Romillé Allegra Mallard
Nazwisko matki: Elliot
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: brudna, mugolska
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: pałkarz Harpii z Holyhead, muza
Wzrost: 158 cm
Waga: 46 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: schrypnięty, acz wciąż przyjemny dla ucha głos znaczony francuskim akcentem; dosyć obojętny, wręcz martwy wyraz twarzy; niski wzrost; nieregularna blizna na prawym biodrze; niewielki pieprzyk na lewym policzku; beret na głowie; używa perfum na bazie róż i jaśminu
11 cali, dość giętka, Winorośl, Sierść wozaka
Ravenclaw
Kałan morski
Krwawy napis szlama materializujący się tam, gdzie akurat raczy spojrzeć
schnąca farba olejna, dym papierosowy, goździki, morze
Roześmiana madame Mallard, tańcząca na weselu córki, trzymająca w objęciach piszczącą z uciechy wnuczkę
malarstwo, fotografia, zatruwanie życia, quidditch, berety, szkicowanie
Ironicznie (sentymentalnie), Katapulty z Caerphilly
przemijanie, pozowanie do obrazów, latanie na miotle, taniec, wino i śpiew
wiersze, ballady, jazz, rock&roll, on
Taylor Lashae
Bo takie jest życie gwiazdko...
We wtorki chodzi do pubu.
Nie w każdy wtorek - raz, może dwa razy na miesiąc. Jednak zawsze jest to ten sam pub, ten sam stolik tuż przy oknie i to samo wino w kieliszku.
Reszta dni upływa na treningach, czytaniu, zapadaniu w płytkie drzemki. Czasem zastanawia się, w którym momencie życie przekształciła na trwanie.
Czasem zastanawia się, czy nie dopadł jej po prostu jakiś chandrun.
Więc we wtorki chodzi do pubu, tak po prostu.
Des yeux qui font baisser les miens, un rire qui se perd sur sa bouche,
Voilà le portrait sans retouche, de l'homme auquel j'appartiens...
Maman ma skórę białą, niczym pierwszy śnieg ścielący ziemię, a jej długie, miękkie włosy przypominają krucze skrzydła, bądź najpiękniej wypolerowany heban. Nawet jeśli jej usta są czerwone niczym krew, to uśmiech ma najładniejszy na świecie. A kiedy śpiewa! Ach, to tak jakby całe otoczenie jej słuchało! Wszystkie te drzewa za oknem, sowy osiadłe na żerdzi, fikuśne filiżanki i talerzyki używane do podwieczorków - wydają się oczarowane głosem pani Mallard i ośmioletnia Romy przestaje się dziwić, dlaczego papa Mallard zdecydował się uczynić z niej swoją żonę. Dlaczego zignorował rodzinne przytyki o śmiesznej krwi, o porywach młodości i przeniósł się do pachnącego deszczem i nędzą kraju tylko po to, by móc zdobyć serce roztańczonej panny Elliot, śmiało twierdząc, iż magiczne powieści grozy można pisać w każdym miejscu, a ponura aura dni może tylko im pomóc. Panny Elliot będącej pochodzenia mugolskiego, acz należącej do najbardziej magicznych i rozkosznych stworzeń na świecie. A także tych całkowicie niereformowalnych, bo jak to tak można własną oraz jedyną córkę nazwać imieniem, które imieniem nie jest wcale? Romillé jest miejscem-miastem, w którym spotkali się państwo Mallard i całkowicie oczarowali siebie nawzajem. Tego oczarowania jednak nie powinni przelewać na swoją pociechę, albowiem dla ośmioletnich dziewczynek bycie miejscem-miastem wcale nie jest uroczym hołdem dla wspomnień, a przyczyną zgryzot wszelakich. Takie ośmioletnie dziewczynki wolałyby być taką Callidorą, Betty, albo chociaż Alice! Stworzyć własną opowieść, a nie być jedynie kontynuacją tej, która została już opowiedziana. Zostaje więc Romy, dąsającą się, kiedy któryś z krewnych spróbuje ją nazwać imieniem-którego-nie-wolno-wymawiać. Romy żyjącą w niewielkim angielskim domu o niebieskim płocie, śpiewającą francuskie piosenki i bawiącą się z ulubionym obrazem maman w `gdzie tym razem schowałem swoje ucho?