w palcach, ale potem broszkę przypinam do brzegu sukienki, a naszyjnik chowam na razie do kieszeni lekkiej szaty zarzuconej na strój - aktualnie mam na szyi inną ozdobę, weselną. I pokonuję dzielący nas dystans, nie zważając na żadne protesty oplatam szyję astronoma rękoma, a głowę opieram o jego klatkę piersiową. Bycie niskim to czasem naprawdę utrapienie. - Wiesz, co jest najdziwniejsze? Pierwszy raz na ślubie nie okupujemy stołów z jedzeniem. Może w tym tkwi problem? Zjemy coś? - proponuję nagle, chcąc nadać całej sytuacji żartobliwego zabarwienia, ale nie wiem z jakim skutkiem. Może nie powinnam zacząć od czegoś tak drastycznego jak tańce, a właśnie konsumpcja? Przecież słodkości zawsze poprawiają humor, chociażby odrobinę.
Zawsze, Jay.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To właśnie nie przypadek decydował o tym, co spotykało każdego z osobna. Jayden wierzył w przeznaczenie takie, jakie można było określić w najprostszej definicji. Jako siłę, która pchała ku nieuniknionemu bez względu na to, co się robiło. Nie można było go zmienić czy przed nim uciec. Dlatego też każdą znajomość, każdą chwilę traktował jako część większej całości. Jako coś wartościowego i potrzebnego. Jeśli Pomona nie pojawiłaby się w Hogwarcie, spotkałby ją gdzieś indziej. Jeśli pisane im było się poznać, to nie było innej opcji, jak ta, że nie mieli się rozminąć. W ten sposób lub inny zawsze mieli znaleźć drogę. Wszechświat opiekował się tymi, którzy mu ufali i chociaż Vane czuł się ograbiony z życia dwóch ważnych mu istot, podświadomie wciąż wiedział, że nic się nie zmieniło. Że to nie życie było niesprawiedliwe, lecz oni sami. Los jednym sprzyjał, by zaraz się odwrócić przeciwko - nie mógł obwiniać dziwnego, niematerialnego bytu, dlatego obrzucał siebie kolejnymi wyrzutami sumienia. Że mógł coś zrobić. Cokolwiek, by temu zapobiec, nawet wtedy gdy zdawało się to być wbrew wszelkiej logice. Rany były wciąż zbyt świeże, by mógł to w spokoju przeanalizować i chociaż czuł się osamotniony, wiedział, że ktoś nad nim czuwał. Silne przywiązanie było mocą, której potrzebowali, a wsparcie które sobie dawali mogło utrzymać się w pionie, pomimo szalejących dokoła sztormów. Miał to docenić w pełni później. Gdy mrok z jego umysłu ustąpi, a Vane ponownie odda się życiu - nie bezmyślnej egzystencji. Teraz pomimo grubej warstwy czerni wystarczyło mu, żeby była blisko. Żeby nie powtórzył tego błędu co z Mią i Pandorą. Żeby nie pozwolił odejść kolejnej bliskiej osobie. Powinno być dziwnym to, że tak zwyczajnie przyjęła go pod swój dach, a on czuł się tam lepiej niż we własnym mieszkaniu. Ale nie analizował tego ani nawet nie poddawał żadnemu głębszemu znaczeniu. Póki co unosił się w eterze, pozwalając na to, by panna Sprout próbowała wszelkimi sobie dostępnymi środkami coś zmienić. Przychodząc do niej tamtej nocy, oddał jej siebie, automatycznie zawierzając i szukając pomocy. Nie zdawał sobie z tego sprawy na poziomie świadomości, lecz coś pchało go właśnie w tamtą stronę. Zaufanie, że nie potraktuje go jak intruza, przekraczało wszelką skalę wiary.
Ciężar jej dłoni na jego ramieniu sprowadził go ku niej, chociaż mogła już się przekonać sama jak ciężko było go oderwać od mrocznych myśli i niezdrowej nostalgii. Zerknął ku niej, wyłapując wyraźną troskę, która rysowała się na znajomych rysach od jakiegoś czasu. Zawsze tak samo szczera i współczująca. Wiedział, co chciała mu powiedzieć i bał się tego, bo przecież powinien był w stanie przestać się martwić. Sam sprawiał, że Pomona się smuciła, a równocześnie nie miał pojęcia jak to naprawić. Nie oszukiwał, nie kłamał. Nie mógł więc na siłę być kimś, kim nie był. Wszyscy to rozumieją. Potrzebujesz czasu. - Ale właśnie nie tego chcę. Nie chcę zrozumienia, nie chcę litości. Nie chcę, żebyś patrzyła na mnie w ten sposób. Tak... Za bardzo się mną przejmujesz. Masz przecież własne zmartwienia. Własne życie. I tak robisz już dla mnie zbyt wiele - odpowiedział, wyrzucając z siebie kolejne słowa, nie przerywając ani nie skupiając się na tym, by zaczerpnąć w spokoju oddech. Wszystko w nim buzowało i nie miało swojego ujścia. Nie znał go. Nie wiedział, co robić z tym całym bagażem, chociaż mogłoby się zdawać, że znał odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Kiedyś może i doradziłby samemu sobie. - Może powinnaś kopnąć mnie w tyłek - rzucił pod nosem, uśmiechając się blado i tylko przez chwilę. Oczy nie rozbłysły tak samo radośnie jak kiedyś, pozostając rozmytymi. Mówił jej to już kilka razy, ale Pomona wciąż trwała przy swoim, nie zamierzając nawet słyszeć o zmianach. Ale czy nie było to też skazywanie siebie na tkwienie w tym... Tym czymś, co niósł za sobą Vane?
