Komnata Elaine
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Elaine
Znajdująca się na górnej kondygnacji, niewielka komnata jeszcze do niedawna dzielona przez Elaine z mężem i synem. Próżno szukać tutaj ucieczki od surowości pozostałych wnętrz w zamku czy przemyconych elementów z rodowej siedziby Nottów. To nieduże, ciemne pomieszczenie podobne do większości komnat sypialnych. Po lewej stronie od wejścia znajduje się niewielka szafa - zaczarowana w ten sposób, że jest właściwie wejściem do dużo obszerniejszej garderoby, po prawej Athénienne pełniąca rolę kandelabra, bezpośrednio na wprost zaś dawniej małżeńskie łoże. Nieco siermiężne wrażenie łagodzi jedynie uważny dobór materiałów i misternie zdobione wezgłowie.
Sypialnia Elaine nawet w słoneczne dni pozostawała znacznie zacieniona, a przy trwającej prawie bez przerwy ulewie, niemal stale panował tu półmrok. Częściowo z tego powodu nie zorientowała się od razu, że zwykle wierna reżimowi, który warunkował nie tylko ćwiczenia, dietę i kosmetykę, ale i rytm dnia, tym razem obudziła się nie wczesnym rankiem, ale późnym przedpołudniem. Dopiero skrzat oferujący śniadanie na które wcale nie miała ochoty uprzytomnił jej, ile czasu straciła na sen. Nawet tę informację ledwo zarejestrowała. Czuła się zdezorientowana i znużona. Słabła już od pewnego czasu i wiedziała dobrze, czego się spodziewać. Chociaż stroniła od luster, domyślała się, jak wygląda. Jej cera, dość blada niezależnie od okoliczności, w chorobie i bez odpowiedniej oprawy stawała się biała, niemal przezroczysta. Jak gdyby na dowód wyższego pochodzenia, w okolicy skroni widoczne stawały się drobne pajęczynki błękitnych naczyń. Śmiertelna bladość, z którą przyszło jej się zmagać nie była szczególnie dyskretnym schorzeniem. Trudno też było odmówić racji temu, kto pierwszy ją nazwał.
Nawet nie próbowała wstać, wyjść z łóżka, ubrać się. Uniosła jedynie dłonie, by przyjrzeć się skórze po wewnętrznej stronie nadgarstka. Była jeszcze jaśniejsza niż poprzedniego dnia. To upewniło ją w przekonaniu, że potrzebny był jej uzdrowiciel. Kiedyś miała na usługach niemalże batalion różnego rodzaju specjalistów, stopniowo jednak zaczęła stronić od ich towarzystwa. Początkowo dlatego, że odradzali wiele podróży, przedsięwzięć i zwyczajów, które jej wydawały się konieczne. Wreszcie ze względu na zmieniającą się sytuację polityczną, społeczną. We własnym mniemaniu daleko jej było do paranoi, w momencie słabości wolała jednak zdać się na kogoś kogo umiejętności oraz pochodzenie i postawa były jej znane. Jedną z niewielu osób, które przeszły tę selekcję był lord Zachary Shafiq. Jego specjalizacją nie były co prawda choroby genetyczne, znali się jednak wystarczająco dobrze ze szlacheckich spędów, by Elaine zaufała mu już wcześniej. Nie rozczarowała się i tym samym pozostała po jego opieką. Jego wizyta tego dnia miała być wstępnie jedynie kontrolną, ale okoliczności zmieniły się i kobiecie pozostawało jedynie cieszyć się, że akurat w tym momencie uzdrowiciel miał już zarezerwowany czas dla niej. Pozostawało jej tylko czekać na jego przybycie.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Podróż do Shropshire wydawała się długa, wyjątkowo męcząca i nudna. Deszcz wraz z towarzyszącymi mu błyskawicami oraz losowo nasilającym się wiatrem stanowiły ambiwalentne towarzystwo. Z jednej strony jawiło się jako stałe, niezmienne, zaś z drugiej pokazywało potęgę oraz siłę zniszczeń, które dostrzegał na każdym kroku uzdrowicielskiej wizyty składanej na włościach Averych. Nie mógł zaprzeczyć; był pod niemożliwym do porównania wrażeniem, jak szybko i lekko kładły się konary drzew, niemal boleśnie i usłużnie uginając pod komendę wyjącego wichru, aby te – próbujące okazać nieposłuszeństwo – najbardziej uparte ukarać gromem rozjaśniającym zachmurzone niebo. Gdyby nie pojawiające się co chwilę światło oraz jego krótkie echa, nie byłby w stanie odróżnić dnia od nocy. Za dnia cała aura wydawała się nieco łagodniejsza, przede wszystkim znacznie bardziej przystępna w obserwacjach aniżeli nocą spowitą ciemnością, pośród której nie chciał wracać na rodzinną wyspę; rozsądniejszy wydawał się powrót do szpitala, jednak nie planował zbyt wiele. Nie wiedział, ile czasu miał poświęcić lady Avery – uzdrowicielskie doświadczenie przepełnione politycznymi aspektami nie pozwalało mu potencjalnego sojusznika potraktować pobieżnie, szczególnie gdy wokół roztaczała się mroczna aura wojny toczącej się – póki co – w kuluarach.
