Weranda
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Weranda
Zaniedbana przez lata weranda zaczęła zarastać - i to ona właśnie stała się inspiracją dla tego, żeby w całym domu obecne były rośliny. Po lekkim poskromieniu pnączy i zarośli, dodaniu paru akcentów - między innymi szklanych kul z magicznymi świetlikami, krzesełek i stolika oraz bardziej egzotycznych gatunków roślin - została zaczarowana tak, by nie wpływały na nią panujące w Dolinie Godryka warunki atmosferyczne. Z werandy roztacza się widok na las, za którym skrywa się dno doliny.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza, Muffliato, Oczobłysk, Szklane domy (drzwi), Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:14, w całości zmieniany 5 razy
Różniły się od siebie. Dla Isy posiadłość zawsze była domem. Dla Lucindy nigdy nim nie była. Od małego czuła się tam obco i nawet największy ogień nie był w stanie stopić zimna, które czuła. Może to kwestia jej wychowania? Może rodzice nigdy nie dali jej takiego ciepła jakie powinna dostać jako dziecko? Teraz jako dorosła osoba nie była w stanie przypomnieć sobie co wtedy dokładnie czuła. Nie znajdywała też odpowiedzi na te wszystkie pytania. Czuła jednak, że świat jest nie jest tylko czarny lub tylko biały. Od zawsze była inna, zagubiona w świecie pięknych obrazów i drogich sztućców. Bel była o wiele lepszą szlachcianką od niej. Urodziła się by kroczyć po posiadłości Selwynów. Były takie momenty w życiu blondynki, w których żałowała, że nie może być taka jak wszyscy. W świecie nakazów i harmonogramów inność była czymś karygodnym i ciężko się ją nosiło na swoich ramionach. Teraz mogła odetchnąć. Nie przejmować się etykietą, do której i tak się stosuje niezależnie od siebie. Dla kuzynki musiał być to spory cios. Prawdopodobnie sama nie spodziewała się takiego obrotu sprawy i nie mogła się na to przygotować. Tego jej Lucinda strasznie współczuła. I może mówienie o rodzinie wcale nie polepszało sytuacji? Może nie zwalniało kołatającego się serca? Z drugiej strony tego nie da się uniknąć. To część historii, która zawsze będzie do nich wracać, a przecież lepiej pamiętać to co dobre.
Na pytanie kobiety uśmiechnęła się delikatnie. Nie potrafiłaby zliczyć jak wiele razy słyszała już to pytanie. – Nie umiem, Bel – odparła ze wzruszeniem ramion. – Znam runy i pewnie mogłabym się nauczyć nakładania klątw, ale to jest bardzo czarna magia i nikt nie powinien się nią bawić. Widzisz sama co się dzieje. Do nałożenia klątwy potrzebujesz czyjejś krwi, szpiku lub kości. Samo to odrzuca mnie wystarczająco nawet jeśli teraz skończyło się już miejsce na jakiekolwiek skrupuły. – i tak w ostatnim czasie poszła o krok dalej. Wiedziała, że skończył się czas na rozmowy. Opory usunęła w kąt. Kiedyś nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w której robi komuś krzywdę. Teraz wiedziała, że sięgając po takie a nie inne zaklęcia może uratować komuś życie. W tej wojnie nie było już kompromisów.
- Teraz te święta nie będą już takie jak wcześniej i to nie tylko przez brak naszej obecności. Nie żałuj podjętej decyzji. Ja nadal wierzę, że ci co jeszcze są ślepi przejrzą w końcu na oczy. – odparła i choć w jej słowach czaił się smutek to była tam też nadzieja. – Przyjdę. Może nawet coś upiekę? Ostatnio liznęłam trochę podstaw gotowania. Może nawet was nie otruję – dodała. Może nie do końca można to nazwać gotowaniem. Nadal była w tym okropna i sama nie wiedziała jak udało jej się przeżyć tyle lat żyjąc sama. Dobrze, że teraz mieszkała z Marcy. To jeden z większych plusów. W końcu mogła zjeść coś konkretnego. – Po prostu musisz być ostrożna, Bel. Wiem, że Alex zawsze cię ochroni i ja też jestem przy tobie co by się nie działo, ale i tak powinnaś uważać. Nie wychodź z domu po zmroku, nie angażuj się w sprzeczki i unikaj tłumów. Niektórzy doskonale wiedzą ile dla nas znaczysz, a to oznacza, że finalnie możesz być kartą przetargową. Nie chce cię przestraszyć, ale taka jest rzeczywistość i lepiej dmuchać na zimne. – ostrzegła jeszcze spoglądając na kobietę z uśmiechem. Nie chodziło o to by jej teraz wszystkiego zabronić, ale wolała mieć pewność, że nic złego jej nie dotknie.
Lucinda w skupieniu wysłuchała historii miłosnej kuzynki. Roześmiała się na wspomnienie jej chytrego zwabienia mężczyzny do pałacu. – No, no – zaczęła rozbawiona – Zgorszyliście Rudolfa Selwyna – skomentowała. Była szczęśliwa, że kuzynka ułożyła sobie życie. Wcześniejsza perspektywa jej związku była ciężka do zniesienia. – Czy usłyszałam? – powtórzyła szczerze się nad tym zamyślając. – Chyba nie. Tylko, że czasami gesty mówią o wiele więcej, Isy. A tych gestów doświadczyłam. – było to jednak na tyle bolesne wspomnienie, że nie pozwoliła sobie na wracanie do niego pamięcią. Czy czuła się kochana? W pewnym stopniu tak. Niekoniecznie było to jednak właściwie, a rozsądek często wygrywa z sercem. Niestety.
- Mieszkam z drogą mi przyjaciółką. Mówiąc szczerze to przygarnęła mnie do siebie jak tylko dowiedziała się co się wydarzyło. Jak już stanę na nogi to poszukam czegoś swojego, a na razie jakiekolwiek inwestycje nie wchodzą w grę. W takich sytuacjach żałuję, że nie jestem metamorfomagiem – odparła ze wzruszeniem ramion. – Chodź, napijemy się herbaty. Może Alex trzyma gdzieś zapas nalewek. Na pewno się nie obrazi. – w końcu była to kryzysowa sytuacja, prawda?
Czy ulżyło jej, gdy się wyprowadziła? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie jednogłośnie. Nigdy nie czuła do tego miejsca sentymentu i od lat tam nie mieszkała. – Ulżyło mi, gdy zapadła decyzja. Wiedziałam, że do tego dojdzie już dawno, ale chyba nie chciałam zrobić sama tego pierwszego kroku. Poczucie obowiązku, które gdzieś z tyłu głowy ciągle było żywe. Nie odczuwam jednak dużej zmiany. Nie tak jak ty, prawda? Jak się z tym teraz czujesz, Bel? Kiedy minęło już trochę czasu? – zapytała.
Na pytanie kobiety uśmiechnęła się delikatnie. Nie potrafiłaby zliczyć jak wiele razy słyszała już to pytanie. – Nie umiem, Bel – odparła ze wzruszeniem ramion. – Znam runy i pewnie mogłabym się nauczyć nakładania klątw, ale to jest bardzo czarna magia i nikt nie powinien się nią bawić. Widzisz sama co się dzieje. Do nałożenia klątwy potrzebujesz czyjejś krwi, szpiku lub kości. Samo to odrzuca mnie wystarczająco nawet jeśli teraz skończyło się już miejsce na jakiekolwiek skrupuły. – i tak w ostatnim czasie poszła o krok dalej. Wiedziała, że skończył się czas na rozmowy. Opory usunęła w kąt. Kiedyś nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w której robi komuś krzywdę. Teraz wiedziała, że sięgając po takie a nie inne zaklęcia może uratować komuś życie. W tej wojnie nie było już kompromisów.
- Teraz te święta nie będą już takie jak wcześniej i to nie tylko przez brak naszej obecności. Nie żałuj podjętej decyzji. Ja nadal wierzę, że ci co jeszcze są ślepi przejrzą w końcu na oczy. – odparła i choć w jej słowach czaił się smutek to była tam też nadzieja. – Przyjdę. Może nawet coś upiekę? Ostatnio liznęłam trochę podstaw gotowania. Może nawet was nie otruję – dodała. Może nie do końca można to nazwać gotowaniem. Nadal była w tym okropna i sama nie wiedziała jak udało jej się przeżyć tyle lat żyjąc sama. Dobrze, że teraz mieszkała z Marcy. To jeden z większych plusów. W końcu mogła zjeść coś konkretnego. – Po prostu musisz być ostrożna, Bel. Wiem, że Alex zawsze cię ochroni i ja też jestem przy tobie co by się nie działo, ale i tak powinnaś uważać. Nie wychodź z domu po zmroku, nie angażuj się w sprzeczki i unikaj tłumów. Niektórzy doskonale wiedzą ile dla nas znaczysz, a to oznacza, że finalnie możesz być kartą przetargową. Nie chce cię przestraszyć, ale taka jest rzeczywistość i lepiej dmuchać na zimne. – ostrzegła jeszcze spoglądając na kobietę z uśmiechem. Nie chodziło o to by jej teraz wszystkiego zabronić, ale wolała mieć pewność, że nic złego jej nie dotknie.
Lucinda w skupieniu wysłuchała historii miłosnej kuzynki. Roześmiała się na wspomnienie jej chytrego zwabienia mężczyzny do pałacu. – No, no – zaczęła rozbawiona – Zgorszyliście Rudolfa Selwyna – skomentowała. Była szczęśliwa, że kuzynka ułożyła sobie życie. Wcześniejsza perspektywa jej związku była ciężka do zniesienia. – Czy usłyszałam? – powtórzyła szczerze się nad tym zamyślając. – Chyba nie. Tylko, że czasami gesty mówią o wiele więcej, Isy. A tych gestów doświadczyłam. – było to jednak na tyle bolesne wspomnienie, że nie pozwoliła sobie na wracanie do niego pamięcią. Czy czuła się kochana? W pewnym stopniu tak. Niekoniecznie było to jednak właściwie, a rozsądek często wygrywa z sercem. Niestety.
- Mieszkam z drogą mi przyjaciółką. Mówiąc szczerze to przygarnęła mnie do siebie jak tylko dowiedziała się co się wydarzyło. Jak już stanę na nogi to poszukam czegoś swojego, a na razie jakiekolwiek inwestycje nie wchodzą w grę. W takich sytuacjach żałuję, że nie jestem metamorfomagiem – odparła ze wzruszeniem ramion. – Chodź, napijemy się herbaty. Może Alex trzyma gdzieś zapas nalewek. Na pewno się nie obrazi. – w końcu była to kryzysowa sytuacja, prawda?
Czy ulżyło jej, gdy się wyprowadziła? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie jednogłośnie. Nigdy nie czuła do tego miejsca sentymentu i od lat tam nie mieszkała. – Ulżyło mi, gdy zapadła decyzja. Wiedziałam, że do tego dojdzie już dawno, ale chyba nie chciałam zrobić sama tego pierwszego kroku. Poczucie obowiązku, które gdzieś z tyłu głowy ciągle było żywe. Nie odczuwam jednak dużej zmiany. Nie tak jak ty, prawda? Jak się z tym teraz czujesz, Bel? Kiedy minęło już trochę czasu? – zapytała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyjęła odpowiedź Lucindy trochę ze zdziwieniem, a trochę też z ulgą. Magia niesamowicie plątała ze sobą swoje oblicza. Kuriozalnym Isabelli wydawało się to, że można było klątwę usunąć bez umiejętności jej nakładania. Rozumiała motywacje Lucindy, pojmowała, że tak paskudne kłębowiska czarów, tak zaklęte krzywdy nie mogą wypływać z dobroci serca i jasnych części duszy. To zło, zło tworzone przez mrok i wściekłość, kiełkujące w chaosie, żywiące się krwią. Barwnie wyobrażała sobie postacie zaangażowane w kreowanie tak bolesnych pułapek. A może i mogła takowe już spotkać? Kuzynka była bohaterką, wojowniczką. Walczyła z ciemnością, więc nie czerpała z jej siły. Tak samo jak wszyscy ci, którzy bronili się przed czarną magią, nigdy jej samemu nie tknąwszy. To były dwie oddzielone energie i tak też powinna je traktować. Właściwie to zajmowanie myśli czymś takim bardzo do niej nie pasowało, pozostawało ściśle dalekie od kręgu jej zainteresowań, ale w tej krytycznej chwili pozwalała różnym słowom i myślom po prostu wydostawać się z ust. Byle zająć głowę, byle ustały konsekwencje piekielnego uroku.