Pytanie o działanie podarowanych jej przedmiotów odwróciło na moment uwagę od ciężkiej atmosfery, przeganiając równocześnie zbierające się nad nimi ciężkie chmury. I chociaż ślub był chwilą radosną, między nimi panowały zupełnie inne nastroje. Jay przygryzł na moment dolną wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią, aż w końcu odnalazł właściwe słowa i pospieszył z wyjaśnieniami. - Z tego co pamiętam broszka zapewnia ciepło i chroni przed zimnem, a amulet emanuje pozytywną energią? Nie. Chwila. Na odwrót. Broszka podtrzymuje na duchu i ogranicza wpływ czarnej magii, a naszyjnik to dokładnie kwiat paproci zatopiony w bursztynie. Było coś o tym, że zaklina w sobie uczucie i ogrzewa nim drugą osobę. Pamiętam, że podobał ci się na festiwalu, więc... - urwał, przejeżdżając dłonią we włosach w geście wyraźnego zagubienia i zawstydzenia. Nie zdążył dodać nic więcej, gdy Pomona podeszła i objęła go w czułym geście. Zamarł na chwilę, czując tę gwałtowną bliskość, do której przecież był przyzwyczajony i kilka dni temu nie wzbudzałoby to w nim żadnej niepewności oraz niezręczności, ale teraz... Teraz było inaczej. Chyba się bał wszystkiego i nie potrafił odnaleźć w tym, co kiedyś było naturalne. Mimo to Pomona wciąż pozostawała taka sama i nie zamierzała przejmować się innością swojego towarzysza, dając mu namiastkę dawnej rzeczywistości. Rzeczywistości, do której oboje należeli. Nie obchodziła się z nim jak z jajkiem, za co był jej wdzięczny. Początkowe zamknięcie się w sobie zupełnie jakby rozpuściło się pod wpływem jej ciepła i po chwili Jayden delikatnie ją do siebie przygarnął, chociaż nie było w tym pełni dawnych wspomnień. Zaraz jednak padł temat jedzenia i odsunęli się od siebie, zwiększając dystans aż przesadnie. - Dobrze - powiedział astronom, odchrząkając wpierw i uciekając spojrzeniem przed wzrokiem Pomony wyraźnie zawstydzony tym gestem, którym go obdarowała. Zaraz jednak wrócił ku niej i posłał nikły uśmiech pokrzepienia. Nie chciał, żeby marnowała przez niego sobie zabawę. - Opowiesz mi w drodze do stolików nieco o pannie młodej i jej mężu? Nie znam ich najlepiej, a dobrze byłoby wiedzieć czyje jedzenie się zjada.
Ciężar jej dłoni na jego ramieniu sprowadził go ku niej, chociaż mogła już się przekonać sama jak ciężko było go oderwać od mrocznych myśli i niezdrowej nostalgii. Zerknął ku niej, wyłapując wyraźną troskę, która rysowała się na znajomych rysach od jakiegoś czasu. Zawsze tak samo szczera i współczująca. Wiedział, co chciała mu powiedzieć i bał się tego, bo przecież powinien był w stanie przestać się martwić. Sam sprawiał, że Pomona się smuciła, a równocześnie nie miał pojęcia jak to naprawić. Nie oszukiwał, nie kłamał. Nie mógł więc na siłę być kimś, kim nie był. Wszyscy to rozumieją. Potrzebujesz czasu. - Ale właśnie nie tego chcę. Nie chcę zrozumienia, nie chcę litości. Nie chcę, żebyś patrzyła na mnie w ten sposób. Tak... Za bardzo się mną przejmujesz. Masz przecież własne zmartwienia. Własne życie. I tak robisz już dla mnie zbyt wiele - odpowiedział, wyrzucając z siebie kolejne słowa, nie przerywając ani nie skupiając się na tym, by zaczerpnąć w spokoju oddech. Wszystko w nim buzowało i nie miało swojego ujścia. Nie znał go. Nie wiedział, co robić z tym całym bagażem, chociaż mogłoby się zdawać, że znał odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Kiedyś może i doradziłby samemu sobie. - Może powinnaś kopnąć mnie w tyłek - rzucił pod nosem, uśmiechając się blado i tylko przez chwilę. Oczy nie rozbłysły tak samo radośnie jak kiedyś, pozostając rozmytymi. Mówił jej to już kilka razy, ale Pomona wciąż trwała przy swoim, nie zamierzając nawet słyszeć o zmianach. Ale czy nie było to też skazywanie siebie na tkwienie w tym... Tym czymś, co niósł za sobą Vane?