`. Romy grającą razem z papą na fortepianie, chociaż w swoje melodie wprowadza wszystkie sobie znane, tworząc tym samym istną kakofonię. Romy obserwującą, jak maman z niezwykłą troską opiekuje się kolejnymi stworzeniami sprowadzanymi do lecznicy, bowiem jako czarownica mugolskiej krwi czuła się zdecydowanie lepiej pośród magicznych zwierząt niźli ludzi, gotowych ocenić ją tylko przez pryzmat pochodzenia. Romy z oczarowaniem patrzącą, jak przed jej oczami ukazują się kolejne historie pokazane na srebrnym ekranie, podczas licznych wizyt w mugolskim kinie. Romy z niechęcią uczącą się ułamków, karconą przez babcię za każdy błąd w zapiskach i nagradzaną wyjściem do zoo z dziadkiem, gdzie mogła najeść się tyloma lodami oraz popcornem ile tylko zapragnie. Romy odwiedzającą krewnych papy, którzy, choć w znacznej ilości byli przedstawicielami półkrwi podobnie jak sam papa, tak nigdy nie dawali odczuć jej, iż była gorszym urwisem od rówieśników i z zapamiętaniem przelewali francuskie nauki oraz nawyki do chłonnego umysłu. Romy malującą wokół ram, ale nigdy nie na płótnie i w końcu Romy wtykającą swój prosty nos między szczeble barierki na schodach, kiedy kolejny dziwny mężczyzna nawiedza maman, śledzony strapionym spojrzeniem papy Mallard. Było ich łącznie siedmiu i każdy z nich był inny od drugiego. Pierwszy należał do osób bardzo wesołych i często opowiadał żarty, drugi kichał, jeśli tylko zauważał ich kotka Psotka, trzeci wyglądał tak, jakby nigdy nie mógł się porządnie wyspać, a czwarty to chyba był w stanie własną głowę zgubić! Piąty jest straszny, bo jakiś taki ponury i gderliwy, z kolei szósty boi się odezwać, co rusz oblewa się rumieńcem. Siódmy jest za to miły oraz bardzo, bardzo mądry. Radzi, jak opiekować się maman, gdy ta nie może już więcej tańczyć. Którą fiolkę z eliksirem podać, gdy mówi, że kości ją bolą, albo ile kocyków przynosić, jeśli jej zimno. To on też bardzo ją przeprasza, że nie może zrobić nic więcej, a Romy niezbyt to rozumie przynajmniej do czasu, aż zastaje swoją ukochaną maman leżącą nieruchomo w łóżku z łagodnym uśmiechem na twarzy. Trzymane czerwone jabłko wypada z dziecięcej rączki, a żadne potrząsanie i łzy nie mogą jej obudzić, bo maman jest zimna i nieruchoma, jak posąg, jak śmierć. Kiedy przyprowadza papę do sypialni, każąc mu czym prędzej ją pocałować, bo Romy jest pewna, że babunia kiedyś opowiadała podobną mugolską bajkę i tylko pocałunek prawdziwej miłości może ją uratować. Ale papa Mallard kręci przecząco głową, powstrzymując się od płaczu i mówi, że żadne buziaki nie zbudzą nikogo cierpiącego na Dotyk Meduzy, że siedmiu mężczyzn od lat odwiedzających maman, to nie żadne krasnoludki, tylko uzdrowiciele i teraz są sami, sami, ale w duecie i jest mu bardzo, bardzo przykro. Romy nic nie odpowiada, tylko wraca do pokoju i zaczyna krzyczeć, krzyczy tak długo, aż wzbiera się w niej magia i pokrywa dziecięcą sypialnię szronem, lustro zaś stojące w kącie, przed którym zwykła się stroić razem z maman pęka na tysiące kawałków. I po latach Romy mimowolnie się zastanawia, czy jeden z jego okruchów nie trafił jej przypadkiem w oko, a drugi w serce.