– Ależ nie żałuję! Przenigdy! Po prostu wszystko się tak pokrzyżowało, świat pozamykał się i pootwierał. Czasem się w tym gubię, nie wiem, w którym kierunku powinnam zwracać oczy i które z emocji były prawdą. Przepraszam! Ale teraz już czuję się dobrze, tutaj, w Kurniku, przy was wszystkich, bezpieczna i kochana. Mimo to… nie zapomniałam o tym, co było – wyjaśniła pospiesznie, wręcz gorączkowo. Pamiętała o oddychaniu, zdawało się, że siła czarów staruchy słabła. Bardzo ją to cieszyło. Zaśmiała się krótko na wspomnienie o kulinarnych próbach. – Jakże łatwiej jest uwarzyć truciznę, niż przygotować potrawkę, kiedy mieszkało się w pałacach i nigdy nie podglądało kucharek. Przepraszam, to takie niewdzięczne, że nie podarowałam im uwagi, przepraszam… Tobie z pewnością idzie znacznie lepiej ode mnie! Z radością spróbuję wypieków – oświadczyła, kiwając pewnie główką. Jak to się stało, że wyjęto z jej wychowania taki wielki kawałek życiowych spraw, a zamiast nich potrafiła pojąć o wiele trudniejsze zagadnienia. Teraz przyszedł czas nadrabiania, pojmowania, jak działa świat poza złotymi bramami. Lucinda nawet jako lady żyła poza nim wystarczająco długo, by poradzić sobie po wykluczeniu. Bella potrzebowała mobilizacji i cierpliwości dzielnych nauczycieli, ale nadwyżki energii słusznie wciskała w nowe umiejętności. Nie chciała tonąć. – Kartą przetargową? – powtórzyła głośno i z przejęciem. Potem zastanowiła się przez chwilę, co Lucinda mogła mieć na myśli. Ojej, przecież to brzmiało straszliwie! Że ona, że mogliby… och, nie! – Przepraszam, to jest takie poważne i brzmi wręcz straszliwie! Przepraszam! – pisnęła, czując, że wraca do niej siła uroku. W momencie skrajnych emocji działanie paskudnej magii nasilało się. – Będę uważać, chociaż ja… właściwie to chyba przez całe życie jestem kartą przetargową. A ty... sama wiesz najlepiej – uznała ponuro i odwróciła główkę. Karty odsłaniały się w jej świadomości powoli, ale dość konsekwentnie. Wciąż zrzucała jakieś maski, uczyła się o tej prawdziwej stronie szlachty. Jej teatralność i pokazowość znała bardzo dobrze, nie od dziś, ale dopiero po odejściu wmawiane przeznaczenie staje się przymusem, cwaną zbitką kłamstw i manipulacji. Być może gdyby nie to, że Selwynowie pozostawali mistrzami intrygi i krzywoprzysięstwa, nie zniosłaby tego aż tak dobrze. Dobrze, bo czuła, że radzi sobie całkiem nieźle. – Obiecuję, że będę na siebie uważać. I nie wejdę żadnemu Rosierowi w drogę. I nie będę robić niczego podejrzanego! Och, to brzmi tak przedziwnie. Zupełnie jakbym.. Przepraszam, chyba za dużo mówię – urwała, bo taka kumulacja gadulstwa wcale nie była cnotą.
Z wypiekami na twarzy słuchała Lucindy, spodziewając się paru romantycznych historii. Przecież nawet przy zaklętym żabim księciu nie zdradziła zbyt wiele. Tym razem również zdawała się uciekać przed opowiastkami, o które poprosiła, choć nie tak bezpośrednio, Isabella. Westchnęła, zatapiając w kuzynce błogie spojrzenie. Naprawdę nie mogła wyjawić choć drobinkę więcej? Nie wiedziała, że jest to dla panny Hensley aż tak smutne. – Moc pięknych gestów. Miłość. Lucindo, chciałabym wierzyć, że to nie jest żadna ponura historia, że doświadczyłaś tyle miłego… Zasługujesz na szczęśliwe zakończenie – wyznała serdecznie, nie porzucając tego maślanego spojrzenia. Skoro Belli jakoś się wszystko ułożyło po lawinie tak dramatycznych momentów, to może i Lucinda wreszcie poczuje spełnienie. A może nawet tego wszystkiego nie chciała? Nie, to przecież niemożliwe. Wszystkie kobiety marzyły o miłości. Nawet jak nie marzyły! Miłość bolała, więc łatwiej było skłamać. Salonowe intrygantki też często wyrzekały się słabości, by uniknąć rozczarowania. – To zatem musi być wspaniała przyjaciółka. Pozdrów ją ode mnie, proszę. I przepraszam, jeśli to zbyt śmiała prośba. Metamorfomagiem? – zapytała, mrużąc lekko oczy w zaciekawieniu. – Wiem, gdzie jest nalewka! – zawołała, podrywając się do góry. Oho, a może jednak nie powinna tak jawnie manifestować tej wiedzy? Zaróżowiła się gwałtownie. – Chodź ze mną do kuchni, przyniesiemy wszystko, co trzeba. Proszę, mów dalej… Och, tylko przypilnuj mnie, bym nie piła zbyt szybko. Nie chciałabym uczynić czegoś nieroztropnego – wyznała nieco speszona, a potem wyruszyła do wspomnianego pomieszczenia. To nie żaden bal, kiedy w chwili krytycznego napojenia można było schować się za kolumną i wziąć parę głębszych wdechów. Wyobrażała sobie spojrzenia domowników, gdyby tylko natknęli się na nią zbyt rozweseloną. W dodatku dalej przeklętą! – Wasze droga stała się moją drogą. Może to jest właśnie nasze przeznaczenie? Może nasz płomień jest zbyt silny, by mógł przetrwać pod koroną Morgany? W świecie tych krzywdzących wizji? Cieszę się, że jesteśmy tutaj razem, choć to bardzo zastanawiające, że padło na nas, na salamandry. Wciąż myślę o tym, że czeka nas coś wielkiego, że to nie przypadek. I że to nie słabość, ale siła. O wiele łatwiej mi, kiedy tak o tym pomyślę. Już lepiej, dużo lepiej – wyjaśniła, wyciągając ze skrytki nalewkę, a potem wybierając dwie ładne szklaneczki. Może to pora toastu? Za rodzinę.
– Ależ nie żałuję! Przenigdy! Po prostu wszystko się tak pokrzyżowało, świat pozamykał się i pootwierał. Czasem się w tym gubię, nie wiem, w którym kierunku powinnam zwracać oczy i które z emocji były prawdą. Przepraszam! Ale teraz już czuję się dobrze, tutaj, w Kurniku, przy was wszystkich, bezpieczna i kochana. Mimo to… nie zapomniałam o tym, co było – wyjaśniła pospiesznie, wręcz gorączkowo. Pamiętała o oddychaniu, zdawało się, że siła czarów staruchy słabła. Bardzo ją to cieszyło. Zaśmiała się krótko na wspomnienie o kulinarnych próbach. – Jakże łatwiej jest uwarzyć truciznę, niż przygotować potrawkę, kiedy mieszkało się w pałacach i nigdy nie podglądało kucharek. Przepraszam, to takie niewdzięczne, że nie podarowałam im uwagi, przepraszam… Tobie z pewnością idzie znacznie lepiej ode mnie! Z radością spróbuję wypieków – oświadczyła, kiwając pewnie główką. Jak to się stało, że wyjęto z jej wychowania taki wielki kawałek życiowych spraw, a zamiast nich potrafiła pojąć o wiele trudniejsze zagadnienia. Teraz przyszedł czas nadrabiania, pojmowania, jak działa świat poza złotymi bramami. Lucinda nawet jako lady żyła poza nim wystarczająco długo, by poradzić sobie po wykluczeniu. Bella potrzebowała mobilizacji i cierpliwości dzielnych nauczycieli, ale nadwyżki energii słusznie wciskała w nowe umiejętności. Nie chciała tonąć. – Kartą przetargową? – powtórzyła głośno i z przejęciem. Potem zastanowiła się przez chwilę, co Lucinda mogła mieć na myśli. Ojej, przecież to brzmiało straszliwie! Że ona, że mogliby… och, nie! – Przepraszam, to jest takie poważne i brzmi wręcz straszliwie! Przepraszam! – pisnęła, czując, że wraca do niej siła uroku. W momencie skrajnych emocji działanie paskudnej magii nasilało się. – Będę uważać, chociaż ja… właściwie to chyba przez całe życie jestem kartą przetargową. A ty... sama wiesz najlepiej – uznała ponuro i odwróciła główkę. Karty odsłaniały się w jej świadomości powoli, ale dość konsekwentnie. Wciąż zrzucała jakieś maski, uczyła się o tej prawdziwej stronie szlachty. Jej teatralność i pokazowość znała bardzo dobrze, nie od dziś, ale dopiero po odejściu wmawiane przeznaczenie staje się przymusem, cwaną zbitką kłamstw i manipulacji. Być może gdyby nie to, że Selwynowie pozostawali mistrzami intrygi i krzywoprzysięstwa, nie zniosłaby tego aż tak dobrze. Dobrze, bo czuła, że radzi sobie całkiem nieźle. – Obiecuję, że będę na siebie uważać. I nie wejdę żadnemu Rosierowi w drogę. I nie będę robić niczego podejrzanego! Och, to brzmi tak przedziwnie. Zupełnie jakbym.. Przepraszam, chyba za dużo mówię – urwała, bo taka kumulacja gadulstwa wcale nie była cnotą.
Z wypiekami na twarzy słuchała Lucindy, spodziewając się paru romantycznych historii. Przecież nawet przy zaklętym żabim księciu nie zdradziła zbyt wiele. Tym razem również zdawała się uciekać przed opowiastkami, o które poprosiła, choć nie tak bezpośrednio, Isabella. Westchnęła, zatapiając w kuzynce błogie spojrzenie. Naprawdę nie mogła wyjawić choć drobinkę więcej? Nie wiedziała, że jest to dla panny Hensley aż tak smutne. – Moc pięknych gestów. Miłość. Lucindo, chciałabym wierzyć, że to nie jest żadna ponura historia, że doświadczyłaś tyle miłego… Zasługujesz na szczęśliwe zakończenie – wyznała serdecznie, nie porzucając tego maślanego spojrzenia. Skoro Belli jakoś się wszystko ułożyło po lawinie tak dramatycznych momentów, to może i Lucinda wreszcie poczuje spełnienie. A może nawet tego wszystkiego nie chciała? Nie, to przecież niemożliwe. Wszystkie kobiety marzyły o miłości. Nawet jak nie marzyły! Miłość bolała, więc łatwiej było skłamać. Salonowe intrygantki też często wyrzekały się słabości, by uniknąć rozczarowania. – To zatem musi być wspaniała przyjaciółka. Pozdrów ją ode mnie, proszę. I przepraszam, jeśli to zbyt śmiała prośba. Metamorfomagiem? – zapytała, mrużąc lekko oczy w zaciekawieniu. – Wiem, gdzie jest nalewka! – zawołała, podrywając się do góry. Oho, a może jednak nie powinna tak jawnie manifestować tej wiedzy? Zaróżowiła się gwałtownie. – Chodź ze mną do kuchni, przyniesiemy wszystko, co trzeba. Proszę, mów dalej… Och, tylko przypilnuj mnie, bym nie piła zbyt szybko. Nie chciałabym uczynić czegoś nieroztropnego – wyznała nieco speszona, a potem wyruszyła do wspomnianego pomieszczenia. To nie żaden bal, kiedy w chwili krytycznego napojenia można było schować się za kolumną i wziąć parę głębszych wdechów. Wyobrażała sobie spojrzenia domowników, gdyby tylko natknęli się na nią zbyt rozweseloną. W dodatku dalej przeklętą! – Wasze droga stała się moją drogą. Może to jest właśnie nasze przeznaczenie? Może nasz płomień jest zbyt silny, by mógł przetrwać pod koroną Morgany? W świecie tych krzywdzących wizji? Cieszę się, że jesteśmy tutaj razem, choć to bardzo zastanawiające, że padło na nas, na salamandry. Wciąż myślę o tym, że czeka nas coś wielkiego, że to nie przypadek. I że to nie słabość, ale siła. O wiele łatwiej mi, kiedy tak o tym pomyślę. Już lepiej, dużo lepiej – wyjaśniła, wyciągając ze skrytki nalewkę, a potem wybierając dwie ładne szklaneczki. Może to pora toastu? Za rodzinę.
W ostatnim czasie życie wszystkich stanęło na głowie. Każdy musiał dostosować się do nowej rzeczywistości. W innych okolicznościach powiedziałaby, że zmiany przecież są dobre. Zawsze niosą ze sobą jakieś większe perspektywy, nowe wyzwania. Teraz jednak to wojna dyktowała warunki i zmiany raczej nie niosły ze sobą pozytywów. Tylko szaleni optymiści próbowali wciąż ich szukać. – Nikt nie wymaga od ciebie zapomnienia, Bell. Zawsze będziemy nosić w sobie to brzemię. Tak zostałyśmy wychowane i nic tego nie zmieni – blondynka wcale nie chciała zapomnieć o tym kim była kiedyś. Patrząc jednak z perspektywy czasu widziała jedynie jaką drogę pokonała chcąc znaleźć się w miejscu w jakim jest teraz. Może myślała, że to będzie łatwiejsze, może nie chciała tak wielu trupów zostawiać za sobą, ale wiedziała, że czasami nie ma innej opcji. Nie była w stanie też całkowicie odciąć się od bycia szlachcianką. To jej przeszłość, krew i dziedzictwo. Wiedziała, że tym wspomnieniom należy się szacunek nawet jeśli zdążyła już przewartościować całe swoje dotychczasowe życie.
