Mokradło
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mokradło
Znajdujące się w pobliżu moczary są jednym z głównych elementów dworku. Na swój sposób ozdabiają posiadłość. Większość gości stwierdza jednak, że są wyraźnie przerażające.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
- Myślę, że tak – uśmiechnęła się. - Szkoci mają naprawdę nietypowe obyczaje. – Nie przeszkadzało jej to, jak się ubrał, była jedynie zdziwiona, bo mężczyźni w spódniczkach nie byli dla niej codziennym widokiem, ale grunt, żeby było mu wygodnie. Ona sama wyglądała dość przeciętnie i skromnie w porównaniu do innych czarownic, a na tle szlachcianek jej sukienka prezentowała się naprawdę mizernie. Nie była nowa, bo z powodu obecnej sytuacji nie mogła wybrać się do sklepu madame Malkin. Nie mogła nawet poprosić matki o uszycie czegoś lub odświeżenie (i przede wszystkim zwężenie w pasie) już posiadanych strojów, bo ta była w takim stanie emocjonalnym, że nie starczało jej sił nawet na robienie obiadów. I podobnie jak Charlie, także jej ojciec zmuszony sytuacją uczył się gotowania. Choć naturalnie oddzielnie, bo dla bezpieczeństwa rodziców Charlie mieszkała osobno, by nie kusić losu, choć serce pękało jej na myśl, że nie może lepiej pomóc matce.
- Och, my też trafiliśmy na cmentarz. Ale chyba w innym momencie niż ty, bo cię nie widziałam – rzekła, wspominając tamten dzień, początkowo dość przyjemny, a potem zmieniający się w pasmo strachu i niepewności. - Tak, pogoda jest ładna, ale to w końcu maj. Cieszę się, że po tylu miesiącach anomalii, a potem mroźnej zimie wreszcie doczekaliśmy prawdziwej wiosny.
To był ładny moment na ślub. Przynajmniej jeśli chodzi o pogodę, bo sytuacja w magicznym świecie pozostawiała wiele do życzenia.
Steffenowi udało się znaleźć właściwe pudełko szybciej niż jej, ale jako runista musiał być bardziej wyczulony na drobne, ulotne detale, w końcu od zauważenia na czas run zwiastujących jakąś klątwę mogło często zależeć jego życie. Tak jej to przedstawiała Vera, opowiadając nie raz, jak bardzo trzeba było zwracać uwagę na szczegóły, gdy wchodziło się w miejsce, które potencjalnie mogło być przeklęte. Ciekawe, czy w dniu, którym zginęła, zauważyła na czas zagrożenie, czy może została przez nie zaskoczona? Ale nie chciała o tym myśleć, nie teraz.
Steffen otworzył pudełeczko, w którego wnętrzu znajdowały się staromodne, zdobione binokle.
- Więc to jest nasz skarb? – zastanowiła się, spoglądając na znalezisko z ciekawością. – Chętnie, ale może później, bo teraz mam wrażenie, że on chce nas zaprowadzić dalej. – Wskazała na lisa, który ruszył przed siebie i jeśli nie chcieli stracić go z oczu, musieli ruszyć za nim. Wolała nie zgubić pomocnika w zabawie, bo choć lis na pewno by sobie tu poradził, jego obecność była im niezbędna, bo jak inaczej wiedzieliby, gdzie mają się udać? No i wolała zwrócić go organizatorom, chociaż miała nadzieję, że po wszystkim rzeczywiście zostaną wypuszczone na wolność.
Niestety ich lisowi przydarzyła się nieprzyjemna „przygoda” z udziałem lisa innej pary, który ugryzł ich pomocnika. Charlie wystraszyła się, naprawdę martwiąc się o stworzenie, ale na szczęście liskowi chyba nie stało się nic groźnego, bo niedługo później doprowadził ich do kolejnego etapu zmagań.
Po jakimś czasie podążania za lisem i ona zauważyła drzewo z runami. I wydawało jej się, że potrafi zrozumieć ich sens.
- Chyba je rozumiem – odezwała się. – To znaczy, Vera nauczyła mnie kiedyś podstaw odczytywania run. I w Hogwarcie przez parę lat się ich uczyłam, ale ty na pewno znasz się na nich lepiej. – Dlatego pozwoliła mu ruszyć przodem, bardziej ufając jego wiedzy niż własnej. Podążyła za nim, uważnie patrząc na runy i przede wszystkim śledząc poczynania kompana. – Z ciekawości, dlaczego postanowiłeś zostać akurat łamaczem klątw? Zainspirował cię ktoś z rodziny, czy zaciekawiło cię to w Hogwarcie na lekcjach run? – zapytała, w końcu cisza sprzyjała ponurym myślom, a tych nie chciała. Jeśli zajmie się rozmową, a także pokonywaniem przeszkód, nie będzie tyle myśleć o złamanym sercu ani śmierci siostry. I skuteczniej ukryje przed innymi własne rozterki. Choć trudno było nie myśleć o Verze przy temacie run, skoro tak mocno kojarzyły jej się z siostrą, która tak bardzo kochała swoją pracę klątwołamaczki, że aż w niej umarła. Podobnie jak ich dziadek, w którego ślady poszła Vera. Dlatego próbowała się skupić na Steffenie, jego pogodzie ducha i czystej, niezmąconej radości życia. Nawet w tak paskudnych czasach wciąż potrafił się cieszyć.
1 – k15, 2 - zadanie
- Och, my też trafiliśmy na cmentarz. Ale chyba w innym momencie niż ty, bo cię nie widziałam – rzekła, wspominając tamten dzień, początkowo dość przyjemny, a potem zmieniający się w pasmo strachu i niepewności. - Tak, pogoda jest ładna, ale to w końcu maj. Cieszę się, że po tylu miesiącach anomalii, a potem mroźnej zimie wreszcie doczekaliśmy prawdziwej wiosny.
To był ładny moment na ślub. Przynajmniej jeśli chodzi o pogodę, bo sytuacja w magicznym świecie pozostawiała wiele do życzenia.
Steffenowi udało się znaleźć właściwe pudełko szybciej niż jej, ale jako runista musiał być bardziej wyczulony na drobne, ulotne detale, w końcu od zauważenia na czas run zwiastujących jakąś klątwę mogło często zależeć jego życie. Tak jej to przedstawiała Vera, opowiadając nie raz, jak bardzo trzeba było zwracać uwagę na szczegóły, gdy wchodziło się w miejsce, które potencjalnie mogło być przeklęte. Ciekawe, czy w dniu, którym zginęła, zauważyła na czas zagrożenie, czy może została przez nie zaskoczona? Ale nie chciała o tym myśleć, nie teraz.
Steffen otworzył pudełeczko, w którego wnętrzu znajdowały się staromodne, zdobione binokle.
- Więc to jest nasz skarb? – zastanowiła się, spoglądając na znalezisko z ciekawością. – Chętnie, ale może później, bo teraz mam wrażenie, że on chce nas zaprowadzić dalej. – Wskazała na lisa, który ruszył przed siebie i jeśli nie chcieli stracić go z oczu, musieli ruszyć za nim. Wolała nie zgubić pomocnika w zabawie, bo choć lis na pewno by sobie tu poradził, jego obecność była im niezbędna, bo jak inaczej wiedzieliby, gdzie mają się udać? No i wolała zwrócić go organizatorom, chociaż miała nadzieję, że po wszystkim rzeczywiście zostaną wypuszczone na wolność.
Niestety ich lisowi przydarzyła się nieprzyjemna „przygoda” z udziałem lisa innej pary, który ugryzł ich pomocnika. Charlie wystraszyła się, naprawdę martwiąc się o stworzenie, ale na szczęście liskowi chyba nie stało się nic groźnego, bo niedługo później doprowadził ich do kolejnego etapu zmagań.
Po jakimś czasie podążania za lisem i ona zauważyła drzewo z runami. I wydawało jej się, że potrafi zrozumieć ich sens.