Pytanie o działanie podarowanych jej przedmiotów odwróciło na moment uwagę od ciężkiej atmosfery, przeganiając równocześnie zbierające się nad nimi ciężkie chmury. I chociaż ślub był chwilą radosną, między nimi panowały zupełnie inne nastroje. Jay przygryzł na moment dolną wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią, aż w końcu odnalazł właściwe słowa i pospieszył z wyjaśnieniami. - Z tego co pamiętam broszka zapewnia ciepło i chroni przed zimnem, a amulet emanuje pozytywną energią? Nie. Chwila. Na odwrót. Broszka podtrzymuje na duchu i ogranicza wpływ czarnej magii, a naszyjnik to dokładnie kwiat paproci zatopiony w bursztynie. Było coś o tym, że zaklina w sobie uczucie i ogrzewa nim drugą osobę. Pamiętam, że podobał ci się na festiwalu, więc... - urwał, przejeżdżając dłonią we włosach w geście wyraźnego zagubienia i zawstydzenia. Nie zdążył dodać nic więcej, gdy Pomona podeszła i objęła go w czułym geście. Zamarł na chwilę, czując tę gwałtowną bliskość, do której przecież był przyzwyczajony i kilka dni temu nie wzbudzałoby to w nim żadnej niepewności oraz niezręczności, ale teraz... Teraz było inaczej. Chyba się bał wszystkiego i nie potrafił odnaleźć w tym, co kiedyś było naturalne. Mimo to Pomona wciąż pozostawała taka sama i nie zamierzała przejmować się innością swojego towarzysza, dając mu namiastkę dawnej rzeczywistości. Rzeczywistości, do której oboje należeli. Nie obchodziła się z nim jak z jajkiem, za co był jej wdzięczny. Początkowe zamknięcie się w sobie zupełnie jakby rozpuściło się pod wpływem jej ciepła i po chwili Jayden delikatnie ją do siebie przygarnął, chociaż nie było w tym pełni dawnych wspomnień. Zaraz jednak padł temat jedzenia i odsunęli się od siebie, zwiększając dystans aż przesadnie. - Dobrze - powiedział astronom, odchrząkając wpierw i uciekając spojrzeniem przed wzrokiem Pomony wyraźnie zawstydzony tym gestem, którym go obdarowała. Zaraz jednak wrócił ku niej i posłał nikły uśmiech pokrzepienia. Nie chciał, żeby marnowała przez niego sobie zabawę. - Opowiesz mi w drodze do stolików nieco o pannie młodej i jej mężu? Nie znam ich najlepiej, a dobrze byłoby wiedzieć czyje jedzenie się zjada.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Los bywał bardzo kapryśny. Zawsze zastanawiałam się dlaczego odebrał mi drogą siostrę - i to w momencie, w którym wydawała na świat swoje jedyne dziecko. Czy to musiała być ona? Czy nie mogłam to być ja? Ona miała rodzinę, męża, narodzone z jej łona niemowlę, którego nie zdążyła poznać. Ba, nawet wziąć w opiekuńcze ramiona i ucałować pomarszczone czoło. Ja nie miałam nic. Ani wtedy, ucząc się jeszcze w Hogwarcie, ani teraz - samej będąc nauczycielką. Nie musiałam się o nikogo troszczyć, rodzeństwo zadbałoby o siebie. Nie pozostawiłabym po sobie nikogo, kto wymagałby mojej obecności w swoim życiu. W przeciwieństwie do niej. Strata bolała, ale z biegiem czasu zamazywała się. Bez względu jak okrutne są to wnioski, to człowiek idzie dalej. Zamyka się na gorejące w sercu cierpienie i otwiera na świat, który wcale nie zwolnił. Wręcz przeciwnie, mknie nieprzerwanie do przodu. Szybciej niż można było się tego spodziewać. I nie ma w tym żadnej sprawiedliwości. Gdyby była, to leżałabym już dawno pochowana na cmentarzu, gdzie obecnie spoczywa ciało innego Sprouta. Jednak musimy żyć z tym, co mamy i co zdołaliśmy dostać. Jay otrzymał aż dwie mogiły - obie przypieczętowały jego smutek. Smutek tak ogromny, że nie do zatrzymania. Mogę stawać na głowie, wyklinać opatrzność i samego Merlina, ale to niczego nie zmieni. Musi minąć okres żałoby. Przecież przechodziłam przez to samo. Powrót do względnej normalności nigdy nie jest prosty, nie jest również ani trochę przyjemny. Czuję jednak, że muszę być przynajmniej zalążkiem opoki dla Vane’a. Ostatnim elementem scalającym go z rzeczywistością. Wiem, że okrutną, dlatego na pewno ciężej mu na mnie patrzeć właśnie z tego powodu. To przeze mnie nie może utonąć w przygnębieniu, w kuszącej nicości. Zamknąć się gdzieś i czekać na koniec - ale na to nie mogę pozwolić. Ani przez chwilę nie myślę o tym co ludzie powiedzą, zwłaszcza rodzice. Oni byliby w pewien sposób zawiedzeni, chociaż ostatecznie zrozumieliby targające mną pobudki. Wiedzą przecież, że pomoc jest wszystkim, co należy ofiarowywać innym. A ja nie tylko muszę, ale też chcę poświęcić ją właśnie jemu. Błądzącego w labiryncie najstraszliwszych myśli Jaydena. Każdego dnia widzę jak walczy ze sobą i chociaż to wszystko tak bardzo mnie boli to wiem, że kiedyś los ponownie się do niego uśmiechnie. Stanie się coś, co pozwoli mu żyć w spokoju, ale nie w zapomnieniu. O czymś takim nie da się zapomnieć. Wspomnienia można jedynie zasypać piaskiem teraźniejszości, ale wiatr emocji zawsze odkryje chociażby skrawek zaklętego grobu.
