Parys Bulstrode
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: muzyk
Wzrost: 188 centymetrów
Waga: 85 kilogramów
Kolor włosów: ciemny brąz wpadający w czerń
Kolor oczu: szary
Znaki szczególne: kilka dużych blizn po rozszczepieniu na prawej nodze i ręce; inne, drobne widoczne na karku; dla hecy jeszcze ślady po oparzeniach magicznym ogniem | nadzwyczaj czarujący
13 cali, giętka, wianowłostka, sierść kelpii
slytherin
ryś iberyjski
uśmiech oraz głębokie spojrzenie inferiusa
mieszanką z bergamotki, lawendy, mandarynki, mirry, goździka korzennego, gałki muszkatołowej i ambry
siebie jako niezwykle wpływowego człowieka, przed którym mogą drżeć inni
polityką, czarną magią, szeroko pojętym światem kultury
jastrzębiom z falmouth
quidditch, kiedyś magiczne polo, szachy czarodziejów, pojedynki
jazzu
michiel huisman
We wszystkich tych starych, bajecznych domach życie bogatych dzieciaków od setek lat, być może nawet tysięcy, wyglądało niemalże identycznie. Rodzice żyjący ambicją, którą zazwyczaj niezdrowo pakowali w czyste umysły swoich dzieci, tworząc z nich lepsze obrazy samych siebie. Piękne, promienne twarze umiejące śpiewać, grać na trzech instrumentach z niezwiązanych ze sobą grup oraz zatańczyć przynajmniej pięć tańców klasycznych przed skończeniem czwartego roku życia. Pomiędzy tym wszystkim lekcje zachowywania się przy stole, ćwiczenie dykcji oraz sztuki perswazji. Fantastycznie, nieprawdaż?
W szczególności, kiedy młoda krew nie została zmącona nawet przez jedną, zabrudzoną mugolską łzę. A pomimo upływu lat, pewnego rodzaju postępu, rodziciele nadal pozawalali dorastać swoim małym-lepszym sobowtórom w pewnej pogardzie dla otaczającego ich świata, poczuciu wyższości, wzgardzeniu dla tego, czego nie darzyli cieniem zainteresowania.
Śmiertelnicy stwierdziliby, że to nieodpowiedzialne. Wręcz oburzające, odpychające, czy obmierzłe. Właśnie, tylko oni, gdyż nie mieli nigdy szansy zasmakować słodkiej polewy bogactwa choć z wierzchu.
I tak naprawdę życie tego dumnego mężczyzny w tych etapach nie było niczym lepszym lub gorszym. Ot, został nauczony przez matkę, często leżącą na ludwikowskiej kanapie z lekko przechyloną głową, że był kimś urodzonym do wyższego celu, godniejszym uwagi, mogącym więcej osiągnąć… co od tamtej pory zakorzeniło się w nim na stałe. Tak niesamowicie mocno, iż żadna siła nie zdołała tego wyprzeć. Grzeczni chłopcy słuchali swoich rodziców! Nawet banale docinki podczas spotkań z innymi czarodziejami lub dziecinne przepychanki podczas chodzenia po szerokich korytarzach Hogwartu, tupiąc w posadzkę niewyobrażanie drogimi butami ze skóry młodych smoków, nie mogły go odwieść od własnej wartości, pewnego rodzaju samoświadomości uzyskanej jeszcze przed rozpoczęciem nauki.
Szkoła Magii i Czarodziejstwa zdawała się kolejnym niesamowicie porywającym etapem w jego niemal trzydziestopięcioletniej egzystencji. Trafił do domu Salazara Slytherina, co czasem, pośród bezmiaru ciemności nieprzespanych nocy, wracało do niego jak bumerang. Bo które z cech założyciela posiadał? Spryt, przebiegłość, niepohamowana ambicja? Prawdopodobnie wszystkie… dodatkowo były tak dominujące, iż nie pozwoliły mu na hipotetycznie trafniejszy przydział do Krukonów. Może to wina niedostarczanie dobrego serca, nie miał bladego pojęcia.
Sam system edukacji zdawał mu się być dość dziurawy, przepakowany bezużytecznymi podręcznikami, pozbawiony przydatnych umiejętności, które co inteligentniejsze (pojedyncze) jednostki musiały zdobywać same. Wielokrotnie fundował profesorom stany nerwicowe, wygłaszając swoje teorie przy całej grupie, widocznie bardziej zainteresowanej jego wywodami niż całą lekcją. Sowa za szkoły przylatywała do rodzinnej rezydencji przynajmniej raz na dwa tygodnie, jednak ani matka, ani ojciec nie reagowali na nie zbyt emocjonalnie. Dorzucali je do stosu w kącie pokoju syna, by po jego powrocie pochwalić go za trafne spostrzeżenia.