Nie zauważa, kiedy nadchodzi wielka mugolska wojna, a rodzice maman pojawiają się w ich niewielkim angielskim domu z niebieskim płotem. Nie zauważa, że na jej twarz nie wkrada się już radosny uśmiech, a gra w 'gdzie schowałem swoje ucho?' traci na uroku. Nie zauważa nawet, kiedy sowa przynosi jej list do Hogwartu, a papa silący się na radość zabiera ją po sprawunki na Pokątną. Nie zauważa strachu, jaki się kryje w oczach tych, którzy wsiadają do szkolnego pociągu, tych co mają krew brudną, jak ona - nie boją się już o swoje życie, przecież tamta dziewczynka zginęła dwa lata temu i przez ostatni rok nic się nie stało. Boją się tylko szykan, spojrzeń pełnych pogardy oraz słów zawsze sprowadzających się do wyrazu szlama, Romy po prostu zasłania się nazwiskiem oraz francuskim akcentem, pozwalając wierzyć innym, że podobnie jak papa jest półkrwi. Nie zauważa, jak tiara nad nią wzdycha, wysyłając ją niemalże natychmiast do Ravenclawu, bo chociaż obecnie jest dosyć roztargniona, tak z uporem starała się przeczytać wszystkie materiały dotyczące Dotyku Meduzy, udowodnić siedmiu mężczyznom, że musi istnieć sposób na wyleczenie chorych i zawsze, ale to zawsze zadawała mnóstwo pytań. Nie zauważa, jak mija cały rok, a szkoła nie jest wcale tak niezwykła, jak przedstawiali ją rodzice. Nie zauważa, jak mechanicznie poprawia samych nauczycieli, mówiąc, że ma na imię Romy. Romy, Romy, Romy, bo Romy nie jest miejscem-miastem, pełnym martwych wspomnień. Ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu zauważa ją. Jest niewysoka i włosy ma białe jak śnieg, wygląda tak, jakby ledwie podmuch wiatru mógł ją oderwać od ziemi i schodząc z niewielkiego stołka, ubrana jest w czerwień. Romy pamięta, że jej pierwszą myślą było, iż taką już zawsze będą otaczać wilki i tylko czekać, aż jakiś ją pożre. Jednak nikt nie jest w stanie pożreć czerwonej dziewczyny o białych jak śnieg włosach oraz szerokim uśmiechu na twarzy. A Mallard zaczyna dostrzegać dlaczego, gdy tylko niefortunny szlaban (nauczyciel OPCM uparcie odmawiał używania jej właściwego imienia) zbliża do siebie oba dziewczątka. Bo Susanne Lovegood nigdy nie była ofiarą w swojej historii, a jej troska o brata bliźniaka sprawia, że nabiera ona zupełnego innego znaczenia. Staje się kimś, kto być może nie wie jeszcze dokładnie jak walczyć, ale pewne jest, że będzie się starać wyrwać każdą ofiarę z wilczego brzucha. U jej boku Romy płyną lata i zanim się orientuje, jest w stanie godzinami rozmawiać o astronomii, zachwycać się - nawet jeśli zachwyt ten nie odbija się na poważnej twarzy - niemal każdymi zajęciami z transmutacji, pomaga przyjaciółce z eliksirami, sama powoli stając się ich entuzjastką i szczerze narzeka na zajęcia z zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami. Zgodnie ignoruje nadejście wielkiej wojny czarodziejów oraz zastanawiające spojrzenia tych, o czystej krwi zasłaniając się łatką półkrewka. W międzyczasie szuka sposobów ucieczki w transmutacji, coraz bardziej angażując się w misję Susameleon i odkrywa, że chociaż nadal pilnie przegląda medyczne księgi, tak prawdziwą radość przynosi jej latanie na miotle. Zanim zda sobie sprawę, już dołącza do drużyny quidditcha na pozycji pałkarza, gdzie przypadkiem może miotać tłuczkami we wszystkich tych, którzy kiedykolwiek odważyli się na złośliwości względem niej. Bo chociaż Romy nie walczy, woli się uczyć niż bawić, nie jest duszą towarzystwa i bardziej żywy wyraz twarzy mają zamkowe duchy, tak nie można powiedzieć, iż była całkowicie bezbronna. Nigdy zresztą nie widziała nic złego w strzelaniu urokiem w plecy. Tylko wciąż musi uważać na każde swoje słowo, nim zdradzi się, iż bardziej przepada za muzyką mugolską, że wakacje woli spędzać pod gwiazdami na biwakowaniu razem z drogim dziadkiem, że czasem czuje się wyobcowana, nie mogąc powiedzieć, jak bardzo była pod wrażeniem filmu To wspaniałe życie i że w zasadzie sprawił on, iż zaczęła się zastanawiać, w co właściwie wierzą czarodzieje. W magię? Przeznaczenie? Komu powierzają swoje troski? Nie zadaje jednak pytań, pozwalając im się wypalić, albo rozwiać na kartach czytanych ksiąg. Niemniej szkołę magii i czarodziejstwa kończy nie tylko żywa i w jednym kawałku, ale też z całkiem przyzwoitymi ocenami, które jednak nie są wystarczające, by mogła się dostać na wymarzony staż uzdrowicielski.