Wprowadzony w mury posiadłości niemal od razu pozbył się wierzchniego okrycia, pozostając jedynie w symbolicznej angielskiej elegancji ozdobionej egipskimi akcentami, biżuterią oraz szalem owiniętym luźno wokół szyi. Prowadzony przez szeroko rozumianą służbę nie rozglądał się zanadto. Myśli skupiały się wyłącznie wokół profesjonalnego podejścia do zdrowotnych kwestii będących przewodnim tematem spotkania. Spodziewał się zastać każdy możliwy przypadek, rzetelnie studiując przypadek genetycznego fatum ciążącego na najdoskonalszych rodach, jednoznacznie będąc symbolem cierpienia, które niektórzy z nich ponosili za bycie najlepszym, co spotkało czarodziejski świat.
Znalazłszy się w sypialni, podążył do łóżka, uważnie obserwując lady Avery moszczącą się w pościeli, z łatwością zauważając jej wyjątkowo niedyspozycyjny stan. Domyślał się, że – w obliczu trawiącej ją choroby – zimna aura doskwierała jej równie mocno jak jemu samemu; lekkim skinieniem powitał ją, podchodząc bliżej małżeńskiego łoża, wyraźnie patrząc na nią z góry, aż wiedziony praktyką przysiadł na jego skraju i złożył zmarznięte ręce na kolanach, finalnie obdarzając chorą damę nieco obojętnym spojrzeniem.
— Lady Avery — odezwał się cicho, jakby samo pomieszczenie nakazywało mu zachować ton bezpieczny, ostrożny. — Elaine, jak się czujesz? — Zapytał niemal całkowicie retorycznie; widział, jakie oznaki dawało jej ciało. Samo to spostrzeżenie mówiło dostatecznie wiele. Nie chciał jednak stawiać diagnozy ani proponować remedium, nie mając choćby słowa jej własnego wrażenia. Z prostego wywiadu mógł wywnioskować znacznie więcej, jednocześnie nie traktując jej jak marionetki, a okazując najprostszy i najbardziej istotny dla niego w tej chwili szacunek.
Wprowadzony w mury posiadłości niemal od razu pozbył się wierzchniego okrycia, pozostając jedynie w symbolicznej angielskiej elegancji ozdobionej egipskimi akcentami, biżuterią oraz szalem owiniętym luźno wokół szyi. Prowadzony przez szeroko rozumianą służbę nie rozglądał się zanadto. Myśli skupiały się wyłącznie wokół profesjonalnego podejścia do zdrowotnych kwestii będących przewodnim tematem spotkania. Spodziewał się zastać każdy możliwy przypadek, rzetelnie studiując przypadek genetycznego fatum ciążącego na najdoskonalszych rodach, jednoznacznie będąc symbolem cierpienia, które niektórzy z nich ponosili za bycie najlepszym, co spotkało czarodziejski świat.
Znalazłszy się w sypialni, podążył do łóżka, uważnie obserwując lady Avery moszczącą się w pościeli, z łatwością zauważając jej wyjątkowo niedyspozycyjny stan. Domyślał się, że – w obliczu trawiącej ją choroby – zimna aura doskwierała jej równie mocno jak jemu samemu; lekkim skinieniem powitał ją, podchodząc bliżej małżeńskiego łoża, wyraźnie patrząc na nią z góry, aż wiedziony praktyką przysiadł na jego skraju i złożył zmarznięte ręce na kolanach, finalnie obdarzając chorą damę nieco obojętnym spojrzeniem.
— Lady Avery — odezwał się cicho, jakby samo pomieszczenie nakazywało mu zachować ton bezpieczny, ostrożny. — Elaine, jak się czujesz? — Zapytał niemal całkowicie retorycznie; widział, jakie oznaki dawało jej ciało. Samo to spostrzeżenie mówiło dostatecznie wiele. Nie chciał jednak stawiać diagnozy ani proponować remedium, nie mając choćby słowa jej własnego wrażenia. Z prostego wywiadu mógł wywnioskować znacznie więcej, jednocześnie nie traktując jej jak marionetki, a okazując najprostszy i najbardziej istotny dla niego w tej chwili szacunek.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Własne powieki wydawały jej się nad wyraz ciężkie. Mimo to, kiedy tylko otworzyły się drzwi, Elaine wyprostowała się nieco, usztywniła kark i usiłowała wyostrzyć własne spojrzenie. Efekt był jednak daleki od zamierzonego. Radziła sobie słowami, działały zwykle na jej korzyść nawet wtedy, gdy rzeczywistość była mało sprzyjająca. Swoje predyspozycje w tym kierunku kształciła latami. Co innego aktywne fałszowanie rzeczywistości. Dorastając uważała, że oszustwo jest niejednokrotnie przede wszystkim zbrodnią wbrew własnej dumie. Dopiero później zrozumiała, że istnieją nieco stabilniejsze filary, na których można ją oprzeć, a odpowiednio wymierzone kłamstwo może mieć nieocenioną wartość. Wciąż jednak było jej bardzo daleko od specjalizacji w tej dziedzinie.