- Chyba je rozumiem – odezwała się. – To znaczy, Vera nauczyła mnie kiedyś podstaw odczytywania run. I w Hogwarcie przez parę lat się ich uczyłam, ale ty na pewno znasz się na nich lepiej. – Dlatego pozwoliła mu ruszyć przodem, bardziej ufając jego wiedzy niż własnej. Podążyła za nim, uważnie patrząc na runy i przede wszystkim śledząc poczynania kompana. – Z ciekawości, dlaczego postanowiłeś zostać akurat łamaczem klątw? Zainspirował cię ktoś z rodziny, czy zaciekawiło cię to w Hogwarcie na lekcjach run? – zapytała, w końcu cisza sprzyjała ponurym myślom, a tych nie chciała. Jeśli zajmie się rozmową, a także pokonywaniem przeszkód, nie będzie tyle myśleć o złamanym sercu ani śmierci siostry. I skuteczniej ukryje przed innymi własne rozterki. Choć trudno było nie myśleć o Verze przy temacie run, skoro tak mocno kojarzyły jej się z siostrą, która tak bardzo kochała swoją pracę klątwołamaczki, że aż w niej umarła. Podobnie jak ich dziadek, w którego ślady poszła Vera. Dlatego próbowała się skupić na Steffenie, jego pogodzie ducha i czystej, niezmąconej radości życia. Nawet w tak paskudnych czasach wciąż potrafił się cieszyć.
1 – k15, 2 - zadanie
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 3
--------------------------------
#2 'k20' : 15
#1 'k15' : 3
--------------------------------
#2 'k20' : 15
Intuicja ożywiła jej zabłąkane myśli, zagadka nagle wydawała się tak prosta i oczywista, chociaż wyłowienie odpowiedzi mogło zając czas, wzorów i obrazków odnaleźli przecież wiele, a większość budziła dawno zatarte karty przeszłości. Te najmilsze i tulone do serca w rzadkich chwilach, w samotności i słabości. Gdziekolwiek była mama, Cora czuła, jak przelewa w nią swoje moce, jej głos podpowiadał. Gnała więc tam już zupełnie pewna, że wie, pod jakimi symbolami należy szukać. Nim wydobyła pudełko z ziemi i zajrzała do środka, lisek wcisnął nochal zaciekawiony zawartością. Łańcuszek, charakterystyczne połączenie figur. Ścisnęła go w dłoni, zdawało się, że pulsował ciepło, chociaż sama historia miała namiastkę mroku. Popatrzył na Vincenta. – Udało nam się – stwierdziła z ulgą. Mogli ruszyć dalej, chociaż włochaty towarzysz wyraźnie był za tym, by zrobić sobie przerwę na tulanki. Pogłaskała go czule, podrapała pod brodą, a później zachęciła, by jednak ruszył w dalszą drogę.
– Vincencie… – Cora uniosła na niego spojrzenie brązowych oczu. Mieniły się podekscytowaniem, wypierały pochowane gdzieś na dnie smutki. – Jak myślisz? Co czeka nas tam dalej? – zapytała, gdy mijali kolejne drzewa. Z pozoru wyglądały tak samo, lepiły się do siebie, ale Cora umiała dostrzec różnice, wyłapać wyjątkowość, rozróżnić wyżłobienia w korze, ułożenie gałęzi, roślinność zgromadzoną wokół dumnego pnia. Czuła ten leśny, wilgotny zapach – tak samo jak to błoto w butach, ale nie przeszkadzało jej ono. Napawała się tym niezmąconym poczuciem obecności, bliskością przyjaciela, na nowo kolorowaną jednością dwóch pokrewnych dusz.
– Słyszałeś? – zapytała, przystając nagle. Podmuch chłodnego wiatru owinął się wokół jej kostek, gniotąc suknię. Dwa głosy gdzieś niedaleko nich, kilka krzaków dalej. Drużyna przeciwników znajdowała się blisko. Cora nie wiedziała jednak, że aż tak blisko. Postawili pierwsze kroki na zachmurzonej polanie.
Nim jednak zdołali dostrzec, że zbliża się kolejne wyzwanie, lis pisnął i schował się za dzielnym obrońcą. Naturalnie przyjrzała się przestraszonemu zwierzakowi, ignorując w pierwszej chwili ponurą aurę i zbliżające się omamy, straszliwe i płomienne. Zaniepokojone spojrzenie musiała jednak przerwać, bo odgłos pożaru, wołanie kobiecej postaci rozpoczęło boleśnie przebijać się przez jej serce. Poczuła lęk, przeszywający, najgorszy z możliwych. Pani Howell płonęła w potrzasku znajomych murów. Jeszcze chwila, a dołączy do pana Howella, przepadnie pożarta przez miliony iskier. Cora zastygła spętana przez ten widok. Mama błagała o pomoc. Była ucieleśnieniem strachu, a wyciągnięta lekko w stronę płomieni dłoń nie umiała zrobić nic, przestała wyłapywać zaczepiające otoczenie, zapomniała na moment o towarzyszu, tym człowieczym i tym lisim, przepadła. Wtedy jednak przypomniała sobie, że to tylko sen, że to wykreowane magicznie, złośliwe, oblicze. Należało je przełamać. Tutaj wcale nie było mamy, ani żadnego śmiercionośnego ciepła, które potrafiłoby jej zagrozić. Uniosła różdżkę, wyobrażając sobie, że zalewają ją woda, wielkie wiadro, które zagoiłoby rany ukochanej osoby. Za chwilę stanąć miała przed nimi wyjątkowo mokra i głośna kura. I nikt więcej. Musiała tylko wypowiedzieć odważnie zaklęcie. Uniosła różdżkę, trochę niepewnie.
– Riddiculus!
k100: zaklęcie
k15: skarb
k20: zadanie
– Vincencie… – Cora uniosła na niego spojrzenie brązowych oczu. Mieniły się podekscytowaniem, wypierały pochowane gdzieś na dnie smutki. – Jak myślisz? Co czeka nas tam dalej? – zapytała, gdy mijali kolejne drzewa. Z pozoru wyglądały tak samo, lepiły się do siebie, ale Cora umiała dostrzec różnice, wyłapać wyjątkowość, rozróżnić wyżłobienia w korze, ułożenie gałęzi, roślinność zgromadzoną wokół dumnego pnia. Czuła ten leśny, wilgotny zapach – tak samo jak to błoto w butach, ale nie przeszkadzało jej ono. Napawała się tym niezmąconym poczuciem obecności, bliskością przyjaciela, na nowo kolorowaną jednością dwóch pokrewnych dusz.
– Słyszałeś? – zapytała, przystając nagle. Podmuch chłodnego wiatru owinął się wokół jej kostek, gniotąc suknię. Dwa głosy gdzieś niedaleko nich, kilka krzaków dalej. Drużyna przeciwników znajdowała się blisko. Cora nie wiedziała jednak, że aż tak blisko. Postawili pierwsze kroki na zachmurzonej polanie.
Nim jednak zdołali dostrzec, że zbliża się kolejne wyzwanie, lis pisnął i schował się za dzielnym obrońcą. Naturalnie przyjrzała się przestraszonemu zwierzakowi, ignorując w pierwszej chwili ponurą aurę i zbliżające się omamy, straszliwe i płomienne. Zaniepokojone spojrzenie musiała jednak przerwać, bo odgłos pożaru, wołanie kobiecej postaci rozpoczęło boleśnie przebijać się przez jej serce. Poczuła lęk, przeszywający, najgorszy z możliwych. Pani Howell płonęła w potrzasku znajomych murów. Jeszcze chwila, a dołączy do pana Howella, przepadnie pożarta przez miliony iskier. Cora zastygła spętana przez ten widok. Mama błagała o pomoc. Była ucieleśnieniem strachu, a wyciągnięta lekko w stronę płomieni dłoń nie umiała zrobić nic, przestała wyłapywać zaczepiające otoczenie, zapomniała na moment o towarzyszu, tym człowieczym i tym lisim, przepadła. Wtedy jednak przypomniała sobie, że to tylko sen, że to wykreowane magicznie, złośliwe, oblicze. Należało je przełamać. Tutaj wcale nie było mamy, ani żadnego śmiercionośnego ciepła, które potrafiłoby jej zagrozić. Uniosła różdżkę, wyobrażając sobie, że zalewają ją woda, wielkie wiadro, które zagoiłoby rany ukochanej osoby. Za chwilę stanąć miała przed nimi wyjątkowo mokra i głośna kura. I nikt więcej. Musiała tylko wypowiedzieć odważnie zaklęcie. Uniosła różdżkę, trochę niepewnie.