Oczy ma smutne oraz niebywale zmęczone, piękno duszy zaś ukazuje w każdym słowie oraz geście i Romy powoli zaczyna się orientować, że coraz trudniej jest jej odwrócić od niego wzrok. Więc przymyka powieki i słucha jego głosu, słucha, siedząc w swoim barze, na swoim stałym miejscu przy oknie z lampką wina na stole oraz papierosem trzymanym w dłoni. Odpoczywa, bo po tym, jak musiała zrezygnować z obranej ścieżki uzdrowicielstwa, zatroskani dziadkowie oraz marniejący z roku na rok papa zasugerowali jej, by zaczęła robić to, w czym jest najlepsza. A ponieważ ignorowanie problemów nie jest związane z żadną realną pracą, tak Romy zaczęła latać. Latać w mało znanej drużynie okolicznego hrabstwa, aż w końcu po wielu próbach dostała się na eliminacje Katapult z Caerphilly, gdzie mogła zająć zaszczytną pozycję rezerwowego pałkarza. Ćwiczyła zaciekle, nie tylko doskonaląc swe umiejętności gry w quidditcha, ale także transmutację. Bo nadal się bała spojrzeń, nadal się bała słowa szlama i wiedziała, że musi znaleźć sposób na ucieczkę. Animagia wydawała się perfekcyjnym rozwiązaniem, więc to jej oddała się całkowicie, by po wytężonych miesiącach pracy mogła obrosnąć w krucze piórka (w sposób legalny naturalnie, bo nawet strach ma swoje granice, a skrytka nie jest wypełniona po brzegi galeonami). Wciąż wizytuje często w mugolskich kinach, obserwując jak Marilyn Monroe oraz Marlon Brando lśnią na srebrnym ekranie. Odwiedza galerie sztuki i to nie tylko te magicznie, nie rzadko wymieniając z kuzynostwem uwagi odnośnie co ciekawszych ekspozycji. Coraz częściej nosi berety na głowie, coraz częściej też jest zmęczona, nie mogąc się zdecydować, gdzie w zasadzie leży granica i gdzie dokładnie jest jej miejsce. Dlatego wybiera niebo. W roku, w którym Llewellyn Groźny traci życie, ona zyskuje pełnoprawną pozycję w drużynie i poznaje jego. Mężczyznę udręczonego, o przeszłości smakującej goryczą oraz bestii czającej się nie tylko we wspomnieniach, ale i w mrokach nocy. Uwielbiającego poezję oraz książki, starającego się nosić w sobie jakąś surowość, która ustępuje naturalnej łagodności. Czasem zastanawia się, jakim cudem jego uczucie nie było w stanie przywrócić bestii do pierwotnej postaci. Czasem zastanawia się, czy jego pocałunek mógłby sprawić, że lustrzane odłamki gnieżdżące się w niej od dawna, mogłyby tak po prostu wypaść. Lecz tłuczek łamiący jej prawe biodro, sprowadza ją na ziemię (dosłownie) pamiętnego września 1955 roku i stwierdza, całkowicie oszołomiona bólem, na granicy omdlenia, że to chyba niemożliwe, że to nie jest jej bajka. Powrót do formy trwa parę miesięcy, podczas których powraca do artystycznych korzeni. Zaczytuje się w historiach zarówno magicznych, jak i mugolskich, powoli rysuje po ścianach, nadal nie mogąc splamić bieli płótna, odkrywa pasję do fotografii, przerabiając na ciemnie pomieszczenie będące dotąd kuchnią, gdzie może wywoływać zdjęcia, obraca się pośród entuzjastów sztuki. Oddycha pełną piersią dopiero wtedy, gdy ponownie staje na murawie stadionu, a jej ręka zaciska się na trzonku miotły. Jest chyba nawet bardziej zdeterminowana, bardziej zacięta