Widzę, że wraca, chociaż to powrót naznaczony kolejnymi porcjami poczucia winy. Staram się przy tym uśmiechać łagodnie, pokrzepiająco. Muszę mieć w sobie mnóstwo siły jeśli chcę przekazać jej część właśnie jemu. Błądzącemu w ciemnościach mężczyźnie niosącemu zbyt wielki ciężar na swojej duszy. Tak nie może być. - Nie mam żadnych zmartwień, Jay - odpowiadam spokojnie. - Ty również nie jesteś moim zmartwieniem - dodaję szybko. - Nie jestem ci nic winna tak jak ty nie jesteś nic winny mi. Zależy mi na tobie, po prostu. Jesteś jedną z najważniejszych osób w moim życiu, ale nawet jakbyś nie był, to chciałabym ci pomóc. Nie dlatego, że tego potrzebujesz albo dlatego, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej ode mnie, a dlatego, że po prostu tego chcę. Jestem już dorosła, mogę podejmować dojrzałe decyzje. Więc dziękuję za radę, ale nie skorzystam - wyrzucam z siebie wreszcie, ale na tyle lekko, że słowa nabierają na autentyczności. Są zresztą szczere, ale w tym tonie wydają się być jeszcze bardziej szczere. Bo są po prostu zgodne z moją naturą, moimi poglądami i myśleniem. - Możesz się wzbraniać, ale wychowanie wśród siedmiorga rodzeństwa sprawiło, że jestem dość waleczna. - Tym razem nie mogę powstrzymać się od delikatnego rozbawienia. - I uparta i cierpliwa - dodaję. - Inni też cię potrzebują. Nie miej im tego za złe. Że także czekają i rozumieją. To nic złego okazywać komuś wsparcie i oczekiwać na jego powrót - stwierdzam z lekkim westchnięciem. Ten dzień jest pełen niespodzianek. Nie tylko jeśli chodzi o treści rozmowy, ale także prezenty. Piękne, wyjątkowo silne w swojej mocy, praktyczne. Nie pozostaje mi nic innego jak czuć wdzięczność. Nawet w obliczu problemów pamiętał o mnie. To miłe, ciepło świadomości od razu zapełnia serce. Tak samo jak krótki, ale mam nadzieję, że dodający otuchy uścisk. - Wiesz, pana młodego też nie znam. Ale sądzę, że to dobry człowiek. Pomógł Julce, teraz swojej żonie, mi i Rowan wydostać się z jaskini do jakiej trafiliśmy w labiryncie na festiwalu. Błądziłyśmy tam z siostrą chyba całą wieczność, a on bezinteresownie wskazał nam drogę do wyjścia. To było sympatycznym gestem - wyznaję szczerze. - Za to Julka jest najukochańsza na świecie. Fascynują ją magiczne stworzenia, ma nawet swoją lecznicę. Niestety trolle również podpadają pod jej zainteresowania. Chyba wydaje książkę do nauki ich języka. To straszne - śmieję się. - Ma złote serce i jak każdy porządny człowiek słabość do słodyczy. Ile ich ze mną zjadła… w tajemnicy, naturalnie - mówię, dając znać, że to najpilniej strzeżony sekret świata. - Byłyśmy razem na roku, chociaż w innych domach. Wspaniale wspominam ten czas. Jakiś czas temu uczyła mnie też tańczyć, ale z marnym skutkiem - wzdycham trochę zrezygnowana. - Ale dziś mamy okazję szlifować swoje umiejętności. Jednak wiadomo, nic z pustym żołądkiem - kończę opowieść akurat w momencie, w którym docieramy do stołów obładowanych wszelkimi pysznościami. - Jest ich tak dużo, że aż nie wiadomo co zjeść najpierw - mruczę pod nosem, zerkając na towarzysza. Może akurat coś mu się spodobało?
Widzę, że wraca, chociaż to powrót naznaczony kolejnymi porcjami poczucia winy. Staram się przy tym uśmiechać łagodnie, pokrzepiająco. Muszę mieć w sobie mnóstwo siły jeśli chcę przekazać jej część właśnie jemu. Błądzącemu w ciemnościach mężczyźnie niosącemu zbyt wielki ciężar na swojej duszy. Tak nie może być. - Nie mam żadnych zmartwień, Jay - odpowiadam spokojnie. - Ty również nie jesteś moim zmartwieniem - dodaję szybko. - Nie jestem ci nic winna tak jak ty nie jesteś nic winny mi. Zależy mi na tobie, po prostu. Jesteś jedną z najważniejszych osób w moim życiu, ale nawet jakbyś nie był, to chciałabym ci pomóc. Nie dlatego, że tego potrzebujesz albo dlatego, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej ode mnie, a dlatego, że po prostu tego chcę. Jestem już dorosła, mogę podejmować dojrzałe decyzje. Więc dziękuję za radę, ale nie skorzystam - wyrzucam z siebie wreszcie, ale na tyle lekko, że słowa nabierają na autentyczności. Są zresztą szczere, ale w tym tonie wydają się być jeszcze bardziej szczere. Bo są po prostu zgodne z moją naturą, moimi poglądami i myśleniem. - Możesz się wzbraniać, ale wychowanie wśród siedmiorga rodzeństwa sprawiło, że jestem dość waleczna. - Tym razem nie mogę powstrzymać się od delikatnego rozbawienia. - I uparta i cierpliwa - dodaję. - Inni też cię potrzebują. Nie miej im tego za złe. Że także czekają i rozumieją. To nic złego okazywać komuś wsparcie i oczekiwać na jego powrót - stwierdzam z lekkim westchnięciem. Ten dzień jest pełen niespodzianek. Nie tylko jeśli chodzi o treści rozmowy, ale także prezenty. Piękne, wyjątkowo silne w swojej mocy, praktyczne. Nie pozostaje mi nic innego jak czuć wdzięczność. Nawet w obliczu problemów pamiętał o mnie. To miłe, ciepło świadomości od razu zapełnia serce. Tak samo jak krótki, ale mam nadzieję, że dodający otuchy uścisk. - Wiesz, pana młodego też nie znam. Ale sądzę, że to dobry człowiek. Pomógł Julce, teraz swojej żonie, mi i Rowan wydostać się z jaskini do jakiej trafiliśmy w labiryncie na festiwalu. Błądziłyśmy