Uczyły się innego życia. Nikt nie przygotowywał ich na życie poza pałacem. Gotowanie, sprzątanie, planowanie wydatków – to wszystko nie leżało w ich obowiązkach i nigdy nie miało. Powinny pięknie wyglądać, być ozdobą swojego męża i domu. Powinny rodzić dzieci, którymi później nawet nie musiały umieć się zajmować. Choć brzmiało to absurdalnie to była to prawda, przed którą nie można było uciec. Nigdy nie musiały zastanawiać się nad tym co włożą do garnka, ale za to na jednym wdechu potrafiły wymienić wszystkich rządzących Ministrów. Takich absurdów było znacznie więcej. – Może jednak lepiej coś zamówię. Nie chciałabym, żebyście się wszyscy potruli – odparła śmiejąc się w głos. Tak prawdopodobnie mogłoby być. – Nie masz czegoś na uspokojenie, Bel? – zapytała już całkowicie poważnie. Naprawdę nie chciała, żeby przez rzuconą klątwę stało się jej kuzynce coś złego. Tak wielkie napięcie musiało wpływać na jej ciało, prawda?
Lucinda wiedziała jak to jest być właśnie taką kartą przetargową. Sama niejednokrotnie nią była. Ona sama też miała za sobą nieudane zaręczyny, ale prawdopodobnie, gdyby nie śmierć jej narzeczonego teraz nie znajdowałaby się tu, gdzie jest teraz. – Nie chciałam cię przestraszyć – zaczęła uśmiechając się delikatnie do kobiety chcąc dodać jej otuchy. – W domu zawsze powinnaś czuć się bezpiecznie i wiem, że jesteś ostrożna. Po prostu chce, żebyś zdawała sobie sprawę z tego, że nie musisz się o nas martwić i masz skupić się na sobie. – dodała. Doskonale rozumiała zachowanie kuzynki. O wiele łatwiej jest myśleć o innych zamiast skupić się na sobie. Może to było u nich rodzinne? Lucinda jednak wolała, żeby kobieta postawiła w tym wszystkim na siebie. Ona potrafiła o siebie zadbać, Alex i Steffen to samo. Bell musiała być przede wszystkim swoją tarczą, a nie tarczą wszystkich innych. Lucinda pokiwała głową słysząc zapewnienia ze strony kuzynki. Miała nadzieje, że weźmie sobie to przede wszystkim do serca.
- Nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenie. Bez względu na to jak bardzo tego chcemy. – odpowiedziała po chwili. Ona sama już nie wiedziała na co tak naprawdę zasługuje. Za każdym razem, gdy lokowała uczucia kończyła tylko gorzej. Zawsze było coś ważniejszego. Wbrew wszystkiemu przestała już wierzyć w wielką miłość. Nie wyobrażała sobie przechodzić przez to po raz kolejny. – Najważniejsze, że ty swoje szczęśliwe zakończenie odnalazłaś – dodała uśmiechając się próbując tym samym przegonić z głowy wszystkie ponure myśli. W końcu co z głowy to też z serca.
Na wspomnienie Figg pokiwała głową. – Jest wspaniałą przyjaciółką. Ciężko teraz o ludzi dobrych sercem, wiesz? – Bella mogła doświadczyć tego na własnej skórze. Ludzie odnaleźli w wojnie przyzwolenie na krzywdzenie innych. – Pozdrowię, obiecuje. Ty za to pozdrów ode mnie Steffena. Jakiś czas temu nawet mieliśmy szansę razem współpracować. To dobry chłopak. Już wtedy wiedziałam, że jest w ciebie wpatrzony jak w obrazek – zaśmiała się na samo wspomnienie ich podróży do Groty Krzyku. Mężczyzna próbował ukryć fakt, że interesuje się tym co słychać u Belli, ale Lucinda widziała, że nie szło mu to najlepiej.
Kiedy razem weszły do kuchni, blondynka postanowiła kontynuować rozmowę. – To czarodziej potrafiący transmutować swoje ciało. Może zmienić kolor włosów, oczu, posturę, ale równie dobrze może zmienić się całkowicie w kogoś innego. To kwestia genów – odparła chcąc jak najprościej wytłumaczyć kuzynce tę fascynującą genetykę. Sama nie pojmowała jej przecież do końca. Wiedziała jednak, że w obecnych czasach bywała naprawdę przydatna.
Lucinda była zadowolona, że udało jej się odciągnąć myśli Belli od przekleństwa. Ta nadal przepraszała, ale już o wiele rzadziej. Możliwe, że efekt rzuconej klątwy ustępował. Miała szczerą nadzieje, że tak właśnie było. – Spokojnie, nie dam ci się upić. No chyba, że sama się upije to wtedy już nikogo nie przypilnuje – odparła ze wzruszeniem ramion. W ostatnim czasie częściej sięgała po alkohol. Jakoś łatwiej było jej to wszystko znosić mając w dłoni szklankę ognistej.
Kobiety wróciły do stolika z butelką krwistej nalewki. Blondynka sięgnęła po butelkę i nalała im po kieliszku. Do Lucindy dotarł od razu mocny zapach alkoholu wymieszany z nutą owoców. – Ja też nie wierzę, żeby to wszystko stało się bez powodu, Bell. Może jest tak jak mówisz, może to nasza siła? Poczekajmy na to co przyniesie nam los. – odparła kierując kieliszek w jej stronę chcąc wznieść pierwszy, ale na pewno nie ostatni toast.
z.t x2
Uczyły się innego życia. Nikt nie przygotowywał ich na życie poza pałacem. Gotowanie, sprzątanie, planowanie wydatków – to wszystko nie leżało w ich obowiązkach i nigdy nie miało. Powinny pięknie wyglądać, być ozdobą swojego męża i domu. Powinny rodzić dzieci, którymi później nawet nie musiały umieć się zajmować. Choć brzmiało to absurdalnie to była to prawda, przed którą nie można było uciec. Nigdy nie musiały zastanawiać się nad tym co włożą do garnka, ale za to na jednym wdechu potrafiły wymienić wszystkich rządzących Ministrów. Takich absurdów było znacznie więcej. – Może jednak lepiej coś zamówię. Nie chciałabym, żebyście się wszyscy potruli – odparła śmiejąc się w głos. Tak prawdopodobnie mogłoby być. – Nie masz czegoś na uspokojenie, Bel? – zapytała już całkowicie poważnie. Naprawdę nie chciała, żeby przez rzuconą klątwę stało się jej kuzynce coś złego. Tak wielkie napięcie musiało wpływać na jej ciało, prawda?
Lucinda wiedziała jak to jest być właśnie taką kartą przetargową. Sama niejednokrotnie nią była. Ona sama też miała za sobą nieudane zaręczyny, ale prawdopodobnie, gdyby nie śmierć jej narzeczonego teraz nie znajdowałaby się tu, gdzie jest teraz. – Nie chciałam cię przestraszyć – zaczęła uśmiechając się delikatnie do kobiety chcąc dodać jej otuchy. – W domu zawsze powinnaś czuć się bezpiecznie i wiem, że jesteś ostrożna. Po prostu chce, żebyś zdawała sobie sprawę z tego, że nie musisz się o nas martwić i masz skupić się na sobie. – dodała. Doskonale rozumiała zachowanie kuzynki. O wiele łatwiej jest myśleć o innych zamiast skupić się na sobie. Może to było u nich rodzinne? Lucinda jednak wolała, żeby kobieta postawiła w tym wszystkim na siebie. Ona potrafiła o siebie zadbać, Alex i Steffen to samo. Bell musiała być przede wszystkim swoją tarczą, a nie tarczą wszystkich innych. Lucinda pokiwała głową słysząc zapewnienia ze strony kuzynki. Miała nadzieje, że weźmie sobie to przede wszystkim do serca.
- Nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenie. Bez względu na to jak bardzo tego chcemy. – odpowiedziała po chwili. Ona sama już nie wiedziała na co tak naprawdę zasługuje. Za każdym razem, gdy lokowała uczucia kończyła tylko gorzej. Zawsze było coś ważniejszego. Wbrew wszystkiemu przestała już wierzyć w wielką miłość. Nie wyobrażała sobie przechodzić przez to po raz kolejny. – Najważniejsze, że ty swoje szczęśliwe zakończenie odnalazłaś – dodała uśmiechając się próbując tym samym przegonić z głowy wszystkie ponure myśli. W końcu co z głowy to też z serca.
Na wspomnienie Figg pokiwała głową. – Jest wspaniałą przyjaciółką. Ciężko teraz o ludzi dobrych sercem, wiesz? – Bella mogła doświadczyć tego na własnej skórze. Ludzie odnaleźli w wojnie przyzwolenie na krzywdzenie innych. – Pozdrowię, obiecuje. Ty za to pozdrów ode mnie Steffena. Jakiś czas temu nawet mieliśmy szansę razem współpracować. To dobry chłopak. Już wtedy wiedziałam, że jest w ciebie wpatrzony jak w obrazek – zaśmiała się na samo wspomnienie ich podróży do Groty Krzyku. Mężczyzna próbował ukryć fakt, że interesuje się tym co słychać u Belli, ale Lucinda widziała, że nie szło mu to najlepiej.
Kiedy razem weszły do kuchni, blondynka postanowiła kontynuować rozmowę. – To czarodziej potrafiący transmutować swoje ciało. Może zmienić kolor włosów, oczu, posturę, ale równie dobrze może zmienić się całkowicie w kogoś innego. To kwestia genów – odparła chcąc jak najprościej wytłumaczyć kuzynce tę fascynującą genetykę. Sama nie pojmowała jej przecież do końca. Wiedziała jednak, że w obecnych czasach bywała naprawdę przydatna.
Lucinda była zadowolona, że udało jej się odciągnąć myśli Belli od przekleństwa. Ta nadal przepraszała, ale już o wiele rzadziej. Możliwe, że efekt rzuconej klątwy ustępował. Miała szczerą nadzieje, że tak właśnie było. – Spokojnie, nie dam ci się upić. No chyba, że sama się upije to wtedy już nikogo nie przypilnuje – odparła ze wzruszeniem ramion. W ostatnim czasie częściej sięgała po alkohol. Jakoś łatwiej było jej to wszystko znosić mając w dłoni szklankę ognistej.
Kobiety wróciły do stolika z butelką krwistej nalewki. Blondynka sięgnęła po butelkę i nalała im po kieliszku. Do Lucindy dotarł od razu mocny zapach alkoholu wymieszany z nutą owoców. – Ja też nie wierzę, żeby to wszystko stało się bez powodu, Bell. Może jest tak jak mówisz, może to nasza siła? Poczekajmy na to co przyniesie nam los. – odparła kierując kieliszek w jej stronę chcąc wznieść pierwszy, ale na pewno nie ostatni toast.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 06.11.1957
Mugole chyba mawiali, że czas jest jak gumka od majtek - nie da się go rozciągać w nieskończoność.
Nie byłem w stanie powiedzieć, czy to powiedzenie był prawdziwe. Tak po prawdzie, brzmiało dość niedorzecznie, choć mogłem z nim się teraz zgodzić. Czas był niezwykle cennym zasobem, którym mimo usilnych chęci niezbyt dysponowałem. Działo się tyle rzeczy, od spraw ważnych i strasznych, po mniej ważne i straszne. Miłe jednak było to, że nadal potrafiło przytrafić się coś dobrego.
Miewam miejscami specyficzne podejście do związków, jednak wiadomość o ślubie Idy i Alexandra mnie ucieszyła. Tak po ludzku, jakbym był zupełnie zwyczajnym gościem, który zapomniał o wojnie, czarnoksiężnikach, skorumpowanym Ministerstwie Magii oraz Sami Wiecie Kim. To chwilowo mało ważne, bo dwójka dobrych ludzi znalazła na tym padole łez trochę szczęścia.
Czasy nie były wesołe, a młodzi roztropnie postanowili zamiast prezentów prosić o pomoc. Miło było się zjednoczyć w czymś tak prostym i jednocześnie radosnym. Bez wielkiej stawki (choć zależy jak na to spojrzeć), bez ryzyka śmierci. Miałem wobec Alexandra dług wyniesiony spod Stonehenge, więc niewiele myśląc zaoferowałem pomoc, chcąc dostarczyć przynajmniej część potrzebnych produktów.
Dlatego też odpowiednio wcześnie zawitałem do Kurnika, niosąc paczkę z rzeczami, które uznałem za pomocne do zorganizowania godnego wesela. Szczególnie byłem zadowolony z mięsa reema, prawdziwego rarytasu ze szlacheckich stołów. Nie chciałem w ten sposób niczego pokazać lub się wywyższać, broń Merlinie, po prostu uznałem, że wszyscy goście zasługują na prawdziwą ambrozję.
Zatrzymałem się na moment, mimo ciężaru paczki, przed werandą. Sam nie wiem, chyba mimo wszystko zachowałem zdolność do zachwycania się rzeczami zwykłymi, charakterystyczną dla dzieci, bardów i głupków. Miejsce to miało w sobie coś klimatycznego, mimo pewnego zarośnięcia, stanowiąc wstęp do bezpiecznej przystani w tym szalonym świecie. Zabrzmi to bardzo głupio, ale w tej chwili oddałbym rezydencję Longbottomów za taki właśnie Kurnik.
| zostawiam paczkę w Kurniku.
Mugole chyba mawiali, że czas jest jak gumka od majtek - nie da się go rozciągać w nieskończoność.