i jeszcze bardziej nastawiona na sukces. Taka postawa owocuje zainteresowaniem ze strony trenera Harpii z Holyhead, transfer do nowej drużyny ma mieć miejsce pod koniec lata i do tego czasu Romy może latać jeszcze w starych barwach drużyny. Jest zadowolona, to oznacza rozwój, chociaż zbierające się czarne chmury nad magicznym społeczeństwem nie wprawiają w optymistyczny nastrój. Wykorzystuje więc swój urlop i pomaga przeprowadzić się papie Mallard do Francji, dziadkowie już dawno wrócili do swojego świata (jej świata?), choć często zapraszali swoją jedyną wnuczkę na obiady oraz spacery, bądź wspólne oglądanie teleturniejów. Powrót do kraju jest przerażający, magia kaprysi i odmawia posłuszeństwa, anomalie pustoszą jej ojczyznę, nieznani sprawcy - mordercy - coraz odważniej poczynają sobie z mugolami oraz szlamami, a jej droga przyjaciółka wygląda czasem tak, jakby ciężar świata osiadł jej na ramionach. Romy niewiele może zrobić - jeszcze - więc zaciska zęby i gra dalej, choć jakiś sprzeciw powoli się w niej zaczyna budzić. Jednakże niebo pozostaje bezstronne, a ona idzie jego przykładem.
Jest wtorek, więc czas po dwutygodniowej sierpniowej nieobecności spędza w pubie. Ma wciąż niedokończone wino w kieliszku oraz nieco rozbiegane myśli, przytłoczone wizją wojny. Myśli, że może życie w świecie magii przypomina trochę bajkę, nieco gorzką, dosyć słodką, lecz mimo wszystko bajkę, która w każdej chwili może się skończyć, rozpaść, roztrzaskać niczym lustro sprzed wielu lat. Patrząc na historie ją otaczające, nie trudno jest dojść do takiego wniosku, chociaż mimowolnie zastanawia się, czy również może być baśniową postacią, czy przeznaczona jest jej też li jedynie rola czytelnika, obserwatora? Potrząsa zaraz głową, bo oto znajomy pisarz jest skłonny wydać wszystkie swoje oszczędności na następną kolejkę, jeżeli tylko ktoś będzie w stanie pokonać go w zagadkach. Romy więc wzdycha, choć kącik ust drga nieznacznie, kiedy się odzywa.
- Odgadniesz moje imię?
Tej nocy nie musi martwić się o pusty kieliszek.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 7 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 1 | +1 (różdżka) |
Transmutacja: | 15 | +2 (różdżka) |
Eliksiry: | 7 | +2 (różdżka) |
Sprawność: | 11 | Brak |
Zwinność: | 4 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
ONMS | I | 2 |
Anatomia | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Wytrzymałość fizyczna | II | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Śpiew | II | 3 |
Fotografia | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (fortepian) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | II | 3 |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (tworzenie) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | I | 1 |
Taniec balowy | I | 1 |
Latanie na miotle | III | 25 |
Taniec współczesny | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, aparat fotograficzny, wozak, sowa, animagia
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Romy Mallard dnia 04.01.19 7:15, w całości zmieniany 12 razy
Witamy wśród Morsów
[05.01.19] Ingrediencje (wrzesień/październik)