- Lordzie Shafiq. - nawet jej głos zdradzał, jak blisko była omdlenia. Bliżej z każdą próbą wykonania choćby małego ruchu. Mięśnie rąk, na których się podniosła zdążyły zacząć drżeć z wysiłku. Z grymasem bólu i rezygnacji oparła się na zdobionym zagłówku i próbowała nieco uspokoić płytki oddech. - Zechariah. Dziękuję, że przybyłeś.
W pozycji siedzącej wszystko wydawało się trudniejsze. A może to za sprawą świadka jej dolegliwości? Nie miała wątpliwości, że uzdrowiciel znał sposoby by załagodzić jej objawy, ale z drugiej strony sama jego obecność przypominała jej o nich i sprawiała, że dotykały ją jakby mocniej. Nawet najmniejsze stawały się trudniejsze do zignorowania. Potrzebowała kilkunastu sekund przerwy, zanim udało jej się przemówić raz jeszcze.
- Szczególnie biorąc uwagę - przerwa na oddech - tę nieznośną pogodę.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Blady, a jednocześnie... zdawał się zdradzać odrobinę rozbawienia. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie trudno było pomyśleć, że Elaine była do tego stopnia skołowana, że nie tylko nie usłyszała albo nie zapamiętała pytania, ale nawet nie rozumiała powód obecności Zacha w jej sypialni, ze wszystkich możliwych miejsc w zamku. Przez kolejną chwilę rzeczywiście zresztą wpatrywała się w niego trochę nieobecnym, a trochę pytającym spojrzeniem. Jego słowa wydały jej się nagle bardzo dziwaczne. Były oczywiście taktowne i zasadniczo na miejscu, jednak z jej perspektywy równie zbędne co jej grzecznościowa, odruchowo poczyniona uwaga dotycząca niekorzystnej aury. Cała była przecież jasną odpowiedzią na jego pytanie! - Kwitnąco, niemal jak... - nie dokończyła żartu, wydając zamiast tego z siebie coś między parsknięciem śmiechem a odkaszlnięciem. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Zganiła się w myślach. Przecież pytał o to zawsze, dokładnie tak, jak powinien.
- Nie za przytomnie. - odpowiedziała ostatecznie, zgodnie z prawdą. - Ból głowy, raz ciepło, raz zimno, palce i stopy... drętwieją. Chyba więcej piję, chyba mało jem. Mało... ruszam. Się. Ledwo śpię cały czas. Nie wiem jak długo. To, to znaczy, nie wiem... nie wiem od kiedy. Może dwa dni.
- Lordzie Shafiq. - nawet jej głos zdradzał, jak blisko była omdlenia. Bliżej z każdą próbą wykonania choćby małego ruchu. Mięśnie rąk, na których się podniosła zdążyły zacząć drżeć z wysiłku. Z grymasem bólu i rezygnacji oparła się na zdobionym zagłówku i próbowała nieco uspokoić płytki oddech. - Zechariah. Dziękuję, że przybyłeś.
W pozycji siedzącej wszystko wydawało się trudniejsze. A może to za sprawą świadka jej dolegliwości? Nie miała wątpliwości, że uzdrowiciel znał sposoby by załagodzić jej objawy, ale z drugiej strony sama jego obecność przypominała jej o nich i sprawiała, że dotykały ją jakby mocniej. Nawet najmniejsze stawały się trudniejsze do zignorowania. Potrzebowała kilkunastu sekund przerwy, zanim udało jej się przemówić raz jeszcze.
- Szczególnie biorąc uwagę - przerwa na oddech - tę nieznośną pogodę.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Blady, a jednocześnie... zdawał się zdradzać odrobinę rozbawienia. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie trudno było pomyśleć, że Elaine była do tego stopnia skołowana, że nie tylko nie usłyszała albo nie zapamiętała pytania, ale nawet nie rozumiała powód obecności Zacha w jej sypialni, ze wszystkich możliwych miejsc w zamku. Przez kolejną chwilę rzeczywiście zresztą wpatrywała się w niego trochę nieobecnym, a trochę pytającym spojrzeniem. Jego słowa wydały jej się nagle bardzo dziwaczne. Były oczywiście taktowne i zasadniczo na miejscu, jednak z jej perspektywy równie zbędne co jej grzecznościowa, odruchowo poczyniona uwaga dotycząca niekorzystnej aury. Cała była przecież jasną odpowiedzią na jego pytanie! - Kwitnąco, niemal jak... - nie dokończyła żartu, wydając zamiast tego z siebie coś między parsknięciem śmiechem a odkaszlnięciem. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Zganiła się w myślach. Przecież pytał o to zawsze, dokładnie tak, jak powinien.