tam z siostrą chyba całą wieczność, a on bezinteresownie wskazał nam drogę do wyjścia. To było sympatycznym gestem - wyznaję szczerze. - Za to Julka jest najukochańsza na świecie. Fascynują ją magiczne stworzenia, ma nawet swoją lecznicę. Niestety trolle również podpadają pod jej zainteresowania. Chyba wydaje książkę do nauki ich języka. To straszne - śmieję się. - Ma złote serce i jak każdy porządny człowiek słabość do słodyczy. Ile ich ze mną zjadła… w tajemnicy, naturalnie - mówię, dając znać, że to najpilniej strzeżony sekret świata. - Byłyśmy razem na roku, chociaż w innych domach. Wspaniale wspominam ten czas. Jakiś czas temu uczyła mnie też tańczyć, ale z marnym skutkiem - wzdycham trochę zrezygnowana. - Ale dziś mamy okazję szlifować swoje umiejętności. Jednak wiadomo, nic z pustym żołądkiem - kończę opowieść akurat w momencie, w którym docieramy do stołów obładowanych wszelkimi pysznościami. - Jest ich tak dużo, że aż nie wiadomo co zjeść najpierw - mruczę pod nosem, zerkając na towarzysza. Może akurat coś mu się spodobało?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pytania o to dlaczego stało się to, co się stało, mogli zadawać bez końca i pewnie nie posunęliby się w rozmyślaniach zbyt daleko. Krążyliby dokoła ów kwestii, nie poruszając się w przód czy w tył. Śmierć bliskich, szczególnie młodych osób nie była sprawiedliwa i nie była odbierana jako część życia. W końcu wpierw należało przeżyć ponad sto lat i dopiero wtedy była pora na odejście - nie wcześniej. Dlatego nie można było się dziwić tym, którzy w tak bolesny sposób trwali po śmierci bliskich. Pomona straciła za jednym zamachem siostrę i nadzieję na pożegnanie, Jayden nosił w sercu pustkę po dwóch kuzynkach, nie wyobrażając sobie, by cokolwiek lub ktokolwiek miał je zastąpić. Być może miał ruszyć dalej, nauczyć się funkcjonować z wyrwaną cząstką samego siebie - tak jak robiła to zielarka. Jednak nie wiedział nic o tym, co działo się w życiu przyjaciółki, nim stali się dla siebie kimś więcej niż jedynie młodymi nauczycielami. Gdyby nie fakt, że mieszkali w tej samej miejscowości i wspólnie nie wybierali się do zamkowej kuchni, uwielbiając jedzenie przyrządzane przez tamtejsze skrzaty, zapewne wcale nie zacieśniliby więzów aż tak. Pomimo że trwało to dopiero dwa lata, Vane'owi zdawało się, że było tak od zawsze i nikt nie mógł go przekonać, że działo się inaczej. Był to szalony okres, podczas którego zdążył zmienić się dyrektor Hogwartu, powstały problemy z magią, świat leciał na łeb na szyję, ale oni wciąż trwali. Niezmiennie, twardo, a równocześnie nie zarzucając samych siebie. Tego ostatniego Jay był pewien przez większość swojego istnienia i nigdy nie sądził, że będzie musiał to podważyć. Bo nie czuł się, nie był dawnym profesorem. Był kimś nowym; kimś kogo poznawanie było dziwnym doświadczeniem i dopiero stawiał pierwsze, chybotliwe kroki ku pełni zrozumienia. Nie wiedział czy to, co znajdowało się na końcu drogi miało go satysfakcjonować, lecz w tym jednym momencie był pewien tego, że znajdowało się to zbyt daleko, by mógł cokolwiek przewidywać. Nawet decyzji o tym jak się ubrać na ślub nie mógł podjąć samodzielnie, chociaż miał od tego Pomonę, która nie rozczulała się specjalnie. Wciąż miał w głowie obraz jej skupionej miny, gdy starała się doprowadzić jego przydługawe włosy do porządku. Chyba nigdy też nie dostrzegał w jej orzechowych tęczówkach zielonych przebłysków. Te poznawane coraz lepiej oczy obserwowały go przez ostatnie dni bardzo uważnie, śledząc każdy ruch. Zupełnie jakby kontrolowały poczynania astronoma, mimo że ich właścicielka nie ingerowała zbyt często, pozostając na swojej własnej orbicie. Dawała mu przestrzeń na własne rozmyślania, chociaż równocześnie była blisko gotowa do poświęceń. Widział to i wciąż ciężko było mu zrozumieć to, że oddawała mu się bezinteresownie i bez reszty. Odczytywała jego zmiany nastroju z niebywałą łatwością, często powstrzymując kolejny przypływ nieodpowiednich myśli. A działo się to często. Gdyby nie wyrozumiałość kobiety, zapewne tkwiłby w bliżej nieznanym sobie miejscu, chcąc tylko i wyłącznie wyniszczyć swoją tożsamość do reszty. Mając ją obok, nie mógł się tego wyzbyć całkowicie, bo musiałby wymazać również i ją samą, a tego nie zamierzał robić nigdy. I chociaż znał ją tak dobrze, nie przestawała go zadziwiać. Dlaczego więc po raz kolejny czuł się zaskoczony jej niezwykłością w prostocie, słysząc słowa padające z ust zielarki? Przez jego twarz przebiegł cień widocznego zbicia z tropu - znów się jej udało doprowadzić go do takiego stanu. Konsternacji i zadumy, jednak nie tej niewłaściwej. Zmuszała go do myślenia nie tylko o sobie samym, ale również i o ludziach, którzy go otaczali, a dla których pozostawał ważny. Ciężko było mu przywołać kogoś ponad rodziców, Cyrusa i ją samą, którzy silnie deklarowali, że nie mieli znieść rozstania z nim. To dla nich miał pozostawać silnym, chociaż ciężko było powstać z kolan, czując na barkach ciężar świata. Pomona próbowała zdjąć odrobinę z tego brzemienia - z większym lub mniejszym skutkiem to robiła, chociaż Jayden jeszcze tego nie rejestrował.