Nie byłem w stanie powiedzieć, czy to powiedzenie był prawdziwe. Tak po prawdzie, brzmiało dość niedorzecznie, choć mogłem z nim się teraz zgodzić. Czas był niezwykle cennym zasobem, którym mimo usilnych chęci niezbyt dysponowałem. Działo się tyle rzeczy, od spraw ważnych i strasznych, po mniej ważne i straszne. Miłe jednak było to, że nadal potrafiło przytrafić się coś dobrego.
Miewam miejscami specyficzne podejście do związków, jednak wiadomość o ślubie Idy i Alexandra mnie ucieszyła. Tak po ludzku, jakbym był zupełnie zwyczajnym gościem, który zapomniał o wojnie, czarnoksiężnikach, skorumpowanym Ministerstwie Magii oraz Sami Wiecie Kim. To chwilowo mało ważne, bo dwójka dobrych ludzi znalazła na tym padole łez trochę szczęścia.
Czasy nie były wesołe, a młodzi roztropnie postanowili zamiast prezentów prosić o pomoc. Miło było się zjednoczyć w czymś tak prostym i jednocześnie radosnym. Bez wielkiej stawki (choć zależy jak na to spojrzeć), bez ryzyka śmierci. Miałem wobec Alexandra dług wyniesiony spod Stonehenge, więc niewiele myśląc zaoferowałem pomoc, chcąc dostarczyć przynajmniej część potrzebnych produktów.
Dlatego też odpowiednio wcześnie zawitałem do Kurnika, niosąc paczkę z rzeczami, które uznałem za pomocne do zorganizowania godnego wesela. Szczególnie byłem zadowolony z mięsa reema, prawdziwego rarytasu ze szlacheckich stołów. Nie chciałem w ten sposób niczego pokazać lub się wywyższać, broń Merlinie, po prostu uznałem, że wszyscy goście zasługują na prawdziwą ambrozję.
Zatrzymałem się na moment, mimo ciężaru paczki, przed werandą. Sam nie wiem, chyba mimo wszystko zachowałem zdolność do zachwycania się rzeczami zwykłymi, charakterystyczną dla dzieci, bardów i głupków. Miejsce to miało w sobie coś klimatycznego, mimo pewnego zarośnięcia, stanowiąc wstęp do bezpiecznej przystani w tym szalonym świecie. Zabrzmi to bardzo głupio, ale w tej chwili oddałbym rezydencję Longbottomów za taki właśnie Kurnik.
| zostawiam paczkę w Kurniku.
Ostatnio zmieniony przez Artur Longbottom dnia 12.02.21 0:15, w całości zmieniany 1 raz
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Planował pojawić się u Alexandra jedynie na chwilę – kilka minut potrzebnych, żeby zostawić pakunek z obiecanymi produktami gdzieś na kuchennym blacie. Odkąd tylko miesiąc wcześniej na jego parapecie pojawiło się zaproszenie, wiedział, że dołożenie się do organizacji było jedynym sposobem, w jaki był w stanie pomóc – magia pozwalająca na powiększanie pomieszczeń czy nadawanie im walorów estetycznych leżała daleko poza jego zasięgiem, a w kuchni tylko by przeszkadzał, jeszcze nie tak dawno samemu odkrywając, do czego służyła większość standardowo znajdujących się w niej przedmiotów. Listę potrzebnych rzeczy przewertował jednak starannie, przez kolejne tygodnie próbując kupić przynajmniej część uwzględnionej na niej żywności. Nie było to proste: jego twarz wciąż widniała na plakatach, zamykając większość drzwi, które dla innych czarodziejów pozostawały szeroko otwarte, szczęśliwie wciąż miał jednak dobrych znajomych i przyjaciół w rezerwacie; kiedy więc pojawił się na progu Kurnika, w ciężkiej torbie niósł nie tylko podstawowe produkty, ale też trochę warzyw i owoców.
Dostrzegając z daleka stojącą na werandzie sylwetkę, w pierwszej chwili pomyślał, że trafił na samego Alexandra – ale kilka kroków później zrozumiał swój błąd. – Artur, cześć – przywitał się, gdy już znalazł się w zasięgu słuchu kuzyna. Nie widział go od bardzo dawna – właściwie od ich rozmowy na stadionie Jastrzębi tuż po szczycie w Stonehenge, co – biorąc pod uwagę wszystko to, co wydarzyło się później – wydawało się zdarzyć w jakimś innym, pogrzebanym już życiu. Wtedy zaoferował mu wsparcie – ale kiedy po miesiącach pojawił się po raz pierwszy na spotkaniu Zakonu Feniksa, Artura już tam nie było; podejrzewał, że musiały go zatrzymać obowiązki – nazwisko Longbottom niosło się po kraju szerokim echem. – Przyszedłeś pomóc Alexandrowi w przygotowaniach? – zapytał, ruchem głowy wskazując na trzymaną przez niego paczkę; nie dziwiło go to – państwo młodzi nie prosili w końcu o prezenty, a o pomoc w zorganizowaniu samej uroczystości. Podziwiał ich za to: że zdecydowali się o zawalczenie o ten dzień pomimo wszystkich przeciwności losu, i że w ogóle próbowali pośrodku trwającego chaosu zbudować coś trwałego, cennego. Poniekąd to rozumiał – tę potrzebę posiadania pod nogami kawałka stabilnego gruntu, czegoś, co będzie tam do samego końca; mimo wszystko.
Przystanął na chwilę tuż obok Artura, posyłając mu pytające spojrzenie; na jego twarzy na sekundę odmalowało się zawahanie – jakaś jego część chciała jak najszybciej wrócić do Sennen – ale uświadomił sobie, że właściwie brakowało mu towarzystwa kogoś, kto znał go wcześniej – i kto, być może, nie widział w nim wyłącznie zdrajcy, który w ostatniej chwili przeszedł na właściwą stronę. – Masz chwilę, żeby pogadać? – zapytał, nim zdążyłby się powstrzymać. Poprawił uchwyt na torbie z żywnością, po czym przełożył ją z jednego ramienia na drugie. – Zostawię to tylko. Została mi do wypalenia resztka papierosów zanim będę zmuszony je rzucić i chyba potrzebuję moralnego wsparcia – zażartował, choć nie do końca; pomimo starań nie udało mu się kupić niczego, co choćby śladowo przypominało tytoń – i wizja przymusowego zerwania z nałogiem stawała się z dnia na dzień coraz bardziej realistyczna.
Wzruszywszy ramionami, ruszył w stronę drzwi, od razu odnajdując drogę do kuchni; u Alexandra był już niejednokrotnie, znał więc rozkład pomieszczeń – i odstawienie pakunku na blat zabrało mu dosłownie minutę. Później wrócił na werandę, żeby głową wskazać na rosnący nieopodal las. – To co? Masz ochotę na spacer? – zagaił. On chyba miał.
| zt x2 i przechodzimy może tutaj?
+ zostawiam w Kurniku:
- przyprawy (300 g);
- brukselka (0,5 kg);
- mąka pszenna (2 kg);
- jajka (10 sztuk);
- mak (0,5 kg);
- banany (3 sztuki);
- dynia (1 duża sztuka)
Dostrzegając z daleka stojącą na werandzie sylwetkę, w pierwszej chwili pomyślał, że trafił na samego Alexandra – ale kilka kroków później zrozumiał swój błąd. – Artur, cześć – przywitał się, gdy już znalazł się w zasięgu słuchu kuzyna. Nie widział go od bardzo dawna – właściwie od ich rozmowy na stadionie Jastrzębi tuż po szczycie w Stonehenge, co – biorąc pod uwagę wszystko to, co wydarzyło się później – wydawało się zdarzyć w jakimś innym, pogrzebanym już życiu. Wtedy zaoferował mu wsparcie – ale kiedy po miesiącach pojawił się po raz pierwszy na spotkaniu Zakonu Feniksa, Artura już tam nie było; podejrzewał, że musiały go zatrzymać obowiązki – nazwisko Longbottom niosło się po kraju szerokim echem. – Przyszedłeś pomóc Alexandrowi w przygotowaniach? – zapytał, ruchem głowy wskazując na trzymaną przez niego paczkę; nie dziwiło go to – państwo młodzi nie prosili w końcu o prezenty, a o pomoc w zorganizowaniu samej uroczystości. Podziwiał ich za to: że zdecydowali się o zawalczenie o ten dzień pomimo wszystkich przeciwności losu, i że w ogóle próbowali pośrodku trwającego chaosu zbudować coś trwałego, cennego. Poniekąd to rozumiał – tę potrzebę posiadania pod nogami kawałka stabilnego gruntu, czegoś, co będzie tam do samego końca; mimo wszystko.
Przystanął na chwilę tuż obok Artura, posyłając mu pytające spojrzenie; na jego twarzy na sekundę odmalowało się zawahanie – jakaś jego część chciała jak najszybciej wrócić do Sennen – ale uświadomił sobie, że właściwie brakowało mu towarzystwa kogoś, kto znał go wcześniej – i kto, być może, nie widział w nim wyłącznie zdrajcy, który w ostatniej chwili przeszedł na właściwą stronę. – Masz chwilę, żeby pogadać? – zapytał, nim zdążyłby się powstrzymać. Poprawił uchwyt na torbie z żywnością, po czym przełożył ją z jednego ramienia na drugie. – Zostawię to tylko. Została mi do wypalenia resztka papierosów zanim będę zmuszony je rzucić i chyba potrzebuję moralnego wsparcia – zażartował, choć nie do końca; pomimo starań nie udało mu się kupić niczego, co choćby śladowo przypominało tytoń – i wizja przymusowego zerwania z nałogiem stawała się z dnia na dzień coraz bardziej realistyczna.
Wzruszywszy ramionami, ruszył w stronę drzwi, od razu odnajdując drogę do kuchni; u Alexandra był już niejednokrotnie, znał więc rozkład pomieszczeń – i odstawienie pakunku na blat zabrało mu dosłownie minutę. Później wrócił na werandę, żeby głową wskazać na rosnący nieopodal las. – To co? Masz ochotę na spacer? – zagaił. On chyba miał.
| zt x2 i przechodzimy może tutaj?
+ zostawiam w Kurniku:
- przyprawy (300 g);
- brukselka (0,5 kg);
- mąka pszenna (2 kg);
- jajka (10 sztuk);
- mak (0,5 kg);
- banany (3 sztuki);
- dynia (1 duża sztuka)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
--> stąd przychodzimy
Przygotowania do ślubu trwały w najlepsze, w każdym kącie Kurnika krzątali się czarodzieje i mugole, za których rozpogodzonymi twarzami skrywać się dziś miały długie miesiące walki o pokój, na który jak dotąd wcale się nie zanosiło. Nikt jeszcze nie spodziewał się, że cokolwiek może zakłócić przebieg nadchodzącej ceremonii, nikt z zagadujących do Kerstin przyjaciół nie próbował też zakłócać niepisanej umowy. Dzisiaj nikt nie powinien rozmawiać o nieszczęściach, śmierci, torturach. Widmo napierające na nich z każdej ze stron oczywiście wciąż tam było, nie zamierzało odpuszczać - ale jeden dzień w roku każdy rozsądny i poczciwy człowiek chciał przyczynić się do szczęścia młodej pary. Jeżeliby tak zamknąć oczy, okręcić się parę razy wokół własnej osi, a potem otworzyć ponownie, nawet dałoby się oszukać umysł, że to zupełnie inny świat. Taki, gdzie kobiety potrafią się uśmiechać, niosąc w ramionach worki ziemniaków, dzieci biegają pod niebem nie obawiając się ataku z powietrza, a koledzy ze szkoły gawędzą tak, jakby opuścili bezpieczne mury zaledwie kilka tygodni wcześniej. W tym całym kruchutkim raju Kerstin przypadło ozdabianie zaczarowanej szklarni, co z pomocą przemiłej i solidnie przygotowanej czarodziejki nie zajęło jej tyle czasu, by musiała pilnie biec do domu i organizować własną wyprawkę. Pewnie wykorzystałaby godzinkę lub dwie na pomoc innym grupom, ale Roselyn już zdążyła poprosić ją o przysługę, której Kerstin nie mogłaby odmówić, nawet, gdyby w rzeczywistości nie miała już czasu.
Uwielbiała szyć, choć była zaledwie adeptką tej sztuki, a jeżeli istniało cokolwiek przyjemniejszego od cerowania i dziergania, to było to cerowanie i dzierganie w towarzystwie. Obiecała koleżance, że zaczeka na nią na werandzie, przygotowując i rozkładając już sobie przyrządy krawieckie, o jakie doprosiła się w Kurniku. Listopad był chłodny, ale zaklęcia utrzymywały krzesła i ławki w kojącej temperaturze, a prześwitujące za szarymi chmurami słońce co jakiś czas rzucało białe refleksy na podłogę, drżąc razem z pozbawionymi liśćmi resztkami bluszczu.
- W czym dokładnie mogę ci pomóc? - zapytała z uśmiechem, kiedy Roselyn wróciła, niosąc na ramieniu kilka warstw materiału.
Oby tylko Kerstin wiedziała, jak sobie z jej problemem poradzić!