- Nie za przytomnie. - odpowiedziała ostatecznie, zgodnie z prawdą. - Ból głowy, raz ciepło, raz zimno, palce i stopy... drętwieją. Chyba więcej piję, chyba mało jem. Mało... ruszam. Się. Ledwo śpię cały czas. Nie wiem jak długo. To, to znaczy, nie wiem... nie wiem od kiedy. Może dwa dni.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Uważnie obserwował każdy najmniejszy ruch wykonany przez lady Avery. Jasnym spojrzeniem śledził drobne zmiany na jej twarzy; sukcesywnie notował we własnych myślach drobne oznaki choroby tłoczonej wraz z błękitną krwią, lekko unosząc kąciki ust niemal pocieszająco wobec wysiłku, który podejmowała, by przyjąć go w tak niedogodnym stanie. Eleganckim odruch nie skomentował tego, ściśle podążając za odwiecznymi regułami, kierując się nie tylko arystokratycznym wychowaniem, lecz przede wszystkim uzdrowicielskim profesjonalizmem nie mającym nic wspólnego z wytykaniem błędów. Krytykowanie nie miało racji bytu; nie w warunkach panujących w zaciemnionej komnacie. Nie widział także potrzeby wygłaszania upomnień, zamiast tego cicho słuchając słów Elaine, uśmiechając się nieco szerzej, gdy zrozumiał, że faktycznie posłużyła się imieniem nadanym mu w dniu narodzin.
— Któż by pomyślał, że pamięć o tym imieniu przetrwa — odpowiedział cicho, nie kryjąc ani zaskoczenia, ani uznania dla tej formuły. Tak rzadko posługiwał się mianem Egiptu, gładko będąc Zacharym na angielskich ziemiach. Nie zapominał jednak, skąd naprawdę się wywodził i kim naprawdę był. Ta jedna gra, rozpoczęta przez jego ojca, miała nie mieć końca. Nie sądził, by kiedykolwiek jego prawdziwe imię wybrzmiało dumnie w ustach innych lordów, gdy sam grzecznym tonem spowijał je w cieniu niczym drogocenny skarb. — To żaden kłopot. Niewielka cena, którą uzdrowiciele ponoszą w ramach pośmiertnej chwały — stwierdził nieco z przekąsem, posyłając w przestrzeń nieszczególnie zabawny żart, absolutnie nie przejmując się tym, czy rzeczywiście zostanie odebrany we właściwy sposób. Był tylko nikłym podtrzymaniem rozmowy; wolnym prowadzeniem jej, chwilą odpoczynku dla schorowanej lady, aby mogła nieco odetchnąć, gdy widział, jak wiele wysiłku wkładała w każde wypowiedziane słowo. Wprowadzanie nagłej ciszy mogło jedynie zaszkodzić. Nie chciał wzbudzać w niej odczuć, że jego milczenie stanowiło kolejną diagnozę. Zastanawiał się krótko, szybko. Spotykali się w podobnej atmosferze nie pierwszy raz, tworząc coś na podobieństwo małego kultu wokół zajmowanego przez nią łoża.
— By kwiat kwitł, musi mieć ku temu warunki — dodał lekkim tonem, spoglądając na nią nieco rozbawionym spojrzeniem; nad wyraz rzadkim okazem emocji wybijających na zwykle obojętnej twarzy. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz nieco zmarszczył czoło, lekko uniósł brwi w zamyśleniu. Widział, co stało się teraz. Wysłuchał jej słów, zastanawiając się nieco nad odpowiednią ścieżką leczenia.
— Myślę, że przede wszystkim powinniśmy nieco ustabilizować twoją gorączkę. Chłodny kompres na czole przyniesie ulgę na tyle, byś mogła oprzytomnieć — orzekł. — Picie wody na pewno nie zaszkodzi, ale na dłuższą metę nie będzie rozwiązaniem. Oczywiście musimy także zadbać o odpowiednie nagrzanie; gorąca kąpiel z pewnością nie zaszkodzi, szczególnie gdy za oknem panuje ziąb. — Stwierdził rzeczowym tonem, oferując jej niemal klasyczne działania nie wymagające skorzystania z eliksirów. Czekał na jej reakcję, aprobatę, pytania, być może negację, że proponował jej coś tak zwykłego. Miał na podorędziu kilka specyfików, które zamierzał jej przepisać, jednak z uwagi na dość nieprzytomną obecność Elaine nie chciał podawać eliksirów mogących jedynie zaszkodzić w długofalowej perspektywie. — Posiadasz jeszcze zapas eliksiru wzmacniającego krew? — zapytał, spoglądając nań znacząco.