Nie zawiązał żelaznej przyjaźni na całe życie, ponieważ zawsze uważał swoich rówieśników za ludzi mniej bystrzejszych od siebie samego. Nigdy także nie należał do kręgu osób lubianych. Owszem - brylował w towarzystwie, jak go wychowano, aczkolwiek, oprócz podziwu, wychowankowie wszystkich czterech domów odczuwali do niego niezrozumiały szacunek. Pomieszany z lekką nutą strachu, dla wyśmienitego smaku.
Co takiego stanowiło prawdziwą esencję życia? Nie miłość, nie żądze, nawet nie płytkie oddechy i rytmiczne bicie serca. Tak naprawdę było nią dokonywanie wyborów… Prawdopodobnie cokolwiek by się nie stało, jak bardzo szczęśliwi byśmy się nie wydawali - to zawsze pozostawało po sobie gorzki posmak niczym ognista w porównaniu do rumu porzeczkowego. Słyszeliśmy słodki głos, który szeptał namiętnie do ucha niespełnione obietnice lepszych scenariuszy, które potrafiliśmy snuć wyłącznie w samotności, po ciemku oraz, na ironię, nie potrafiliśmy zrealizować, kiedy wchodziło słońce, a rzeczywistość stawała się prawdziwa.
Gorycz w swoich ustach poczuł po raz pierwszy, gdy skończył edukację. Z całkiem niezłymi wynikami jak na jego wojenne nastanie do przedmiotów szkolnych. Dorosłe życie stawiało przed każdym czarodziejem serię wyborów, najczęściej katastroficznych, ciągnących się za nimi przez całe życie. Niemniej, czego chciał najbardziej Parys? Władzy.
Jedyne miejsce, które mogło mu to zapewnić, znajdywało się w magicznej części stolicy Wielkiej Brytanii. Ministerstwo Magii każdego roku przyciągało do siebie ambitnych, młodych, zdolnych oraz chętnych do pracy (czasem mniej, jednakże wtedy posiadali bardzo sympatyczne nazwisko rodowe… na przykład Bulstrode). Interesowało go miejsce w Wiedźmiej Straży - nielegalne układy, do których nauczyłby się przywiązywać sznurki, aby następnie ludzie z udziałami tańczyli jak marionetki w rytm jego szaleńczej melodii. Niestety ta forma rozrywki pozostała w strefie wyobrażeń oraz eterycznych, sennych marzeń.
Pogoda dla bogaczy czasem nie była aż tak słoneczna, aby spełniać marzenia uczniów tuż po Owutemach. Sympatyczna, pełna ciepła posada na najniższym szczeblu w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Czarów czekała na niego od zaraz. Prawdę mówiąc, nie wyszedł nam tak źle. Dano mu przynajmniej namiastkę prawdziwej potęgi. Sam, według swoich obiektywnych osądów wymierzał coś tak górnolotnego jak sprawiedliwość. (Czymkolwiek tylko mogła się stać, gdyż granice moralne panna Bulstrodea nie były sztywne, a akceptowalny przez społeczeństwo kręgosłup moralny tak krzywy.) Całkiem szkoda, że nigdy nie zaangażowano go w prawdziwe poważne sprawy. Wyłącznie raz na jakiś czas wypadały zaklęcia niewybaczalne, a jeszcze rzadziej przypadały mu w udziale.
Nigdy, przenigdy nie wierzył w prawdziwą miłość. Kto o zdrowych zmysłach pokładał nadzieję w surrealistycznym obrazie, czymś niezrozumiałym? Czuł się niedostępny dla tego, co opisywano w książkach dla małych czarownic lub romansach dla tych nieco starszych. Owszem - spotykał się z przedstawicielkami płci pięknego podczas pobytu w szkole, acz traktował je jako dziewczyny na teraz i dziewczyny na potem. Szczególnie często na swoje ofiary wybierał reprezentantki szlachetnej krwi… jedyne czyste, godne namiastki zainteresowania.