Przygotowania do ślubu trwały w najlepsze, w każdym kącie Kurnika krzątali się czarodzieje i mugole, za których rozpogodzonymi twarzami skrywać się dziś miały długie miesiące walki o pokój, na który jak dotąd wcale się nie zanosiło. Nikt jeszcze nie spodziewał się, że cokolwiek może zakłócić przebieg nadchodzącej ceremonii, nikt z zagadujących do Kerstin przyjaciół nie próbował też zakłócać niepisanej umowy. Dzisiaj nikt nie powinien rozmawiać o nieszczęściach, śmierci, torturach. Widmo napierające na nich z każdej ze stron oczywiście wciąż tam było, nie zamierzało odpuszczać - ale jeden dzień w roku każdy rozsądny i poczciwy człowiek chciał przyczynić się do szczęścia młodej pary. Jeżeliby tak zamknąć oczy, okręcić się parę razy wokół własnej osi, a potem otworzyć ponownie, nawet dałoby się oszukać umysł, że to zupełnie inny świat. Taki, gdzie kobiety potrafią się uśmiechać, niosąc w ramionach worki ziemniaków, dzieci biegają pod niebem nie obawiając się ataku z powietrza, a koledzy ze szkoły gawędzą tak, jakby opuścili bezpieczne mury zaledwie kilka tygodni wcześniej. W tym całym kruchutkim raju Kerstin przypadło ozdabianie zaczarowanej szklarni, co z pomocą przemiłej i solidnie przygotowanej czarodziejki nie zajęło jej tyle czasu, by musiała pilnie biec do domu i organizować własną wyprawkę. Pewnie wykorzystałaby godzinkę lub dwie na pomoc innym grupom, ale Roselyn już zdążyła poprosić ją o przysługę, której Kerstin nie mogłaby odmówić, nawet, gdyby w rzeczywistości nie miała już czasu.
Uwielbiała szyć, choć była zaledwie adeptką tej sztuki, a jeżeli istniało cokolwiek przyjemniejszego od cerowania i dziergania, to było to cerowanie i dzierganie w towarzystwie. Obiecała koleżance, że zaczeka na nią na werandzie, przygotowując i rozkładając już sobie przyrządy krawieckie, o jakie doprosiła się w Kurniku. Listopad był chłodny, ale zaklęcia utrzymywały krzesła i ławki w kojącej temperaturze, a prześwitujące za szarymi chmurami słońce co jakiś czas rzucało białe refleksy na podłogę, drżąc razem z pozbawionymi liśćmi resztkami bluszczu.
- W czym dokładnie mogę ci pomóc? - zapytała z uśmiechem, kiedy Roselyn wróciła, niosąc na ramieniu kilka warstw materiału.
Oby tylko Kerstin wiedziała, jak sobie z jej problemem poradzić!
Zmęczone dłonie dopraszały się o chociaż odrobinę odpoczynku. Chciała pomóc młodej parze w przygotowaniach do nadchodzącego dnia ślubu. Dobrej woli Alexandra zawdzięczała to, że pracowała w Leśnej Lecznicy, przynajmniej w tak prosty sposób mogła okazać swoją wdzięczność. Kurnik wypełnił się ludźmi - jedni przychodzili, drudzy znikali. Pośpiech, chaos wypełniał cztery ściany starej chaty.
Spokojny oddech złapała dopiero, przekraczając próg werandy gdzie czekała na nią Kerstin. Chłodne jesienne powietrze łaskotało rozgrzaną skórę. Rose otuliła się szczelniej, przywołując na usta przyjazny uśmiech. Spojrzenie przemknęło po twarzy pielęgniarki, by ostatecznie skupić się na widoku, który roztaczał się wokół nich. Nigdy tu nie była - Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tu tak ładnie - stwierdziła jeszcze przez chwilę, zatapiając spojrzenie w głębinach lasu. Było w tym widoku coś domowego. Coś wykradzionego z wspomnień dzieciństwa. Miejsca gdzie ostatni raz czuła się na miejscu. Tęskniła za Szkocją. Za rodziną. Coraz częściej myślała o tym, że już czas wrócić do domu. Nie wiedziała co będzie dalej. Coraz częściej planowanie dalekiej przyszłości dusiło się w myślach o tu, teraz, jutro. Dziś czuła się obca, samotna, zmęczona. Dom zaś zapraszał utraconym ciepłem.
- Mówiłaś, że umiesz szyć - zaczęła, skupiając ciemne tęczówki na twarzy młodszej Tonks. Kilka niesfornych kosmyków uciekło z luźno upiętego koka pod wpływem silniejszego porywu wiatru.
Dzieliły z Kerstin długie dyżury w Leśnej Lecznicy, zdążyła ją poznać, nawet jeśli nie była to znajomość pielęgnowana latami, zasklepiona silnymi wspomnieniami, sylwetka młodej pielęgniarki malowała się w umyśle Rose pozytywnymi barwami. - Chciałabym, żebyś trochę mnie poduczyła. Większość moich ubrań, zrobiła się już za luźna, myślę że mogłabym je trochę zwęzić, może udałoby się co nie co uratować, a Melanie… Melanie rośnie jak na drożdżach. Już wyrasta ze wszystkiego - ciche westchnięcie wydobyło się zza bladych warg - Próbowałam trochę sama, ale… - wzruszyła ramionami - Zresztą, nie ważne. Przyniosła sukienkę, nie chciałam jej zniszczyć. Może pokazałabyś mi jak ty to robisz - zaproponowała. - Jeśli oczywiście, nie będzie to dla ciebie żaden kłopot. - dodała pośpiesznie.
Spokojny oddech złapała dopiero, przekraczając próg werandy gdzie czekała na nią Kerstin. Chłodne jesienne powietrze łaskotało rozgrzaną skórę. Rose otuliła się szczelniej, przywołując na usta przyjazny uśmiech. Spojrzenie przemknęło po twarzy pielęgniarki, by ostatecznie skupić się na widoku, który roztaczał się wokół nich. Nigdy tu nie była - Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tu tak ładnie - stwierdziła jeszcze przez chwilę, zatapiając spojrzenie w głębinach lasu. Było w tym widoku coś domowego. Coś wykradzionego z wspomnień dzieciństwa. Miejsca gdzie ostatni raz czuła się na miejscu. Tęskniła za Szkocją. Za rodziną. Coraz częściej myślała o tym, że już czas wrócić do domu. Nie wiedziała co będzie dalej. Coraz częściej planowanie dalekiej przyszłości dusiło się w myślach o tu, teraz, jutro. Dziś czuła się obca, samotna, zmęczona. Dom zaś zapraszał utraconym ciepłem.
- Mówiłaś, że umiesz szyć - zaczęła, skupiając ciemne tęczówki na twarzy młodszej Tonks. Kilka niesfornych kosmyków uciekło z luźno upiętego koka pod wpływem silniejszego porywu wiatru.
Dzieliły z Kerstin długie dyżury w Leśnej Lecznicy, zdążyła ją poznać, nawet jeśli nie była to znajomość pielęgnowana latami, zasklepiona silnymi wspomnieniami, sylwetka młodej pielęgniarki malowała się w umyśle Rose pozytywnymi barwami. - Chciałabym, żebyś trochę mnie poduczyła. Większość moich ubrań, zrobiła się już za luźna, myślę że mogłabym je trochę zwęzić, może udałoby się co nie co uratować, a Melanie… Melanie rośnie jak na drożdżach. Już wyrasta ze wszystkiego - ciche westchnięcie wydobyło się zza bladych warg - Próbowałam trochę sama, ale… - wzruszyła ramionami - Zresztą, nie ważne. Przyniosła sukienkę, nie chciałam jej zniszczyć. Może pokazałabyś mi jak ty to robisz - zaproponowała. - Jeśli oczywiście, nie będzie to dla ciebie żaden kłopot. - dodała pośpiesznie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
W leśnej lecznicy pracowali w na tyle skromnym składzie, że po upływie kilku miesięcy nie sposób było nie nawiązać ze sobą pewnych i silnych relacji. Niemal każdego uzdrowiciela, pomocnika, pielęgniarza, czy alchemika Kerstin nazywała przyjacielem, może poza panem Alexandrem, który mimo młodego wieku wzbudzał w niej istotne pokłady respektu. Przyjaciel z definicji powinien być kimś bliskim, kimś, na kim da się polegać - czarodziejom z lecznicy Kerry ufała na tyle, że powierzyłaby im własne życie. Robiła to wszak każdego dnia, gdy wybierała się w drogę do pracy; jej bezpieczeństwo w Dolinie Godryka zależało wyłącznie od nich, a jednak nie czuła lęku. Jedynym ponurym aspektem był rzecz jasna fakt, że mimo więzi z rzadka mieli chwilę, aby spędzić ze sobą czas tak po prostu. Było ich niedużo, pacjentów przybywało, coraz liczniejsze grono magów i mugoli obawiało się chodzić po pomoc gdziekolwiek indziej. Powinni korzystać z dni takich jak dzisiejszy, gdy nie spoczywały na nich żadne nieznoszące zwłoki obowiązki. Kerstin zamierzała zrobić wszystko, by poznać Roselyn lepiej, a udawanie, że wciąż są sobie tylko współpracownicami niczemu by nie sprzyjało.
- Prawda? Nie idzie się napatrzeć, cała Dolina Godryka to wioska jak wyjęta z pocztówki - odpowiedziała więc ciepło, robiąc kobiecie miejsce na wysiedzianych, a przez to miękkich poduszkach. - Tak, potrafię szyć. Co prawda nadal jestem nowicjuszem, ale od dłuższego czasu zajmuję się w domu wszystkim, co związane z materiałem. - Na krótki moment położyła Roselyn dłoń na ramieniu; życzliwy i nieśmiały gest sympatii. - Ja korzystam głównie z drutów i szydełka. O tak na przykład wyglądają druty. - Wyciągnęła z przybocznej torby dwa wąskie patyczki. Nie były to jej rodzinne skarby, które pozostawiła w domu w Exmoor, lecz własność Idy. Tak czy tak, mogły im się przydać do podstaw dziergania. - Ze zwykłą igłą też sobie radzę. Bo chyba potrzebujesz, żebym coś poprawiła, prawda?
Wysłuchała Roselyn uważnie, podpierając brodę na zaciśniętych palcach. Zwężanie, czy skracanie nie było znowu najtrudniejszą sztuką, w czasach obecnego głodu nie raz musiała samodzielnie zwężać swoje ubrania. Czyniła to metodą prób i błędów, niestety kilka razy musiała pożegnać się z piękną spódnicą, którą nieodwracalnie zniszczyła, ale obecnie czuła się już dość pewnie, aby zaoferować pomoc.
- Oczywiście, mogę to zrobić i mogę ci pokazać jak to się robi. To żaden kłopot. - Uśmiechnęła się. - Może nawet trochę mi pomożesz, to od razu będziesz mieć praktykę. Spójrz. - Wyciągnęła dłoń, aby sięgnąć po oferowany materiał.
- Prawda? Nie idzie się napatrzeć, cała Dolina Godryka to wioska jak wyjęta z pocztówki - odpowiedziała więc ciepło, robiąc kobiecie miejsce na wysiedzianych, a przez to miękkich poduszkach. - Tak, potrafię szyć. Co prawda nadal jestem nowicjuszem, ale od dłuższego czasu zajmuję się w domu wszystkim, co związane z materiałem. - Na krótki moment położyła Roselyn dłoń na ramieniu; życzliwy i nieśmiały gest sympatii. - Ja korzystam głównie z drutów i szydełka. O tak na przykład wyglądają druty. - Wyciągnęła z przybocznej torby dwa wąskie patyczki. Nie były to jej rodzinne skarby, które pozostawiła w domu w Exmoor, lecz własność Idy. Tak czy tak, mogły im się przydać do podstaw dziergania. - Ze zwykłą igłą też sobie radzę. Bo chyba potrzebujesz, żebym coś poprawiła, prawda?
Wysłuchała Roselyn uważnie, podpierając brodę na zaciśniętych palcach. Zwężanie, czy skracanie nie było znowu najtrudniejszą sztuką, w czasach obecnego głodu nie raz musiała samodzielnie zwężać swoje ubrania. Czyniła to metodą prób i błędów, niestety kilka razy musiała pożegnać się z piękną spódnicą, którą nieodwracalnie zniszczyła, ale obecnie czuła się już dość pewnie, aby zaoferować pomoc.
- Oczywiście, mogę to zrobić i mogę ci pokazać jak to się robi. To żaden kłopot. - Uśmiechnęła się. - Może nawet trochę mi pomożesz, to od razu będziesz mieć praktykę. Spójrz. - Wyciągnęła dłoń, aby sięgnąć po oferowany materiał.