- Czasem wydaje mi się, ze nauczycielska maniera przesiąknęła cię już do granic możliwości. To przerażające - odpowiedział po dłuższej chwili milczenia po wysłuchaniu wywodu czarownicy. Pozwolił sobie ubarwić swoją wypowiedź dozą czarnego humoru i przekory, ale w tym stanie nie mogła wymagać od niego więcej. Ale nie dyskutował. Nie podważał. Nie negował. Przyjął do wiadomości wszystko, co powiedziała. Oszukałby sam siebie, gdyby uznał, że nie dotknęła go swoimi zapewnieniami o trosce. Nigdy nie potrzebował tak usilnie niczyjej pomocy, a teraz okazywało się, że ta przyjaźń miała mocniejsze filary niż ktokolwiek mógł przewidzieć. Że opierała się na czymś, co mogło przetrwać najgorsze sztormy i trzęsienia ziemi. Najmocniejsze wichury. Miała rację. Nieważne jak długo by się zapierał, ona nie miała się poddawać, dając mu swoje oparcie. Jak chociażby i w momencie, w którym uroczo szczebiotała, opowiadając mu o lady i lordzie Ollivander. O tym że byli dobrymi ludźmi. Że zasługiwali i dawali szczęście. Że dbali jedno o drugie. Nie pytał o miłość. Nawet ktoś taki jak on wiedział, na czym polegały związki szlacheckich potomków, a podobne kwestie mogły wywołać jedynie krępację. Nie ją chciał wywołać. - Wiesz... Jednak cieszę się, że kazałaś mi pójść z tobą. I zobaczyć to wszystko - mruknął cicho, gdy dotarli już do strefy gastronomicznej. Nie mówił jedynie o pięknym wystroju - ten był ostatnią rzeczą, która miała teraz znaczenie. To fakt, że ludzie wciąż potrafili się jeszcze cieszyć dniem oraz monotonne wręcz utwierdzanie go w przekonaniu, że nie miał zostać sam. Mogła mu to powtarzać bez końca. Obserwując zastawione stoły, nie mógł wybrać niczego konkretnego. - Nie jestem aż tak głodny - powiedział nad jej uchem, nie chcąc, by okupujący stoliki tłum cokolwiek usłyszał. Jeszcze by pomyśleli, że gardził całymi stosami jedzenia albo krytykował dobór menu przez nowożeńców. Grzecznie trzymał jednak talerz, gdy Pomona nakładała po kilka sztuk kilku dań i przystawek, nie bacząc na to, że ich żołądki nie powinny były zmieścić takich ilości. Nie powinny, lecz oni znali swoje możliwości. A tych nie było końca. Odwiedzili jeszcze stół ze słodkościami i zasiedli na bujanej ławce przystrojonej białymi wstęgami. Jedli w milczeniu - jedno szybciej, drugie wolniej, jednak nieustępliwie, obserwując przelewających się tu i ówdzie gości. Czasem ktoś zwrócił na nich uwagę, niekiedy jakiś uczeń skłonił się im z uśmiechem, rozpoznając swoich profesorów, lecz przez większą część czasu pozostawali anonimową parą czarodziejów. Dopiero po niewypowiedzianej jego ilości Jay zerknął na swoją towarzyszkę, badając spojrzeniem jej profil. - Pom, mogę ci zadać niedyskretne pytanie? - spytał, a gdy dostał odpowiedź pozytywną, kontynuował: - Myślałaś kiedyś o dzieciach?
- Czasem wydaje mi się, ze nauczycielska maniera przesiąknęła cię już do granic możliwości. To przerażające - odpowiedział po dłuższej chwili milczenia po wysłuchaniu wywodu czarownicy. Pozwolił sobie ubarwić swoją wypowiedź dozą czarnego humoru i przekory, ale w tym stanie nie mogła wymagać od niego więcej. Ale nie dyskutował. Nie podważał. Nie negował. Przyjął do wiadomości wszystko, co powiedziała. Oszukałby sam siebie, gdyby uznał, że nie dotknęła go swoimi zapewnieniami o trosce. Nigdy nie potrzebował tak usilnie niczyjej pomocy, a teraz okazywało się, że ta przyjaźń miała mocniejsze filary niż ktokolwiek mógł przewidzieć. Że opierała się na czymś, co mogło przetrwać najgorsze sztormy i trzęsienia ziemi. Najmocniejsze wichury. Miała rację. Nieważne jak długo by się zapierał, ona nie miała się poddawać, dając mu swoje oparcie. Jak chociażby i w momencie, w którym uroczo szczebiotała, opowiadając mu o lady i lordzie Ollivander. O tym że byli dobrymi ludźmi. Że zasługiwali i dawali szczęście. Że dbali jedno o drugie. Nie pytał o miłość. Nawet ktoś taki jak on wiedział, na czym polegały związki szlacheckich potomków, a podobne kwestie mogły wywołać jedynie krępację. Nie ją chciał wywołać. - Wiesz... Jednak cieszę się, że kazałaś mi pójść z tobą. I zobaczyć to wszystko - mruknął cicho, gdy dotarli już do strefy gastronomicznej. Nie mówił jedynie o pięknym wystroju - ten był ostatnią rzeczą, która miała teraz znaczenie. To fakt, że ludzie wciąż potrafili się jeszcze cieszyć dniem oraz monotonne wręcz utwierdzanie go w przekonaniu, że nie miał zostać sam. Mogła mu to powtarzać bez końca. Obserwując zastawione stoły, nie mógł wybrać niczego konkretnego. - Nie jestem aż tak głodny - powiedział nad jej uchem, nie chcąc, by okupujący stoliki tłum cokolwiek usłyszał. Jeszcze by pomyśleli, że gardził całymi stosami jedzenia albo krytykował dobór menu przez nowożeńców. Grzecznie trzymał jednak talerz, gdy Pomona nakładała po kilka sztuk kilku dań i przystawek, nie bacząc na to, że ich żołądki nie powinny były zmieścić takich ilości. Nie powinny, lecz oni znali swoje możliwości. A tych nie było końca. Odwiedzili jeszcze stół ze słodkościami i zasiedli na bujanej ławce przystrojonej białymi wstęgami. Jedli w milczeniu - jedno szybciej, drugie wolniej, jednak nieustępliwie, obserwując przelewających się tu i ówdzie gości. Czasem ktoś zwrócił na nich uwagę, niekiedy jakiś uczeń skłonił się im z uśmiechem, rozpoznając swoich profesorów, lecz przez większą część czasu pozostawali anonimową parą czarodziejów. Dopiero po niewypowiedzianej jego ilości Jay zerknął na swoją towarzyszkę, badając spojrzeniem jej profil. - Pom, mogę ci zadać niedyskretne pytanie? - spytał, a gdy dostał odpowiedź pozytywną, kontynuował: - Myślałaś kiedyś o dzieciach?