W rzeczywistości Parys nie oczekiwał namiętnej miłości i nie wiedział, czy przeszkoda na drodze smakowała jak prawdziwy Eros. Bardziej uznawał to za spełnione pragnienia, przyciąganie silniejsze od grawitacji. Dobrze urodzona Kinsey przewijała się przez jego życie tak wiele razy w przeciągu miesiąca, iż nie zakodował w umyśle pierwszego spotkania. W urzędzie może na Pokątnej… albo w którymś z pubów? Nie zmieniło to faktu, że długie blond włosy i śmiejące się, zielone oczy zagościły w jego życiu na najbliższe lata.
Pierwsze okresy życie usłało im niemalże różami, jednak następnie łąka powoli przemieniała się w drogę wyścielaną cieniami, ostrymi kamieniami. Z każdym kolejnym porankiem kłócili się coraz więcej, krzyczeli coraz głośniej, mówili coraz więcej cięższych rzeczy, ranili się coraz głębiej. Pierścionek oraz pochopne „tak” nie zmieniało niczego. Niestety, im bardziej zatruwali swoje życia, tym bardziej pragnęli własnych ciał, znajdowali się bliżej siebie jakby popychani przez magiczną siłę. Zdarzało się, że łapał ją w pasie bez żadnego słowa, składając najdłuższy z możliwych pocałunków.
Oboje byli siebie warci, tak samo zawzięci, dumni, chętni do spalenia się nawzajem żywcem. Żadne z nich nigdy nie przepraszało.
W międzyczasie praca dla Ministerstwa z dnia na dzień przybierała coraz to intensywniejsze odcienie szarości. Od popielatego przez mysi i gołębi aż do antracytowego. Rutyna, ciągłe zmaganie się tymi samymi problemami, bliźniaczymi wykroczeniami. Aż pewnego sennego dnia nastał niesamowity przewrót, który mógł zawdzięczać… przypadkowi, nieistniejącemu fatum?
Stanowisko Ministra Magii objęła Wilhelmina Tuft, która najprawdopodobniej zrezygnowała z części wcześniejszego składu (bądź to on zrezygnował z niej) prowadzącego kampanię. Tak właśnie on, jakimś dziwnym trafem, objął stanowisko Młodszego Asystenta Ministra Magii. Nie raz, nie dwa zastanawiał się, czy za ten sukces odpowiedzialna wyłącznie była skromna aparycja Bulstrodea, która mogłaby dać się wykorzystać w jak najlepszych celach nowej pani kapitan szalonego kursu.
Cokolwiek to nie było - spisywał się w tej roli naprawdę fenomenalnie. Rasowa sekretarka odbierająca sowy, planująca wyjścia i uśmiechająca się do czarodziejów brudnej krwi.
Wilhelmina potrzebowała młodej, silnej ręki z testosteronem krążącym w napiętych żyłach. Zdecydowanie.
Jeszcze żadna z kul do jasnowidzenia, chociażby wykonana z najlepszego szkła i umieszczona w stojaku ze szczerego złota nie wytrzymała upadku z ogromnej wysokości. Ot, roztrzaskiwała się na miliardy kawałków, przy których żadne zaklęcie nie mogło naprawić części szkód. Zaprzepaszczone, nieodwracalnie zniszczone szkło. Zapewne wielka szkoda, ale kogo by to interesowało?
Nikogo… tak samo, jak jedna śmierć czarownicy. Zwykłe kilka litrów magicznej krwi w lodowatym, nieprzydatnym do niczego ciele.
Któregoś z chłodnych, jesiennych wieczorów wybuchła aż nadto gorąca kłótnia z bliżej nieokreślonej przyczyny. Krzyczeli, miotali przedmiotami, panna Kinsey niejednokrotnie uderzyła go w twarz. Cały też żar mieszał się z wyzwiskami, prawdą przeszywającą ich serca mocniej niż czarnomagiczne zaklęcia. Gdzieś pomiędzy tym znalazło się miejsce na kilka łez, kapiących na kamienną posadzkę. To był koniec dla tych kilku wspólnych lat. Czara została przelana. Ktoś wyciągnął pierwszy różdżkę, wrzeszczał pojedyncze nazwy uroków, a ostatnią rzecz jaką potrafił przywołać sobie w pamięci, stanowiły niebieskie oczy pełne nienawiści i troski, o ile w ogóle taka mieszanka mogła egzystować w świecie zdrowych ludzi.
Opuszczając wspólne mieszkanie, nie odwrócił się, aby powiedzieć krótkie do widzenia, ani złożyć krótkie podziękowanie za to wszystko, co wspólnie przeszli. Po prostu - czar prysnął, wszystko się skończyło. Ich własne dumy wciągnęły siebie nawzajem do mętnej, zimnej wody, sprawdzając, kto jeszcze potrafił z niej wypłynąć. Jemu się udało, ona miała przed sobą ostatnie chwile.