Nie pamiętała kiedy ostatnio zrobiła coś po prostu. Dla chwili przyjemność, dla uśmiechu, tylko po to żeby dać się porwać spontaniczności. Każdy kolejny dzień, każdy obrany zamiar, każda zaplanowana czynność dyktowane były poczuciem obowiązku. Nie było w tym miejsca na spełnianie własnych pragnień. Nie gdy jej mały świat wypełniony był odgrywaniem nadanych jej przez życie ról - był matką, była uzdrowicielką, kimś kto nie chciał obojętnie stąpać przed siebie byle tylko przetrwać. Nie była pewna czy potrafiłaby się jeszcze po prostu bawić - beztrosko, nie myśląc o tym co czeka ją następnego dnia, czego powinna się obawiać, co jest jeszcze do zrobienia, czego jeszcze ma się nauczyć zanim będzie za późno. Nawet gdy miękkie ramiona córki zamykały się w ciasnym uścisku, gdy dziecięcy śmiech odbijał się od ścian, gdy kradły ostatnie promienie irlandzkiego słońca, nawet wtedy uśmiech na jej twarz był jedynie maską. Imitacją ciepła, które chciała dawać, ale chyba już nie do końca potrafiła. Umysł z trudem znosił terror jaki opanował Wielką Brytanię. Nie była jedną z tych osób - tak żarliwie otwartych, pełnych słów, którymi potrafili nazwać swoje emocje, takich którzy nie bali się, którzy odważnie parli przez siebie, sypiąc się po kawałeczku, czyniących ze słabości siłę. Jej spokój przynosiła kontrola, wypełnianie pustki obowiązkami, poczucie że robi coś ważnego nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Dni stłoczone wśród rosnącej listy zadań do zrobienia, spędzały szaleństwo myśli, które atakowały umysł ilekroć tylko pozwalała sobie na oddech. Potrzebowała być stabilna jak nigdy wcześniej, tak desperacko trzymała się tego, że straciła radość z małych rzeczy. Zwykłego popołudnia czarodziejów stłoczonych w czterech ścianach leśnej chatki, by przygotować wszystko na nadchodzące celebrację. Uczucie ciepła roznoszące się po dłoniach zaciśniętych na kubku aromatycznej herbaty, serdeczny uśmiech dziewczyny, z którą pracowała już od kilku długich miesięcy. Więzi nawiązane w Leśnej Lecznicy powstały na fundamencie kruchego zaufania, gdy się tam pojawiła to byli obcy jej ludzie, mogła jedynie zaufać na słowo bliskich, że będą to dobrzy ludzie. O wszystkim musiała jednak przekonać się na własnej skórze. Cierpliwie budując wzajemne relację, bo przecież bez wzmocnienia ich nie daliby rady. Musieli sobie ufać - temu, że potrafią dochować tajemnicę, że będą odważni i nie zrobią niczego co mogłoby zagrozić nie tylko ich małej wspólnocie, ale również mieszkańcom Doliny czy licznemu gronu pacjentów odwiedzających ich przychodnię. Z czasem poznawali się kawałek po kawałeczku. Obserwując się nawzajem, ucząc się ze sobą współpracować, by w końcu zaczęli działać jak dobrze naoliwiona maszyna.
- Tak, uwielbiałam tu przyjeżdżać kiedy byłam mała. Mój ojciec miał tu przyjaciela, zabierał mnie ze sobą do niego. Dolina wydawała mi się wtedy taka wielka - uśmiechnęła się krótko, spoglądając na pielęgniarkę.
- No cóż, ja też nie jestem zbyt zaawansowana. W sumie to nigdy nie miałam na to czasu. Melanie i i praca, zawsze miałam i tak dużo do zrobienia. Moja mama większość czasu spędzała w swojej lecznicy, próbowała mnie czegoś nauczyć, ale… - wzruszyła krótko ramionami - Wyszło jak wyszło.
- Byłoby cudownie, Kerrie. Chciałabym sama umieć o to zadbać. Właściwie to - zaśmiała się wesoło, uchylając kawałka płaszcza- Ta spódnica jest zwężona na agrafkę, możemy od tego zacząć - powiedziała, marszcząc lekko nos.
- Tak, uwielbiałam tu przyjeżdżać kiedy byłam mała. Mój ojciec miał tu przyjaciela, zabierał mnie ze sobą do niego. Dolina wydawała mi się wtedy taka wielka - uśmiechnęła się krótko, spoglądając na pielęgniarkę.
- No cóż, ja też nie jestem zbyt zaawansowana. W sumie to nigdy nie miałam na to czasu. Melanie i i praca, zawsze miałam i tak dużo do zrobienia. Moja mama większość czasu spędzała w swojej lecznicy, próbowała mnie czegoś nauczyć, ale… - wzruszyła krótko ramionami - Wyszło jak wyszło.
- Byłoby cudownie, Kerrie. Chciałabym sama umieć o to zadbać. Właściwie to - zaśmiała się wesoło, uchylając kawałka płaszcza- Ta spódnica jest zwężona na agrafkę, możemy od tego zacząć - powiedziała, marszcząc lekko nos.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Zaufania nie dało się zdobyć w kilka dni, tych pierwszych, gdy dopiero organizowali nowe życie w Dolinie Godryka; miasteczku stającym się centrum, stolicą, której potrzebowali, a która została im odebrana. Od pierwszych dni robili wszystko, aby pozbierać się z gruzów, Kerstin o tym wiedziała, choć wyłącznie z opowieści. Nie było jej tu wtedy, kiedy Alexander i pozostali Zakonnicy ogłosili powstanie lecznicy, nie było wtedy, gdy organizowali wątłe zapasy w coś, co dziś było całkiem dobrze prosperującym szpitalem. Doszła później, wdrażała się krok po kroku, z początku nieśmiało i nieufnie, z każdym tygodniem przekonując się do czarodziejów, z którymi przyszło jej pracować. Roselyn była takim dobrym człowiekiem, do jakiego Tonks nieświadomie lgnęła, poszukując stabilizacji w świecie smaganym chaosem. Niewiele wiedziały nawzajem o swoim życiu, tylko to, co najważniejsze - że Wright jest matką, że Kerry i Hanka to właściwie rodzina. Niby były tak różne, wychowując się w innych światach, a jednak nie dałoby się zaprzeczyć delikatnej więzi, jaką nawiązały.
- Uważaj, gorąca - zwróciła uwagę łagodnym, pielęgniarskim szeptem, gdy Rose wzięła kubek w dłonie. Przyjemnie było ogrzewać sobie skórę jesienią na naparze herbacianym z dodatkiem miodu, ale i tak nie powstrzymała odzewu matczynej opiekuńczości. Wright na pewno to zrozumie. Musiała. - Żałuję, że nie miałam okazji przyjechać tu wcześniej, przed... - urwała i machnęła ręką. Wiadomo czym, wiadomo jak, nie będą znów zaczynać tego tematu. - Wychowałam się w niewielkim domu pod Londynem, część Doliny trochę mi się z nim kojarzy. Zwłaszcza te ogródki... - Rozmarzyła się, biorąc na kolana sukienkę i nożykiem delikatnie przecinając niektóre szwy w obwodzie talli i wzdłuż linii bocznej. - Spięłaś spódnicę na agrafkę? No proszę, co za pomysłowość... - Uśmiechnęła się lekko, ponieważ sama wymyślała podobne triki, gdy nie czuła się jeszcze dość pewnie z igłą i nitką w dłoni. Pytanie tylko, czy czarodzieje nie mieli specjalnych zaklęć zmniejszających ubrania? Z drugiej strony, gdyby były takie precyzyjne i proste, to przecież nie potrzebowaliby krawcowych, a mieli. - To wszystko zależy od tego, czy spódnica jest na gumkę, czy na szew. Czasami wystarczy trochę rozpruć i zeszyć od nowa, a czasami pociągnąć kawałek obok. A najłatwiej już jest jak jest guzik, wtedy tylko guzik przeszyć i już... - opowiadała pogodnie, pokazując Roselyn, w jaki sposób pracują jej ręce na materiale i w którym miejscach zaczepia igłę.
- Uważaj, gorąca - zwróciła uwagę łagodnym, pielęgniarskim szeptem, gdy Rose wzięła kubek w dłonie. Przyjemnie było ogrzewać sobie skórę jesienią na naparze herbacianym z dodatkiem miodu, ale i tak nie powstrzymała odzewu matczynej opiekuńczości. Wright na pewno to zrozumie. Musiała. - Żałuję, że nie miałam okazji przyjechać tu wcześniej, przed... - urwała i machnęła ręką. Wiadomo czym, wiadomo jak, nie będą znów zaczynać tego tematu. - Wychowałam się w niewielkim domu pod Londynem, część Doliny trochę mi się z nim kojarzy. Zwłaszcza te ogródki... - Rozmarzyła się, biorąc na kolana sukienkę i nożykiem delikatnie przecinając niektóre szwy w obwodzie talli i wzdłuż linii bocznej. - Spięłaś spódnicę na agrafkę? No proszę, co za pomysłowość... - Uśmiechnęła się lekko, ponieważ sama wymyślała podobne triki, gdy nie czuła się jeszcze dość pewnie z igłą i nitką w dłoni. Pytanie tylko, czy czarodzieje nie mieli specjalnych zaklęć zmniejszających ubrania? Z drugiej strony, gdyby były takie precyzyjne i proste, to przecież nie potrzebowaliby krawcowych, a mieli. - To wszystko zależy od tego, czy spódnica jest na gumkę, czy na szew. Czasami wystarczy trochę rozpruć i zeszyć od nowa, a czasami pociągnąć kawałek obok. A najłatwiej już jest jak jest guzik, wtedy tylko guzik przeszyć i już... - opowiadała pogodnie, pokazując Roselyn, w jaki sposób pracują jej ręce na materiale i w którym miejscach zaczepia igłę.
Nigdy nie przewidywała, że znajdzie się właśnie tutaj, że będzie zmuszona porzucić szpital Świętego Munga. Tam stawiała pierwsze kroki, przełamywała bariery pochodzenia, płci, wdrażała się w trudy pracy uzdrowiciela, by w końcu stać się integralną częścią oddziału, kimś kto powoli zyskiwał respekt jako medyk o szerokim wachlarzu wiedzy i rozwiniętych umiejętnościach. Znalazła tam swojego rodzaju ostoję, codzienność, którą dyktowały dyżury, ciągły natłok pracy. Nie potrafiłaby jednak dłużej.
Nie na nowych zasadach, które narzucało ministerstwo. Nie gdy kłóciło się to z tym co sądziła o swojej pracy, o tym jaką rolę powinni pełnić uzdrowiciele w ich społeczeństwie. Oczywiście, mogłaby zostać, by w ciszy pracować u podstaw, w milczeniu szukając luk, wykorzystując by pomóc tym, który mogła. Było to jednak zbyt ryzykowne, a ona miała zbyt wiele do stracenia.
Przede wszystkim była matką. I tak wiele ryzykowała. Zbyt wiele, wyrzuty sumienia i tak ją dręczyły. Czy mogła z tej sytuacji wyjść obronną ręką? Gdzieś daleko stąd, sen z powiek wykradałyby losy jej bliskich, wciąż zmagających się z wojną panującą na wyspach. Czy w ogóle potrafiłaby wybaczyć sobie to, że ich opuściła? Tu z kolei żyła w ciągłym strachu, każdego dnia zastanawiając się nad tym czy nadejdzie ten następny.
Była. Po prostu. Służąc swoją różdżką w najlepszy sposób jaki znała, a obecność innych uzdrowicieli umacniała ducha, bo nie była jedyną, która narażała swoje życie. Nie jedyną, która ma coś do stracenia. Nie jedyną, która się bała, a mimo wszystko wciąż uparcie stała. Daleko za linią frontu, oczekując tego co miało nastąpić.
Leśna lecznica stała się ostoją. Miejscem gdzie mogła robić to w czym czuła się najlepiej, strach przełamywało poczucie, że jest tu z ważnego powodu, że chociaż miała tylko jedną parę rąk, to robiła wszystko by złagodzić skutki panującego wokół terroru. Czuła się potrzebna i nie syciła się tym własnego ego - to był obowiązek, coś co musiało być zrobione, gdy inni umywali ręce.
Odpowiedziała krótkim uśmiechem. Dłonie ostrożnie zacisnęły się na kubku. To prawda, nie wiedziała o sobie wiele, być może właśnie dlatego, że obie poświęcały się zobowiązaniom płynącym z pracy w lecznicy. Mimo to znały swoją codzienność, a to zawsze był dobry początek, by poznać się lepiej. - Tak, wcześniej Dolina tętniła życiem, chociaż prawdopodobnie tylko to ubarwiam. Czarodzieje nie mieli tu spokoju od dawien dawna - odpowiedziała jej. Wcześniej żyli innymi konfliktami - czy to wojną wywołaną przez nich samych, czy tą mugolską.
- Ja dorastałam w Szkocji. Przynajmniej póki nie przeniosłam się do Londynu, by uczyć się i pracować - odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami - nie był to fakt, który mogła po prostu ukryć - w każdej wypowiadanej zgłosce, w melodii zdań wybrzmiewała prawda o jej pochodzeniu. - Więc Justine, Michael i ty. Co z waszymi rodzicami? - zapytała.
Spojrzenie uważnie obserwowało ruchy pielęgniarki. - A jeśli jest na gumkę, co zrobić z materiałem? Jak skrócę gumkę, będzie się marszczyć - zauważyła, spoglądając na dziewczynę. - Co zrobić z koszulą? Gdy rozpruwam szew i zbieram materiał, zaczyna brzydko się układać - zmarszczyła lekko brwi. Materiał z trudem poddawał się jej zabiegom, zdawała sobie sprawę z tego, że między nią, a profesjonalną krawcową jest dość spora różnica, ale chciała robić to tak dobrze jak tylko mogła.
Nie na nowych zasadach, które narzucało ministerstwo. Nie gdy kłóciło się to z tym co sądziła o swojej pracy, o tym jaką rolę powinni pełnić uzdrowiciele w ich społeczeństwie. Oczywiście, mogłaby zostać, by w ciszy pracować u podstaw, w milczeniu szukając luk, wykorzystując by pomóc tym, który mogła. Było to jednak zbyt ryzykowne, a ona miała zbyt wiele do stracenia.