— Któż by pomyślał, że pamięć o tym imieniu przetrwa — odpowiedział cicho, nie kryjąc ani zaskoczenia, ani uznania dla tej formuły. Tak rzadko posługiwał się mianem Egiptu, gładko będąc Zacharym na angielskich ziemiach. Nie zapominał jednak, skąd naprawdę się wywodził i kim naprawdę był. Ta jedna gra, rozpoczęta przez jego ojca, miała nie mieć końca. Nie sądził, by kiedykolwiek jego prawdziwe imię wybrzmiało dumnie w ustach innych lordów, gdy sam grzecznym tonem spowijał je w cieniu niczym drogocenny skarb. — To żaden kłopot. Niewielka cena, którą uzdrowiciele ponoszą w ramach pośmiertnej chwały — stwierdził nieco z przekąsem, posyłając w przestrzeń nieszczególnie zabawny żart, absolutnie nie przejmując się tym, czy rzeczywiście zostanie odebrany we właściwy sposób. Był tylko nikłym podtrzymaniem rozmowy; wolnym prowadzeniem jej, chwilą odpoczynku dla schorowanej lady, aby mogła nieco odetchnąć, gdy widział, jak wiele wysiłku wkładała w każde wypowiedziane słowo. Wprowadzanie nagłej ciszy mogło jedynie zaszkodzić. Nie chciał wzbudzać w niej odczuć, że jego milczenie stanowiło kolejną diagnozę. Zastanawiał się krótko, szybko. Spotykali się w podobnej atmosferze nie pierwszy raz, tworząc coś na podobieństwo małego kultu wokół zajmowanego przez nią łoża.
— By kwiat kwitł, musi mieć ku temu warunki — dodał lekkim tonem, spoglądając na nią nieco rozbawionym spojrzeniem; nad wyraz rzadkim okazem emocji wybijających na zwykle obojętnej twarzy. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz nieco zmarszczył czoło, lekko uniósł brwi w zamyśleniu. Widział, co stało się teraz. Wysłuchał jej słów, zastanawiając się nieco nad odpowiednią ścieżką leczenia.
— Myślę, że przede wszystkim powinniśmy nieco ustabilizować twoją gorączkę. Chłodny kompres na czole przyniesie ulgę na tyle, byś mogła oprzytomnieć — orzekł. — Picie wody na pewno nie zaszkodzi, ale na dłuższą metę nie będzie rozwiązaniem. Oczywiście musimy także zadbać o odpowiednie nagrzanie; gorąca kąpiel z pewnością nie zaszkodzi, szczególnie gdy za oknem panuje ziąb. — Stwierdził rzeczowym tonem, oferując jej niemal klasyczne działania nie wymagające skorzystania z eliksirów. Czekał na jej reakcję, aprobatę, pytania, być może negację, że proponował jej coś tak zwykłego. Miał na podorędziu kilka specyfików, które zamierzał jej przepisać, jednak z uwagi na dość nieprzytomną obecność Elaine nie chciał podawać eliksirów mogących jedynie zaszkodzić w długofalowej perspektywie. — Posiadasz jeszcze zapas eliksiru wzmacniającego krew? — zapytał, spoglądając nań znacząco.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwowała z uwagą, jak jej się przygląda, wyglądając powodu do ulgi. Na próżno. Był uprzejmy, współczujący, nie potrafiła jednak odczytać z jego twarzy zbyt wiele na temat jego oceny jej stanu. Blade powieki opadły nieco, a spojrzenie straciło na czujności.
- Nie widzę powodu dla którego miałoby zostać zapomniane. - Stwierdziła zupełnie poważnie i z pewnym delikatnym, ale jednak, naciskiem. Jako opiekunka archiwów należących do Nottów, ale dotyczących nie tylko członków tego rodu miała okazję niejednokrotnie zapisać je w tej własnej wersji. Może ze względu na profesję, a może po prostu obciążenie rodzinne, większą wagę niż większość przykładała do dbania o zachowanie właściwej formy jego imienia i w tym momencie, nieco splątanego myślenia, była niemal zganić go za dopuszczenie innej możliwości. Poza wszystkim, stwierdziła, brzmiało dużo lepiej w swej pełnej formie. Mniej... zwyczajnie. Lepiej pasowało do osoby, które je nosiła. A w jej mniemaniu miała prawo, jeśli nie obowiązek, nosić je z dumą.
- Naturalnie. - Skinęła z bardzo precyzyjnie wymierzoną przesadą w ruchu w odpowiedzi na słowa o pośmiertnej chwale, na którą z przekąsem powołał się mężczyzna. Jej usta jednak, zamiast ukazać uśmiech, wykrzywiły się niemal natychmiast po tym geście. Nawet mięśnie karku nie oszczędziły jej bólu. Prychnęła z wyraźnym zniecierpliwieniem. Załagodził je częściowo sam ton, którym przemawiał do niej Zechariah. Czy przeczuwał, jak przeciwskuteczne byłoby otwarte napominanie jej, czy też stosował się do tej zasady zawsze nie miało dla niej szczególnego znaczenia. Jego, choćby pozorna, zapobiegliwość na tym polu pozwalała jej nie tylko na większą swobodę, ale i zbudowanie głębszego zaufania, niż to którym darzyła wielu wcześniejszych uzdrowicieli, paradoksalnie zwiększając szansę na posłuch z jej strony. Ostrożniej kiwnęła głową.