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może rzeczywiście odrobinę kłamię z tymi zmartwieniami. Jednak nie chcę, żeby Jay pomyślał, że jest jakimkolwiek ciężarem, skoro nim nie jest. To naturalne, że trochę się przejmuję jego losem, tym, co robi, a wtedy jest to nieco męczące. Wieczna czujność co do tego, czy nie targnie się na jakieś skończone głupstwo, albo kiedy znów pogrąża się w marazmie, z którego nie umiem go wydostać. Powoli jednak brniemy do celu, widzę już majaczący na horyzoncie drugi brzeg - jestem spokojna. Najgorsze już przetrwaliśmy, teraz może być już tylko lepiej. Chociaż prawdopodobna sinusoida emocji nie raz zmieni moje zdanie, to wierzę, że nie stoimy w miejscu, a przynajmniej maleńkimi kroczkami tuptamy do mety. Tam czeka na nas zwycięstwo, chwała i upragniony spokój duszy, bo to jest profesorowi najbardziej teraz potrzebne. Ukojenie dla zszarganych nerwów oraz nadwyrężonej przez kataklizmy psychiki. Żałuję, że nie mogę pomóc bardziej, pomimo usilnych starań utrzymywania pana astronoma w konkretnym kształcie. Żeby nie rozpadł się na kawałki, rozlał po powierzchni i wsiąkł na zawsze w ziemię, skąd nie ma już ucieczki. Cieszę się każdym drobnym sukcesem jaki udaje nam się osiągnąć - wspólnie, nawet jeśli czyjś trud jest intensywniejszy. Grunt, że oboje ze sobą współpracujemy. W Jaydenie wciąż odnajduję tlące się pokłady woli walki, gdyby nie one, to nic bym nie zdziałała. Musiałabym oddać go w ramiona profesjonalistów, nie będąc w stanie udźwignąć aż tyle; wciąż brakuje mi doświadczenia. Nie jestem magipsychiatrą, właściwie nigdy nie aspirowałam na tę specjalizację, od zawsze sądząc, że wyląduję na zatruciach eliksiralnych i roślinnych. Jednak wiem, że nawet najznamienitsze specyfiki nie są w stanie wyleczyć złamanego serca oraz pokiereszowanej psychiki. Kruchej jak delikatne ciasteczka maślane mamy - wystarczy tylko drobny nacisk, żeby ta pękła w szwach, pozostawiając jedynie nieprzyjemny rozgardiasz w umyśle. Pozostaje mi czerpać radość z tego, co jest - z obecności profesora Vane’a tuż obok, naszych małych sukcesów i tego, że wciąż istnieje nadzieja. Jeszcze nie zastanawiam się nad tym co wydarzy się, kiedy nasze drogi ponownie się rozejdą, zaś w mieszkaniu zalegnie kolejna pustka. Jest na to jeszcze za wcześnie. Proces odnowy jest długotrwały i niezwykle wymagający, dlatego ta część planu pozostaje jak dotąd głęboko ukryta.
Staram się jak mogę przekazać mu, że wszystko jest dobrze. Pod kontrolą. Nie musi przejmować się innymi, ani sądzić, że wszyscy chcą nad nim załamywać ręce i tarmosić poliki, wiedząc ile przeszedł. Jakkolwiek brzmi to okrutnie, to żadne życie nie jest tak do końca usłane różami. Róże mają też bolesne kolce i każdy z nas zdaje sobie z tego sprawę. Ludzie umierają, teraz wręcz masowo - każdy skrywa w sercu żałobę. Dlatego nie mają poczucia litowania się nad całą resztą, chcą po prostu wspomóc tego drugiego, który potrzebuje wsparcia. Tak jak kiedyś oni go potrzebowali. To naturalny cykl… życia, tak paradoksalnie. Nie warto chować w sercu pretensje ani unosić się dumą. Wszyscy mamy słabości, mniejsze lub większe, to czyni nas ludźmi. Bycie człowiekiem to powód do dumy, nie wstydu. - Pff, moi uczniowie nie narzekają - odpowiadam pozornie urażona, ale zaraz uśmiecham się szeroko i daję mu lekkiego kuksańca w bok. Niech sobie nie myśli, że stłamsi mnie tak okrutną opinią, co to, to nie! Zresztą, szybko o tym zapominam, dając się ponieść paplaninie i wypowiedziach o państwie Ollivander. Julia Ollivander, to wciąż brzmi tak obco, ale całkiem przyjemnie. Chociaż nie doczekałam się żadnego komentarza do swoich słów, to nie szkodzi. Widok pysznego jedzenia skutecznie odciąga moje myśli od właściwie większości spraw. - Cieszę się, że moje rozkazy sprawiają ci przyjemność - stwierdzam niby poważnie, ale kąciki ust drżą zawzięcie i z trudem hamuję parsknięcie śmiechem. Chociaż może powinnam, żeby spróbować zarazić nim Jay’a? Cóż, może innym razem. Teraz nasz humor poprawią pyszne przekąski, które dość dosadnie zdobią nasze talerze. - Jedz, jedz, żebyś urósł duży i silny - komentuję żartobliwie sprzeciw wobec kolejnej góry przysmaków.