Przede wszystkim była matką. I tak wiele ryzykowała. Zbyt wiele, wyrzuty sumienia i tak ją dręczyły. Czy mogła z tej sytuacji wyjść obronną ręką? Gdzieś daleko stąd, sen z powiek wykradałyby losy jej bliskich, wciąż zmagających się z wojną panującą na wyspach. Czy w ogóle potrafiłaby wybaczyć sobie to, że ich opuściła? Tu z kolei żyła w ciągłym strachu, każdego dnia zastanawiając się nad tym czy nadejdzie ten następny.
Była. Po prostu. Służąc swoją różdżką w najlepszy sposób jaki znała, a obecność innych uzdrowicieli umacniała ducha, bo nie była jedyną, która narażała swoje życie. Nie jedyną, która ma coś do stracenia. Nie jedyną, która się bała, a mimo wszystko wciąż uparcie stała. Daleko za linią frontu, oczekując tego co miało nastąpić.
Leśna lecznica stała się ostoją. Miejscem gdzie mogła robić to w czym czuła się najlepiej, strach przełamywało poczucie, że jest tu z ważnego powodu, że chociaż miała tylko jedną parę rąk, to robiła wszystko by złagodzić skutki panującego wokół terroru. Czuła się potrzebna i nie syciła się tym własnego ego - to był obowiązek, coś co musiało być zrobione, gdy inni umywali ręce.
Odpowiedziała krótkim uśmiechem. Dłonie ostrożnie zacisnęły się na kubku. To prawda, nie wiedziała o sobie wiele, być może właśnie dlatego, że obie poświęcały się zobowiązaniom płynącym z pracy w lecznicy. Mimo to znały swoją codzienność, a to zawsze był dobry początek, by poznać się lepiej. - Tak, wcześniej Dolina tętniła życiem, chociaż prawdopodobnie tylko to ubarwiam. Czarodzieje nie mieli tu spokoju od dawien dawna - odpowiedziała jej. Wcześniej żyli innymi konfliktami - czy to wojną wywołaną przez nich samych, czy tą mugolską.
- Ja dorastałam w Szkocji. Przynajmniej póki nie przeniosłam się do Londynu, by uczyć się i pracować - odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami - nie był to fakt, który mogła po prostu ukryć - w każdej wypowiadanej zgłosce, w melodii zdań wybrzmiewała prawda o jej pochodzeniu. - Więc Justine, Michael i ty. Co z waszymi rodzicami? - zapytała.
Spojrzenie uważnie obserwowało ruchy pielęgniarki. - A jeśli jest na gumkę, co zrobić z materiałem? Jak skrócę gumkę, będzie się marszczyć - zauważyła, spoglądając na dziewczynę. - Co zrobić z koszulą? Gdy rozpruwam szew i zbieram materiał, zaczyna brzydko się układać - zmarszczyła lekko brwi. Materiał z trudem poddawał się jej zabiegom, zdawała sobie sprawę z tego, że między nią, a profesjonalną krawcową jest dość spora różnica, ale chciała robić to tak dobrze jak tylko mogła.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Każdy z nich próbował znaleźć swoje miejsce w rzeczywistości, która nie odpuszczała, zsyłając na nich nieszczęście za nieszczęściem. Niełatwo było podjąć ostateczną decyzję, wybrać między jedną wartością a drugą, zrezygnować z komfortu i bezpieczeństwa - czy to dla siebie, czy (a to było jeszcze trudniejsze) dla najbliższych sobie ludzi. Kerstin obserwowała pracę Roselyn w lecznicy i podziwiała ją za determinację. Sama nie miała pewności, czy będąc matką, byłaby w stanie się na to zdobyć. Czy zechciałaby narażać się dla swojego rodzeństwa, dla rodziny i przyjaciół, dla obcych sobie ludzi - czy może zwyczajnie uciekłaby na koniec świata, żeby ochronić tę jedną jedyną istotę. Instynkt matczyny był wspaniałą sprawą, ale jeszcze wspanialszym było troszczyć się o swoje dziecko i walczyć o lepszy świat dla niego. Ucieczka na dłuższą metę byłaby tchórzostwem, ponieważ zło prędzej czy później wniknęłoby do każdego kraju, każdego miasta, jeżeli przestaliby istnieć ludzie, którym zależy na tym, aby je odegnać.
- Szkocja musi być piękna. Co za pech, że nigdy nie miałam okazji jej odwiedzić... - powiedziała miękko. Wiedziała, że Wrightowie pochodzą z tamtych ziem, ale na dobrą sprawę nigdy nie odwiedziła Hanny w jej domu. Teraz nie miała już na to większej szansy, no chyba, że założy optymistycznie, że zarówno ona jak i wszyscy jej przyjaciele dożyją końca tej wojny. - Jest jeszcze Gabriel - sprostowała, ale nie złośliwie; zdawała sobie sprawę, że w ostatnim czasie jej brat więcej czasu spędzał w ukryciu, w domu, zbierając siły po traumatycznych doświadczeniach sprzed pół roku. - Moja mama umarła... została zamordowana. - Starała się mocno, żeby głos jej nie zadrżał, ale wciąż przysparzało jej to wiele bólu. - Tata został w Kornwalii, to nie tak daleko stąd, ale na wszelki wypadek staramy się nie utrzymywać z nim kontaktu. Wiesz, żeby nikt go nie wyśledził - dodała ze smutkiem. Sporo czasu spędziła w ukryciu razem ze swoim tatą, ale choć tęskniła za nim z całego serca, nie żałowała kwietniowej decyzji o przeprowadzce do Exmoor.
Pracowała w skupieniu, składając materiał i prując niepotrzebne szwy, by zrobić miejsce na nowe. Taka robota w gruncie rzeczy nie była trudna, a mogła bardzo pomóc, gdy nie miało się pieniędzy ani możliwości, by zdobyć nowe ubrania.
- Jeżeli się skraca gumkę, to trzeba też przenieść szew. Materiał można skrócić albo odcinając niepotrzebny fragment albo przeszywając na zakładkę... przeszycie na zakładkę jest prostsze, ale wtedy zostaje zgrubienie... - Pokazała na materiale, co ma na myśli. - Ja osobiście preferuję odciąć nadprogramową część, bo wtedy zostaje trochę materiału, który można wykorzystać na przykład na łaty. - Oparła łokcie na kolanach, wysłuchując uwag Rosie. - Wiesz, musisz też pamiętać o tym, że nie każdy materiał nadaje się na rozprucie. Niektóre mają specjalny krój i nie da się ich zwęzić...
Rozmowa się kleiła, była swobodna i przyjemna, ponieważ odwracała ich uwagę od spraw, które w innym wypadku ani na moment nie przestałyby zaprzątać im głowy. Nie musiały się spieszyć, herbata w czarodziejskich kubkach nie stygła.
/zt <3
- Szkocja musi być piękna. Co za pech, że nigdy nie miałam okazji jej odwiedzić... - powiedziała miękko. Wiedziała, że Wrightowie pochodzą z tamtych ziem, ale na dobrą sprawę nigdy nie odwiedziła Hanny w jej domu. Teraz nie miała już na to większej szansy, no chyba, że założy optymistycznie, że zarówno ona jak i wszyscy jej przyjaciele dożyją końca tej wojny. - Jest jeszcze Gabriel - sprostowała, ale nie złośliwie; zdawała sobie sprawę, że w ostatnim czasie jej brat więcej czasu spędzał w ukryciu, w domu, zbierając siły po traumatycznych doświadczeniach sprzed pół roku. - Moja mama umarła... została zamordowana. - Starała się mocno, żeby głos jej nie zadrżał, ale wciąż przysparzało jej to wiele bólu. - Tata został w Kornwalii, to nie tak daleko stąd, ale na wszelki wypadek staramy się nie utrzymywać z nim kontaktu. Wiesz, żeby nikt go nie wyśledził - dodała ze smutkiem. Sporo czasu spędziła w ukryciu razem ze swoim tatą, ale choć tęskniła za nim z całego serca, nie żałowała kwietniowej decyzji o przeprowadzce do Exmoor.
Pracowała w skupieniu, składając materiał i prując niepotrzebne szwy, by zrobić miejsce na nowe. Taka robota w gruncie rzeczy nie była trudna, a mogła bardzo pomóc, gdy nie miało się pieniędzy ani możliwości, by zdobyć nowe ubrania.
- Jeżeli się skraca gumkę, to trzeba też przenieść szew. Materiał można skrócić albo odcinając niepotrzebny fragment albo przeszywając na zakładkę... przeszycie na zakładkę jest prostsze, ale wtedy zostaje zgrubienie... - Pokazała na materiale, co ma na myśli. - Ja osobiście preferuję odciąć nadprogramową część, bo wtedy zostaje trochę materiału, który można wykorzystać na przykład na łaty. - Oparła łokcie na kolanach, wysłuchując uwag Rosie. - Wiesz, musisz też pamiętać o tym, że nie każdy materiał nadaje się na rozprucie. Niektóre mają specjalny krój i nie da się ich zwęzić...
Rozmowa się kleiła, była swobodna i przyjemna, ponieważ odwracała ich uwagę od spraw, które w innym wypadku ani na moment nie przestałyby zaprzątać im głowy. Nie musiały się spieszyć, herbata w czarodziejskich kubkach nie stygła.
/zt <3
Roselyn nie postrzegała tego w ten sposób. Że tym jedynym co jest winna swojemu dziecku to zapewnienie przetrwania za wszelką cenę. Była matką i oprócz tego była również osobą odpowiedzialną za to na jakiego człowieka ją wychowa. Instynkt podpowiadał ucieczkę, zrobienie wszystkiego, że ją z tobą zabrać, ale gdzie? Do kolejnego miejsca gdzie bezpieczne będą tylko na chwilę, bo ostatecznie wszędzie gdzie by odeszły zawsze otaczać będzie ciągnął się za nimi swąd wojny. Konflikt wzburzony w samym sercu Wielkiej Brytanii wszakże nie dotyczył tylko ich. Za czasów Grindewalda pojawiało się wiele głosów popierających jego działania, teraz wiele krajów spoglądało na nich, obserwując poczynania nowego ministerstwa. Chociaż mogła uciekać, wiedziała że tak naprawdę nie dało się przed tym zbiec. I właśnie tego nauczyłaby swoje dziecko, że jedyne co może zrobić to wiecznie uciekać. Pozostawiać za sobą wszystko co kocha, nie oglądać się za siebie. Nie tak została wychowana jej matka i nie na taką osobę miała zamiar wychować własną córkę. Wychowanie dziecka nie było jedynie zapewnieniem mu podstawowych potrzeb.
- Mam nadzieję, że kiedyś nas odwiedzisz. Może nadaży się okazja. Mamy dom w okolicach Fort William - odpowiedziała jej - To najpiękniejsze miejsce w całej Wielkiej Brytanii. Przynajmniej dla mnie.
Ciepły uśmiech zatańczył na wargach. Kochała swój dom i czasami tęskniła za otaczającym ją górskim krajobrazem, gęstym porośniętym lasem, czystym powietrzem. W Szkocji było coś dzikiego i niezbadanego w jakiś sposób tożsamego z naturą jej mieszkańców.
- Nie wiedziałam - spuściła wzrok, zaciskając wargi. Nie wiedziała co stało się z panią Tonks i uznała, że nie jest to chwila na to, aby pytać. Być może ta miała nadejść, ale nie dzisiaj.
Po chwili poświęciła całkowitą uwagę naukom Kerrie. Skupiła się by naśladować jej ruchy, dopytywać o kwestię, które nie do końca wydawały się jasne. W końcu to była jedna z niewielu takich okazji, by współpracować z kimś kto znał się na szyciu lepiej niż ona.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
5 stycznia 1958
Szybszym niż zwykle krokiem przemierzał drogę dzielącą jego dom od Kurnika, jakby udzieliła mu się wczorajsza paranoiczność Michaela. Czy zagrożenie faktycznie mogło czyhać na każdym możliwym kroku, nawet w tak potencjalnie bezpiecznym miejscu jak Dolina? Sam jakoś nie chciał w to wierzyć, ale nieświadomie zdawał się ulegać obawom czarodziejów, którzy przecież byli od niego o wiele bardziej doświadczeni. Skoro oni zachowywali maksimum ostrożności, on także nie powinien być w tej kwestii ignorantem. Gdzieś jednak ta potrzeba normalności gryzła go w duchu, ale robiła to w sposób uporczywy i nieprzyjemny. Czuł się całkowicie samotnie, pozbawiony rodziny, bezpieczeństwa, dalszych perspektyw - zamknięty jak więzień na Półwyspie Kornwalijskim, bo poza nim nie czekało go nic poza prawdopodobną śmiercią. Dlatego właśnie potrzebował się dalej rozwijać nie tylko w kwestii magii leczniczej, ale również w samoobronie. Wiedział że Alex może mu taką wiedzę przekazać, może z własnego doświadczenia opowiedzieć o tym, co uzdrowiciel w tych czasach powinien umieć, a przede wszystkim w jaki sposób bronić siebie i swoich pacjentów. Farley był co prawda jego kolegą z roku, wspólnie przez jakiś czas odbywali staż w Mungu, ale szatyn prześcignął Olliego na wielu, WIELU płaszczyznach. Nic dziwnego zatem że udało mu się w tych trudnych czasach założyć własną praktykę, poszerzyć ją o działalność znacznej liczby osób i funkcjonować pomimo trudności, z jakimi borykają się Brytyjczycy podczas wojny. Dla Marlowe był to swoisty ostatni bastion, w którym mógłby się sprawdzić jako medyk w zgodzie ze swoimi ideałami, i nie zamierzał z niego za żadne skarby zrezygnować.
Po kilkunastu minutach szybszego spaceru Kurnik wreszcie wyłonił mu się przed oczami w swojej pełnej okazałości. Blondyn poczuł jak z tego wszystkiego nieco spociły mu się plecy, ale tego można było się spodziewać będąc owiniętym wyblakłym, musztardowym szalem i grubym, zimowym płaszczem - tym razem z zaszytymi dziurami. Prawa dłoń przemarzła mu nieco, trzymając niewielkie zawiniątko z jabłkami, którymi zamierzał poczęstować gospodarza. Nie był pewien czy czuł jeszcze palce, a pakunek trzymał chyba już mimowolnie. Widząc ruch na werandzie zatrzymał się z ciekawością, ale nie dojrzał w tej osobie znanych mu kształtów kolegi z roku. Podszedł jeszcze z piętnaście dłuższych kroków między codziennie powiększającymi się warstwami śniegu i przystanął przed wejściem, obdarzając Louisa niemrawym uśmiechem.
- Cześć Louis. Jest może Alex w domu? Mam do niego sprawę, ale nie wysyłałem listu. Pomyślałem że przyjdę osobiście. - zapytał ciepło, w przeciwieństwie do chłodu jaki ogarniał jego mokre od pośpiechu plecy.
(mam pozwolenie na przebywanie pomimo zabezpieczeń; wziąłem ze sobą 0,5kg jabłek)
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Święta minęły mi z prędkością światła... ale wcale nie narzekałem. To był naprawdę kosmiczny i jednocześnie ciepły czas, w którym można było na chwilę zapomnieć o wojnie i głodzie, a skupić na tym, co tu i teraz. Na przyjaciołach, znajomych, na słodkiej beztrosce. Potrzebowałem tego i... szczerze? To były jedne z moich najlepszych Świąt! Serio! Na nowo poczułem się częścią społeczności, członkiem rodziny. Dziwacznej, bardziej lub mniej czarodziejskiej, niespokrewnionej ze mną rodziny. Brakowało mi tej przynależności. Po śmierci rodziców, stryjka i kuzyna... po przejęciu Londynu przez oprawców miałem wrażenie, że zostałem sam. Owszem, był Lex i Ida i Bella i pozostali mieszkańcy Kurnika i byłem im dozgonnie wdzięczny za wszystko, co dla mnie robili, ale... początkowo czułem się jak kula u ich nóg. Próbowałem w każdy możliwy sposób sprawić, by tak nie było, żebym nawet bez tych magicznych zdolności, bez kasy i większego dobytku był... przydatny. Żeby powoli spłacać dług jaki u nich miałem.
Teraz już nie myślałem w ten sposób. Teraz mogłem z czystym sumieniem i ręką na sercu powiedzieć, że naprawdę w Kurniku czułem się jak w domu, a jego mieszkańcy byli kimś więcej niż tylko przyjaciółmi. Byli moją rodziną. Tutaj czułem, że jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Dużą zasługę w zmianie mojego sposobu myślenia i w poczuciu wspólnoty mieli mieszkańcy całej Doliny Godryka... z Julianem na czele. Dzięki nim czułem z tym miejscem i z tymi ludźmi więź. To dopiero była magia...
Dziś miałem luźniejszy harmonogram dnia, do Lecznicy miałem zaglądnąć dopiero wieczorem, żeby trochę tam poogarniać, więc korzystałem z wolności i się... uczyłem. Tak naprawdę to czytania o sprzężeniu Russella-Saundersa nie traktowałem jak nauki, to było dla mnie równie ciekawe jak pochłanianie kolejnej książki science-fiction (niestety wszystkie, które miałem w Kurniku, już dawno przeczytałem i to po kilka razy), ale w sumie z boku mogło to wyglądać jakbym był kujonem, który nawet czas wolny spędza na nauce. Cóż... nie dało się ukryć, że brakowało mi zajęć na uniwerku, rozmów z profesorami i dywagacji z kolegami z roku o astrofizycznych i kosmologicznych teoriach... ale trudno, musiałem radzić sobie sam. Ewentualnie czasami mnie nachodziło i swoimi spostrzeżeniami albo wątpliwościami z tego zakresu dzieliłem się z Lexem czy Julkiem... ale niestety to czego się uczyłem z podręczników uniwersyteckich nie bardzo pokrywało się z astronomią uczoną w czarodziejskich szkołach i... trochę kończyło się na tym, że sam gadałem, a oni słuchali.
W Kurniku byłem sam (co należało do rzadkości) w związku z czym z lekturą już jakiś czas temu przeniosłem się na werandę. Nie chodziło o to, że byłem wielkim fanem roślin, których tutaj było pełno, raczej o zmianę otoczenia. Zresztą mimo srogiej zimy panującej na zewnątrz, na werandzie było ciepło i przytulnie, a zieleń, w której tutaj niemal utonąłem, przynosiła ze sobą jakąś nadzieję na łagodną i słoneczną wiosnę. Ech, dopiero był początek stycznia, a ja już tęskniłem za cieplejszymi dniami...
Przewróciłem pożółkłą kartkę pochłaniając kolejne wzory.
- Wypadkowy wektor orbitalnego momentu pędu i wypadkowy wektor spinu... - mamrotałem pod nosem czytając kolejne zdania na głos, jakby to pomagało mi w ich zrozumieniu i zapamiętaniu. Zsuwałem się przy tym z krzesła. Właściwie to przebyłem na tym krześle dziwną, figurową drogę, bo najpierw na nim siedziałem, potem półleżałem, a teraz zsuwałem się z niego tak, że nogami do góry zahaczyłem się o oparcie, a głowa powoli, ale nieustannie zbliżała się do podłogi. Byłem jednak zbyt pochłonięty lekturą, żeby zwrócić na to uwagę.
- ...całkowity moment pędu wszystkich elektronów w atomie... - mamrotałem dalej, wisząc głową w dół.
Byłem tak tym pochłonięty, że nie zauważyłem też pojawienia się na werandzie gościa i dopiero kiedy ten się odezwał, wzdrygnąłem się zaskoczony przy okazji tracąc równowagę i spadając z krzesła na łeb. Dobrze, że miałem blisko do podłogi. I że jakimś cudem nie zbiłem przy tym którejś z doniczek, bo ani Ida ani Lex nie byliby zachwyceni.
- Ał - jęknąłem cicho, próbując się wyplątać z własnych kończyn i podnieść do pionu. - Hej, Ollie, wybacz, nie słyszałem jak szedłeś - dodałem czym prędzej, a wykaraskawszy się i podniósłszy z werandy wyszczerzyłem się do niego rozbawiony własnym niezdarstwem. W sumie nic dziwnego, że nie słyszałem jego kroków... już pomijając moje zaczytanie - Farley kiedyś wspominał o jakimś magicznym wyciszeniu werandy czy czymś takim.
- Lex? Nie, nie ma go... Ale powinien niedługo wrócić. - odpowiedziałem jeszcze na jego pytanie, odkładając książkę na stolik. - Na spokojnie możesz na niego poczekać tutaj... - uniosłem rękę, żeby rozmasować sobie łepetynę - bezsensu wracać na ten ziąb - spojrzałem na zaśnieżony krajobraz. Mogłem sobie tylko wyobrazić jak było zimno na zewnątrz właśnie po samym widoku i rumieńcach od mrozu na twarzy chłopaka.
- O, właśnie! Napijesz się czegoś gorącego? Mogę zaproponować... eee... - przygryzłem na moment wargę w zastanowieniu - na pewno znajdzie się wrzątek - uśmiechnąłem się po chwili. Tego byłem pewny, ale co do takich produktów luksusowych jak herbata czy zioła, to miałem pewne wątpliwości... niestety.
Teraz już nie myślałem w ten sposób. Teraz mogłem z czystym sumieniem i ręką na sercu powiedzieć, że naprawdę w Kurniku czułem się jak w domu, a jego mieszkańcy byli kimś więcej niż tylko przyjaciółmi. Byli moją rodziną. Tutaj czułem, że jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Dużą zasługę w zmianie mojego sposobu myślenia i w poczuciu wspólnoty mieli mieszkańcy całej Doliny Godryka... z Julianem na czele. Dzięki nim czułem z tym miejscem i z tymi ludźmi więź. To dopiero była magia...
Dziś miałem luźniejszy harmonogram dnia, do Lecznicy miałem zaglądnąć dopiero wieczorem, żeby trochę tam poogarniać, więc korzystałem z wolności i się... uczyłem. Tak naprawdę to czytania o sprzężeniu Russella-Saundersa nie traktowałem jak nauki, to było dla mnie równie ciekawe jak pochłanianie kolejnej książki science-fiction (niestety wszystkie, które miałem w Kurniku, już dawno przeczytałem i to po kilka razy), ale w sumie z boku mogło to wyglądać jakbym był kujonem, który nawet czas wolny spędza na nauce. Cóż... nie dało się ukryć, że brakowało mi zajęć na uniwerku, rozmów z profesorami i dywagacji z kolegami z roku o astrofizycznych i kosmologicznych teoriach... ale trudno, musiałem radzić sobie sam. Ewentualnie czasami mnie nachodziło i swoimi spostrzeżeniami albo wątpliwościami z tego zakresu dzieliłem się z Lexem czy Julkiem... ale niestety to czego się uczyłem z podręczników uniwersyteckich nie bardzo pokrywało się z astronomią uczoną w czarodziejskich szkołach i... trochę kończyło się na tym, że sam gadałem, a oni słuchali.
W Kurniku byłem sam (co należało do rzadkości) w związku z czym z lekturą już jakiś czas temu przeniosłem się na werandę. Nie chodziło o to, że byłem wielkim fanem roślin, których tutaj było pełno, raczej o zmianę otoczenia. Zresztą mimo srogiej zimy panującej na zewnątrz, na werandzie było ciepło i przytulnie, a zieleń, w której tutaj niemal utonąłem, przynosiła ze sobą jakąś nadzieję na łagodną i słoneczną wiosnę. Ech, dopiero był początek stycznia, a ja już tęskniłem za cieplejszymi dniami...
Przewróciłem pożółkłą kartkę pochłaniając kolejne wzory.
- Wypadkowy wektor orbitalnego momentu pędu i wypadkowy wektor spinu... - mamrotałem pod nosem czytając kolejne zdania na głos, jakby to pomagało mi w ich zrozumieniu i zapamiętaniu. Zsuwałem się przy tym z krzesła. Właściwie to przebyłem na tym krześle dziwną, figurową drogę, bo najpierw na nim siedziałem, potem półleżałem, a teraz zsuwałem się z niego tak, że nogami do góry zahaczyłem się o oparcie, a głowa powoli, ale nieustannie zbliżała się do podłogi. Byłem jednak zbyt pochłonięty lekturą, żeby zwrócić na to uwagę.
- ...całkowity moment pędu wszystkich elektronów w atomie... - mamrotałem dalej, wisząc głową w dół.
Byłem tak tym pochłonięty, że nie zauważyłem też pojawienia się na werandzie gościa i dopiero kiedy ten się odezwał, wzdrygnąłem się zaskoczony przy okazji tracąc równowagę i spadając z krzesła na łeb. Dobrze, że miałem blisko do podłogi. I że jakimś cudem nie zbiłem przy tym którejś z doniczek, bo ani Ida ani Lex nie byliby zachwyceni.
- Ał - jęknąłem cicho, próbując się wyplątać z własnych kończyn i podnieść do pionu. - Hej, Ollie, wybacz, nie słyszałem jak szedłeś - dodałem czym prędzej, a wykaraskawszy się i podniósłszy z werandy wyszczerzyłem się do niego rozbawiony własnym niezdarstwem. W sumie nic dziwnego, że nie słyszałem jego kroków... już pomijając moje zaczytanie - Farley kiedyś wspominał o jakimś magicznym wyciszeniu werandy czy czymś takim.
- Lex? Nie, nie ma go... Ale powinien niedługo wrócić. - odpowiedziałem jeszcze na jego pytanie, odkładając książkę na stolik. - Na spokojnie możesz na niego poczekać tutaj... - uniosłem rękę, żeby rozmasować sobie łepetynę - bezsensu wracać na ten ziąb - spojrzałem na zaśnieżony krajobraz. Mogłem sobie tylko wyobrazić jak było zimno na zewnątrz właśnie po samym widoku i rumieńcach od mrozu na twarzy chłopaka.
- O, właśnie! Napijesz się czegoś gorącego? Mogę zaproponować... eee... - przygryzłem na moment wargę w zastanowieniu - na pewno znajdzie się wrzątek - uśmiechnąłem się po chwili. Tego byłem pewny, ale co do takich produktów luksusowych jak herbata czy zioła, to miałem pewne wątpliwości... niestety.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Weranda
Szybka odpowiedź