Pięć dni później Prorok Codzienny ogłosił śmierć Kinsey, a jej ruchoma, uśmiechnięta podobizna znalazła się tuż pod nagłówkiem wraz z dopiskiem MORDERCA POSZUKIWANY - rodzina wyznaczyła nagrodę. Jacyś pracownicy Ministerstwa zaprosili go na przesłuchanie, choć to wszystko wydawało się zawsze odległe, jakoby tylko nędzny duch Parysa uczestniczył w tym całym przedstawieniu. Siedział przy stole, gapiąc się w ścianę bez żadnych emocji. Nie czuł się wściekły, że bezsensownie zadawano pytania, nie smucił się z powodu śmierci narzeczonej. Nudne powietrze zmieszane z delikatnie drażniącym kurzem zalewało nozdrza. Pustka jak każda inna.
Odpowiadał na pytania zgodnie z prawdą, głównie opisując rutynę jego miłości w ostatnich miesiącach, jakiekolwiek niepokojące zmiany w jej zachowaniu, ewentualnie nowe znajomości z niezbyt interesującymi ludźmi lub listę nieprzychylnych osób. Pytania, odbijające się echem między sufitem a podłogą powieszenia… wszystko prowadzące donikąd.
Czy komuś się naraziła? Tylko jemu. Jakieś milion razy, ale on miał ich związek już za sobą. Ich uczucie wypaliło się dawno.
Wszystko trwało w beznadziei oraz chmarach sów od rodziny i ludzi, którym wypadało złożyć na ręce narzeczonego, rodziny kilka linijek wsparcia. On za to pozostawał bierny odgrywając delikatne nuty smutku. Chciał po prostu wyjść z kręgu jeszcze niewymówionych podejrzeń. Cały ten cyrk na kółkach trwał do czasu, gdy kilka lub kilkanaście dni po oficjalnym ogłoszeniu zgonu już wtedy byłej narzeczonej wracał z Ministerstwa do londyńskiego mieszkania.
W otchłaniach nocy ktoś przygotował dla niego zbyt wiele rozrywki. Kilku zamaskowanych napastników rzuciło się do ataku na jego osobę. Miotali czarami dość nieudolnie, jednakże stanowili zbyt dużą grupę, by mógł się przed nimi obronić. Pomimo misternych prób walki, a nawet ucieczki i po kilku zaklęciach, które ciało przyjęło bez żadnego protestu, stracił przytomność. Ostatnie skrawki słów pobrzmiewały mu w głowie, forując coś na kształt: powinieneś dołączyć do swojej blond kochanki!
Pierwszą osobą po tym cholerstwie była jego siostra. Lekko zatroskana, ale dziwnie uszczęśliwiona, pochylała się dokładnie nad jego twarzą. Kiedy otworzył szeroko oczy, szczerze uśmiechnęła się, zbliżając się do policzka ku złożeniu mu delikatnego całusa. Niemniej usta panny Bulstrode zdążyły przywołać wspomnienia o feralnym powrocie do domu oraz czarnych rozbójnikach. „Głuptasie, przecież wiesz, że nie pozwoliłabym cię zabić. Spokojnie. Dzięki temu zamknęłam za ciebie jedną, brudną sprawę, do której nie możesz się zbliżać już n i g d y. Żadnych wyjazdów do Azkabanu. Okazuj smutek, ale nie bój się niczego. R o d z i n a jest zawsze blisko.”
I to właśnie jeden z powodów, dla których warto było mieć szlachetnych krewnych. Jeżeli o czymś nie wiedziałeś, to oni mieli wszystkie niezbędne informacje oraz przynajmniej trzy plany jak wybielić twoje nazwisko.
Zmiażdżenia kości, rozległe rany po rozszczepieniach oraz poparzeniach magicznym ogniem. Wręcz wymarzony przypadek dla Munga! Polubili go tam tak bardzo, że przeleżał na ich oddziale niemal kwartał. Po wyjściu natomiast spędził kolejne kilkanaście miesięcy w rodzinnym domu, starając się pozbyć jak największego procentu śladów po przepustce wyjściowej z Azkabanu. Dla sędziów wina najwcześniej nie była istotna, liczyły się nie zawsze pewne dowody.