Siedząc na huśtawce i pałaszując kolejne wyśmienite potrawy nie myślę całkowicie o niczym. Cieszę się ze ślubu, z obecności Jaydena, z chwili beztroski. Muszę odganiać przykre myśli jeśli nadal chcę być wsparciem dla niego. Przecież smutkiem i zmartwianiem się niczego nie wskóram. Niczego dobrego. - Jasne, dawaj - rzucam beztrosko, nie wiedząc jakie pytanie ma nadejść. Dobrze, że zdążyłam przełknąć jedzenie, bo chyba stanęłoby mi w gardle po usłyszeniu jego tematu. Staram się jednak zachować pokerową twarz. - No jasne, ciągle o nich myślę - śmieję się, chociaż odrobinę nerwowo. Jednak nie wierzę, że profesor Vane miałby mnie zapytać o dzieci prywatne, takie całkiem moje, więc uznaję, że to musi chodzić o uczniów. Nieważne, że w tym przypadku logika trochę kuleje. - Przez całe wakacje myślałam o formie przekazania im wiedzy. Wiesz, nie chcę ciągle mówić im tego samego lub w ten sam sposób, żeby się nie znudziły. Ale okazuje się, że to nie takie proste, Zakazany Las jest chyba zbyt niebezpieczny do pokazywania tamtejszej flory, zaś okazy w szklarniach wydają się nudne. Z kolei hodowanie nowych roślin to proces długotrwały i chyba zbyt trudny jak na Hogwart. Więc tak, myślę o moich robaczkach intensywnie. - Wzdycham na koniec, już nawet zapominając, że powinnam to pytanie zinterpretować całkiem inaczej.
Staram się jak mogę przekazać mu, że wszystko jest dobrze. Pod kontrolą. Nie musi przejmować się innymi, ani sądzić, że wszyscy chcą nad nim załamywać ręce i tarmosić poliki, wiedząc ile przeszedł. Jakkolwiek brzmi to okrutnie, to żadne życie nie jest tak do końca usłane różami. Róże mają też bolesne kolce i każdy z nas zdaje sobie z tego sprawę. Ludzie umierają, teraz wręcz masowo - każdy skrywa w sercu żałobę. Dlatego nie mają poczucia litowania się nad całą resztą, chcą po prostu wspomóc tego drugiego, który potrzebuje wsparcia. Tak jak kiedyś oni go potrzebowali. To naturalny cykl… życia, tak paradoksalnie. Nie warto chować w sercu pretensje ani unosić się dumą. Wszyscy mamy słabości, mniejsze lub większe, to czyni nas ludźmi. Bycie człowiekiem to powód do dumy, nie wstydu. - Pff, moi uczniowie nie narzekają - odpowiadam pozornie urażona, ale zaraz uśmiecham się szeroko i daję mu lekkiego kuksańca w bok. Niech sobie nie myśli, że stłamsi mnie tak okrutną opinią, co to, to nie! Zresztą, szybko o tym zapominam, dając się ponieść paplaninie i wypowiedziach o państwie Ollivander. Julia Ollivander, to wciąż brzmi tak obco, ale całkiem przyjemnie. Chociaż nie doczekałam się żadnego komentarza do swoich słów, to nie szkodzi. Widok pysznego jedzenia skutecznie odciąga moje myśli od właściwie większości spraw. - Cieszę się, że moje rozkazy sprawiają ci przyjemność - stwierdzam niby poważnie, ale kąciki ust drżą zawzięcie i z trudem hamuję parsknięcie śmiechem. Chociaż może powinnam, żeby spróbować zarazić nim Jay’a? Cóż, może innym razem. Teraz nasz humor poprawią pyszne przekąski, które dość dosadnie zdobią nasze talerze. - Jedz, jedz, żebyś urósł duży i silny - komentuję żartobliwie sprzeciw wobec kolejnej góry przysmaków.
Siedząc na huśtawce i pałaszując kolejne wyśmienite potrawy nie myślę całkowicie o niczym. Cieszę się ze ślubu, z obecności Jaydena, z chwili beztroski. Muszę odganiać przykre myśli jeśli nadal chcę być wsparciem dla niego. Przecież smutkiem i zmartwianiem się niczego nie wskóram. Niczego dobrego. - Jasne, dawaj - rzucam beztrosko, nie wiedząc jakie pytanie ma nadejść. Dobrze, że zdążyłam przełknąć jedzenie, bo chyba stanęłoby mi w gardle po usłyszeniu jego tematu. Staram się jednak zachować pokerową twarz. - No jasne, ciągle o nich myślę - śmieję się, chociaż odrobinę nerwowo. Jednak nie wierzę, że profesor Vane miałby mnie zapytać o dzieci prywatne, takie całkiem moje, więc uznaję, że to musi chodzić o uczniów. Nieważne, że w tym przypadku logika trochę kuleje. - Przez całe wakacje myślałam o formie przekazania im wiedzy. Wiesz, nie chcę ciągle mówić im tego samego lub w ten sam sposób, żeby się nie znudziły. Ale okazuje się, że to nie takie proste, Zakazany Las jest chyba zbyt niebezpieczny do pokazywania tamtejszej flory, zaś okazy w szklarniach wydają się nudne. Z kolei hodowanie nowych roślin to proces długotrwały i chyba zbyt trudny jak na Hogwart. Więc tak, myślę o moich robaczkach intensywnie. - Wzdycham na koniec, już nawet zapominając, że powinnam to pytanie zinterpretować całkiem inaczej.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Aleja lewitujących drzew
Szybka odpowiedź