Jej stan zmieniał się na gorsze szybko, zewnętrzne objawy prześcignęły jednak nieznacznie wewnętrzne splątanie. Słysząc wypowiadane przez siebie nieskładne zdania roześmiała się serdecznie. Po raz pierwszy od bardzo wielu dni. Słowa były zwykle jej mocną stroną, teraz jednak wyślizgiwały jej się jedno po drugim, bez większej kontroli. Mogła z tego powodu zapłakać, jednak w podświadomej chęci obrony resztek własnej godności wybrała rozbawienie. Na moment. Ciężki, urywany oddech utrudniał nawet to.
Kiwnęła głową na tak, jeszcze ostrożniej, jeszcze bardziej powoli. Był to ledwo widoczny znak zgody na jego słowa, na który zdobyła się dopiero gdy skończył. Nie wszystko zrozumiała tak dokładnie, jakby chciała. Bardziej domyślała się, niż była pewna, że decyduje właśnie jak jej pomóc. Było jej wszystko jedno, byle pomógł w ogóle. W takich momentach łatwo było jej stracić wiarę nawet nie w czyjekolwiek kompetencje, ale we własne widoki na przyszłość. Każdy atak przypominał o poprzednich, jednocześnie utrudniając pamięć o epizodach pomiędzy, kiedy mogła żyć relatywnie zwyczajnym życiem. Słabość nigdzie nie była dobrze widziana, w murach Ludlow zaś niechęć łatwo wzrastała w pogardę. Nawet wtedy, gdy trzeba było wycelować ją w samą siebie. Spośród słów, które padły ze strony uzdrowiciela z trudem odłowiła pytanie. Kilkukrotnie powtórzyła sobie najpierw jego słowa, później własne, zamierzone. Wiedziała już, że komunikat będzie musiał być krótki, żeby pozostał składny. Szkoda, bo akurat ten korzystniej dla niej byłoby ukontekstowić. Pozostawała prawda. - Nie. Od miesiąca.
- Nie widzę powodu dla którego miałoby zostać zapomniane. - Stwierdziła zupełnie poważnie i z pewnym delikatnym, ale jednak, naciskiem. Jako opiekunka archiwów należących do Nottów, ale dotyczących nie tylko członków tego rodu miała okazję niejednokrotnie zapisać je w tej własnej wersji. Może ze względu na profesję, a może po prostu obciążenie rodzinne, większą wagę niż większość przykładała do dbania o zachowanie właściwej formy jego imienia i w tym momencie, nieco splątanego myślenia, była niemal zganić go za dopuszczenie innej możliwości. Poza wszystkim, stwierdziła, brzmiało dużo lepiej w swej pełnej formie. Mniej... zwyczajnie. Lepiej pasowało do osoby, które je nosiła. A w jej mniemaniu miała prawo, jeśli nie obowiązek, nosić je z dumą.
- Naturalnie. - Skinęła z bardzo precyzyjnie wymierzoną przesadą w ruchu w odpowiedzi na słowa o pośmiertnej chwale, na którą z przekąsem powołał się mężczyzna. Jej usta jednak, zamiast ukazać uśmiech, wykrzywiły się niemal natychmiast po tym geście. Nawet mięśnie karku nie oszczędziły jej bólu. Prychnęła z wyraźnym zniecierpliwieniem. Załagodził je częściowo sam ton, którym przemawiał do niej Zechariah. Czy przeczuwał, jak przeciwskuteczne byłoby otwarte napominanie jej, czy też stosował się do tej zasady zawsze nie miało dla niej szczególnego znaczenia. Jego, choćby pozorna, zapobiegliwość na tym polu pozwalała jej nie tylko na większą swobodę, ale i zbudowanie głębszego zaufania, niż to którym darzyła wielu wcześniejszych uzdrowicieli, paradoksalnie zwiększając szansę na posłuch z jej strony. Ostrożniej kiwnęła głową.
Jej stan zmieniał się na gorsze szybko, zewnętrzne objawy prześcignęły jednak nieznacznie wewnętrzne splątanie. Słysząc wypowiadane przez siebie nieskładne zdania roześmiała się serdecznie. Po raz pierwszy od bardzo wielu dni. Słowa były zwykle jej mocną stroną, teraz jednak wyślizgiwały jej się jedno po drugim, bez większej kontroli. Mogła z tego powodu zapłakać, jednak w podświadomej chęci obrony resztek własnej godności wybrała rozbawienie. Na moment. Ciężki, urywany oddech utrudniał nawet to.
Kiwnęła głową na tak, jeszcze ostrożniej, jeszcze bardziej powoli. Był to ledwo widoczny znak zgody na jego słowa, na który zdobyła się dopiero gdy skończył. Nie wszystko zrozumiała tak dokładnie, jakby chciała. Bardziej domyślała się, niż była pewna, że decyduje właśnie jak jej pomóc. Było jej wszystko jedno, byle pomógł w ogóle. W takich momentach łatwo było jej stracić wiarę nawet nie w czyjekolwiek kompetencje, ale we własne widoki na przyszłość. Każdy atak przypominał o poprzednich, jednocześnie utrudniając pamięć o epizodach pomiędzy, kiedy mogła żyć relatywnie zwyczajnym życiem. Słabość nigdzie nie była dobrze widziana, w murach Ludlow zaś niechęć łatwo wzrastała w pogardę. Nawet wtedy, gdy trzeba było wycelować ją w samą siebie. Spośród słów, które padły ze strony uzdrowiciela z trudem odłowiła pytanie. Kilkukrotnie powtórzyła sobie najpierw jego słowa, później własne, zamierzone. Wiedziała już, że komunikat będzie musiał być krótki, żeby pozostał składny. Szkoda, bo akurat ten korzystniej dla niej byłoby ukontekstowić. Pozostawała prawda. - Nie. Od miesiąca.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Spojrzeniem odpowiadał na spojrzenie; chłodnym, nieco nazbyt obojętnym, lecz troskliwym i uprzejmym. Nie wiedział, jak długo trwał ten stan. Cierpliwie wyczekiwał reakcji Elaine na każdą jego wypowiedź, doskonale zdając sobie sprawę z wysiłku wkładanego w każdego wypowiedziane słowo. I doceniał to dużo bardziej niż był w stanie okazać jakimkolwiek gestem, który wypadałoby poczynić, decydując się na lekkie skinienie połączone z namiastką rozbawienia przemykającego przez twarz.
— Jak tylko odzyskasz siły, osobiście zaprowadzę cię do mego ojca, byś wytknęła mu błędy w jego sztywnym rozumowaniu — odpowiedział z przebłyskiem uśmiechu, kiwając głową do własnego pomysłu z należytym szacunkiem. Gdyby nie brak sił u lady Avery, mogłaby zrobić to nawet teraz. Nie wątpił, że rzucona właśnie rękawica nie zostanie podniesiona. Z wielką przyjemnością wysłuchałby zażartej, pełen kobiecego wdzięku argumentacji połączonej z merytorycznymi aspektami tego, jakim imieniem Zechariah winien się posługiwać. Był w stanie zrobić wszystko, by do takiej dyskusji doszło, a wątpliwości zostały rozwiane.
Musiało to jednak zaczekać. Dostrzegł gwałtownie pogarszający się stan Elaine. Widział, jak coś nikło w jej oczach, ten błysk opadał, a ciemność ściągała ją w miejsce, w którym nie powinna się znajdować. Jeszcze nie teraz. Wiedział, że miał dość czasu na udzielenie jej pomocy. Z jednej z wewnętrznych kieszeni wyciągnął chustę z rodowymi zdobieniami i – niewiele myśląc – zanurzył ją w pucharze z wodą. Lekko wycisnął nadmiar płynu, misternie złożył w prostokątny okład, który ostrożnie ułożył na jej czole, posyłając czarownicy uprzejmie spojrzenie. Nie chciał sięgać po magię; nie sądził, by którekolwiek ze znanych mu zaklęć mogło wspomóc lady Avery w tak złożonym stanie. Zasugerowana przed momentem terapia miała pozostać długofalową profilaktyką, aby podobne zdarzenie nie miało nigdy więcej miejsca. Jego uzdrowicielska wiedza oraz doświadczenie ścierały się z okrutną rzeczywistością, w której musiał improwizować, dobierać środki niekonwencjonalne do pożądanych efektów.
— Mam nadzieję, że na moment przyniesie ulgę — dodał w ramach nieco sztywnej otuchy, roztaczając nad pacjentką nieco więcej troski niż czynił to w szpitalu. Opieka nad Elaine nie była czystym spełnianiem obowiązku nałożonego nań w chwili, gdy podjął się wędrówki drogą uzdrowiciela. Choć krótko grał pierwsze w skrzypce w politycznych knowaniach – samemu stawiając ród na pozycji zaangażowanych w angielską politykę – to doskonale wiedział, jak wiele znaczyło to dla tych, którzy śledzili każdy krok Shafiqów, upatrując w nich powodu do określa wrogiem bądź przyjacielem. Neutralność powoli odchodziła w niebyt. Nie dało się długo wegetować, udawać obojętnego i cichcem przemykać w gęstym gąszczu ostrych traw. Polityka nierozerwalnie płynęła w ich żyłach wraz z krwią, wraz z trudami wynikającymi z jej czystości. Słabość, powszechnie znana, była ich dumą, którą godnie cierpieli, nie mogąc okazać słabości tym, którzy czyhali na ich upadek. Wiedział zatem, jak wiele dla Elaine znaczył fakt, że zastał ją w takiej a nie innej sytuacji. Doceniał. Rozumiał i wkładał we własne działania całego siebie, by nie odczuła tego jako słabość, przed którą oboje uciekali.
Jej odpowiedź zdawała się go nie dziwić. Wszelkie opisy choroby świadczyły o niedoborach elementów morfotycznych czy wszelakiemu psuciu się krwi. Poświadczenie w słowach kobiety musiało jednak wybrzmieć. Miało być oficjalnym wygłoszeniem zapotrzebowania, któremu mógł sprostać.