W tym niezwykle leniwym czasie sporo przebywał z siostrą, rodzicami, przypomniał sobie jak grać na trące oraz odkrył niezwykle fascynującą dziedzinę magii, tak bardzo zapomnianą przez szerszą publikę. Rodzinna biblioteka skrywała całkiem sporo sekretów, w szczególności czarnych sekretów.
Powrót do samodzielnego życia oznaczał kolejny start od zera, ponowne podejmowanie słodko-gorzkich decyzji oraz rozkoszowanie się samotnością. Miejsce w Ministerstwie nigdy nie czekało na ludzi wypadających z obiegu, a sowa o czekoladowych oczach najprawdopodobniej zdechła w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach (cóż za ironia losu) lub uciekła do życia na wolności.
Nie liczył jednak na niesamowitą pomoc ze strony ojca - może ze względu na posiadany plan, może na zdobyte doświadczenie. Obrał na kurs na przyjemniejsze, lżejsze profesje. Sami uzdrowiciele nie pozwalali mu na zbytnie forsowanie się. Życie Parysa toczyło się, najzwyczajniej w świecie.
Na samym początku grywał jazz prawie codziennie w mniej lub bardziej renomowanych lokalach dla publiczności o resztkach dobrego gustu. Po wyrobieniu sobie przyjaznej opinii dość elitarnego środowiska, rozpoczął selekcjonowanie zaproszeń. Kto inny szanowałby jego usta, jeśli nie on sam? Przecież to dzięki nim działa się ta cała magia - dźwięki z wydmuchiwanego powietrza i poruszanie strunami głosowymi, aby uwodzić tłumy kobiet w drogich szatach. Podobało mi się. Zawsze lubił być adorowany, mieć pewną władzę nad tłumem, a jednocześnie, przy głębokim spojrzeniu w oczy, nad pojedynczymi jednostkami.
Z takich imprez, najczęściej w środku nocy tudzież o świcie, nie wychodził w samotności. Dostojne damy lub przystojni panowie od zawsze marzyli o przystojnych muzykach. Kolejne godziny spędzał w towarzystwie drogich perfum, nagiego ciała, przyjemności, odrealnienia… Wyłącznie spełniając swoje zachcianki.
Ostatnim etapem, właściwie kończącym zapierającą dech w piersiach, wydawało się uczucie pewnego narastającego głodu, wynikające z braku większej, namacanej władzy. Powolnie dojrzewało w jego umyśle, nakłaniając do ponownych zmian, prób walki o swoje.
Również ponowne narzeczeństwo, z niejaką Darcy Rosier wywarło całkiem pozytywny wpływ na ogólne samopoczucie. Początkowo angażowane całkowicie za plecami okazało się być strzałem w mocną siódemkę. Nie było to tak toksyczne jak relacja z byłą-martwą-narzeczoną, aczkolwiek nie pozostawali dla siebie obojętni. Wiodło im się dobrze, a ślub widniał na horyzoncie.
W odniesieniu tego opisu do Parysa zalazło się wiele podobieństw. Od zawsze czuł się wyjątkowy i budził szacunek u innych. Przy pominięciu chronologii, również zdobył sobie cętki na całym ciele, w szczególności na prawym boku. Uwielbiał spędzać noce bez snu, skupiając się na czytaniu lub przygrywaniu smutnych piosenek. Należał do osób mocno związanych z rodziną i był gotów do poświęceń, w razie pojawienia się wroga. Sam posiadał niesamowitą słabość do dobrego jedzenia, szczególnie do dziczyzny.
W dodatku wystarczy popatrzeć na niego przez chwilę - ta sama dostojność w oczach!
Wspomnienie pozwalające mu na przywołanie patornusa nie wydawało się niczym szczególnym. Na myśl przychodziły mu święta w domu, kiedy już chodził do Hogwatu. Wszyscy odnajdywali dla siebie czas, za oknem leżał świeży śnieg, choinka jaśniała blaskiem świec w odcieniu kości słoniowej,
w powietrzu znajdował się przyjemny aromat przypraw oraz ciast pozostawionych na ostatnią chwilę. Matka nie zdejmowała z głowy ogromnych wałków, a ojciec siedział w skórzanym fotelu, zaczytując się w życzeniach od Proroka Codziennego. Automatycznie głowę zapełniał mu śmiech jego młodszej siostry, która przytulała się do pełnym zaufaniem oraz dziecięcą niewinnością, gramoląca się na kolana starszego brata.
6 | ||
3 | ||
7 | ||
1 | ||
0 | ||
10 | ||
5 |
różdżka, teleportacja, punkty statystyki
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot