Mokradło
Strona 1 z 31 • 1, 2, 3 ... 16 ... 31
AutorWiadomość
Mokradło
Znajdujące się w pobliżu moczary są jednym z głównych elementów dworku. Na swój sposób ozdabiają posiadłość. Większość gości stwierdza jednak, że są wyraźnie przerażające.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
| 15.10.56
Od kiedy tylko przestał pić tyle, co dawniej, jego relacje ze sową się polepszyły. Ta zdawała się lepiej z nim współpracować. Była posłuszniejsza, choć wciąż tkwił w niej buntowniczy duch. Nie dziobała tyle co wcześniej. Zupełnie tak, jak gdyby ktoś podmienił Anthony’emu pupila.
Sam Macmillan wciąż był w złym stanie i miał wrażenie, że Ten Którego Imienia Nie Powinien Wymawiać obserwował go na każdym kroku i czaił się w każdym miejscu. Czasem wpadał w panikę, nad którą nie mógł zapanować. Zdawało mu się, że widział sylwetkę czarnoksiężnika nawet w nocy. Prawie w ogóle nie spał. W nocy budziły go albo koszmary, albo nieokreślony, trudny do zlokalizowania silny ból. Wstydził się swojego stanu. Niektóre ciotki brały go za wariata, inne nadmiernie się martwiły.
W tym wszystkim pomocna okazała się właśnie obecność zwierzęcia, którego do końca nie dało się poskromić. Od spotkania w Stonehenge spędzał nawet po godzinę lub dwie w „towarzystwie” sowy. On spacerował po pobliskim lesie, Bato z kolei polował na mniejsze od siebie ofiary. Czasem towarzyszyła mu także matka, choć akurat tego dnia Anthony poprosił ją o pozostanie w domu. Spodziewał się pewnej wizyty i nie chciał towarzystwa nikogo więcej.
Wciąż obwiniał się za to, co stało się na Stonehenge. Wielokrotnie kajał się we własnych myślach. Gdyby tylko był celniejszy, lepszy w rzucaniu zaklęć, może gdyby Skamander użył innego uroku, to nie byłoby tyle ofiar. Stało się jednak to, co się stało. Macmillanowi pozostało natomiast zmierzyć się z tym faktem, że zabił wiele niewinnych czarodziei. To nie tak, że rozpaczał nad wrogami. Nigdy jednak nie chciał wyjść na mordercę, za którego i tak już w przeszłości go uważano. Teraz to wszystko stało się faktem. Liczba ofiar była znacznie większa.
Jedynym promykiem nadziei był list otrzymany od nestora. Wiedział, że miał oparcie w rodzinie. Nie chciał go jednak wykorzystywać. Może jego pomoc w rzucenia zaklęcia, które zniszczyło Stonehenge było przykładem odwagi… a może i głupoty. Macmillanowie mieli teraz znacznie więcej wrogów. Selwynowie okazali się podłymi zdrajcami, pomijając Alexandra, Lucindę i nielicznych. Wiele rodów pokazało, ze nie interesuje ich pokój. Tonęli w chorych ideach „czystości”. Patrzyli tylko na siebie i swoje zamki, dworki i posiadłości. Zupełnie tak, jak gdyby nigdy nie wyściubili nosa poza próg własnej próżności. Złość czasem odpędzała od niego depresyjne myśli, ale była niebezpieczna. Chciał zemścić się na obecnym fałszywym i zdradzieckim „Ministrze”-Malfoyu. Oby cały ich ród został na wieki przeklęty.
Sowie polowanie zapędziło go aż nad moczary, ale nadchodził czas powrotu do domu. Nie wiedział czy gość się pojawił, czy nie. Zagwizdał, dając znak ptaku, żeby wrócił. Wyciągnął dłoń, którą chował po grubą skórzaną rękawiczką i zaczekał aż sowa do niego przyleci. Ciężko było mu jednak długo stać bez podparcia. Ból w plecach wciąż doskwierał, dlatego Anthony podpierał się o drewnianą laskę.
– Gdzie lecisz, szkodniku – zawołał, gdy sowa zatrzymała się na chwilę, wzięła od niego przekąskę i poleciała dalej. Zdawało się, że zwierzęcy towarzysz zupełnie zignorował jego słowa.
Ruszył wolnym krokiem w stronę dworku i zatrzymał się w okolicy głównego wejścia, gdy zauważył znajomą sylwetkę. Na jego twarzy pojawił się skromny uśmiech, który szybko minął. Chciał powiedzieć cokolwiek zabawnego, co by to udać siebie sprzed lat. Nie był jednak w stanie wpaść na żaden błyskotliwy tekst. Podszedł do kuzyna i poklepał go po ramieniu, co miało zastąpić słowne powitanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Od kiedy tylko przestał pić tyle, co dawniej, jego relacje ze sową się polepszyły. Ta zdawała się lepiej z nim współpracować. Była posłuszniejsza, choć wciąż tkwił w niej buntowniczy duch. Nie dziobała tyle co wcześniej. Zupełnie tak, jak gdyby ktoś podmienił Anthony’emu pupila.
Sam Macmillan wciąż był w złym stanie i miał wrażenie, że Ten Którego Imienia Nie Powinien Wymawiać obserwował go na każdym kroku i czaił się w każdym miejscu. Czasem wpadał w panikę, nad którą nie mógł zapanować. Zdawało mu się, że widział sylwetkę czarnoksiężnika nawet w nocy. Prawie w ogóle nie spał. W nocy budziły go albo koszmary, albo nieokreślony, trudny do zlokalizowania silny ból. Wstydził się swojego stanu. Niektóre ciotki brały go za wariata, inne nadmiernie się martwiły.
W tym wszystkim pomocna okazała się właśnie obecność zwierzęcia, którego do końca nie dało się poskromić. Od spotkania w Stonehenge spędzał nawet po godzinę lub dwie w „towarzystwie” sowy. On spacerował po pobliskim lesie, Bato z kolei polował na mniejsze od siebie ofiary. Czasem towarzyszyła mu także matka, choć akurat tego dnia Anthony poprosił ją o pozostanie w domu. Spodziewał się pewnej wizyty i nie chciał towarzystwa nikogo więcej.
Wciąż obwiniał się za to, co stało się na Stonehenge. Wielokrotnie kajał się we własnych myślach. Gdyby tylko był celniejszy, lepszy w rzucaniu zaklęć, może gdyby Skamander użył innego uroku, to nie byłoby tyle ofiar. Stało się jednak to, co się stało. Macmillanowi pozostało natomiast zmierzyć się z tym faktem, że zabił wiele niewinnych czarodziei. To nie tak, że rozpaczał nad wrogami. Nigdy jednak nie chciał wyjść na mordercę, za którego i tak już w przeszłości go uważano. Teraz to wszystko stało się faktem. Liczba ofiar była znacznie większa.
Jedynym promykiem nadziei był list otrzymany od nestora. Wiedział, że miał oparcie w rodzinie. Nie chciał go jednak wykorzystywać. Może jego pomoc w rzucenia zaklęcia, które zniszczyło Stonehenge było przykładem odwagi… a może i głupoty. Macmillanowie mieli teraz znacznie więcej wrogów. Selwynowie okazali się podłymi zdrajcami, pomijając Alexandra, Lucindę i nielicznych. Wiele rodów pokazało, ze nie interesuje ich pokój. Tonęli w chorych ideach „czystości”. Patrzyli tylko na siebie i swoje zamki, dworki i posiadłości. Zupełnie tak, jak gdyby nigdy nie wyściubili nosa poza próg własnej próżności. Złość czasem odpędzała od niego depresyjne myśli, ale była niebezpieczna. Chciał zemścić się na obecnym fałszywym i zdradzieckim „Ministrze”-Malfoyu. Oby cały ich ród został na wieki przeklęty.
Sowie polowanie zapędziło go aż nad moczary, ale nadchodził czas powrotu do domu. Nie wiedział czy gość się pojawił, czy nie. Zagwizdał, dając znak ptaku, żeby wrócił. Wyciągnął dłoń, którą chował po grubą skórzaną rękawiczką i zaczekał aż sowa do niego przyleci. Ciężko było mu jednak długo stać bez podparcia. Ból w plecach wciąż doskwierał, dlatego Anthony podpierał się o drewnianą laskę.
– Gdzie lecisz, szkodniku – zawołał, gdy sowa zatrzymała się na chwilę, wzięła od niego przekąskę i poleciała dalej. Zdawało się, że zwierzęcy towarzysz zupełnie zignorował jego słowa.
Ruszył wolnym krokiem w stronę dworku i zatrzymał się w okolicy głównego wejścia, gdy zauważył znajomą sylwetkę. Na jego twarzy pojawił się skromny uśmiech, który szybko minął. Chciał powiedzieć cokolwiek zabawnego, co by to udać siebie sprzed lat. Nie był jednak w stanie wpaść na żaden błyskotliwy tekst. Podszedł do kuzyna i poklepał go po ramieniu, co miało zastąpić słowne powitanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 30.01.19 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brzmienie listu wydawało mu się o tyle niepokojące, o ile mógł się domyślać stanu kuzyna; Anthony był wrażliwy, choć nic na to nie wskazywało na pierwszy rzut oka, wewnętrznie kruchy i wciąż naiwny. O wojnie wiedział tyle, ile przeczytał w Proroku, być może nadto zapatrzony w szarą rzeczywistość przetkniętą kolejnymi kieliszkami whisky; pił trochę za dużo, z tego też Brendan zdawał sobie sprawę. I nie omieszkał o tym wspomnieć raz czy dwa, a może częściej. Teraz - teraz martwił się jego stanem, potrzebował rozmowy - i zamierzał mu ją dać. Rozmowę i znacznie więcej ponad nią, Anthony jasno dał dowód, że serce ma po właściwej stronie, a odwagą służył za przykład - że był silniejszy, niż mężczyzna, za jakiego Brendan miał go dotąd. Na miejscu pojawił się na miotle, uznając że ten środek transportu nie tylko był dziś najbezpieczniejszy, ale przede wszystkim pozwoli mu przemyśleć sobie ostatnie wątpliwości, jakie mogły nim targać podczas podróży. Z rękoma mocno zaciśniętymi na trzonie miotły i włosami rozwianymi od silnego wiatru oczyścił umysł i skoncentrował się na najbliższym zadaniu - które wcale nie miało być łatwe. Z miotły zeskoczył tuż pod bramą posiadłości, doskonale rozpoznając jej architekturę - dwór Macmillanów był jednym z ostatnich, które nie budziły u niego bezgranicznej pogardy dla otaczającego go bogactwa. A u wrót dworu powitała go jego nietypowa mieszkanka - poznał młodziutką Bato. Nie pomylił się, sądząc, że sowa nie uraduje się na jego widok - jakoś nigdy nie było mu po drodze z fauną żadnego rodzaju. Może wpadła na płot przekonać go, żeby sobie poszedł - albo zastanawiała się, czy wreszcie nauczył się kultury i zaczął przynosić jej przysmaki. Jeśli tak, to się pomyliła. Dobiegający z oddali głos nie pozostawiał wątpliwości; to tylko ja, przyjacielu.
- Anthony - powitał go silniejszym uściskiem, wpierw dłoni, potem ramienia, oparłszy trzon miotły o bramę. Blady cień uśmiechu na twarzy Macmillana został przezeń zauważony, pierwszy symptom odmienionego człowieka. Stanął twarzą w twarz z następcą Grindelwalda - i przeżył - takie zdarzenie musiało pozostawić w nim trudno gojącą się bliznę. - Powiedz, że czujesz się lepiej, niż wyglądasz - poprosił, choć wcale nie miał tego na myśli - chciał od niego szczerości. - To, co przeszedłeś, musiało być koszmarem. Ale ten koszmar stał się już przeszłością. - Dziś: czekała na nas już tylko przyszłość, czarna, ponura, niepewna i z pewnością krwawa. Skinął głową wgłąb terenów w niemym pytaniu, czy pójdą na spacer - nie chciał wcale wchodzić do środka. Anthony wyglądał, jakby potrzebował spaceru - a on zaś potrzebował ustronności. Słowa, które miał mu do powiedzenia, były przeznaczone wyłącznie dla jego uszu. Nie zamierzał też narzucać kierunku spaceru - to lord tych włości znał go najlepiej.
- Anthony - powitał go silniejszym uściskiem, wpierw dłoni, potem ramienia, oparłszy trzon miotły o bramę. Blady cień uśmiechu na twarzy Macmillana został przezeń zauważony, pierwszy symptom odmienionego człowieka. Stanął twarzą w twarz z następcą Grindelwalda - i przeżył - takie zdarzenie musiało pozostawić w nim trudno gojącą się bliznę. - Powiedz, że czujesz się lepiej, niż wyglądasz - poprosił, choć wcale nie miał tego na myśli - chciał od niego szczerości. - To, co przeszedłeś, musiało być koszmarem. Ale ten koszmar stał się już przeszłością. - Dziś: czekała na nas już tylko przyszłość, czarna, ponura, niepewna i z pewnością krwawa. Skinął głową wgłąb terenów w niemym pytaniu, czy pójdą na spacer - nie chciał wcale wchodzić do środka. Anthony wyglądał, jakby potrzebował spaceru - a on zaś potrzebował ustronności. Słowa, które miał mu do powiedzenia, były przeznaczone wyłącznie dla jego uszu. Nie zamierzał też narzucać kierunku spaceru - to lord tych włości znał go najlepiej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wszystko to było prawdą i szkoda, że Weasley nie ponowił swojej opinii. Anthony, w swoim zagubieniu potrzebował kogoś, kto pomógłby otrząsnąć mu się z tego wszystkiego. Nawet, jeżeli miałoby to oznaczać terapię szokową. Sama lady Macmillan doradzała mu, żeby porozmawiał właśnie z Brendanem. Jej siostrzeniec wydawał się da niej być najlepszą osobą, którą mogła zaproponować. Macmillan rozumiał, że prawdopodobnie opierała się na bliskości pokrewieństwa. Nie mówiąc o doświadczeniu, jakie Weasley miał na swoich barkach związanych z życiem i pracą.
– Miło, że przyleciałeś – odpowiedział mu na jego powitanie. W oczach pojawił się mały błysk szczęścia.
Nie zamierzał się jednak żalić na zdrowie i robić z siebie nie wiadomo jaką ofiarę losu. Owszem, kości wciąż go bolały. Źle spał. Miał depresyjne myśli. Mógłby tak liczyć i liczyć. Głupio mu jednak było narzekać przy kuzynie, który w przeszłości miał większe problemy niż on, a i codziennie narażał się na różnego rodzaju ataki czarnoksiężników. Jako auror poświęcał się dla innych, a nie tak jak Macmillan dla samego siebie, ślęcząc nad szklanką whisky. Brendan miał w sobie znacznie więcej odwagi niż Anthony mógł w sobie kiedykolwiek zebrać.
– Szkoda mówić – machnął dłonią na jego prośby. Wstydził się tego, co się stało. Syknął jedynie, gdy przełożył ciężar ciała na drugą nogę. – Do wesela się zagoi – odpowiedział, co by to uspokoić Brendana zanim ten zacząłby się w ogóle martwić. A miał nadzieję, że rudowłosy czarodzej nie zamierzał się martwić fizycznym stanem. To nie ciało było problemem w tym wszystkim, co przeszkadzało Anthony’emu w normalnym funkcjonowaniu, tylko myśli i dusza. – Problem jest tylko tu i tu – wskazał lewą dłonią najpierw na swoją głowę, a następnie na serce.
Najgorsze było poczucie winy, którego nie potrafił się pozbyć. A jeszcze gorsze (jeżeli coś mogło być gorsze od najgorszego) była chęć zemsty na lordach, którzy opowiedzieli się po stronie samozwańczego lorda. Coś ciągnęło go do wojny, która stała się faktem właśnie po spotkaniu w Stonehenge. Jednocześnie coś go od niej odciągało, gdy przypominał sobie o niektórych niewinnych ofiarach zaklęcia rzuconego przez niego i Skamandera. Na jawie wciąż widział bezimiennego czarodzieja bez twarzy, którego Harold Longbottom wyciągnął spod kamienia.
– Koszmar dopiero się zacznie – zauważył pesymistycznie. Laską dał gest, który miał oznaczać to, żeby przeszli się po lesie i porozmawiali z dala od dworku i krewnych. – Boję się o swoją rodzinę, a najbardziej o matkę – przyznał po kilku minutach ciszy.
Lady Macmillan miała złote serce, ale to właśnie ona nauczyła Anthony’ego wrażliwości na otaczający go świat. To ona wpajała mu do głowy, żeby chronił słabszych, czego nie był w stanie zrobić podczas spotkania. Uczynił wręcz przeciwnie. Po tym, co się stało dziwnie zamilkła. Nie dosłownie, rzecz jasna. Nie zachowywała się jak dawniej. Brakowało jej radości, otwartości. Nie wiedział, co ją trapiło. Czy chodziło to, że była matką mordercy, czy może za bardzo się o niego martwiła? Może męczyło ją i jedno, i drugie. Macmillan miał wrażenie, że to ją skrzywdził najbardziej, choć przecież nie była obecna dziesiątego października w Wiltshire.
– Stała się jakoś chłodna… – kontynuował – …choć próbuje zachowywać jak gdyby nic się nie wydarzyło. Ale to się widzi. Gdy wujowie gratulują mi odwagi, ona nagle poważnieje, wychodzi, odchodzi na stronę. Tak, jak gdyby nie chciała tego słyszeć. – Starał się wyjaśnić kuzynowi. – Najgorsze jest to, że wszyscy oczekują ataku ze strony tych zdrajców – westchnął ciężko, przechodząc na kolejny temat. – Straciliśmy Selwynów. Alexander został wydziedziczony. Nie sądzę, żeby lady Selwyn – miał na myśli Lucindę – zaakceptowała propozycję Morgany… Ona, ta głupia baba, wybacz, że tak mówię o kobiecie, zwariowała. Proponować ślub między Selwynami a Burke’ami! – zakrzyknął, jak gdyby wrócił się do Stonehenge. – Gdybyś tylko widział jak ta zdradziecka żmija obróciła się do nas plecami! Wszystko doskonale zaplanowała. A… A ci krwiopijcy, z tym zdrajcą Malfoyem na czele, otwarcie poparli… – bał się wymówić tego imienia. Widział jego sylwetkę każdego dnia, prawie na każdym kroku. Zupełnie tak jak gdyby czarnoksiężnik śledził go. – … Sam Wiesz Kogo.
Urwał, bo zapatrzył się na drzewa otulone mgłą. Lewa dłoń wyraźnie zaczęła mu się trząść. Czuł jak ręka zdawała się mrowieć. Sowa w tym czasie przypomniała o sobie. Nisko przeleciała nad ich głowami. Macmillan ponownie założył rękawicę na prawą dłoń, a laskę chwycił pod pachę.
– Potrzymaj, proszę – zwrócił się w stronę Brenda, wyciągając w jego stronę skórzany woreczek z przekąskami dla Bata. – Jeżeli możesz, wyciągnij robaka. Sam bym to zrobił, ale… – nie dokończył. Nie chciał narzekać na ból. Zagwizdał dwa razy, a sowa nawróciła i przysiadła na wyciągniętej prawej dłoni. – Spasła się – zauważył po tym jak jego ręka ugięła się pod ciężarem ptaszyska. – W każdym razie… po całym tym zdarzeniu czułem się tak, jak gdyby ktoś wbił nam nóż w plecy – wrócił go tego, co działo się podczas spotkania. – Nigdy wcześniej, chyba że z pięćset lat temu, nie mieliśmy tylu wrogów. Lord Sorphon nie chce słyszeć o nowych sojuszach. Mówiłem mu, żeby może poprawić stosunki z wami, Weasleyami, z Ollivanderami i Greengrassami, ale nie zgodził się. Zresztą… Nawet mu się nie dziwię. To honorowy, dobry człowiek. Jeżeli z kimś ma polepszać stosunki, to musi go znać. A tu… Tyle lat rodowej przyjaźni z Selwynami zakończyły się przed jedną głupią żeńską głowę – zerknął w stronę Weasleya, chcąc dostrzec jego reakcję. To nie tak, że Macmillan był przeciwny kobietom, ale przykład Morgany pokazywał, że kobiety nigdy nie powinny zostawać nestorami rodów. – To znaczy ja to tak tłumaczę, nie wiem co mu chodzi po głowie. Pozostali nam tylko Longbottomowie i Prewettowie… – kontynuował po chwili. – A chciałbym bardzo, żeby i Weasleyowie byli w tym gronie. Northumberland jest daleko. Dorset jest bliżej, ale Devon… Devon jest najbliżej.
– Miło, że przyleciałeś – odpowiedział mu na jego powitanie. W oczach pojawił się mały błysk szczęścia.
Nie zamierzał się jednak żalić na zdrowie i robić z siebie nie wiadomo jaką ofiarę losu. Owszem, kości wciąż go bolały. Źle spał. Miał depresyjne myśli. Mógłby tak liczyć i liczyć. Głupio mu jednak było narzekać przy kuzynie, który w przeszłości miał większe problemy niż on, a i codziennie narażał się na różnego rodzaju ataki czarnoksiężników. Jako auror poświęcał się dla innych, a nie tak jak Macmillan dla samego siebie, ślęcząc nad szklanką whisky. Brendan miał w sobie znacznie więcej odwagi niż Anthony mógł w sobie kiedykolwiek zebrać.
– Szkoda mówić – machnął dłonią na jego prośby. Wstydził się tego, co się stało. Syknął jedynie, gdy przełożył ciężar ciała na drugą nogę. – Do wesela się zagoi – odpowiedział, co by to uspokoić Brendana zanim ten zacząłby się w ogóle martwić. A miał nadzieję, że rudowłosy czarodzej nie zamierzał się martwić fizycznym stanem. To nie ciało było problemem w tym wszystkim, co przeszkadzało Anthony’emu w normalnym funkcjonowaniu, tylko myśli i dusza. – Problem jest tylko tu i tu – wskazał lewą dłonią najpierw na swoją głowę, a następnie na serce.
Najgorsze było poczucie winy, którego nie potrafił się pozbyć. A jeszcze gorsze (jeżeli coś mogło być gorsze od najgorszego) była chęć zemsty na lordach, którzy opowiedzieli się po stronie samozwańczego lorda. Coś ciągnęło go do wojny, która stała się faktem właśnie po spotkaniu w Stonehenge. Jednocześnie coś go od niej odciągało, gdy przypominał sobie o niektórych niewinnych ofiarach zaklęcia rzuconego przez niego i Skamandera. Na jawie wciąż widział bezimiennego czarodzieja bez twarzy, którego Harold Longbottom wyciągnął spod kamienia.
– Koszmar dopiero się zacznie – zauważył pesymistycznie. Laską dał gest, który miał oznaczać to, żeby przeszli się po lesie i porozmawiali z dala od dworku i krewnych. – Boję się o swoją rodzinę, a najbardziej o matkę – przyznał po kilku minutach ciszy.
Lady Macmillan miała złote serce, ale to właśnie ona nauczyła Anthony’ego wrażliwości na otaczający go świat. To ona wpajała mu do głowy, żeby chronił słabszych, czego nie był w stanie zrobić podczas spotkania. Uczynił wręcz przeciwnie. Po tym, co się stało dziwnie zamilkła. Nie dosłownie, rzecz jasna. Nie zachowywała się jak dawniej. Brakowało jej radości, otwartości. Nie wiedział, co ją trapiło. Czy chodziło to, że była matką mordercy, czy może za bardzo się o niego martwiła? Może męczyło ją i jedno, i drugie. Macmillan miał wrażenie, że to ją skrzywdził najbardziej, choć przecież nie była obecna dziesiątego października w Wiltshire.
– Stała się jakoś chłodna… – kontynuował – …choć próbuje zachowywać jak gdyby nic się nie wydarzyło. Ale to się widzi. Gdy wujowie gratulują mi odwagi, ona nagle poważnieje, wychodzi, odchodzi na stronę. Tak, jak gdyby nie chciała tego słyszeć. – Starał się wyjaśnić kuzynowi. – Najgorsze jest to, że wszyscy oczekują ataku ze strony tych zdrajców – westchnął ciężko, przechodząc na kolejny temat. – Straciliśmy Selwynów. Alexander został wydziedziczony. Nie sądzę, żeby lady Selwyn – miał na myśli Lucindę – zaakceptowała propozycję Morgany… Ona, ta głupia baba, wybacz, że tak mówię o kobiecie, zwariowała. Proponować ślub między Selwynami a Burke’ami! – zakrzyknął, jak gdyby wrócił się do Stonehenge. – Gdybyś tylko widział jak ta zdradziecka żmija obróciła się do nas plecami! Wszystko doskonale zaplanowała. A… A ci krwiopijcy, z tym zdrajcą Malfoyem na czele, otwarcie poparli… – bał się wymówić tego imienia. Widział jego sylwetkę każdego dnia, prawie na każdym kroku. Zupełnie tak jak gdyby czarnoksiężnik śledził go. – … Sam Wiesz Kogo.
Urwał, bo zapatrzył się na drzewa otulone mgłą. Lewa dłoń wyraźnie zaczęła mu się trząść. Czuł jak ręka zdawała się mrowieć. Sowa w tym czasie przypomniała o sobie. Nisko przeleciała nad ich głowami. Macmillan ponownie założył rękawicę na prawą dłoń, a laskę chwycił pod pachę.
– Potrzymaj, proszę – zwrócił się w stronę Brenda, wyciągając w jego stronę skórzany woreczek z przekąskami dla Bata. – Jeżeli możesz, wyciągnij robaka. Sam bym to zrobił, ale… – nie dokończył. Nie chciał narzekać na ból. Zagwizdał dwa razy, a sowa nawróciła i przysiadła na wyciągniętej prawej dłoni. – Spasła się – zauważył po tym jak jego ręka ugięła się pod ciężarem ptaszyska. – W każdym razie… po całym tym zdarzeniu czułem się tak, jak gdyby ktoś wbił nam nóż w plecy – wrócił go tego, co działo się podczas spotkania. – Nigdy wcześniej, chyba że z pięćset lat temu, nie mieliśmy tylu wrogów. Lord Sorphon nie chce słyszeć o nowych sojuszach. Mówiłem mu, żeby może poprawić stosunki z wami, Weasleyami, z Ollivanderami i Greengrassami, ale nie zgodził się. Zresztą… Nawet mu się nie dziwię. To honorowy, dobry człowiek. Jeżeli z kimś ma polepszać stosunki, to musi go znać. A tu… Tyle lat rodowej przyjaźni z Selwynami zakończyły się przed jedną głupią żeńską głowę – zerknął w stronę Weasleya, chcąc dostrzec jego reakcję. To nie tak, że Macmillan był przeciwny kobietom, ale przykład Morgany pokazywał, że kobiety nigdy nie powinny zostawać nestorami rodów. – To znaczy ja to tak tłumaczę, nie wiem co mu chodzi po głowie. Pozostali nam tylko Longbottomowie i Prewettowie… – kontynuował po chwili. – A chciałbym bardzo, żeby i Weasleyowie byli w tym gronie. Northumberland jest daleko. Dorset jest bliżej, ale Devon… Devon jest najbliżej.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił sobie wyobrazić, jak czuł się dzisiaj Anthony; nigdy nie padł ofiarą zaklęcia cruciatusa, tymczasem Macmillan nie tylko poddany został torturom, ale i z rąk najpotężniejszego żyjącego czarnoksiężnika i przy pomocy najpotężniejszej istniejącej różdżki. Ból, fizyczny i psychiczny, musiał być powalający. Wiedział jedna jak to jest zabić człowieka i nie móc z tego powodu zmrużyć oka, przeżywać śmierć w snach i na jawie, we wspomnieniach i natrętnych myślach, od których nie da się uciec. Pogodził się z tym, było to częścią jego życia - ale Anthony rzucił się na głęboką wodę bez żadnego przygotowania. Miał nadzieję, że przynajmniej zrobił to na trzeźwo. Jego zdawkowa odpowiedź wydawała się oczywista, zawsze najmocniej bolało serce: jego stan był stabilny, umysł wróci do formy - ale coś w środku już nigdy nie pozostanie takie samo; widok dziwnie poruszonych obecnością mordercy testrali na zawsze zmieni krajobraz życia. Wiedział to - znał to. Czasem przejście bez ofiar było niemożliwe, ale morderstwo zawsze pozostawało morderstwem - i pozostawiało w sercu trwałą bliznę. W ślad za nim ruszył w kierunku lasu, spokojnym, powolnym krokiem; dostosowując własny krok do tempa Anthony'ego - to on potrzebował odpoczynku. Trochę gryzł się w brodę - czy dobrze zrobił, unikając wiecu? Weasleyowie znali swoich sąsiadów, wiedzieli, że polityczne obrady obrócą w farsę: ale w najśmielszych snach nie przypuszczał, że może się tam okazać potrzebny, by chronić ludzi przed Lordem Voldemortem - jak Skamander i Macmillan.
Nie przerywał mu, kiedy mówił; Brendan nie był dobrym pocieszycielem, był realistą świadomym zagrożenia i nie przywykł owijać w bawełnę. Anthony miał rację: miał przechlapane. Słusznie obawiał się o los rodziny, bo Voldemort nie wybaczał ani nie odpuszczał. Zalazł za skórę najgroźniejszemu człowiekowi w kraju, w Europie, a może nawet na całym świecie. Nie potrafił też znalezć dla niego dobrej rady odnośnie matki - sam nigdy nie zaznał matczynej troski, jego rodzicielka odeszła, nim rozpoczął dorosłe życie. Pozostawiając w nim jednak silne poglądy i przekonania, z których jasno mógł wywnioskować, że Anthony Macmillan postąpił tamtego dnia słusznie.
Milczał dalej, kiedy Anthony mówił o sojuszach, Selwynowie długo trwali przy swoim, ale Brendan nigdy nie sądził, że arystokracja jest w stanie utrzymać się w dawnych strukturach. Zwolennicy Voldemorta zaczęli wysuwać żądania i czasem zaczną żądać tylko więcej - to było dla niego oczywiste. Bardziej niż oczywiste. Podstępne przejęcie władzy przez żmiję mającą na uwadze tylko własne dobro miało pójść dalej, rozejść się na kolejne rodziny, to nie oni a Traversowie wyłamali się przecież jako pierwsi - porzucając Lyrę. Z lekkim zaskoczeniem przyjął woreczek, początkowo nie rozumiejąc zamysłu kuzyna - dopiero potem dostrzegłszy sowę na jego ramieniu.
- Serio mam... - Naprawdę nie lubił zwierząt, nie był wrażliwy i grzebanie w worku pełnym robakow nie odstręczało go nadto, ale wizja zostania zadziobanym przez głodną sowę nie napawała go radością - kiedy jednak dosłyszał motywację Macmillana, nie był w stanie mu odmówić. Skinął lekko głową, po czym wyciągnął robaka - i podrzucił go lekko ku sowie, dając jej złapać go w locie. Im dalej miał ręce od jej dzioba - tym był bezpieczniejszy. Własnej zwykle zostawiał miskę z sardynkami, z którymi świetnie radziła sobie sama. Jego oszczędna sympatia do zwierząt była obustronna, one też za nim nie przepadały. - Nie sądzisz, że powinieneś ją rzadziej karmić? - Zasugerował, gdy usłyszał, że sowa się spasła.
- Słuchaj, Anthony, naprawdę rozumiem twój ból, ale my już dawno wycofaliśmy się z tej komedii. Spiszemy sojusz dyplomatyczny - i co dalej? Co z nim właściwie zrobimy? Na czym go oprzemy? Sam mówisz, rody, które pamiętają jeszcze, czym jest szlachectwo, wykruszają się w zatrważającym tempie. Wkrótce cały skorowidz przejdzie na stronę cienia - jest sens zaprzątać sobie nim głowę? Nie korzystam z lordowskiego tytułu od ćwierćwiecza, nie jest mi potrzebny, by robić to, co słuszne. - Żeby bronić ludzi, nie tylko mi bliskich; martwił się o krewnych, najmocniej o tych najsłabszych. Neala była zaradna, ale nie mógł z czystym sumienie wyznać, że nie obawiał się o nią wcale. - Polityczne gierki obok słuszności nigdy nie stały, ale teraz wiesz o tym lepiej ode mnie. Zastanawiałeś się kiedyś, co by się wydarzyło na wiecu, gdyby nie ty i Skamander? Do czego posunąłby się Voldemort, gdybyście nie przerwali tych obrad, posyłając do piachu jego śmiesznych zwolenników - i szkoda, że nie jego samego? Zastanawiałeś się, czy wtedy wyszedłbyś stamtąd żywy? Czy ten popapraniec przy poklasku swoich porąbanych socjopatów nie dokonałby egzekucji na każdym, kto go nie wsparł? - Położył dłoń na jego ramieniu, trochę, by go wesprzeć, trochę, by go otrząsnąć - stanął naprzeciw. - Toczy się wojna, nawet, jeśli wcześniej jej nie widziałeś. Na wojnie serce zawsze prędzej czy później zacznie krwawić. Powinieneś być z siebie dumny, że w twojej prywatnej wojnie to ty, nie oni, zadałeś pierwszy cios. - Niezależnie od tego, co Anthony uczyniłby na wiecu - pierwszy cios i tak by padł. - Słusznie, że twoja rodzina wyczekuje kolejnego ciosu - stwierdził też, bo nie tylko nie umiał, ale i wcale nie chciał pocieszać Macmillana. Nie potrzebował współczucia - potrzebował zrozumieć. - On padnie - Znał wroga na tyle, by móc o tym wiedzieć. Prędzej czy później, jutro czy za rok: padnie. - I musisz, musicie, być na to gotowi. Nie potrzebujesz do tego wcale wsparcia zdrajców, wsparcie możesz zdobyć u ludzi niezwiązanych z arystokracją. Ale potrzebujesz determinacji. I trzeźwego umysłu. Wiem, że jest ci ciężko - ale podjąłeś już decyzję, by stanąć przeciwko nim. A oni nie pozwolą ci się z tej decyzji wycofać. Musisz wziąć się w garść, Tony. - Wzmocnił uścisk na jego ramieniu, patrząc mu prosto w oczy - nie mógł żądać od niego siły i determinacji, nie po tym co przeszedł. Ale pragnął ujrzeć coś, co pozwoli mu wyzbyć się z resztek wątpliwości. Wykazał się odwagą i wojowniczością, ale wciąż - był strzępem człowieka.
Nie przerywał mu, kiedy mówił; Brendan nie był dobrym pocieszycielem, był realistą świadomym zagrożenia i nie przywykł owijać w bawełnę. Anthony miał rację: miał przechlapane. Słusznie obawiał się o los rodziny, bo Voldemort nie wybaczał ani nie odpuszczał. Zalazł za skórę najgroźniejszemu człowiekowi w kraju, w Europie, a może nawet na całym świecie. Nie potrafił też znalezć dla niego dobrej rady odnośnie matki - sam nigdy nie zaznał matczynej troski, jego rodzicielka odeszła, nim rozpoczął dorosłe życie. Pozostawiając w nim jednak silne poglądy i przekonania, z których jasno mógł wywnioskować, że Anthony Macmillan postąpił tamtego dnia słusznie.
Milczał dalej, kiedy Anthony mówił o sojuszach, Selwynowie długo trwali przy swoim, ale Brendan nigdy nie sądził, że arystokracja jest w stanie utrzymać się w dawnych strukturach. Zwolennicy Voldemorta zaczęli wysuwać żądania i czasem zaczną żądać tylko więcej - to było dla niego oczywiste. Bardziej niż oczywiste. Podstępne przejęcie władzy przez żmiję mającą na uwadze tylko własne dobro miało pójść dalej, rozejść się na kolejne rodziny, to nie oni a Traversowie wyłamali się przecież jako pierwsi - porzucając Lyrę. Z lekkim zaskoczeniem przyjął woreczek, początkowo nie rozumiejąc zamysłu kuzyna - dopiero potem dostrzegłszy sowę na jego ramieniu.
- Serio mam... - Naprawdę nie lubił zwierząt, nie był wrażliwy i grzebanie w worku pełnym robakow nie odstręczało go nadto, ale wizja zostania zadziobanym przez głodną sowę nie napawała go radością - kiedy jednak dosłyszał motywację Macmillana, nie był w stanie mu odmówić. Skinął lekko głową, po czym wyciągnął robaka - i podrzucił go lekko ku sowie, dając jej złapać go w locie. Im dalej miał ręce od jej dzioba - tym był bezpieczniejszy. Własnej zwykle zostawiał miskę z sardynkami, z którymi świetnie radziła sobie sama. Jego oszczędna sympatia do zwierząt była obustronna, one też za nim nie przepadały. - Nie sądzisz, że powinieneś ją rzadziej karmić? - Zasugerował, gdy usłyszał, że sowa się spasła.
- Słuchaj, Anthony, naprawdę rozumiem twój ból, ale my już dawno wycofaliśmy się z tej komedii. Spiszemy sojusz dyplomatyczny - i co dalej? Co z nim właściwie zrobimy? Na czym go oprzemy? Sam mówisz, rody, które pamiętają jeszcze, czym jest szlachectwo, wykruszają się w zatrważającym tempie. Wkrótce cały skorowidz przejdzie na stronę cienia - jest sens zaprzątać sobie nim głowę? Nie korzystam z lordowskiego tytułu od ćwierćwiecza, nie jest mi potrzebny, by robić to, co słuszne. - Żeby bronić ludzi, nie tylko mi bliskich; martwił się o krewnych, najmocniej o tych najsłabszych. Neala była zaradna, ale nie mógł z czystym sumienie wyznać, że nie obawiał się o nią wcale. - Polityczne gierki obok słuszności nigdy nie stały, ale teraz wiesz o tym lepiej ode mnie. Zastanawiałeś się kiedyś, co by się wydarzyło na wiecu, gdyby nie ty i Skamander? Do czego posunąłby się Voldemort, gdybyście nie przerwali tych obrad, posyłając do piachu jego śmiesznych zwolenników - i szkoda, że nie jego samego? Zastanawiałeś się, czy wtedy wyszedłbyś stamtąd żywy? Czy ten popapraniec przy poklasku swoich porąbanych socjopatów nie dokonałby egzekucji na każdym, kto go nie wsparł? - Położył dłoń na jego ramieniu, trochę, by go wesprzeć, trochę, by go otrząsnąć - stanął naprzeciw. - Toczy się wojna, nawet, jeśli wcześniej jej nie widziałeś. Na wojnie serce zawsze prędzej czy później zacznie krwawić. Powinieneś być z siebie dumny, że w twojej prywatnej wojnie to ty, nie oni, zadałeś pierwszy cios. - Niezależnie od tego, co Anthony uczyniłby na wiecu - pierwszy cios i tak by padł. - Słusznie, że twoja rodzina wyczekuje kolejnego ciosu - stwierdził też, bo nie tylko nie umiał, ale i wcale nie chciał pocieszać Macmillana. Nie potrzebował współczucia - potrzebował zrozumieć. - On padnie - Znał wroga na tyle, by móc o tym wiedzieć. Prędzej czy później, jutro czy za rok: padnie. - I musisz, musicie, być na to gotowi. Nie potrzebujesz do tego wcale wsparcia zdrajców, wsparcie możesz zdobyć u ludzi niezwiązanych z arystokracją. Ale potrzebujesz determinacji. I trzeźwego umysłu. Wiem, że jest ci ciężko - ale podjąłeś już decyzję, by stanąć przeciwko nim. A oni nie pozwolą ci się z tej decyzji wycofać. Musisz wziąć się w garść, Tony. - Wzmocnił uścisk na jego ramieniu, patrząc mu prosto w oczy - nie mógł żądać od niego siły i determinacji, nie po tym co przeszedł. Ale pragnął ujrzeć coś, co pozwoli mu wyzbyć się z resztek wątpliwości. Wykazał się odwagą i wojowniczością, ale wciąż - był strzępem człowieka.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Najbardziej zamartwiało go to, że czuł się rozbity pomiędzy dwoma stanami – chęcią zemsty i winą za śmierć niektórych osób. Czuł się tym bardziej niespokojnie, kiedy kuzyn milczał. Mówił mimo to, mając nadzieję, że Brendan naprawdę go słucha. Niepewny był jedynie jego reakcji. Nie wiedział jak zareaguje Weasley, jak go będzie teraz postrzegać. Nie potrafił wyczytać z jego twarzy zupełnie nic. I tak bał mu się nawet spojrzeć w oczy na dłużej niż chwilę. Nie chciał dostrzec czegoś, co mogłoby spotęgować i tak już wielką winę, którą odczuwał. Nie chciał zobaczyć żalu, bo to mogłoby zaboleć go tym bardziej. Najgorsze w końcu były oceny najbliższych. To, co się stało i tak już śledziło go na każdym kroku. Był jeszcze strach. Nie wiedział już kto następnego dnia mógł okazać się wrogiem. Miał jednak dziwne przeczucie, że mógł zaufać akurat tej części rodziny, która nie patrzyła na tytuły i puste oklaski. Weasleyowie nie dążyli do bezgranicznej władzy nad wszystkim i wszystkimi, tak jak robili to Malfoyowie i pozostałe konserwatywne rody. Rudowłosi byli właśnie prawdziwą szlachtą, a w cale nie chcieli być nią nazywani. W tym wszystkim przypominali mu Macmillanów, choć i tak oba rody znacznie się różniły.
Brendan był dla niego tym kuzynem, którego ciężko mu było zrozumieć… ale zdawało mu się, że na pewno dałoby się w nim znaleźć znacznie więcej odpowiedzialności. Sam opiekował się swoją siostrą i zdawało się, że żadne przeciwności losu nie są dla niego problem. Tak przynajmniej mógłby powiedzieć Anthony na pierwszy rzut oka. Wiedział jednak, że jako kuzyn na pewno miał w sobie dużo empatii względem krewnych, nawet jeżeli nie była ona widoczna i nawet jeżeli czarodziej otaczał się aurą… swego rodzaju oschłości. Aż szkoda, że spotkali się dopiero teraz po tych dziesięciu latach podróży Macmillana. Tak czy inaczej, Brendan w tym momencie mówił sensownie, bez zawiłości, prosto, zrozumiale. Być może dlatego teraz on, Anthony, zamilknął. Nie wtrącał się w słowo, tak samo jak nie robił tego jego kuzyn. Czuł się jednak dziwnie niezrozumiały, gdy rudowłosy mówił o sojuszach w taki a nie inny sposób. Był przygnębiony, choć spokojny.
Dłoń na ramieniu zmusiła go do spojrzenia kuzynowi w oczy. W takiej pozycji nie miał innego wyjścia, a zdawało się, że tego się od niego oczekiwało. Przez chwilę miał ochotę uciec z uścisku, ale zaraz się uspokoił. Nie odnalazł w spojrzeniu tego, czego bał się najbardziej.
– I tak, i tak nie pozostało mi wiele życia – odpowiedział w końcu, bez strachu. Brzmiał depresyjnie, ale wiedział, że to on będzie jednym z pierwszych celów czarnoksiężników. Zwolennicy szaleńca, jakim był tamten czarnoksiężnik, na pewno będą chcieli zemsty. A on w tym wszystkim, paradoksalnie, wstydził się własnego gniewu. Z tym, że prawdopodobnie to jemu będą kopać pierwszy grób jakoś się pogodził. – Dlatego chciałbym zrobić choć jedną rozsądną rzecz w swoim wyjątkowo marnym życiu, która mogłaby pomóc mojej rodzinie. Nie chcę wsparcia zdrajców. Chcę wsparcia osób, na których wiem, że mogę liczyć – jego głos brzmiał poważnie, brakowało w nim charakterystycznej nuty śmiechu sprzed wielu lat. Anthony wiedział jedno. Zdrajcy zapłacą za swoją zdradę, a na pewno Cronus i to z jego rąk. Macmillan nie zamierzał bawić się w polityczne gierki. I tak nie był w nich dobry. Przez osoby, na których mógł liczyć, miał na myśli właśnie Weasleyów.
– Mówię tobie o prawdziwym sojuszu. Takiego, którego żadne słowo nie może zniszczyć, które nie polega na spisaniu na papierze, który można potem zniszczyć, o sojuszu krwi – dodał, stawiając mniej bolącą rękę na ramieniu Brendana, jak gdyby chciał go zmusić do kontaktu wzrokowego, tak samo jak zrobił to on. Sowa dawno odleciała na własne polowanie, zanim Macmillan w ogóle zaczął dopowiadać. – Właśnie dlatego mówię tobie o tym, że jako kuzyni powinniśmy trzymać się razem. Jako dwie podobne rodziny powinniśmy trzymać się jeszcze bliżej. Jedyne, co napawa mnie strachem to fakt, że coś może stać się moim bliskim… Ale jeżeli mam oddać życie za ich spokój, to nic nie stoi na przeszkodzie. Jeżeli mam stracić duszę, to też nic nie szkodzi. Tylko czasem ogarnia mnie taka fala gniewu… nad którą… nad którą nie potrafię zapanować. Czasami sam mam ochotę zawitać do Wiltshire, żeby wrócić do Kornwalii z głową tego podłego cwaniaka, Cronusa – dodał gorzko. Wyraźnie bolały go własne słowa. W ciągu swojego życia chciał się zemścić tylko na swoim dawnym przyjacielu winnym śmierci jego ukochanej. Teraz chciał się zemścić za to, co Malfoy wraz z tym swoim przeklętym panem zrobił Longbottomom i do czego go wtedy zmusił. Gdyby nie on i samozwańczy lord, Macmillan nigdy nie pomógłby przy rzuceniu Terremotio. Nie chciał jednak wyjść na osobę żądną krwi. – Ale póty co nie mogę zrobić nic – westchnął ciężko i puścił ramię Brendana, wyraźnie załamany własną niemocą. – Nestor kazał mi się skupić na „spełnieniu rodowego obowiązku”. Jeżeli tylko zgodzi się na mają propozycję, co do kandydatki, to będę się żenić… ale nie ciągnie mnie do zabawy… Z drugiej strony, skoro nie zostało mi wiele, to… stwierdziłem, że może lepiej go w końcu posłuchać…
Chciał kontynuować i wyjaśnić wszystko kuzynowi, ale poczuł się wyjątkowo źle. Chwycił go natychmiast mocno za ramię, a drugą dłonią zaczął szukać eliksiru uspokajającego. Znowu zdawało mu si, że słyszał ten przeklęty śmiech, znowu czuł dziwny strach i niewyjaśniony ból w kościach. Ręka wyraźnie mu się trzęsła, gdy wyciągał z kieszeni fiolkę eliksiru.
– Możesz?... – chciał, żeby Weasley pomógł mu przy zażywaniu eliksiru. On na pewno nie poradziłby sobie przy wyjątkowo mocno trzęsącej się dłoni. Może to źle, że wyszedł poza mury posiadłości.
Brendan był dla niego tym kuzynem, którego ciężko mu było zrozumieć… ale zdawało mu się, że na pewno dałoby się w nim znaleźć znacznie więcej odpowiedzialności. Sam opiekował się swoją siostrą i zdawało się, że żadne przeciwności losu nie są dla niego problem. Tak przynajmniej mógłby powiedzieć Anthony na pierwszy rzut oka. Wiedział jednak, że jako kuzyn na pewno miał w sobie dużo empatii względem krewnych, nawet jeżeli nie była ona widoczna i nawet jeżeli czarodziej otaczał się aurą… swego rodzaju oschłości. Aż szkoda, że spotkali się dopiero teraz po tych dziesięciu latach podróży Macmillana. Tak czy inaczej, Brendan w tym momencie mówił sensownie, bez zawiłości, prosto, zrozumiale. Być może dlatego teraz on, Anthony, zamilknął. Nie wtrącał się w słowo, tak samo jak nie robił tego jego kuzyn. Czuł się jednak dziwnie niezrozumiały, gdy rudowłosy mówił o sojuszach w taki a nie inny sposób. Był przygnębiony, choć spokojny.
Dłoń na ramieniu zmusiła go do spojrzenia kuzynowi w oczy. W takiej pozycji nie miał innego wyjścia, a zdawało się, że tego się od niego oczekiwało. Przez chwilę miał ochotę uciec z uścisku, ale zaraz się uspokoił. Nie odnalazł w spojrzeniu tego, czego bał się najbardziej.
– I tak, i tak nie pozostało mi wiele życia – odpowiedział w końcu, bez strachu. Brzmiał depresyjnie, ale wiedział, że to on będzie jednym z pierwszych celów czarnoksiężników. Zwolennicy szaleńca, jakim był tamten czarnoksiężnik, na pewno będą chcieli zemsty. A on w tym wszystkim, paradoksalnie, wstydził się własnego gniewu. Z tym, że prawdopodobnie to jemu będą kopać pierwszy grób jakoś się pogodził. – Dlatego chciałbym zrobić choć jedną rozsądną rzecz w swoim wyjątkowo marnym życiu, która mogłaby pomóc mojej rodzinie. Nie chcę wsparcia zdrajców. Chcę wsparcia osób, na których wiem, że mogę liczyć – jego głos brzmiał poważnie, brakowało w nim charakterystycznej nuty śmiechu sprzed wielu lat. Anthony wiedział jedno. Zdrajcy zapłacą za swoją zdradę, a na pewno Cronus i to z jego rąk. Macmillan nie zamierzał bawić się w polityczne gierki. I tak nie był w nich dobry. Przez osoby, na których mógł liczyć, miał na myśli właśnie Weasleyów.
– Mówię tobie o prawdziwym sojuszu. Takiego, którego żadne słowo nie może zniszczyć, które nie polega na spisaniu na papierze, który można potem zniszczyć, o sojuszu krwi – dodał, stawiając mniej bolącą rękę na ramieniu Brendana, jak gdyby chciał go zmusić do kontaktu wzrokowego, tak samo jak zrobił to on. Sowa dawno odleciała na własne polowanie, zanim Macmillan w ogóle zaczął dopowiadać. – Właśnie dlatego mówię tobie o tym, że jako kuzyni powinniśmy trzymać się razem. Jako dwie podobne rodziny powinniśmy trzymać się jeszcze bliżej. Jedyne, co napawa mnie strachem to fakt, że coś może stać się moim bliskim… Ale jeżeli mam oddać życie za ich spokój, to nic nie stoi na przeszkodzie. Jeżeli mam stracić duszę, to też nic nie szkodzi. Tylko czasem ogarnia mnie taka fala gniewu… nad którą… nad którą nie potrafię zapanować. Czasami sam mam ochotę zawitać do Wiltshire, żeby wrócić do Kornwalii z głową tego podłego cwaniaka, Cronusa – dodał gorzko. Wyraźnie bolały go własne słowa. W ciągu swojego życia chciał się zemścić tylko na swoim dawnym przyjacielu winnym śmierci jego ukochanej. Teraz chciał się zemścić za to, co Malfoy wraz z tym swoim przeklętym panem zrobił Longbottomom i do czego go wtedy zmusił. Gdyby nie on i samozwańczy lord, Macmillan nigdy nie pomógłby przy rzuceniu Terremotio. Nie chciał jednak wyjść na osobę żądną krwi. – Ale póty co nie mogę zrobić nic – westchnął ciężko i puścił ramię Brendana, wyraźnie załamany własną niemocą. – Nestor kazał mi się skupić na „spełnieniu rodowego obowiązku”. Jeżeli tylko zgodzi się na mają propozycję, co do kandydatki, to będę się żenić… ale nie ciągnie mnie do zabawy… Z drugiej strony, skoro nie zostało mi wiele, to… stwierdziłem, że może lepiej go w końcu posłuchać…
Chciał kontynuować i wyjaśnić wszystko kuzynowi, ale poczuł się wyjątkowo źle. Chwycił go natychmiast mocno za ramię, a drugą dłonią zaczął szukać eliksiru uspokajającego. Znowu zdawało mu si, że słyszał ten przeklęty śmiech, znowu czuł dziwny strach i niewyjaśniony ból w kościach. Ręka wyraźnie mu się trzęsła, gdy wyciągał z kieszeni fiolkę eliksiru.
– Możesz?... – chciał, żeby Weasley pomógł mu przy zażywaniu eliksiru. On na pewno nie poradziłby sobie przy wyjątkowo mocno trzęsącej się dłoni. Może to źle, że wyszedł poza mury posiadłości.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzył na kuzyna, patrzył i chciał widzieć - jego emocje, myśli i wnętrze, chciał widzieć jego ducha, tego, z którym tak lekko mówił o własnej śmierci. Nie lekko - bez lęku - miał rację, Anthony narobił sobie wielu wrogów, którzy będą chcieli wydrzeć z niego zemstę. Ale on - on musiał być na to gotowy. Nie mógł się bać, musiał walczyć, toczyć dalej bój, który sam rozpoczął.
- Anthony - zaczął, w odpowiedzi, z powagą wypowiadając jego imię. Musiał rozumieć - to naprawdę było poważne. - Mogę ci pomóc. Mogę zaprowadzić cię... do ludzi, którzy też tak myślą. Przedstawić cię grupie czarodziejów, która pragnie zmian, która jasno sprzeciwia się temu sukinsynowi, Voldemortowi. Która nie lęka się przelać krwi w walce o lepsze jutro. Którzy ci pomogą: ćwiczyć umiejętności, defensywne, ofensywne, które zorganizują działania tak, by odnieść najlepszy możliwy skutek. Ja... działam w podziemiu, Anthony, Longbottom jest po naszej stronie. I nie tylko on, mamy wielu potężnych sprzymierzeńców. Ale musisz być pewien, że tego chcesz. Musisz czuć gniew i chcieć działać. Nie wolno ci się załamywać, słyszysz? Jeśli się potkniesz, jeśli pozwolisz sobie na słabość, kiedy otrzymasz już informacje - sprowadzisz zgubę nie tylko na siebie samego, ale i na twoich towarzyszy. Musisz być silny, żeby być za nich odpowiedzialnym. Nie obiecam ci, że dzięki temu twoja rodzina będzie bezpieczniejsza - może stać się odwrotnie. Nie będziesz walczył tylko za siebie i swoich krewnych - a w obronie całego czarodziejskiego świata. Ale nie powalisz smoka, uderzając w jego ogon pięściami. Musisz mu wydrzeć serce: a tego nie zrobisz sam. Zaatakowałeś samego Voldemorta - jego zwolennicy i tak uznają już, że jesteś jednym z nas. To najlepsza decyzja, jaką możesz podjąć, Tony, ale to musi być decyzja świadoma. - Musisz wiedzieć, że tego chcesz, nie kierować się strachem, zniechęceniem ani wewnętrznym bólem. Musisz być pewien: że to, co zamierzasz zrobić, jest słuszne. Nie obiecam ci też, że przeżyjesz tę walkę, Tony, ale jeśli polegniesz, Zakon nie pozwoli, by świat o tobie zapomniał. Zgodnie z jego życzeniem patrzył mu w oczy - a błękitnych tęczówkach Brendana odbijała się gniew zmieszany z determinacją, coś iskrzącego, bunt. - Jestem z tobą, Tony. Zawsze będę. Jeśli wybierzesz się do tego pieprzonego Wiltshire, nie zapomnij wziąć mnie ze sobą - pomogę ci ściąć ten durny kudłaty łeb. - Cronus Malfoy był idiotą. Człowiekiem wyzbytym z moralności, który odtąd miał stanowić o losach czarodziejskiego świata. To była kpina. - Nie powstrzymuj tego gniewu - był potrzebny - ukierunkuj go tam, gdzie jest potrzebny. Nadeszły czasy, w których tylko gniew może nas jeszcze ocalić. - Gniew, bunt, sprzeciw, walka; jeśli ktokolwiek jeszcze po ogłoszeniu stanu wojennego miał wątpliwości, czy ten konflikt można rozwiązać pokojowo: teraz mógł już wiedzieć, że nie. A on wiedział, że walka była jego przeznaczeniem - choćby walczyć miał do ostatniej kropli krwi, walczyć będzie. Tony pokazał, że zamierza być w tej walce kompanem, na którego będzie można liczyć. - Do diabła z nestorem, Tony, tu chodzi o coś więcej, niż dworskie dywany. Tu chodzi o nasz świat: i o to, co z niego zostanie. Chcesz brać ślub, na świat przyjdą twoje dzieci - dobrze wiesz, że nie mogą zostać świata takiego - wypaczonego, niesprawiedliwego i brudnego od kłamstw, intryg i hipokryzji - ciągnął dalej, z pasją godną idealisty rysując lepsze jutro, tak mocno zafrapowany własnymi słowy, że aż umknęły mu jego - dość istotne.
- Chwila, żenisz się? Z kim? - wrócił do tematu, ściągając ognistą brew, nie przypominał sobie panny kręcącej się wokół Anthony'ego, a jeśli propozycja wyszła od niego, zapewne nie była wynikiem swatów. Ostrożnie przejął od niego butelkę, z uwagą śledząc ruchy jego trzęsącej się dłoni, jak i ust wypowiadających łagodne życzenie - co ci szubrawcy ci zrobili? - Tak - odparł krótko, nie chcąc nadto zawstydzać kuzyna własną obecnością; żaden mężczyzna nie lubował się w okazywaniu słabości. - Pij - Znał podstawy pierwszej pomocy, rzut oka na etykietę wystarczył, by pojął sens sytuacji i ostrożnie objął Macmillana ramieniem, przytknąwszy kraniec butelki do jego ust - uważnie odmierzając dawkę; nie mieli żadnej miarki, ten sposób był jedynym dostępnym - i najszybszym zarazem.
- Anthony - zaczął, w odpowiedzi, z powagą wypowiadając jego imię. Musiał rozumieć - to naprawdę było poważne. - Mogę ci pomóc. Mogę zaprowadzić cię... do ludzi, którzy też tak myślą. Przedstawić cię grupie czarodziejów, która pragnie zmian, która jasno sprzeciwia się temu sukinsynowi, Voldemortowi. Która nie lęka się przelać krwi w walce o lepsze jutro. Którzy ci pomogą: ćwiczyć umiejętności, defensywne, ofensywne, które zorganizują działania tak, by odnieść najlepszy możliwy skutek. Ja... działam w podziemiu, Anthony, Longbottom jest po naszej stronie. I nie tylko on, mamy wielu potężnych sprzymierzeńców. Ale musisz być pewien, że tego chcesz. Musisz czuć gniew i chcieć działać. Nie wolno ci się załamywać, słyszysz? Jeśli się potkniesz, jeśli pozwolisz sobie na słabość, kiedy otrzymasz już informacje - sprowadzisz zgubę nie tylko na siebie samego, ale i na twoich towarzyszy. Musisz być silny, żeby być za nich odpowiedzialnym. Nie obiecam ci, że dzięki temu twoja rodzina będzie bezpieczniejsza - może stać się odwrotnie. Nie będziesz walczył tylko za siebie i swoich krewnych - a w obronie całego czarodziejskiego świata. Ale nie powalisz smoka, uderzając w jego ogon pięściami. Musisz mu wydrzeć serce: a tego nie zrobisz sam. Zaatakowałeś samego Voldemorta - jego zwolennicy i tak uznają już, że jesteś jednym z nas. To najlepsza decyzja, jaką możesz podjąć, Tony, ale to musi być decyzja świadoma. - Musisz wiedzieć, że tego chcesz, nie kierować się strachem, zniechęceniem ani wewnętrznym bólem. Musisz być pewien: że to, co zamierzasz zrobić, jest słuszne. Nie obiecam ci też, że przeżyjesz tę walkę, Tony, ale jeśli polegniesz, Zakon nie pozwoli, by świat o tobie zapomniał. Zgodnie z jego życzeniem patrzył mu w oczy - a błękitnych tęczówkach Brendana odbijała się gniew zmieszany z determinacją, coś iskrzącego, bunt. - Jestem z tobą, Tony. Zawsze będę. Jeśli wybierzesz się do tego pieprzonego Wiltshire, nie zapomnij wziąć mnie ze sobą - pomogę ci ściąć ten durny kudłaty łeb. - Cronus Malfoy był idiotą. Człowiekiem wyzbytym z moralności, który odtąd miał stanowić o losach czarodziejskiego świata. To była kpina. - Nie powstrzymuj tego gniewu - był potrzebny - ukierunkuj go tam, gdzie jest potrzebny. Nadeszły czasy, w których tylko gniew może nas jeszcze ocalić. - Gniew, bunt, sprzeciw, walka; jeśli ktokolwiek jeszcze po ogłoszeniu stanu wojennego miał wątpliwości, czy ten konflikt można rozwiązać pokojowo: teraz mógł już wiedzieć, że nie. A on wiedział, że walka była jego przeznaczeniem - choćby walczyć miał do ostatniej kropli krwi, walczyć będzie. Tony pokazał, że zamierza być w tej walce kompanem, na którego będzie można liczyć. - Do diabła z nestorem, Tony, tu chodzi o coś więcej, niż dworskie dywany. Tu chodzi o nasz świat: i o to, co z niego zostanie. Chcesz brać ślub, na świat przyjdą twoje dzieci - dobrze wiesz, że nie mogą zostać świata takiego - wypaczonego, niesprawiedliwego i brudnego od kłamstw, intryg i hipokryzji - ciągnął dalej, z pasją godną idealisty rysując lepsze jutro, tak mocno zafrapowany własnymi słowy, że aż umknęły mu jego - dość istotne.
- Chwila, żenisz się? Z kim? - wrócił do tematu, ściągając ognistą brew, nie przypominał sobie panny kręcącej się wokół Anthony'ego, a jeśli propozycja wyszła od niego, zapewne nie była wynikiem swatów. Ostrożnie przejął od niego butelkę, z uwagą śledząc ruchy jego trzęsącej się dłoni, jak i ust wypowiadających łagodne życzenie - co ci szubrawcy ci zrobili? - Tak - odparł krótko, nie chcąc nadto zawstydzać kuzyna własną obecnością; żaden mężczyzna nie lubował się w okazywaniu słabości. - Pij - Znał podstawy pierwszej pomocy, rzut oka na etykietę wystarczył, by pojął sens sytuacji i ostrożnie objął Macmillana ramieniem, przytknąwszy kraniec butelki do jego ust - uważnie odmierzając dawkę; nie mieli żadnej miarki, ten sposób był jedynym dostępnym - i najszybszym zarazem.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez chwilę nie był pewien, co miał na myśli Weasley. Miał wrażenie, że kuzyn chciał zaproponować sprawdzonych magipsychiatrów i kolejnych uzdrowicieli… ale mylił się. I może to lepiej. Miał już dosyć uzdrowicieli i tego, że wszyscy na niego chuchali i dmuchali. Odetchnął głęboko. Nie spodziewał się tego rodzaju propozycji, jeżeli słowa Brendana w ogóle nią były, a tak brzmiały. Nie wiedział dokładnie o czym mówił Weasley. Naprawdę. To wszystko brzmiało tak, jak gdyby mówiono mu o fanach klubu pojedynków, którzy w chęci stanięcia po dobrej stronie, czyli przeciwko szaleńczemu samozwańczemu lordowi, założyli podziemny klub. Tak pewnie nie było. Z kolejnymi słowami wszystko zdawało się jaśniejsze. Podziemie. Słuchał uważnie. A z każdym słowem nie wiedział czy bardziej przepełnia go nadzieja, czy może gniew wobec zdrajców, który Weasley mimowolnie podsycał. Zacisnął zęby. Gdyby tylko mógł, najchętniej od razu rzuciłby się do szaleństwa jakim była zemsta… ale w takim zdrowiu nie mógł.
– Ludzi? Jednym z was? – powtórzył niepewnie. Czy jego kuzyn naprawdę znajdował się w podziemiu, a on nic o tym nie wiedział? Co to w ogóle znaczyło? Kim… czym było całe to podziemnie? Dlaczego w ogóle się tym przejmował? Liczyło się tylko to, że ci wszyscy „ludzie” stali po stronie Longbottoma. Po stronie dobrej rodziny ze strony jego matki. Miał wrażenie, że choć nie wiedział o jakiej grupie mówił Brendan, kto był jej członkiem, to istniała szansa na jedną rzecz. Weasley nie mógł robić źle. Na pewno. W dodatku dawał mu motywację, której potrzebował. W tym całym bagnie, które Macmillan wywołał i powoli wciągał w nie rodzinę, istniała szansa, że mógł ą z tego wszystkiego wyciągnąć… Po raz pierwszy od wielu lat myślał optymistycznie, napędzany zemstą i chęcią zabezpieczenia swojego rodu. Istniała możliwość, że wszystko będzie w porządku, a dobroć wróci, a wraz z nią spokojne życie, jak dawniej. O prawo nie musiał się bać, nawet jeżeli go nienawidził. Jeżeli Longbottom miałby wrócić… to nikt, z ludzi dobrej woli, nie musiałby się martwić. Na twarzy blondyna zniknął smutek, a w oczach pojawiła się widoczna iskra nadziei. Oddychał głęboko. Jeszcze niedawno myślał, że wszystko – Istnieje szansa, że moja rodzina będzie bezpieczniejsza, ona i lud Kornwalii – wyznał spokojnie, jakby z zacięciem w głosie.
Na nieszczęście akurat wtedy doznał kolejnego ataku paniki. Czuł się jak dziecko, jak inwalida, gdy Brendan pomagał mu w zażyciu leku. Bał się tego, że upokorzył samego siebie przed rodzonym kuzynem i to przez swój stan zdrowia. Wykrzywił się nieznacznie na smak eliksiru. Na całe szczęście działanie było dość szybkie, a dawka wystarczyła, żeby go uspokoić jego szalone myśli. Śmiech, który słyszał we własnej głowie ustał. Strach też. Chwilę jednak milczał, chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku. Potrzebował też czasu. Nie potrafił zebrać wszystkich myśli, żeby natychmiast odpowiedzieć kuzynowi. Odetchnął głęboko. Schował eliksir, jak gdyby nie chciał narażać się na więcej wstydu.
– Wybacz – mruknął jedynie, mocno zaciskając dłoń na lasce. Widać było, że zawstydził się chwilą okazanej słabości. Była też druga sprawa, dla której chciał chwilę milczeć. Nie chciał odpowiadać zbyt wiele o ślubie. Czekał wciąż na odpowiedź nestora, na list który wysłał. – To nic pewnego, ale jeżeli wszystko się powiedzie… pewnie będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie. Może i nie ode mnie, a od samej lady – odpowiedział zdawkowo, nie dając zbyt wielu informacji. Dodatkowo wprowadził zamieszanie poprzez wprowadzenie tytułu, którego sama rudowłosa wiedźma nigdy by nie użyła. Na samą myśl o pannie Weasley uśmiechnął się delikatnie. Bał się jednak komentarzy ze strony Brendana, a tym bardziej tego, że kuzyn mógłby go uznać za nieodpowiedniego kandydata. Uśmiech zaraz zniknął, gdy Anthony przypomniał sobie o właściwym temacie ich rozmowy. – Powiedz mi tylko… czy naprawdę będę w stanie pomóc… podziemiu? I… I czy pomożesz mi w ścięciu łba tej podłej żmii, Malfoyowi? I nie tylko jego głowy? – Znów był poważny, tak jak gdyby naprawdę żądał krwi lordów, którzy doprowadzili do zdrady w Stonehenge. – Te psy tego samozwańczego, tfu, „lorda” obraziły nazwisko naszych matek. Więc pytam bez żadnych żartów, o które mógłbyś mnie kiedyś posądzić, o to czy naprawdę pomożesz mi w krwawej zemście? – chwycił go za przedramię, jak gdyby szykował się do wieczystej przysięgi i oczekiwał tylko szczerej odpowiedzi. Miał wrażenie, że jego wątpliwości minęły, a skrucha którą wykazał w liście do lorda Sorphona za używanie zbyt ostrych słów była niepotrzebna. Zemsta powinna pochłonąć go całkowicie, bo od niej zależało istnienie jego rodu i bezpieczeństwo wszystkich czarodziejów Kornwalii.
| Brendan pomaga mi w zażyciu eliksiru uspokajającego
– Ludzi? Jednym z was? – powtórzył niepewnie. Czy jego kuzyn naprawdę znajdował się w podziemiu, a on nic o tym nie wiedział? Co to w ogóle znaczyło? Kim… czym było całe to podziemnie? Dlaczego w ogóle się tym przejmował? Liczyło się tylko to, że ci wszyscy „ludzie” stali po stronie Longbottoma. Po stronie dobrej rodziny ze strony jego matki. Miał wrażenie, że choć nie wiedział o jakiej grupie mówił Brendan, kto był jej członkiem, to istniała szansa na jedną rzecz. Weasley nie mógł robić źle. Na pewno. W dodatku dawał mu motywację, której potrzebował. W tym całym bagnie, które Macmillan wywołał i powoli wciągał w nie rodzinę, istniała szansa, że mógł ą z tego wszystkiego wyciągnąć… Po raz pierwszy od wielu lat myślał optymistycznie, napędzany zemstą i chęcią zabezpieczenia swojego rodu. Istniała możliwość, że wszystko będzie w porządku, a dobroć wróci, a wraz z nią spokojne życie, jak dawniej. O prawo nie musiał się bać, nawet jeżeli go nienawidził. Jeżeli Longbottom miałby wrócić… to nikt, z ludzi dobrej woli, nie musiałby się martwić. Na twarzy blondyna zniknął smutek, a w oczach pojawiła się widoczna iskra nadziei. Oddychał głęboko. Jeszcze niedawno myślał, że wszystko – Istnieje szansa, że moja rodzina będzie bezpieczniejsza, ona i lud Kornwalii – wyznał spokojnie, jakby z zacięciem w głosie.
Na nieszczęście akurat wtedy doznał kolejnego ataku paniki. Czuł się jak dziecko, jak inwalida, gdy Brendan pomagał mu w zażyciu leku. Bał się tego, że upokorzył samego siebie przed rodzonym kuzynem i to przez swój stan zdrowia. Wykrzywił się nieznacznie na smak eliksiru. Na całe szczęście działanie było dość szybkie, a dawka wystarczyła, żeby go uspokoić jego szalone myśli. Śmiech, który słyszał we własnej głowie ustał. Strach też. Chwilę jednak milczał, chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku. Potrzebował też czasu. Nie potrafił zebrać wszystkich myśli, żeby natychmiast odpowiedzieć kuzynowi. Odetchnął głęboko. Schował eliksir, jak gdyby nie chciał narażać się na więcej wstydu.
– Wybacz – mruknął jedynie, mocno zaciskając dłoń na lasce. Widać było, że zawstydził się chwilą okazanej słabości. Była też druga sprawa, dla której chciał chwilę milczeć. Nie chciał odpowiadać zbyt wiele o ślubie. Czekał wciąż na odpowiedź nestora, na list który wysłał. – To nic pewnego, ale jeżeli wszystko się powiedzie… pewnie będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie. Może i nie ode mnie, a od samej lady – odpowiedział zdawkowo, nie dając zbyt wielu informacji. Dodatkowo wprowadził zamieszanie poprzez wprowadzenie tytułu, którego sama rudowłosa wiedźma nigdy by nie użyła. Na samą myśl o pannie Weasley uśmiechnął się delikatnie. Bał się jednak komentarzy ze strony Brendana, a tym bardziej tego, że kuzyn mógłby go uznać za nieodpowiedniego kandydata. Uśmiech zaraz zniknął, gdy Anthony przypomniał sobie o właściwym temacie ich rozmowy. – Powiedz mi tylko… czy naprawdę będę w stanie pomóc… podziemiu? I… I czy pomożesz mi w ścięciu łba tej podłej żmii, Malfoyowi? I nie tylko jego głowy? – Znów był poważny, tak jak gdyby naprawdę żądał krwi lordów, którzy doprowadzili do zdrady w Stonehenge. – Te psy tego samozwańczego, tfu, „lorda” obraziły nazwisko naszych matek. Więc pytam bez żadnych żartów, o które mógłbyś mnie kiedyś posądzić, o to czy naprawdę pomożesz mi w krwawej zemście? – chwycił go za przedramię, jak gdyby szykował się do wieczystej przysięgi i oczekiwał tylko szczerej odpowiedzi. Miał wrażenie, że jego wątpliwości minęły, a skrucha którą wykazał w liście do lorda Sorphona za używanie zbyt ostrych słów była niepotrzebna. Zemsta powinna pochłonąć go całkowicie, bo od niej zależało istnienie jego rodu i bezpieczeństwo wszystkich czarodziejów Kornwalii.
| Brendan pomaga mi w zażyciu eliksiru uspokajającego
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie odpowiedział na prośbę o wybaczenie, Anthony nie miał go za co przepraszać, ale podkreślanie tego stanu rzeczy jedynie podkreśliłoby że takie przeprosiny faktycznie padły - a on nie chciał tego robić. Nie chciał wpędzać go w zawstydzenie ani poczucie winy, wiedział, rozumiał, przez co przechodził Tony, pamiętał przecież siebie, kiedy po raz pierwszy musiał zabić; pamiętał także swoich kolegów z pracy, którzy po ugodzeniu zaklęciem cruciatusa nigdy już nie powrócili do pracy lub nigdy już nie wyszli z Munga. Anthony i tak był bardzo silny. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien spytać o jego stan raz jeszcze, ale ostatecznie z tego zrezygnował, jedynie oddając mu butelkę; on sam był najlepszym przykładem tego, że w niepełnosprawności można było wciąż być sprawniejszym od wielu innych - zamiast jego prawej ręki widniała wszak toporna proteza wykonana z goblińskiego metalu. Ale sztuką nie było przejść przez życie bez słabości, a z tymi słabościami walczyć - i zwyciężyć. Kwestia ślubu wydała mu się nieco zaskakująca, tym bardziej po jego kolejnych słowach.
- Znam ją? - Nie utrzymywał kontaktu z arystokratkami, nie uczestniczył w towarzyskim życiu szlachty, a nieliczne lady, które cenił i szanował, były już po ślubie. Ostatnia z nich, Julia, wzięła go przed paroma tygodniami. Nie pomyślał o Rii, nie tylko nie używała swojego tytułu, była Weasleyem, ale była też na ślub zdecydowanie zbyt młoda.
- To zależy od ciebie, Tony, jeśli tylko weźmiesz się w garść: tak, pomożesz - wrócił do kwestii Zakonu, początkowy entuzjazm Anthony'ego wziął za wstępną zgodę. Kości zostały rzucone, musiał powiedzieć mu więcej. - I tak, zrobię to z tobą - zapewnił go bez zająknięcia, bo sam marzył o pozbyciu się przynajmniej kilku rycerskich oficjeli. - Garrett - wypowiedzenie imienia kuzyna wciąż było dla niego trudne, Anthony go znał, był nie tylko kuzynem, Weasleyem, ale i najbliższym przyjacielem Brendana. A teraz już go nie było - bo za Zakon oddał życie. - Założył Zakon Feniksa. To długa historia, maczał w tym palce Dumbledore, zostawiając testament spisany jeszcze przed walką z Grindelwaldem. To grupa ludzi, ludzi takich jak ty, Tony, zwykłych czarodziejów, którzy doszli do wniosku, że czas powiedzieć tym draniom: basta. Czarodziejów, którzy chcą coś zmienić, nie żyć dłużej w strachu, którzy chcą wywalczyć lepszy świat dla swoich dzieci. To nie będzie bezpieczne. Ale dzisiaj nikt nie jest bezpieczny. Dopiero, kiedy wygramy, słońce znowu wzejdzie. Pozbawiliśmy mocy Grindelwalda, kolejnym celem jest Voldemort, on i jego ludzie, w tym Malfoy. Jesteśmy w stanie to zrobić: ale potrzebujemy czarodziejów, którzy nie lękają się tej walki podjąć. Potrzebujemy ciebie, Tony. Ciebie i twojego gniewu. - Chciał zabezpieczyć nie tylko rodzinę: był lordem, walczył o ludzi, za których nauczył się być odpowiedzialnym. Pozostał arystokratą - takim, jakich pozostało niewielu. A tacy - do walki szli w pierwszym szeregu, prowadząc lud na barykady. Anthony go nie zawiódł, jeśli miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości - uleciały jak dym. - Skamander też jest jednym z nas - podjął, przywodząc na myśl wydarzenia z pamiętnego Stonehege, nie miał pojęcia, czy tych dwoje się znało, ale tamtego dnia połączyła ich wspólna walka - a takie wydarzenia wiązały czarodziejów szczególną więzią. Anthony Skamander pokazał tamtego dnia siłę działania - to on rozpoczął tę tragedię, Macmillan mu przecież tylko pomógł. Tak jak Longbottom. - Aurorka, która zmarła - Fawley - ona też była nasza - I nie była pierwszą ani ostatnią, która odeszła wierna ideom, którym oddała życie.
- Przyprowadzę cię na nasze kolejne spotkanie, odbędzie się początkiem listopada - zaproponował, wciąż patrząc mu w oczy; szukając w nich odwagi, Anthony nie mógł wycofać się teraz. I musiał pojmować ogrom obowiązków, który spadnie na niego wraz z tą decyzją - to będzie wymagało od niego odpowiedzialności. Ale Anthony Macmillan był gotów tej odpowiedzialności sprostać - dał tego dostateczny dowód. - Wtedy poznasz wszystkich.
- Znam ją? - Nie utrzymywał kontaktu z arystokratkami, nie uczestniczył w towarzyskim życiu szlachty, a nieliczne lady, które cenił i szanował, były już po ślubie. Ostatnia z nich, Julia, wzięła go przed paroma tygodniami. Nie pomyślał o Rii, nie tylko nie używała swojego tytułu, była Weasleyem, ale była też na ślub zdecydowanie zbyt młoda.
- To zależy od ciebie, Tony, jeśli tylko weźmiesz się w garść: tak, pomożesz - wrócił do kwestii Zakonu, początkowy entuzjazm Anthony'ego wziął za wstępną zgodę. Kości zostały rzucone, musiał powiedzieć mu więcej. - I tak, zrobię to z tobą - zapewnił go bez zająknięcia, bo sam marzył o pozbyciu się przynajmniej kilku rycerskich oficjeli. - Garrett - wypowiedzenie imienia kuzyna wciąż było dla niego trudne, Anthony go znał, był nie tylko kuzynem, Weasleyem, ale i najbliższym przyjacielem Brendana. A teraz już go nie było - bo za Zakon oddał życie. - Założył Zakon Feniksa. To długa historia, maczał w tym palce Dumbledore, zostawiając testament spisany jeszcze przed walką z Grindelwaldem. To grupa ludzi, ludzi takich jak ty, Tony, zwykłych czarodziejów, którzy doszli do wniosku, że czas powiedzieć tym draniom: basta. Czarodziejów, którzy chcą coś zmienić, nie żyć dłużej w strachu, którzy chcą wywalczyć lepszy świat dla swoich dzieci. To nie będzie bezpieczne. Ale dzisiaj nikt nie jest bezpieczny. Dopiero, kiedy wygramy, słońce znowu wzejdzie. Pozbawiliśmy mocy Grindelwalda, kolejnym celem jest Voldemort, on i jego ludzie, w tym Malfoy. Jesteśmy w stanie to zrobić: ale potrzebujemy czarodziejów, którzy nie lękają się tej walki podjąć. Potrzebujemy ciebie, Tony. Ciebie i twojego gniewu. - Chciał zabezpieczyć nie tylko rodzinę: był lordem, walczył o ludzi, za których nauczył się być odpowiedzialnym. Pozostał arystokratą - takim, jakich pozostało niewielu. A tacy - do walki szli w pierwszym szeregu, prowadząc lud na barykady. Anthony go nie zawiódł, jeśli miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości - uleciały jak dym. - Skamander też jest jednym z nas - podjął, przywodząc na myśl wydarzenia z pamiętnego Stonehege, nie miał pojęcia, czy tych dwoje się znało, ale tamtego dnia połączyła ich wspólna walka - a takie wydarzenia wiązały czarodziejów szczególną więzią. Anthony Skamander pokazał tamtego dnia siłę działania - to on rozpoczął tę tragedię, Macmillan mu przecież tylko pomógł. Tak jak Longbottom. - Aurorka, która zmarła - Fawley - ona też była nasza - I nie była pierwszą ani ostatnią, która odeszła wierna ideom, którym oddała życie.
- Przyprowadzę cię na nasze kolejne spotkanie, odbędzie się początkiem listopada - zaproponował, wciąż patrząc mu w oczy; szukając w nich odwagi, Anthony nie mógł wycofać się teraz. I musiał pojmować ogrom obowiązków, który spadnie na niego wraz z tą decyzją - to będzie wymagało od niego odpowiedzialności. Ale Anthony Macmillan był gotów tej odpowiedzialności sprostać - dał tego dostateczny dowód. - Wtedy poznasz wszystkich.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzał na Brendana i jedynie uśmiechnął się nieznacznie. Nie chciał mówić o pannie Weasley, nawet jeżeli Brendan był jego najbliższym kuzynem. Wszyscy i tak uważali go za pijaka i alkoholika, myślał że może i on tak go odbierał, przynajmniej do tego dnia. Od wydarzenia w Stonehenge był w dodatku mordercą. To, co prawda Brendan obrócił w motywację do zemsty i najwyraźniej nie przyjmował tego faktu jako coś złego… Swiadomość tego, że na swoich dłoniach miało się krew była dla Anthony'ego mimowolnie przytłaczająca i ciężka do zniesienia, nawet przy motywacji do zemsty. Nie chciał jednak myśleć zbyt pesymistycznie.
– Myślę, że nawet bardzo dobrze, może nawet lepiej niż ja. Ale lepiej nie chwalić dnia przed zachodem słońca. To czy będę się żenić leży w rękach mojego nestora… i jego dobrego samopoczucia – uśmiechnął się ponownie, znowu słabo. Zawsze istniała opcja, że Sorphon odmówi, kierując się brakiem zaufania. Tego nie chciał. Miał nadzieję, że przynajmniej w takiej chwili lord nestor uczyni mu tę przyjemność, że pod uwagę weźmie fakt, że był przecież jednym z głównych celów tych psów. Macmillan mógł jedynie liczyć na to, że może w końcu szczęście, po tylu latach wewnętrznego cierpienia, w końcu do niego przyjdzie.
Nigdy nie słyszał o Zakonie Feniksa. Nigdy, przynajmniej do teraz. Nie miał w ogóle pojęcia, że jeden z Weasleyów założył całą tą podziemną organizację. Tym bardziej, że wśród osób mających coś z nią związanego był profesor Dumbledore, dobry i poczciwy nauczyciel transmutacji. Patrzył wyraźnie zaskoczony na kuzyna.
– Garrett… Profesor Dumbledore? Chcesz mi powiedzieć, że istniejecie, o ile rozumiem, od śmierci profesora i nic mi dotychczas nie powiedziałeś? – w jego głosie dało się wyczuć odrobinę żalu. Dziesięć lat błąkał się po Europie, nie wiedząc czemu się poświęcić. Zmarnował tym samym dziesięć lat, o ile dobrze rozumiał Weasleya, na zemstę za dawną miłość. Starał się jednak rozumieć, że mógł być nieodpowiednią osobą. Przez ostatnie lata pogrążał się we własnej rozpaczy i upijał się do nieprzytomności, co by to tylko zapomnieć o przykrym doświadczeniu i śmierci. – Tyle lat… – brzmiał tak, jakby teraz miał żal do samego siebie, a nie do kuzyna. Nie zamierzał jednak biadoczyć. Przerwał swoje głośne rozmyślania, a nawet machnął samemu sobie ręką, chcąc gestem powstrzymać się od zbędnych komentarzy.
Nie spodziewał się, że wśród członków Zakonu była lady Fawley, ta która starała się obronić lorda Longbottoma, ale bardziej nie spodziewał się usłyszeć tego, że wśród nich był Anthony Skamander. Rówieśnik z Hogwartu i Krukon. Znaczy dlatego teraz ci tak zwani „śmierciożercy” i „rycerze” od siedmiu boleści mogli myśleć, że i on był członkiem Zakonu. Miał minę, jakby nie dowierzał w to wszystko… A wciąż pozostawało jeszcze jedno pytanie.
– Skamander jest wśród was – nie wiadomo czy bardziej pytał, czy może powtarzał za Brendanem – Kto jeszcze jest z wami?… To znaczy… z nami… jeżeli mogę tak powiedzieć – nie było dla niego wątpliwości, że chciał stanąć po stronie kuzyna i innych osób, którzy chcieli sprzeciwić się terrorowi i czarnej magii. Chodziło o bezpieczeństwo wielu ludzi, w tym tych, z jego ziemi. Nie spodziewał się, że Anglia może mieć swój „ruch oporu”. To wszystko przypominało mu o historyjkach, które miały być prawdą, opowiadanych przez mugoli w Jugosławii. Jak to oni nazywali? „Partyzantka”? Czy Zakon był właśnie swego rodzaju partyzantką? – Dobrze – odpowiedział, stwierdzając że rzeczywiście lepiej będzie poznać pozostałych członków na spotkaniu, w odpowiednim czasie. – Przyjdę – dodał wyciągając rękę w geście uścisku, zupełnie tak jak gdyby chciał przypieczętować umowę. – Głowa Malfoya zawiśnie tutaj, na murze, tuż przy bramie wjazdowej. Razem z innymi szumowinami.
– Myślę, że nawet bardzo dobrze, może nawet lepiej niż ja. Ale lepiej nie chwalić dnia przed zachodem słońca. To czy będę się żenić leży w rękach mojego nestora… i jego dobrego samopoczucia – uśmiechnął się ponownie, znowu słabo. Zawsze istniała opcja, że Sorphon odmówi, kierując się brakiem zaufania. Tego nie chciał. Miał nadzieję, że przynajmniej w takiej chwili lord nestor uczyni mu tę przyjemność, że pod uwagę weźmie fakt, że był przecież jednym z głównych celów tych psów. Macmillan mógł jedynie liczyć na to, że może w końcu szczęście, po tylu latach wewnętrznego cierpienia, w końcu do niego przyjdzie.
Nigdy nie słyszał o Zakonie Feniksa. Nigdy, przynajmniej do teraz. Nie miał w ogóle pojęcia, że jeden z Weasleyów założył całą tą podziemną organizację. Tym bardziej, że wśród osób mających coś z nią związanego był profesor Dumbledore, dobry i poczciwy nauczyciel transmutacji. Patrzył wyraźnie zaskoczony na kuzyna.
– Garrett… Profesor Dumbledore? Chcesz mi powiedzieć, że istniejecie, o ile rozumiem, od śmierci profesora i nic mi dotychczas nie powiedziałeś? – w jego głosie dało się wyczuć odrobinę żalu. Dziesięć lat błąkał się po Europie, nie wiedząc czemu się poświęcić. Zmarnował tym samym dziesięć lat, o ile dobrze rozumiał Weasleya, na zemstę za dawną miłość. Starał się jednak rozumieć, że mógł być nieodpowiednią osobą. Przez ostatnie lata pogrążał się we własnej rozpaczy i upijał się do nieprzytomności, co by to tylko zapomnieć o przykrym doświadczeniu i śmierci. – Tyle lat… – brzmiał tak, jakby teraz miał żal do samego siebie, a nie do kuzyna. Nie zamierzał jednak biadoczyć. Przerwał swoje głośne rozmyślania, a nawet machnął samemu sobie ręką, chcąc gestem powstrzymać się od zbędnych komentarzy.
Nie spodziewał się, że wśród członków Zakonu była lady Fawley, ta która starała się obronić lorda Longbottoma, ale bardziej nie spodziewał się usłyszeć tego, że wśród nich był Anthony Skamander. Rówieśnik z Hogwartu i Krukon. Znaczy dlatego teraz ci tak zwani „śmierciożercy” i „rycerze” od siedmiu boleści mogli myśleć, że i on był członkiem Zakonu. Miał minę, jakby nie dowierzał w to wszystko… A wciąż pozostawało jeszcze jedno pytanie.
– Skamander jest wśród was – nie wiadomo czy bardziej pytał, czy może powtarzał za Brendanem – Kto jeszcze jest z wami?… To znaczy… z nami… jeżeli mogę tak powiedzieć – nie było dla niego wątpliwości, że chciał stanąć po stronie kuzyna i innych osób, którzy chcieli sprzeciwić się terrorowi i czarnej magii. Chodziło o bezpieczeństwo wielu ludzi, w tym tych, z jego ziemi. Nie spodziewał się, że Anglia może mieć swój „ruch oporu”. To wszystko przypominało mu o historyjkach, które miały być prawdą, opowiadanych przez mugoli w Jugosławii. Jak to oni nazywali? „Partyzantka”? Czy Zakon był właśnie swego rodzaju partyzantką? – Dobrze – odpowiedział, stwierdzając że rzeczywiście lepiej będzie poznać pozostałych członków na spotkaniu, w odpowiednim czasie. – Przyjdę – dodał wyciągając rękę w geście uścisku, zupełnie tak jak gdyby chciał przypieczętować umowę. – Głowa Malfoya zawiśnie tutaj, na murze, tuż przy bramie wjazdowej. Razem z innymi szumowinami.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewrócił lekko oczyma, pewnych aspektów życia Anthony'ego, tych zbliżonych do standardów szlacheckich, nie mógł nigdy pojąć. Nie pozwoliłby wszak nikomu - nigdy - decydować o swoim życiu i o tym, z kim wolno, a z kim nie, ułożyć sobie przyszłe życie. Zdanie swojego nestora miał w tym względzie w poważaniu, podobnie jak nestor w poważaniu miał jego życie uczuciowe; byli rodziną i szanowali się wzajemnie, ale nie był to szacunek oparty na hierarchicznym posłuszeństwie. Kpili sobie z konwenansów, nie szanowali ustalonych przez innych zasad i nie trzymali się kurczowo swoich tytułów - lekką ręką traktując ruch mogący doprowadzić do wykreślenia ich ze skorowidzu. Nie miał dla nich żadnego znaczenia.
- Powodzenia - rzucił zatem krótko, nie próbując przekonywać Anthony'ego, że zdanie nestora jest bez znaczenia, bo to nie on będzie tkwił w tym małżeństwie: jego kuzyn doskonale znał zdanie Brendana, a choć ten lubił narzucać innym własne, w pewnych aspektach pogodził się z bezcelowością prób. Nie drążył też tematu tożsamości małżonki, szanując jego prywatność - nie domyślając się nawet, że jego szczęście znajdowało się tak blisko samego Brendana.
- Nie - westchnął, wracając do istotniejszego tematu. - Nie od jego śmierci. Od śmierci Horacego Slughorna, to na jego stypie wszystko się rozpoczęło. Półtorej roku temu. Pierwsze miesiące to było głównie kształtowanie struktur... ja dołączyłem w kwietniu. - Od tej pory nie minął nawet rok, nie otrzymali testamentu po śmierci Dumbledore'a - ktoś podrzucił go znacznie później, choć dziś Brendan podejrzewał, że stała za tym Bathilda Bagshot. Jednak nawet, gdyby w Zakonie trwał dłużej, wcześniej nie zaprosiłby do niego Anthony'ego. Nie miał go za człowieka wybitnie odpowiedzialnego, za dużo pił - ale wiec w Salisbury wyraźnie i jasno pokazał, co Anthony krył w sercu. I jeśli trawił go gniew, musiał ten gniew dobrze wykorzystać. Brendan był gniewem przesiąknięty, pełen buntu i idei, która paliła go od środka i wzywała do walki; był ostatnią osobą, która osłabiłaby entuzjazm Macmillana lub przemówiłaby mu do rozsądku: walka nigdy nie była rozsądna. Ale czasem - była też konieczna i ostateczna. Czasy, które nadeszły, miały być trudne: ale tacy jak oni nie mogli ani nie powinni przed nimi uciekać. Tacy jak oni - musieli położyć im kres. Na zawsze.
- Prewettowie - westchnął, wyliczając ludzi, których Anthony z pewnością znał - Archie, Lorraine i Julia, choć sądzę, że młody Rory szybko pójdzie w ich ślady. Alexander Już-Nie-Selwyn, który podczas wiecu mówił prawdę i tylko prawdę. Artrur Longbottom i Lucan Abbott. Wszyscy, którzy pamiętają jeszcze, jakie znaczenie ma szlachectwo, Tony. - Nie wymieniał wszystkich, nie znając jego korelacji z większością, wymienił tych, którzy wydawali się najbardziej oczywiści. - Przyjdzie z nami Ria - dodał, nie wiedząc wszak o jego planach. - Też będzie pierwszy raz - Objął Anthony'ego ramieniem, chcąc udzielić mu wsparcia. - Z nami - poprawił go, a raczej upewnił w tym, co mówił; wydawało mu się, że Macmillan tego potrzebował.
- To zbyt piękne miejsce dla jego czerepu - odparł, bez emocji wpatrując się we wskazany przez Anthony'ego mur. - Nie jest wam potrzebny nieboszczyk na ścianie. Zatknij go na kij i postaw na polu, niech zrobi po śmieci jedną pożyteczną rzecz i zastąpi w gonieniu ptaków stracha na wróble. - Klepnął go w ramię, już na pożegnanie. - Będziemy w kontakcie - z jednej strony obiecał, z drugiej przestrzegł, z trzeciej poprosił. - Uważaj na siebie. I wróć do formy, będziemy cię potrzebowali silnego. Na mnie już czas. Cieszę się, że się zgodziłeś - i bywaj, przyjacielu. - Pożegnawszy się z kuzynem, gdy powrócili ku bramie posiadłości, zabrał swoją miotłę, by móc powrócić do Londynu.
Rośli w siłę. To był dobry omen.
/zt x2
- Powodzenia - rzucił zatem krótko, nie próbując przekonywać Anthony'ego, że zdanie nestora jest bez znaczenia, bo to nie on będzie tkwił w tym małżeństwie: jego kuzyn doskonale znał zdanie Brendana, a choć ten lubił narzucać innym własne, w pewnych aspektach pogodził się z bezcelowością prób. Nie drążył też tematu tożsamości małżonki, szanując jego prywatność - nie domyślając się nawet, że jego szczęście znajdowało się tak blisko samego Brendana.
- Nie - westchnął, wracając do istotniejszego tematu. - Nie od jego śmierci. Od śmierci Horacego Slughorna, to na jego stypie wszystko się rozpoczęło. Półtorej roku temu. Pierwsze miesiące to było głównie kształtowanie struktur... ja dołączyłem w kwietniu. - Od tej pory nie minął nawet rok, nie otrzymali testamentu po śmierci Dumbledore'a - ktoś podrzucił go znacznie później, choć dziś Brendan podejrzewał, że stała za tym Bathilda Bagshot. Jednak nawet, gdyby w Zakonie trwał dłużej, wcześniej nie zaprosiłby do niego Anthony'ego. Nie miał go za człowieka wybitnie odpowiedzialnego, za dużo pił - ale wiec w Salisbury wyraźnie i jasno pokazał, co Anthony krył w sercu. I jeśli trawił go gniew, musiał ten gniew dobrze wykorzystać. Brendan był gniewem przesiąknięty, pełen buntu i idei, która paliła go od środka i wzywała do walki; był ostatnią osobą, która osłabiłaby entuzjazm Macmillana lub przemówiłaby mu do rozsądku: walka nigdy nie była rozsądna. Ale czasem - była też konieczna i ostateczna. Czasy, które nadeszły, miały być trudne: ale tacy jak oni nie mogli ani nie powinni przed nimi uciekać. Tacy jak oni - musieli położyć im kres. Na zawsze.
- Prewettowie - westchnął, wyliczając ludzi, których Anthony z pewnością znał - Archie, Lorraine i Julia, choć sądzę, że młody Rory szybko pójdzie w ich ślady. Alexander Już-Nie-Selwyn, który podczas wiecu mówił prawdę i tylko prawdę. Artrur Longbottom i Lucan Abbott. Wszyscy, którzy pamiętają jeszcze, jakie znaczenie ma szlachectwo, Tony. - Nie wymieniał wszystkich, nie znając jego korelacji z większością, wymienił tych, którzy wydawali się najbardziej oczywiści. - Przyjdzie z nami Ria - dodał, nie wiedząc wszak o jego planach. - Też będzie pierwszy raz - Objął Anthony'ego ramieniem, chcąc udzielić mu wsparcia. - Z nami - poprawił go, a raczej upewnił w tym, co mówił; wydawało mu się, że Macmillan tego potrzebował.
- To zbyt piękne miejsce dla jego czerepu - odparł, bez emocji wpatrując się we wskazany przez Anthony'ego mur. - Nie jest wam potrzebny nieboszczyk na ścianie. Zatknij go na kij i postaw na polu, niech zrobi po śmieci jedną pożyteczną rzecz i zastąpi w gonieniu ptaków stracha na wróble. - Klepnął go w ramię, już na pożegnanie. - Będziemy w kontakcie - z jednej strony obiecał, z drugiej przestrzegł, z trzeciej poprosił. - Uważaj na siebie. I wróć do formy, będziemy cię potrzebowali silnego. Na mnie już czas. Cieszę się, że się zgodziłeś - i bywaj, przyjacielu. - Pożegnawszy się z kuzynem, gdy powrócili ku bramie posiadłości, zabrał swoją miotłę, by móc powrócić do Londynu.
Rośli w siłę. To był dobry omen.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 10 marca
Niesamowicie brakowało jej plenerów. Zima miała swoje uroki, ale Gwen uwielbiała pracować na łonie przyrody. Dlatego gdy tylko temperatura zaczynała robić się znośna, zaplanowała kilka dni, które mogła w pełni poświęcić na realizowaniu swojej pasji. Część z tego była odpłatna, część nie, ale przecież w tworzeniu nie zawsze chodziło o pieniądze.
Za zgodą rodu Macmillanów, wybrała się na znajdujące się na ich terenie, mgliste mokradła. Okolica miała w sobie pewne surowe piękno, a rudowłosa zafascynowała się tym miejscem po tym, jak od służby właścicieli tych ziem usłyszała historię o duchu czarodzieja, który czasem się tu pojawiał. Każde skrzypnięcie otaczających ją gałęzi, bądź szelest trwa sprawiał więc, że dziewczyna podskakiwała, szukając wzrokiem bezcielesnego spojrzenia, chwilę później śmiejąc się sama z siebie. Wszak to duch, duch nie może wywoływać hałasu! A ponieważ była na ścisłych ziemiach Macmillanów, naprawdę nie miała się czego obawiać.
Rozłożona sztaluga stała na niewielkiej, drewnianej desce, dzięki czemu mimo mokremu podłożu, stała całkiem stabilnie. Gwen jednak i tak była ostrożna. Wolała nie stracić swojej pracy, zwłaszcza że właśnie zaczęła wypełniać pierwszy szkic kolorem.
Choć pogoda całkiem dopisywała, ręce dziewczyny były lekko zaczerwienione z zimna. Co chwilę chowała je w kieszenie, odkładając na chwilę pędzel, ale tak czy siak były najbardziej narażoną częścią jej ciała. Poza tym nie było jej szczególnie zimno. Z resztą, była zbyt skupiona na tworzeniu, by przejmować się tym, czy błotem oblepiającym jej żółte kalosze. Najważniejsze, że sztaluga stała, a ona mogła w końcu wdychać świeże, kornwalijskie powietrze i kolejnym pociągnięciem pędzla przelewać coraz więcej swoich wyobrażeń na znajdujące się przed nią płótno.
Właściwie Gwen urządziła się na mokradłach całkiem nieźle. Pod jednym z drzew, na nieco bardziej suchym rejonie, położyła dość dużą torbę, obok której spoczywał średniej wielkości, mugolski termos. Malarka regularnie sięgała po znajdującą się wewnątrz niego herbatę, chcąc choć trochę się rozgrzać. Teraz jednak starała się w pełni skupić na malunku, dopracowując dość trudny technicznie, niewielki detal. Przygryzała wargę, nie zwracając uwagi na umazane ciemną farbą włosy. Te spięła na czubku głowy w kucyk, jednak niesforny kosmyk i tak zdążył uciec z upięcia, jakimś cudem w całości zanurzając się w barwiącej substancji.
Niesamowicie brakowało jej plenerów. Zima miała swoje uroki, ale Gwen uwielbiała pracować na łonie przyrody. Dlatego gdy tylko temperatura zaczynała robić się znośna, zaplanowała kilka dni, które mogła w pełni poświęcić na realizowaniu swojej pasji. Część z tego była odpłatna, część nie, ale przecież w tworzeniu nie zawsze chodziło o pieniądze.
Za zgodą rodu Macmillanów, wybrała się na znajdujące się na ich terenie, mgliste mokradła. Okolica miała w sobie pewne surowe piękno, a rudowłosa zafascynowała się tym miejscem po tym, jak od służby właścicieli tych ziem usłyszała historię o duchu czarodzieja, który czasem się tu pojawiał. Każde skrzypnięcie otaczających ją gałęzi, bądź szelest trwa sprawiał więc, że dziewczyna podskakiwała, szukając wzrokiem bezcielesnego spojrzenia, chwilę później śmiejąc się sama z siebie. Wszak to duch, duch nie może wywoływać hałasu! A ponieważ była na ścisłych ziemiach Macmillanów, naprawdę nie miała się czego obawiać.
Rozłożona sztaluga stała na niewielkiej, drewnianej desce, dzięki czemu mimo mokremu podłożu, stała całkiem stabilnie. Gwen jednak i tak była ostrożna. Wolała nie stracić swojej pracy, zwłaszcza że właśnie zaczęła wypełniać pierwszy szkic kolorem.
Choć pogoda całkiem dopisywała, ręce dziewczyny były lekko zaczerwienione z zimna. Co chwilę chowała je w kieszenie, odkładając na chwilę pędzel, ale tak czy siak były najbardziej narażoną częścią jej ciała. Poza tym nie było jej szczególnie zimno. Z resztą, była zbyt skupiona na tworzeniu, by przejmować się tym, czy błotem oblepiającym jej żółte kalosze. Najważniejsze, że sztaluga stała, a ona mogła w końcu wdychać świeże, kornwalijskie powietrze i kolejnym pociągnięciem pędzla przelewać coraz więcej swoich wyobrażeń na znajdujące się przed nią płótno.
Właściwie Gwen urządziła się na mokradłach całkiem nieźle. Pod jednym z drzew, na nieco bardziej suchym rejonie, położyła dość dużą torbę, obok której spoczywał średniej wielkości, mugolski termos. Malarka regularnie sięgała po znajdującą się wewnątrz niego herbatę, chcąc choć trochę się rozgrzać. Teraz jednak starała się w pełni skupić na malunku, dopracowując dość trudny technicznie, niewielki detal. Przygryzała wargę, nie zwracając uwagi na umazane ciemną farbą włosy. Te spięła na czubku głowy w kucyk, jednak niesforny kosmyk i tak zdążył uciec z upięcia, jakimś cudem w całości zanurzając się w barwiącej substancji.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
10.03.1957.
Wciąż było zimno, nawet pomimo poprawiającej się pogody. Jednak nawet pomimo wciąż nieodpowiedniej dla spacerów pogody, chciał zobaczyć, co robi panna Grey. Pojawiając się na terenie Macmillanów, a następnie wychodząc w teren, zapowiedziała jedynie, że zamierza malować. Nie określiła, co dokładnie, ale zapewne chodziło jej o bagno. Bo co innego dało się obecnie malować? Naprawdę nie wiedział, a i nie potrafił zrozumieć, co tak bardzo przyciągało ją do Puddlemere. Mimo wszystko jej obecność i zainteresowanie pobliskim mokradłem wydały mu się całkiem sympatyczne. Była jedną z niewielu osób, która nie narzekała na zbyt dużą ilość wody (albo może narzekała, ale nie robiła tego na głosi przed członkami rodziny?) A z drugiej strony – nigdy nie widział jak wygląda tworzenie magicznych obrazów.
Chciał też przeprosić ją za wydarzenie sprzed kilku miesięcy, kiedy potraktował ją jak intruza. Od tego czasu nie miał okazji, żeby z nią porozmawiać. Nie zachował się przyjemnie, ale nie wiedział, że ojciec Heatha postanowił uczyć go malarstwa. Dodatkowy stres związany z tym, że cała rodzina była świeżo po wydarzeniu w Stonehenge, a szczególnie on, wyjątkowo pobudziła jego wątpliwości. Teraz wiedział jednak, że panna Gwendolyn nie była zagrożeniem. Należało ją w końcu przeprosić.
Przed wyjściem porządnie się ubrał. Nie chciał narzekać na chłód, tym bardziej nie chciał narzekać na przemoknięte buty. Przy okazji poprosił jednego ze skrzatów o przygotowanie ciepłej herbaty z prądem dla wspomnianej czarodziejki-gościa. Sam wolał korzystać ze swojej drogocennej piersiówki.. W drodze zresztą skorzystał z dwóch lub trzech łyków.
Zbliżał się bardzo cicho do miejsca, w którym panna Grey postanowiła malować. Nie chciał jej przeszkadzać, zwyczajnie był ciekawy tego, na jakim etapie stanęła praca kobiety. Miał nadzieję, że nie będzie mu miała tego za złe. Efektów pracy były ciekawe także ciotki, które nie chciały jednak wychylać swojego nosa poza próg domu. Nie dało się jednak zupełnie ukryć jego obecności. W końcu ciągle pokłady wody dałyby znać komukolwiek o tym, że nadchodził.
– Dzień dobry, panno Grey – zawołał w końcu na kilkanaście kroków od jej pleców. – Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku – dodał natychmiast, chcąc wytłumaczyć swoją obecność. – Jak idzie praca? – Wskazał przy tym na płótno.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno było go nie usłyszeć. Otaczające ich błoto sprawiało, że każdy krok rozbrzmiewał już z daleka. Gwen, skupiona na pracy, wiedziała, że ktoś się zbliża, ale nie odwróciła wzroku. Była wszak na terytorium Macmillanów. Nic nie mogło jej grozić, a wokół mieli prawo poruszać się inni ludzie. Nie zakładała zaś, że kogokolwiek poza Heathem może interesować fakt jej pobytu w okolicy dworu. Chłopczyk zaś zapewne biegłby w jej stronę, rozbryzgując błoto na wszystkie strony albo leciał na miotełce. Nie szedłby tak spokojnym krokiem.
Odwróciła się dopiero, gdy do jej uszu dotarł znajomy głos. Znajomy, choć nie aż tak bliski. W końcu Anthony’ego spotkała jedynie raz, kilka miesięcy temu, w dość pechowy sposób. Na całe szczęście po chwili krzyków i wymachiwania różdżką obydwoje doszli do porozumienia. Teraz, po kilku miesiącach, Gwen w żadnym razie nie miała tego mężczyźnie za złe. W jej życiu wydarzyły się rzeczy o wiele bardziej emocjonujące i niebezpieczne, aby przejmować się nieporozumieniem, które wynikało tylko z dobrych chęci wujka Heatha.
– Dzień dobry, panie Macmillan – odparła z grzecznym uśmiechem na ustach.
W pierwszej chwili przeszło jej przez myśl, że Anthony po prostu wyszedł na spacer. W końcu to były jego ziemie i miał pełne prawo tu być. Dopiero po chwili naszła ją refleksja, że może z jakiś powodów po prostu w końcu chciał się z nią zobaczyć? Nie analizowała jednak tego głębiej.
– Tak, jak najbardziej – powiedziała, zerkając to na mężczyznę, to na swoją pracę. – Naprawdę dobrze! Zastanawiam się, czy nie dodać do tego malunku odrobiny grozy… To pasuje do tego miejsca – zamyśliła się na chwilę, machając pędzlem w powietrzu.
Przerwała na moment, domalowując niewielki fragment na obrazie, aby znów podnieść wzrok na Anthony’ego.
– Zgaduję, że często spaceruje pan po tej okolicy? Wybrałam dobre miejsce? – spytała delikatnym tonem, uświadamiając sobie, że mogła wcześniej wpaść na pomysł, by poprosić któregoś z właścicieli tego miejsca o pomoc w znalezieniu tego najlepszego pleneru. W końcu to tu się wychowali. Na pewno znają okolicę jak własną kieszeń. – Och, służba dzisiejszego ranka mówiła, że będzie się pan niedługo żenił. Mam nadzieję, że przygotowania do ślubu idą dobrze? – zagadnęła.
Odwróciła się dopiero, gdy do jej uszu dotarł znajomy głos. Znajomy, choć nie aż tak bliski. W końcu Anthony’ego spotkała jedynie raz, kilka miesięcy temu, w dość pechowy sposób. Na całe szczęście po chwili krzyków i wymachiwania różdżką obydwoje doszli do porozumienia. Teraz, po kilku miesiącach, Gwen w żadnym razie nie miała tego mężczyźnie za złe. W jej życiu wydarzyły się rzeczy o wiele bardziej emocjonujące i niebezpieczne, aby przejmować się nieporozumieniem, które wynikało tylko z dobrych chęci wujka Heatha.
– Dzień dobry, panie Macmillan – odparła z grzecznym uśmiechem na ustach.
W pierwszej chwili przeszło jej przez myśl, że Anthony po prostu wyszedł na spacer. W końcu to były jego ziemie i miał pełne prawo tu być. Dopiero po chwili naszła ją refleksja, że może z jakiś powodów po prostu w końcu chciał się z nią zobaczyć? Nie analizowała jednak tego głębiej.
– Tak, jak najbardziej – powiedziała, zerkając to na mężczyznę, to na swoją pracę. – Naprawdę dobrze! Zastanawiam się, czy nie dodać do tego malunku odrobiny grozy… To pasuje do tego miejsca – zamyśliła się na chwilę, machając pędzlem w powietrzu.
Przerwała na moment, domalowując niewielki fragment na obrazie, aby znów podnieść wzrok na Anthony’ego.
– Zgaduję, że często spaceruje pan po tej okolicy? Wybrałam dobre miejsce? – spytała delikatnym tonem, uświadamiając sobie, że mogła wcześniej wpaść na pomysł, by poprosić któregoś z właścicieli tego miejsca o pomoc w znalezieniu tego najlepszego pleneru. W końcu to tu się wychowali. Na pewno znają okolicę jak własną kieszeń. – Och, służba dzisiejszego ranka mówiła, że będzie się pan niedługo żenił. Mam nadzieję, że przygotowania do ślubu idą dobrze? – zagadnęła.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Uśmiechnął się grzecznie, gdy go powitała. Miał nadzieję, że nie żywiła do niego głębokiej urazy po poprzednim, raczej niezbyt miłym spotkaniu. Wtedy naprawdę zależało mu tylko na dobru i bezpieczeństwie Heatha, który był jego jednym z najbardziej ulubionych małych Macmillanów. Inna sprawa, że nie wybaczyłby sobie, gdyby coś się stało właśnie niemu, ani któremukolwiek z młodych potomków z jego rodu. To właśnie protekcjonalizm sprawił, że zachował się nieprzyjemnie.
Chciał być więc jak najbardziej grzeczny, żeby w jakiś sposób wynagrodzić pannie Grey ostatnie złe zapoznanie. Od tego czasu przekonał się, że kobieta nie miała złych zamiarów. A jeżeli je miała – to dobrze je ukrywała. Anthony był jednak przekonany co do tego, że czarownica należała zdecydowanie do grupy dobrych ludzi. Miała wiele czasu na zrobienie czegokolwiek złego, a nie zrobiła tego. Nadal jednak nie potrafił logicznie wyjaśnić jej nagłego zainteresowania Puddlemere. Może to właśnie była ta okazja, żeby czegoś się dowiedzieć?
Zerkał na jej pracę, stojąc z boku. Nie chciał jej przeszkadzać w pracy. Kiedy jednak usłyszał rozważania kobiety co do tego obrazu i dodania do niego grozy oraz to, że pasowało to do lokalnych bagien zerknął na nią, jak gdyby delikatnie urażony. Zaraz jednak wrażenie negatywnych emocji zniknęło i pojawiła się odrobina większego zainteresowania.
– Być może – odpowiedział niepewnie. – Nie wiedziałem, że bagna budzą aż tak wielką grozę. Chyba, że to ze względu na testrale w pobliskim lesie – dodał, próbując mimo wszystko nadać trochę bardziej pozytywny wydźwięk okolicom wokół rezydencji Macmillanów. Słysząc z kolei jej pytania uśmiechnął się skromnie. – Tak. Myślę, że miejsce jest dobre, choć mamy bardziej słoneczne okolice – dodał trochę się śmiejąc.
W tym czasie pojawił się też skrzat w herbatą z dodatkiem alkoholu. Anthony natychmiast się rozpromienił i wskazał czarownicy, żeby się poczęstowała. Sam chwycił za swoją filiżankę. Kolejne pytanie z kolei ponownie przykuło jego uwagę. Nie spodziewał się, że służba tak bardzo lubi mówić o związkach między szlachtą.
– Tak – przyznał natychmiast. – Niedługo. Wszystko idzie dobrze, jeżeli można to tak nazwać. Pomijając to, że niewiele osób spoza rodziny to pochwala – dodał, a jego uśmiech zbladł. Na całe szczęście ani jego rodzina, ani rodzina Rii nie miały nic przeciwko, a to go choć trochę pocieszało. Jednak i tak niewiele osób podzielało entuzjazm… co był w stanie zrozumieć. Znana Harpia wychodząca za mąż za kogoś, kto „wysadził” Stonehenge… Całe szczęście, że pannie Weasley to nie przeszkadzało i że nie był to żaden przymuszony związek. – Panno Grey, czy mógłbym spytać co przyciągnęło panią do Puddlemere? – Zapytał w końcu, bo wyraźnie go to interesowało.
Chciał być więc jak najbardziej grzeczny, żeby w jakiś sposób wynagrodzić pannie Grey ostatnie złe zapoznanie. Od tego czasu przekonał się, że kobieta nie miała złych zamiarów. A jeżeli je miała – to dobrze je ukrywała. Anthony był jednak przekonany co do tego, że czarownica należała zdecydowanie do grupy dobrych ludzi. Miała wiele czasu na zrobienie czegokolwiek złego, a nie zrobiła tego. Nadal jednak nie potrafił logicznie wyjaśnić jej nagłego zainteresowania Puddlemere. Może to właśnie była ta okazja, żeby czegoś się dowiedzieć?
Zerkał na jej pracę, stojąc z boku. Nie chciał jej przeszkadzać w pracy. Kiedy jednak usłyszał rozważania kobiety co do tego obrazu i dodania do niego grozy oraz to, że pasowało to do lokalnych bagien zerknął na nią, jak gdyby delikatnie urażony. Zaraz jednak wrażenie negatywnych emocji zniknęło i pojawiła się odrobina większego zainteresowania.
– Być może – odpowiedział niepewnie. – Nie wiedziałem, że bagna budzą aż tak wielką grozę. Chyba, że to ze względu na testrale w pobliskim lesie – dodał, próbując mimo wszystko nadać trochę bardziej pozytywny wydźwięk okolicom wokół rezydencji Macmillanów. Słysząc z kolei jej pytania uśmiechnął się skromnie. – Tak. Myślę, że miejsce jest dobre, choć mamy bardziej słoneczne okolice – dodał trochę się śmiejąc.
W tym czasie pojawił się też skrzat w herbatą z dodatkiem alkoholu. Anthony natychmiast się rozpromienił i wskazał czarownicy, żeby się poczęstowała. Sam chwycił za swoją filiżankę. Kolejne pytanie z kolei ponownie przykuło jego uwagę. Nie spodziewał się, że służba tak bardzo lubi mówić o związkach między szlachtą.
– Tak – przyznał natychmiast. – Niedługo. Wszystko idzie dobrze, jeżeli można to tak nazwać. Pomijając to, że niewiele osób spoza rodziny to pochwala – dodał, a jego uśmiech zbladł. Na całe szczęście ani jego rodzina, ani rodzina Rii nie miały nic przeciwko, a to go choć trochę pocieszało. Jednak i tak niewiele osób podzielało entuzjazm… co był w stanie zrozumieć. Znana Harpia wychodząca za mąż za kogoś, kto „wysadził” Stonehenge… Całe szczęście, że pannie Weasley to nie przeszkadzało i że nie był to żaden przymuszony związek. – Panno Grey, czy mógłbym spytać co przyciągnęło panią do Puddlemere? – Zapytał w końcu, bo wyraźnie go to interesowało.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 31 • 1, 2, 3 ... 16 ... 31
Mokradło
Szybka odpowiedź