– Riddiculus!
k100: zaklęcie
k15: skarb
k20: zadanie
The member 'Cora Howell' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k15' : 7
--------------------------------
#3 'k20' : 13
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k15' : 7
--------------------------------
#3 'k20' : 13
Odpowiedziała, chociaż nie bardzo rozumiała złowrogie spojrzenia, które Vincent posyłał Keatowi. Bo przecież te wszystkie słowa, musiałby właśnie tylko nimi - słowami. Dawno już nie czuła się tak pominięta, czy odtrącona jak w momencie w którym zobaczyła go dzisiaj tutaj, kiedy przez kilka chwil rozpogodziła się, ciesząc się na możliwość wspólnych chwil - bo wątpiła, żeby Keaton jakoś okrutnie się obraził, gdyby oświadczyła, że zniknie na trochę - właściwie większość - wieczoru. A później zobaczyła ją. Nie ważne kim była, chociaż miała wrażenie że kojarzyła ją twarz jeszcze ze szkolnych czasów. To nic nie zmieniało. Ale było bardziej wymowne, niż jakiekolwiek słowa. Nie wróciła już spojrzeniem do Vincenta skupiając je na Burroughsie kiedy pytanie wypadło z jego ust. Zmarszczyła brwi w zastanowieniu unosząc dłoń, żeby podrapać się po nosie. - Cóż, byłam trochę jak Bombarda, która wlatuje, a później patrzy czy ktoś przeżył. A on ustał na nogach. - wzruszyła lekko ramionami. - Myślałam, że finalnie można ją było określić jako dobrą. - jej głowa wskazała niewidocznie na mężczyznę do którego stała już plecami. - Widocznie nie. - jej ramiona jeszcze raz uniosły się, postanawiając zmienić temat i szczęśliwie dla niej siebie pozostać w miejscu wiedząc, co znajduje się za jej placami. Zaczęła mówić, odpowiadając trochę chaotycznie na zadane po chwili pytanie. Jednak słowa, które wypadły z ust Keatona sprawiły, że uniosła brwi w zaskoczeniu i zamrugała kilka razy.
- Nie wiem czy to było po czy przed. - powiedziała marszcząc brwi, bo to było drugie z pytań - i rozmów - które musiała dzisiaj przeprowadzić. Rozejrzała się, omijając miejsce w którym - jak sądziła - stał Rineheart, ale nie widziała nigdzie w pobliżu Wright. - Ja nie… co? - kolejne zdania skupiające się na przyjaciółce sprawiły, że Justine trochę zgłupiała nie bardzo wiedząc, czemu wchodzą właśnie na te rejony. Co się działo? Otworzyła usta, by zaraz je zamknąć i znów otworzyć, kiedy Keat zaraz stwierdził, że jeszcze do tego wrócą. W końcu skinęła głową wskakując na miotłę. Zajął się zadaniem szybko i sprawnie, co przyjęła z ulgą. Wylądowali, na chwilę odchodząc od poruszanego wcześniej tematu. Wędrowała dalej za ich lisim przewodnikiem słuchając padających z ust Keata słów.
- Ah, hm… - zamilkła na chwilę marszcząc brwi, wpatrując się w lisa, żeby nie uciekł jej z pola widzenia. - Ale to chodzi o to, że musisz ją zobaczyć. A nie tylko przeżyć - tak bez zobaczenia? - dopytała jeszcze, zawierzając wiedzy, którą posiadał, bo wiedziała że jest większa niż ta, którą posiadała ona sama. Wędrowali dalej, docierając do kolejnej skrzynki, nie ruszyła do niej pierwsza, chętnie oddając pierwsze skrzypce Keatonowi. Była bardziej towarzyszką. Chciała się dobrze zabawić, ale zrozumiała, że to nie będzie takie proste. Przesunęła spojrzeniem dookoła, wyciągając z kieszeni różdżkę. Tak na wszelki wypadek, toby było zbyt proste. Gdyby nic się nie stało przy tej skrzynce, jednak zanim Keat ją otworzył rzucił jej jakieś kompletnie niezrozumiałe spojrzenie, a później z jego ust wypadły słowa, które na nowo zmarszczył jej brwi, a na twarz wlał się grymas, który trudno było jednoznacznie określić. Patrzyła tak, chyba trochę z przerażeniem, a trochę ze złością, na chwilę uciekając gdzieś wzrokiem. By zaraz nim wrócić i zmierzyć go uważnie spojrzeniem raz jeszcze, jakby sprawdzając czy on naprawdę jest poważny. Ale takim się zdawał. Już otwierała usta, ale zamknęła je kiedy wokół nich zgęstniała mgła i potoczyła się krzyk, powędrowała za wzrokiem Keatona. Jednak nie dostrzegła niczego. Uniosła wyżej różdżkę, rozstawiając się na nogach. Zaraz jednak po polanie przetoczył się śmiech, a inkantacja zaklęcia sprawiła, że zrozumiała. Opuściła dłoń i wyprostowała się.
- Zaskakujesz mnie dzisiaj. - pochwaliła go ponownie, unosząc kącik ust który zaraz zszedł z jej ust. - A wracają… - dodała jeszcze zanim zabrali skarb ze skrzyni. - Kiedy miałabym niby pomyśleć, że możesz być poważnie zainteresowany. Jesteś przystojny i w ogóle, ale jakoś nie wyglądałeś na chętnego do związku, tak hm… nigdy? Myślałam, że dobrze jest jak jest. - mruknęła zawieszając na nim spojrzenie, zmrużyła lekko oczy, jakby próbując wyczytać coś z niego samego. - Poza tym, gdzie moje bukiety, Burroughs? - zapytała układając rękę na biodrze. Próbując zażartować, ale minę nadal miała nietęgą, ciężką, przez to, że nie była pewna czy mówi prawdę. A takiej prawdy dzisiaj ani trochę nie potrzebowała. - Chcesz jakieś zaklęcie uspokajające? - zapytała wskazując głową na skrzynkę. Trochę się cieszyła, że to nie ona do niej podeszła. Doskonale wiedziała, co by zobaczyła w boginie. - Chodźmy dalej. - poprosiła, słysząc obok jakiś kobiecy głos, ale nie rozpoznała go, więc nie zwróciła na niego większej uwagi.
| keatowi znów wyszło - taki zdolny partner - więc rzucam na k15 i zadanie k20
- Nie wiem czy to było po czy przed. - powiedziała marszcząc brwi, bo to było drugie z pytań - i rozmów - które musiała dzisiaj przeprowadzić. Rozejrzała się, omijając miejsce w którym - jak sądziła - stał Rineheart, ale nie widziała nigdzie w pobliżu Wright. - Ja nie… co? - kolejne zdania skupiające się na przyjaciółce sprawiły, że Justine trochę zgłupiała nie bardzo wiedząc, czemu wchodzą właśnie na te rejony. Co się działo? Otworzyła usta, by zaraz je zamknąć i znów otworzyć, kiedy Keat zaraz stwierdził, że jeszcze do tego wrócą. W końcu skinęła głową wskakując na miotłę. Zajął się zadaniem szybko i sprawnie, co przyjęła z ulgą. Wylądowali, na chwilę odchodząc od poruszanego wcześniej tematu. Wędrowała dalej za ich lisim przewodnikiem słuchając padających z ust Keata słów.
- Ah, hm… - zamilkła na chwilę marszcząc brwi, wpatrując się w lisa, żeby nie uciekł jej z pola widzenia. - Ale to chodzi o to, że musisz ją zobaczyć. A nie tylko przeżyć - tak bez zobaczenia? - dopytała jeszcze, zawierzając wiedzy, którą posiadał, bo wiedziała że jest większa niż ta, którą posiadała ona sama. Wędrowali dalej, docierając do kolejnej skrzynki, nie ruszyła do niej pierwsza, chętnie oddając pierwsze skrzypce Keatonowi. Była bardziej towarzyszką. Chciała się dobrze zabawić, ale zrozumiała, że to nie będzie takie proste. Przesunęła spojrzeniem dookoła, wyciągając z kieszeni różdżkę. Tak na wszelki wypadek, toby było zbyt proste. Gdyby nic się nie stało przy tej skrzynce, jednak zanim Keat ją otworzył rzucił jej jakieś kompletnie niezrozumiałe spojrzenie, a później z jego ust wypadły słowa, które na nowo zmarszczył jej brwi, a na twarz wlał się grymas, który trudno było jednoznacznie określić. Patrzyła tak, chyba trochę z przerażeniem, a trochę ze złością, na chwilę uciekając gdzieś wzrokiem. By zaraz nim wrócić i zmierzyć go uważnie spojrzeniem raz jeszcze, jakby sprawdzając czy on naprawdę jest poważny. Ale takim się zdawał. Już otwierała usta, ale zamknęła je kiedy wokół nich zgęstniała mgła i potoczyła się krzyk, powędrowała za wzrokiem Keatona. Jednak nie dostrzegła niczego. Uniosła wyżej różdżkę, rozstawiając się na nogach. Zaraz jednak po polanie przetoczył się śmiech, a inkantacja zaklęcia sprawiła, że zrozumiała. Opuściła dłoń i wyprostowała się.
- Zaskakujesz mnie dzisiaj. - pochwaliła go ponownie, unosząc kącik ust który zaraz zszedł z jej ust. - A wracają… - dodała jeszcze zanim zabrali skarb ze skrzyni. - Kiedy miałabym niby pomyśleć, że możesz być poważnie zainteresowany. Jesteś przystojny i w ogóle, ale jakoś nie wyglądałeś na chętnego do związku, tak hm… nigdy? Myślałam, że dobrze jest jak jest. - mruknęła zawieszając na nim spojrzenie, zmrużyła lekko oczy, jakby próbując wyczytać coś z niego samego. - Poza tym, gdzie moje bukiety, Burroughs? - zapytała układając rękę na biodrze. Próbując zażartować, ale minę nadal miała nietęgą, ciężką, przez to, że nie była pewna czy mówi prawdę. A takiej prawdy dzisiaj ani trochę nie potrzebowała. - Chcesz jakieś zaklęcie uspokajające? - zapytała wskazując głową na skrzynkę. Trochę się cieszyła, że to nie ona do niej podeszła. Doskonale wiedziała, co by zobaczyła w boginie. - Chodźmy dalej. - poprosiła, słysząc obok jakiś kobiecy głos, ale nie rozpoznała go, więc nie zwróciła na niego większej uwagi.
| keatowi znów wyszło - taki zdolny partner - więc rzucam na k15 i zadanie k20
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 11
--------------------------------
#2 'k20' : 1
#1 'k15' : 11
--------------------------------
#2 'k20' : 1
Stanął w obliczu głupiego bogina, usiłował rzucić jedno z najprostszych zaklęć z dziedziny OPCM (przynajmniej w kontekście jego zdolności), ochronić swoją siostrę charłaczkę i młodziutką dziewczynę, która mogła przeżyć w Londynie Merlin-Wie-Co...
....I zawiódł, pokonany przez uosobienie własnego lęku. Z różdżki uleciało zaledwie kilka iskier, a Michael na chwilę zesztywniał, bezradnie obserwując jak wilkołak szczerzy kły. Dopiero po chwili zmora uciekła sama, podobnie jak oni, a lęk zastąpiły wyrzuty sumienia i gorzki smak porażki. Strach o siostrę, wdzięczność wobec przytomnej Gwen i poirytowanie na gospodarzy mieszały się w nim z irracjonalnym wstydem (co one sobie pomyślą?). Przynajmniej nie trafił do drużyny z nikim nieznajomym, a zarówno Gwen jak i Kerstin wiedziały o jego... przypadłości.
Nie wiedziały tylko, że sam jest swoim największym lękiem.
Z zepsutym nastrojem, przystanął, nie chciało mu się już nawet wracać po żaden skarb i pozwolił Gwen przypatrywać się magicznemu kamieniowi.
Kerstin, znająca go jak mało kto, domyślała się zapewne, że Michael ma ochotę wycofać się do swojej skorupki i poużalać nad całą sytuacją w samotności. Jako chyba jedyna osoba na świecie, chciała i potrafiła się przebić przez jego mury - może dlatego, że nie miałby serca odtrącać wyciągniętej ręki najmłodszej siostry. Nawet jeśli zmuszała go do konfrontacji z prawdą, którą najchętniej by przemilczał.
-Miałaś nie patrzeć... - wymamrotał, odruchowo uciekając wzrokiem. Ale po chwili spojrzał Kerstin w oczy, ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się blado, z niemą wdzięcznością. W sumie miał nawet ochotę ją przytulić i upewnić się, że jego odważna siostrzyczka jest cała po spotkaniu z koszmarami, ale blondynka słusznie zwróciła jego uwagę na Gwen i kryształ.
-Jak się trzymasz, Gwen? Od tej pory będziesz mogła zamieniać w swojego bogina w aurora, który nie potrafi poprawnie rzucić Riddiculus... - zażartował nieudolnie, chcąc jakoś rozweselić dziewczynę. Wiedział, że ćwiczyła zaklęcia z dziedziny obrony przed czarną magią wytrwale i ambitnie, z pewnością pamiętała też ich niefortunne pierwsze spotkanie, podczas którego próbował ją pouczać. Choć jego porażka przy Riddiculusie zepsuła im humory, to zarazem powinna ją bawić... prawda?
W duchu zastanawiał się nad przyczyną boginów obu dziewczyn. Zerknął na Gwen kątem oka, pamiętając trupy walające się pierwszego kwietnia po ulicach Londynu - czy widziała je wtedy, czy już wcześniej? Przypomniał sobie też pytanie, które zadała przed pojawieniem się bogina.
-Tak, przeprowadzamy się w... bezpieczniejsze miejsce. - mruknął cicho, a lisek pognał przed siebie, szczęśliwie odwracając ich uwagę od smutnych tematów.
Przystanął na widok hipogryfa - nie znał się na magicznych stworzeniach, ale to nie wyglądało przyjaźnie. Liczył, że Kerstin i Gwen zachowają się równie roztropnie, zwłaszcza, że ta pierwsza chyba nigdy nie widziała takiego stwora. Na horyzoncie zamajaczyły też sylwetki innej drużyny - czyżby w Kerstin obudziło to instynkt współzawodnictwa? Syknął ze złością, gdy rzuciła się do przodu, ale hipogryf powstrzymał go przed głośniejszym ofuknięciem siostry. Trzymając różdżkę w pogotowiu, ruszył po skarb z drugiej strony, ciszej, chcąc niepostrzeżenie porwać przedmiot zadania, a potem może odwrócić uwagę zwierza od Kerstin i Gwen.
1. ukrywanie się (I, czyli bez bonusu)
2. skarb
3. nowe zadanie!
....I zawiódł, pokonany przez uosobienie własnego lęku. Z różdżki uleciało zaledwie kilka iskier, a Michael na chwilę zesztywniał, bezradnie obserwując jak wilkołak szczerzy kły. Dopiero po chwili zmora uciekła sama, podobnie jak oni, a lęk zastąpiły wyrzuty sumienia i gorzki smak porażki. Strach o siostrę, wdzięczność wobec przytomnej Gwen i poirytowanie na gospodarzy mieszały się w nim z irracjonalnym wstydem (co one sobie pomyślą?). Przynajmniej nie trafił do drużyny z nikim nieznajomym, a zarówno Gwen jak i Kerstin wiedziały o jego... przypadłości.
Nie wiedziały tylko, że sam jest swoim największym lękiem.
Z zepsutym nastrojem, przystanął, nie chciało mu się już nawet wracać po żaden skarb i pozwolił Gwen przypatrywać się magicznemu kamieniowi.
Kerstin, znająca go jak mało kto, domyślała się zapewne, że Michael ma ochotę wycofać się do swojej skorupki i poużalać nad całą sytuacją w samotności. Jako chyba jedyna osoba na świecie, chciała i potrafiła się przebić przez jego mury - może dlatego, że nie miałby serca odtrącać wyciągniętej ręki najmłodszej siostry. Nawet jeśli zmuszała go do konfrontacji z prawdą, którą najchętniej by przemilczał.
-Miałaś nie patrzeć... - wymamrotał, odruchowo uciekając wzrokiem. Ale po chwili spojrzał Kerstin w oczy, ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się blado, z niemą wdzięcznością. W sumie miał nawet ochotę ją przytulić i upewnić się, że jego odważna siostrzyczka jest cała po spotkaniu z koszmarami, ale blondynka słusznie zwróciła jego uwagę na Gwen i kryształ.
-Jak się trzymasz, Gwen? Od tej pory będziesz mogła zamieniać w swojego bogina w aurora, który nie potrafi poprawnie rzucić Riddiculus... - zażartował nieudolnie, chcąc jakoś rozweselić dziewczynę. Wiedział, że ćwiczyła zaklęcia z dziedziny obrony przed czarną magią wytrwale i ambitnie, z pewnością pamiętała też ich niefortunne pierwsze spotkanie, podczas którego próbował ją pouczać. Choć jego porażka przy Riddiculusie zepsuła im humory, to zarazem powinna ją bawić... prawda?
W duchu zastanawiał się nad przyczyną boginów obu dziewczyn. Zerknął na Gwen kątem oka, pamiętając trupy walające się pierwszego kwietnia po ulicach Londynu - czy widziała je wtedy, czy już wcześniej? Przypomniał sobie też pytanie, które zadała przed pojawieniem się bogina.
-Tak, przeprowadzamy się w... bezpieczniejsze miejsce. - mruknął cicho, a lisek pognał przed siebie, szczęśliwie odwracając ich uwagę od smutnych tematów.
Przystanął na widok hipogryfa - nie znał się na magicznych stworzeniach, ale to nie wyglądało przyjaźnie. Liczył, że Kerstin i Gwen zachowają się równie roztropnie, zwłaszcza, że ta pierwsza chyba nigdy nie widziała takiego stwora. Na horyzoncie zamajaczyły też sylwetki innej drużyny - czyżby w Kerstin obudziło to instynkt współzawodnictwa? Syknął ze złością, gdy rzuciła się do przodu, ale hipogryf powstrzymał go przed głośniejszym ofuknięciem siostry. Trzymając różdżkę w pogotowiu, ruszył po skarb z drugiej strony, ciszej, chcąc niepostrzeżenie porwać przedmiot zadania, a potem może odwrócić uwagę zwierza od Kerstin i Gwen.
1. ukrywanie się (I, czyli bez bonusu)
2. skarb
3. nowe zadanie!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k15' : 2
--------------------------------
#3 'k20' : 7
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k15' : 2
--------------------------------
#3 'k20' : 7
Gwen sięgnęła po kryształ, przyglądając mu się przez chwilę. Jej dłonie wciąż się trzęsły, a dziewczyna oddychała głęboko, starając się opanować emocje. Koniec końców udało jej się odegnać łzy, które zaczęły się domagać uronienia po tym, jak bogin zniknął i emocje opadły. Na szczęście, choć oczy dziewczyny zawilgotniały, udało jej się nie rozpłakać po całej tej sytuacji. Rosła w niej jednak wściekłość w stronę organizatorów, którzy naprawdę nie powinni do weselnej zabawy wplatać boginów. Ani innych niebezpiecznych stworzeń. Przecież w okolicy były też dzieci!
Nie słyszała zdań wymienianych pomiędzy rodzeństwem, nawet nie próbując podsłuchiwać. W końcu byli tu razem, prawda? To ona została doczepiona do ich drużyny, bo pomiędzy zajmowaniem się chłopcem, a zabawą nie znalazła nikogo, z kim mogłaby pójść. To jej wina, nikogo innego. Przecież para młoda mówiła jej, że ma się dobrze bawić, a ona tak czy siak skupiała się na dzisiejszym solenizancie. Naprawdę chciała, by rodzina Macmillanów w ten dzień zaznała choć odrobiny spokoju, a Heath po prostu zwykle się jej słuchał.
W końcu podeszła do rodzeństwa Tonksów, pokazując im kryształ.
– T… tak. Jest ładny – powiedziała, uśmiechając się blado. – Kerstin, wszystko w porządku? – spytała, wiedząc, że to było przecież pierwsze spotkanie mugolki z boginem. Gwen nie znała jej za dobrze, jednak podejrzewała, że takie spotkanie mogło być dość dużym szokiem. Nawet jeśli panna Tonks wykazała się większą odwagą od nich wszystkich, rzucając w bogina kamieniami.
Zaśmiała się głucho słysząc żart Michaela. Chwilę później Kerstin ruszyła przodem za lisem, będąc odważną lub próbując taką zgrywać. Cóż… nic gorszego nie mogło się już im przytrafić, prawda? Przecież bogin był już szczytem nieodpowiedzialności.
– Byliśmy roztrzęsieni, Michael – powiedziała, nie czując się na siłach, aby ciągnąć żart. – Ja… dam sobie radę. Ale… ale… Michael… naprawdę tak… tak się tego boisz? – spytała, czując ścisk w gardle. Mimowolnie sięgnęła dłonią ku ramieniu Tonksa, ściskając je delikatnie, a następnie odsinęła się od mężczyzny, nie chcąc, aby potraktował jej gest jako cokolwiek więcej. Był przecież starszym od niej aurorem, zakonnikiem, człowiekiem zapracowanym i z masą własnych problemów. Nie miała zamiaru wchodzić z butami w jego życie. Na pewno tego nie chciał.
Kiwnęła głową na kolejne oznajmienie Tonksa.
– Jakbyście potrzebowali pomocy… – mruknęła, zauważając, że na horyzoncie pojawiło się kolejne zadanie.
Zaraz. Co. Cóż przed skrzynką robi wściekł hipogryf? Dziewczyna stanęła jak wryta, obserwując, jak Kerstin i Michael próbują podejsć do magicznego stworzenia, wprawiając je w jeszcze większą wściekłość. Gwen poczuła, jak serce skacze jej do gardła. On ich zaraz stratuje! Nie zwracając uwagi na znajdujących się niedaleko znajomych, znów ruszyła ku Tonksom, chwytając Kerstin za rękę.
– On o was wie! – oznajmiła. – Chodźcie, na Merlina, uciekamy stąd! – oznajmiła, ruszając biegiem w drugą stronę, licząc tylko na to, że hipogryfowi szybko znudzi się gonienie ich. – Co ci Macmillanowie sobie myślą! – dodała już w biegu, z narastającą wściekłością.
Nie słyszała zdań wymienianych pomiędzy rodzeństwem, nawet nie próbując podsłuchiwać. W końcu byli tu razem, prawda? To ona została doczepiona do ich drużyny, bo pomiędzy zajmowaniem się chłopcem, a zabawą nie znalazła nikogo, z kim mogłaby pójść. To jej wina, nikogo innego. Przecież para młoda mówiła jej, że ma się dobrze bawić, a ona tak czy siak skupiała się na dzisiejszym solenizancie. Naprawdę chciała, by rodzina Macmillanów w ten dzień zaznała choć odrobiny spokoju, a Heath po prostu zwykle się jej słuchał.
W końcu podeszła do rodzeństwa Tonksów, pokazując im kryształ.
– T… tak. Jest ładny – powiedziała, uśmiechając się blado. – Kerstin, wszystko w porządku? – spytała, wiedząc, że to było przecież pierwsze spotkanie mugolki z boginem. Gwen nie znała jej za dobrze, jednak podejrzewała, że takie spotkanie mogło być dość dużym szokiem. Nawet jeśli panna Tonks wykazała się większą odwagą od nich wszystkich, rzucając w bogina kamieniami.
Zaśmiała się głucho słysząc żart Michaela. Chwilę później Kerstin ruszyła przodem za lisem, będąc odważną lub próbując taką zgrywać. Cóż… nic gorszego nie mogło się już im przytrafić, prawda? Przecież bogin był już szczytem nieodpowiedzialności.
– Byliśmy roztrzęsieni, Michael – powiedziała, nie czując się na siłach, aby ciągnąć żart. – Ja… dam sobie radę. Ale… ale… Michael… naprawdę tak… tak się tego boisz? – spytała, czując ścisk w gardle. Mimowolnie sięgnęła dłonią ku ramieniu Tonksa, ściskając je delikatnie, a następnie odsinęła się od mężczyzny, nie chcąc, aby potraktował jej gest jako cokolwiek więcej. Był przecież starszym od niej aurorem, zakonnikiem, człowiekiem zapracowanym i z masą własnych problemów. Nie miała zamiaru wchodzić z butami w jego życie. Na pewno tego nie chciał.
Kiwnęła głową na kolejne oznajmienie Tonksa.
– Jakbyście potrzebowali pomocy… – mruknęła, zauważając, że na horyzoncie pojawiło się kolejne zadanie.
Zaraz. Co. Cóż przed skrzynką robi wściekł hipogryf? Dziewczyna stanęła jak wryta, obserwując, jak Kerstin i Michael próbują podejsć do magicznego stworzenia, wprawiając je w jeszcze większą wściekłość. Gwen poczuła, jak serce skacze jej do gardła. On ich zaraz stratuje! Nie zwracając uwagi na znajdujących się niedaleko znajomych, znów ruszyła ku Tonksom, chwytając Kerstin za rękę.
– On o was wie! – oznajmiła. – Chodźcie, na Merlina, uciekamy stąd! – oznajmiła, ruszając biegiem w drugą stronę, licząc tylko na to, że hipogryfowi szybko znudzi się gonienie ich. – Co ci Macmillanowie sobie myślą! – dodała już w biegu, z narastającą wściekłością.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 13
'k15' : 13
Zachichotała jak mały chochlik na pytanie Bertiego, nie mogąc się powstrzymać przed zasłonięciem ust palcami. No, w zasadzie trochę jakby z książki, ktoś na pewno musiał pisać o... - Jedyny Armand jakiego znam poza naszym lisem, to dyrektor Armando Dippet - przyznała lekko, wzruszając ramionami z prawdziwą niewinnością, nie był to żaden zabieg celowy, a już tam! - Może jest trochę podobny do tego liska, odrobinę - wspomniała w zastanowieniu dyrektora Hogwartu, dwoma palcami obrazując Bertiemu w powietrzu, jak niewielka była ta odrobina. Cóż, skojarzenie wciąż miłe. Susanne zerkała na liska z rozczuleniem, zauroczona jego leniwą naturą śpiocha. Wyjaśnienia przyjaciela wydały jej się nad wyraz prawdopodobne, zerknęła na niego z uznaniem, kontemplując każdą z tych opcji - mogły się też dziać wszystkie na raz.
- Oj, w takim razie nie możemy go za bardzo zmęczyć, musi mieć siłę na kolejną noc - stwierdziła ze szczerym zmartwieniem o dobro ich towarzysza, chociaż gdzieś w głębi myśli dopuszczała, że to tylko abstrakcyjne domysły. Otworzyła ze zdumieniem usta, tylko na chwilę, komentując w ten sposób kolejną błyskotliwą teorię. No proszę, ile dzisiaj pan Bott miał pomysłów, kto by pomyślał! - To jest to, biorę tę strategię bez pytań - odpowiedziała, znów konspiracyjnie. Już miała udawać, że się skrada, ale drogę zastąpiła im rzeczona cebulka. Lovegood zdążyła się jeszcze zaśmiać na usłyszane pytanie, zanim postanowiła bestialsko atakować przeciwniczkę. - Nawet by mi to do nich pasowało. Zapytam Rię za kilka tygodni, jak radzi sobie z walecznymi warzywami - nie miała pojęcia, że tutaj pannie młodej będą podstawiać jedzenie pod nos i z kuchnią może mieć do czynienia niewiele.
Biedna, biedna grillowana cebulka! Sue powiodła za warzywem współczującym spojrzeniem, gdy jej własne zaklęcie (teraz w jej oczach nabierające tyle okrucieństwa co czarnomagiczna klątwa) przysmażyło walecznego przeciwnika. Uśmiechnęła się blado na pochwałę, dłonią wywijając w powietrzu młynka dziękczynnego, poprzedzającego lekkie ugięcie kostek i kolan. Dworskie gesty na mokradle dziwnie ze sobą grały.
Skarb przerastał jej oczekiwania, westchnęła zachwycona miedzianą cebulką, od razu myśląc, że idealnie nadawałaby się na kolczyk - podrygiwała tak uroczo! Wyciągnęła zdobycz do liska, pokazując mu ją na bladej dłoni, by leniuszek mógł razem z nimi podziwiać znalezisko. Wydawał się zadowolony i wkrótce nawet ruszył dalej, tam zaś było jeszcze... lepiej? Gorzej? Była rozdarta w tym wrażeniu. Zapowietrzyła się na chwilę, gwałtownie wciągając powietrze i szeroko otwartymi oczyma wodząc po ciele majestatycznego zwierzęcia, szarpiącego się niebezpiecznie między drzewami. Mogło się już wydawać, że dziewczę kompletnie przestało oddychać, ale wtedy chwyciła Bertiego za ramię.
- Co mu dolega, chciałabym mu pomóc - powiedziała, rozdarta swoją rozpaczą. Może była trochę teatralna w podobnych sytuacjach, ale nie udawała, po prostu przeżywała wszystko do głębi. - Nie ma szans, że do niego podejdziemy, musi się sam uspokoić, ale chyba powinnam dać Macmillanom kilka dobrych rad - mruknęła pod nosem z determinacją i lekkim rozdrażnieniem. Zerknęła na lisa, trochę spłoszonego, ale na szczęście wciąż obecnego - musiała bezpiecznie przeprowadzić go obok zagrożenia. Gdzieś w oddali majaczyły jej jeszcze inne sylwetki, poznawała je doskonale, najlepiej chyba Gwen, ale Kerstin oraz Michael także nie byli jej nieznajomi. Pomachała do nich energicznie, zaraz szybko ściągając rękę w dół - gdy zorientowała się, że może rozjuszyć biedne stworzenie. Spojrzała znów na swojego niezawodnego towarzysza przygody.
- Spróbujmy się przemknąć i porwać skarb, ale możliwe, że trzeba będzie wiać - kiwnęła głową, zdając się na adrenalinę, powoli rozchodzącą się po żyłach. Ach, ten dreszczyk! Ruszyła całkiem szybko, ale starała się być ostrożna - sukienkę podwinęła do kolan, bez wzruszenia odsłaniając swoje bladziutkie łydki, materiał nie mógł tak beztrosko szastać po ściółce! Chciałaby też pomóc grupie znajomych, ale miała tu skarb do zdobycia i nie zamierzała odpuścić!
Ukrywanie się na I poziomie, k100 na ukrywanie, k15 na skarb, k20 zostawiam Bertiemu <3
- Oj, w takim razie nie możemy go za bardzo zmęczyć, musi mieć siłę na kolejną noc - stwierdziła ze szczerym zmartwieniem o dobro ich towarzysza, chociaż gdzieś w głębi myśli dopuszczała, że to tylko abstrakcyjne domysły. Otworzyła ze zdumieniem usta, tylko na chwilę, komentując w ten sposób kolejną błyskotliwą teorię. No proszę, ile dzisiaj pan Bott miał pomysłów, kto by pomyślał! - To jest to, biorę tę strategię bez pytań - odpowiedziała, znów konspiracyjnie. Już miała udawać, że się skrada, ale drogę zastąpiła im rzeczona cebulka. Lovegood zdążyła się jeszcze zaśmiać na usłyszane pytanie, zanim postanowiła bestialsko atakować przeciwniczkę. - Nawet by mi to do nich pasowało. Zapytam Rię za kilka tygodni, jak radzi sobie z walecznymi warzywami - nie miała pojęcia, że tutaj pannie młodej będą podstawiać jedzenie pod nos i z kuchnią może mieć do czynienia niewiele.
Biedna, biedna grillowana cebulka! Sue powiodła za warzywem współczującym spojrzeniem, gdy jej własne zaklęcie (teraz w jej oczach nabierające tyle okrucieństwa co czarnomagiczna klątwa) przysmażyło walecznego przeciwnika. Uśmiechnęła się blado na pochwałę, dłonią wywijając w powietrzu młynka dziękczynnego, poprzedzającego lekkie ugięcie kostek i kolan. Dworskie gesty na mokradle dziwnie ze sobą grały.
Skarb przerastał jej oczekiwania, westchnęła zachwycona miedzianą cebulką, od razu myśląc, że idealnie nadawałaby się na kolczyk - podrygiwała tak uroczo! Wyciągnęła zdobycz do liska, pokazując mu ją na bladej dłoni, by leniuszek mógł razem z nimi podziwiać znalezisko. Wydawał się zadowolony i wkrótce nawet ruszył dalej, tam zaś było jeszcze... lepiej? Gorzej? Była rozdarta w tym wrażeniu. Zapowietrzyła się na chwilę, gwałtownie wciągając powietrze i szeroko otwartymi oczyma wodząc po ciele majestatycznego zwierzęcia, szarpiącego się niebezpiecznie między drzewami. Mogło się już wydawać, że dziewczę kompletnie przestało oddychać, ale wtedy chwyciła Bertiego za ramię.
- Co mu dolega, chciałabym mu pomóc - powiedziała, rozdarta swoją rozpaczą. Może była trochę teatralna w podobnych sytuacjach, ale nie udawała, po prostu przeżywała wszystko do głębi. - Nie ma szans, że do niego podejdziemy, musi się sam uspokoić, ale chyba powinnam dać Macmillanom kilka dobrych rad - mruknęła pod nosem z determinacją i lekkim rozdrażnieniem. Zerknęła na lisa, trochę spłoszonego, ale na szczęście wciąż obecnego - musiała bezpiecznie przeprowadzić go obok zagrożenia. Gdzieś w oddali majaczyły jej jeszcze inne sylwetki, poznawała je doskonale, najlepiej chyba Gwen, ale Kerstin oraz Michael także nie byli jej nieznajomi. Pomachała do nich energicznie, zaraz szybko ściągając rękę w dół - gdy zorientowała się, że może rozjuszyć biedne stworzenie. Spojrzała znów na swojego niezawodnego towarzysza przygody.
- Spróbujmy się przemknąć i porwać skarb, ale możliwe, że trzeba będzie wiać - kiwnęła głową, zdając się na adrenalinę, powoli rozchodzącą się po żyłach. Ach, ten dreszczyk! Ruszyła całkiem szybko, ale starała się być ostrożna - sukienkę podwinęła do kolan, bez wzruszenia odsłaniając swoje bladziutkie łydki, materiał nie mógł tak beztrosko szastać po ściółce! Chciałaby też pomóc grupie znajomych, ale miała tu skarb do zdobycia i nie zamierzała odpuścić!
Ukrywanie się na I poziomie, k100 na ukrywanie, k15 na skarb, k20 zostawiam Bertiemu <3
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k15' : 10
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k15' : 10
Biorąc pod uwagę jego (i Bena) umiejętności wokalne, nie spodziewał się osiągnięcia spektakularnego sukcesu w muzycznym zadaniu - ale kiedy lelek, pomimo radosnej pomocy lisa, nastroszył nieprzyjemnie pióra, umilkł nieco urażony. Nie lubił przegrywać, a miał wrażenie, że nie szło im najlepiej - i nie chodziło tylko o złowróżbną melodię, która przetoczyła się po bagnistym terenie. Całe szczęście, że wypita ognista i towarzystwo Jaimiego skutecznie odciągały jego uwagę od samej konkurencji, nie pozwalając, by pierwsza porażka popsuła mu nastrój. - Jak nie przestaniesz cwaniakować, to może nawet to zrobię - odpowiedział na wypowiedzianą sugestywnie niskim tonem propozycję, dziękując losowi, że nie mieli towarzystwa innego niż to lisie, które kwalifikował jako raczej mało zagrażające. Co nie oznaczało, że czuł się w stu procentach swobodnie; odchrząknął nieco nerwowo w reakcji na niski szept stojącego obok niego mężczyzny, starając się powstrzymać dreszcz, który przebiegł przez jego ciało - a który nie miał nic wspólnego z wiszącą ponad mokradłami, chłodną wilgocią. - W domu - dodał tylko, przenosząc spojrzenie na znalezioną pozytywkę, a drugą ręką drapiąc za uchem przyjaznego futrzaka, głównie po to, by wyprzeć z umysłu wizję roztoczoną przez urwaną w połowie wypowiedź Benjamina.
Gdy tylko lisek - zachęcony pieszczotami - wyrwał się do przodu, podążył za nim, starając się ostrożnie stawiać stopy; teren wydawał się zdradliwy. I wcale nie tak opustoszały, jak początkowo myślał - zawiesił spojrzenie na unoszącej się ponad bagnami zjawie dziecka, nie odpowiadając jednak na pytanie Bena, a jedynie kiwając głową. Odnosił wrażenie, że duchy dzieci ostatnio wręcz go prześladowały; nie tak dawno na jednego z nich napotkali wraz z Michaelem, następnie zmuszeni do przekonania go do współpracy. Ten wydawał się bardziej kapryśny, prosząc o przedstawienie - i już miał wyłożyć Benjaminowi swój pomysł na odegranie krótkiej historii, ale nim zdążył to zrobić, jego przyjaciel bez ostrzeżenia przeszedł do działania.
Początkowo zapomniał o własnej roli w całej zabawie, zbyt zaskoczony i zafascynowany zachowaniem Benjamina, żeby zareagować; przywykły do oglądania go głównie w towarzystwie smoków lub w kameralnych czterech ścianach kornwalijskiego domu, nie spodziewał się ujrzeć mężczyzny w tej nowej odsłonie. Zreflektował się dopiero, gdy opowiadana modulowanym głosem historia dotarła do postaci smoka - w mig pojął, o co chodziło przyjacielowi, przykucnął więc przy ziemi, po czym - poruszając się na czterech łapach jak smok - przesunął się za plecy dzielnego rycerza, tropiącego go wśród skał i lasów. Krył się przed jego wzrokiem, za każdym razem, gdy ten zmieniał pozycję, ustawiając się tak, by pozostawać niewidocznym - i starając się przy tym kontrolować mimikę twarzy, przyjmując wyraz przypominający bardziej groźną, niebezpieczną bestię, niż rozbawiony uśmiech, który uparcie pchał się na jego wargi. Gdy Ben wreszcie odwrócił się w jego stronę, celując ku niemu patykowatym mieczem, zawył ze złością, przygotowując się do ataku. - Wrrrrraaaaaaaaaa! - krzyknął, mając nadzieję, że jego okrzyk bojowy nie dotrze do uszu pozostałych poszukiwaczy skarbów. Podniósł się - ale w tym samym czasie zderzyło się z nim mknące z impetem ciało Benjamina, sprawiając, że pośliznął się na miękkiej ziemi i stracił równowagę, upadając do tyłu. Wylądował z głośnym plaśnięciem, ciesząc się, że pod sobą miał błoto, a nie kamienie - choć jego szata miała zapewne po tym przedstawieniu wymagać porządnego Chłoszczyść. - Grrrrrraaaaagh! - zawył raz jeszcze ze złością, zastanawiając się przez moment, czy nie powinien do tych okrzyków dodać jakichś słów, by bardziej zaciekawić ducha - ale smoki przecież nie mówiły; zaraz potem zresztą spójność jego myśli gwałtownie spadła, kiedy odgrywający rycerza Jaimie usiadł na jego biodrach, nachylając się nisko nad jego twarzą, w pozycji, która zazwyczaj prowadziła ich zupełnie innymi scenariuszami. Zamarł na przerażająco długą sekundę, w czasie której w jego mózgu dokonało się krytyczne zwarcie, ale zaraz potem dotarło do niego wesołe nawoływanie duszka, dopingującego mającego zgładzić smoka rycerza. Potrząsnął więc gwałtownie głową, udając, że próbuje wyrwać się z objęć rychłej śmierci (a nie odgonić od siebie obraz niedający się do wcielenia w życie ani przed oczami dziecka, ani innych przypadkowych uczestników zabawy), po czym zacisnął w dłoni garść błota i zamachnął się, celując błotnisto-ognistym pociskiem w mężczyznę. Dopiero potem wydał z siebie ostatnie, agonalne tchnienie i znieruchomiał, czekając, aż Ben z niego zejdzie, i obaj będą mogli podążyć za duchem ku następnemu skarbowi.
| rzucam na wartość skarbu (+5 od liska) i na nowe zadanie, bo rzut k100 wyszedł Benowi <3
Gdy tylko lisek - zachęcony pieszczotami - wyrwał się do przodu, podążył za nim, starając się ostrożnie stawiać stopy; teren wydawał się zdradliwy. I wcale nie tak opustoszały, jak początkowo myślał - zawiesił spojrzenie na unoszącej się ponad bagnami zjawie dziecka, nie odpowiadając jednak na pytanie Bena, a jedynie kiwając głową. Odnosił wrażenie, że duchy dzieci ostatnio wręcz go prześladowały; nie tak dawno na jednego z nich napotkali wraz z Michaelem, następnie zmuszeni do przekonania go do współpracy. Ten wydawał się bardziej kapryśny, prosząc o przedstawienie - i już miał wyłożyć Benjaminowi swój pomysł na odegranie krótkiej historii, ale nim zdążył to zrobić, jego przyjaciel bez ostrzeżenia przeszedł do działania.
Początkowo zapomniał o własnej roli w całej zabawie, zbyt zaskoczony i zafascynowany zachowaniem Benjamina, żeby zareagować; przywykły do oglądania go głównie w towarzystwie smoków lub w kameralnych czterech ścianach kornwalijskiego domu, nie spodziewał się ujrzeć mężczyzny w tej nowej odsłonie. Zreflektował się dopiero, gdy opowiadana modulowanym głosem historia dotarła do postaci smoka - w mig pojął, o co chodziło przyjacielowi, przykucnął więc przy ziemi, po czym - poruszając się na czterech łapach jak smok - przesunął się za plecy dzielnego rycerza, tropiącego go wśród skał i lasów. Krył się przed jego wzrokiem, za każdym razem, gdy ten zmieniał pozycję, ustawiając się tak, by pozostawać niewidocznym - i starając się przy tym kontrolować mimikę twarzy, przyjmując wyraz przypominający bardziej groźną, niebezpieczną bestię, niż rozbawiony uśmiech, który uparcie pchał się na jego wargi. Gdy Ben wreszcie odwrócił się w jego stronę, celując ku niemu patykowatym mieczem, zawył ze złością, przygotowując się do ataku. - Wrrrrraaaaaaaaaa! - krzyknął, mając nadzieję, że jego okrzyk bojowy nie dotrze do uszu pozostałych poszukiwaczy skarbów. Podniósł się - ale w tym samym czasie zderzyło się z nim mknące z impetem ciało Benjamina, sprawiając, że pośliznął się na miękkiej ziemi i stracił równowagę, upadając do tyłu. Wylądował z głośnym plaśnięciem, ciesząc się, że pod sobą miał błoto, a nie kamienie - choć jego szata miała zapewne po tym przedstawieniu wymagać porządnego Chłoszczyść. - Grrrrrraaaaagh! - zawył raz jeszcze ze złością, zastanawiając się przez moment, czy nie powinien do tych okrzyków dodać jakichś słów, by bardziej zaciekawić ducha - ale smoki przecież nie mówiły; zaraz potem zresztą spójność jego myśli gwałtownie spadła, kiedy odgrywający rycerza Jaimie usiadł na jego biodrach, nachylając się nisko nad jego twarzą, w pozycji, która zazwyczaj prowadziła ich zupełnie innymi scenariuszami. Zamarł na przerażająco długą sekundę, w czasie której w jego mózgu dokonało się krytyczne zwarcie, ale zaraz potem dotarło do niego wesołe nawoływanie duszka, dopingującego mającego zgładzić smoka rycerza. Potrząsnął więc gwałtownie głową, udając, że próbuje wyrwać się z objęć rychłej śmierci (a nie odgonić od siebie obraz niedający się do wcielenia w życie ani przed oczami dziecka, ani innych przypadkowych uczestników zabawy), po czym zacisnął w dłoni garść błota i zamachnął się, celując błotnisto-ognistym pociskiem w mężczyznę. Dopiero potem wydał z siebie ostatnie, agonalne tchnienie i znieruchomiał, czekając, aż Ben z niego zejdzie, i obaj będą mogli podążyć za duchem ku następnemu skarbowi.
| rzucam na wartość skarbu (+5 od liska) i na nowe zadanie, bo rzut k100 wyszedł Benowi <3
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 12
--------------------------------
#2 'k20' : 17
#1 'k15' : 12
--------------------------------
#2 'k20' : 17
Florean spytał o Berniego i momentalnie jakoś tak wybiła się z rytmu. No akurat on to była ostatnia osoba, o której chciała gadać na randce... Bo to chyba była jakby-randka, nie? A nawet jeśli nie randka, to w sumie spotkanie też było w porządku. Wspólna zabawa, coś takiego. Ale no na pewno jej starszy, głupi brat. Który pewnie jeszcze w dodatku teraz kręcił na nią nosem. - Tak, przyszedł tutaj. W sumie nie wiem... Nigdy go nie pytałam. - Wzruszyła lekko ramionami. Ta relacja między nią, a jej bratem była przedziwna, z jednej strony nie umiała do niego dotrzeć, a z drugiej byli ze sobą bardzo blisko, na tyle, że nikt nie mógł powiedzieć złego słowa na żadne z nich w towarzystwie drugiego.
To było naprawdę urocze, gdy pomagał jej z przejściem między gałęziami. Rzeczywiście zdecydowanie lepiej dla sukienki i może w innej kreacji nie krępowałaby się przejść przez nawet najgorsze krzaki.
Krzak pełen jeżyn. Niemal czuła ich delikatny zapach, jednak teraz nie zdążyły jeszcze owocować. - Tak, to lelek... - powiedziała zaskoczona. Pierwszy raz widziała to stworzenie poza kartami jakiejś książki z ruchomymi obrazkami. - Śliczny... - powiedziała cicho. - Zupełnie nie znam się na lelkach... - Powiedziała z lekkim zrezygnowaniem. Choć przyznać trzeba było, że myślenie w takim towarzystwie, jeszcze z liskiem u boku było całkiem zabawnym doświadczeniem. W dodatku zmieszanie wokalu mruczącego, wyjącego liska z lekkim nuceniem Florka (swoją drogą zupełnie pozbawionego rytmu) sprawiło, że tylko uśmiechnęła się pod nosem kompletnie rozbrojona. Dziwne, że lelek nie uciekł, naprawdę. - Ach, to była Celestyna? - Może była troszeczkę złośliwa. Tylko troszeczkę. Zauważyła, że zwierzę nie było zbyt zadowolone z performensu jaki mu zaserwowano, a ona już sama nie wiedziała czy się załamywać czy może śmiać. - Mam kociołek pełen gooorącej miłościii~~ I on bulgocze dla Ciebieee~~ - Nie była mistrzynią śpiewania, ale troszeczkę umiała. Jej głos raczej nie był ani specjalnie powalająco piękny, ale też udawało jej się znaleźć nawet nie-fałszujące nuty. Miała po prostu nadzieję, że dla lelka to wystarczy i tym głosem trochę go do siebie przekona. Na tyle, by nie chciał się odwdzięczyć swoim śpiewem... Bo Marcella była strasznie przesądną osobą. Śpiew lelka to ostatnie co chciała usłyszeć.
To było naprawdę urocze, gdy pomagał jej z przejściem między gałęziami. Rzeczywiście zdecydowanie lepiej dla sukienki i może w innej kreacji nie krępowałaby się przejść przez nawet najgorsze krzaki.
Krzak pełen jeżyn. Niemal czuła ich delikatny zapach, jednak teraz nie zdążyły jeszcze owocować. - Tak, to lelek... - powiedziała zaskoczona. Pierwszy raz widziała to stworzenie poza kartami jakiejś książki z ruchomymi obrazkami. - Śliczny... - powiedziała cicho. - Zupełnie nie znam się na lelkach... - Powiedziała z lekkim zrezygnowaniem. Choć przyznać trzeba było, że myślenie w takim towarzystwie, jeszcze z liskiem u boku było całkiem zabawnym doświadczeniem. W dodatku zmieszanie wokalu mruczącego, wyjącego liska z lekkim nuceniem Florka (swoją drogą zupełnie pozbawionego rytmu) sprawiło, że tylko uśmiechnęła się pod nosem kompletnie rozbrojona. Dziwne, że lelek nie uciekł, naprawdę. - Ach, to była Celestyna? - Może była troszeczkę złośliwa. Tylko troszeczkę. Zauważyła, że zwierzę nie było zbyt zadowolone z performensu jaki mu zaserwowano, a ona już sama nie wiedziała czy się załamywać czy może śmiać. - Mam kociołek pełen gooorącej miłościii~~ I on bulgocze dla Ciebieee~~ - Nie była mistrzynią śpiewania, ale troszeczkę umiała. Jej głos raczej nie był ani specjalnie powalająco piękny, ale też udawało jej się znaleźć nawet nie-fałszujące nuty. Miała po prostu nadzieję, że dla lelka to wystarczy i tym głosem trochę go do siebie przekona. Na tyle, by nie chciał się odwdzięczyć swoim śpiewem... Bo Marcella była strasznie przesądną osobą. Śpiew lelka to ostatnie co chciała usłyszeć.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Mokradło
Szybka odpowiedź