— Wypiszę dla ciebie odpowiednie recepty, by nigdy nie brakowało ci eliksiru — rzekł, sięgając do fałd szat ogrzanych nieco murami Ludlow, by wyciągnąć z niej maleńką fiolkę ze skrupulatnie odmierzoną pojedynczą dawką. — Tymczasem to powinno pomóc na tyle, byś mogła stanąć na nogi — uzupełnił, obracając fiolką w palcach, czekając na odpowiedni moment, by zaaplikować medykament. Nie słynął z pośpiechu; kierował się przede wszystkim przemyślanymi działaniami, improwizację pozostawiając przypadkowi, zrządzeniu losu, na które nie miał bezpośredniego wpływu.
— Jak tylko odzyskasz siły, osobiście zaprowadzę cię do mego ojca, byś wytknęła mu błędy w jego sztywnym rozumowaniu — odpowiedział z przebłyskiem uśmiechu, kiwając głową do własnego pomysłu z należytym szacunkiem. Gdyby nie brak sił u lady Avery, mogłaby zrobić to nawet teraz. Nie wątpił, że rzucona właśnie rękawica nie zostanie podniesiona. Z wielką przyjemnością wysłuchałby zażartej, pełen kobiecego wdzięku argumentacji połączonej z merytorycznymi aspektami tego, jakim imieniem Zechariah winien się posługiwać. Był w stanie zrobić wszystko, by do takiej dyskusji doszło, a wątpliwości zostały rozwiane.
Musiało to jednak zaczekać. Dostrzegł gwałtownie pogarszający się stan Elaine. Widział, jak coś nikło w jej oczach, ten błysk opadał, a ciemność ściągała ją w miejsce, w którym nie powinna się znajdować. Jeszcze nie teraz. Wiedział, że miał dość czasu na udzielenie jej pomocy. Z jednej z wewnętrznych kieszeni wyciągnął chustę z rodowymi zdobieniami i – niewiele myśląc – zanurzył ją w pucharze z wodą. Lekko wycisnął nadmiar płynu, misternie złożył w prostokątny okład, który ostrożnie ułożył na jej czole, posyłając czarownicy uprzejmie spojrzenie. Nie chciał sięgać po magię; nie sądził, by którekolwiek ze znanych mu zaklęć mogło wspomóc lady Avery w tak złożonym stanie. Zasugerowana przed momentem terapia miała pozostać długofalową profilaktyką, aby podobne zdarzenie nie miało nigdy więcej miejsca. Jego uzdrowicielska wiedza oraz doświadczenie ścierały się z okrutną rzeczywistością, w której musiał improwizować, dobierać środki niekonwencjonalne do pożądanych efektów.
— Mam nadzieję, że na moment przyniesie ulgę — dodał w ramach nieco sztywnej otuchy, roztaczając nad pacjentką nieco więcej troski niż czynił to w szpitalu. Opieka nad Elaine nie była czystym spełnianiem obowiązku nałożonego nań w chwili, gdy podjął się wędrówki drogą uzdrowiciela. Choć krótko grał pierwsze w skrzypce w politycznych knowaniach – samemu stawiając ród na pozycji zaangażowanych w angielską politykę – to doskonale wiedział, jak wiele znaczyło to dla tych, którzy śledzili każdy krok Shafiqów, upatrując w nich powodu do określa wrogiem bądź przyjacielem. Neutralność powoli odchodziła w niebyt. Nie dało się długo wegetować, udawać obojętnego i cichcem przemykać w gęstym gąszczu ostrych traw. Polityka nierozerwalnie płynęła w ich żyłach wraz z krwią, wraz z trudami wynikającymi z jej czystości. Słabość, powszechnie znana, była ich dumą, którą godnie cierpieli, nie mogąc okazać słabości tym, którzy czyhali na ich upadek. Wiedział zatem, jak wiele dla Elaine znaczył fakt, że zastał ją w takiej a nie innej sytuacji. Doceniał. Rozumiał i wkładał we własne działania całego siebie, by nie odczuła tego jako słabość, przed którą oboje uciekali.
Jej odpowiedź zdawała się go nie dziwić. Wszelkie opisy choroby świadczyły o niedoborach elementów morfotycznych czy wszelakiemu psuciu się krwi. Poświadczenie w słowach kobiety musiało jednak wybrzmieć. Miało być oficjalnym wygłoszeniem zapotrzebowania, któremu mógł sprostać.
— Wypiszę dla ciebie odpowiednie recepty, by nigdy nie brakowało ci eliksiru — rzekł, sięgając do fałd szat ogrzanych nieco murami Ludlow, by wyciągnąć z niej maleńką fiolkę ze skrupulatnie odmierzoną pojedynczą dawką. — Tymczasem to powinno pomóc na tyle, byś mogła stanąć na nogi — uzupełnił, obracając fiolką w palcach, czekając na odpowiedni moment, by zaaplikować medykament. Nie słynął z pośpiechu; kierował się przede wszystkim przemyślanymi działaniami, improwizację pozostawiając przypadkowi, zrządzeniu losu, na które nie miał bezpośredniego wpływu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Moment gorliwości, w równym stopniu powodowany przez jej stan i niesprzyjający jego poprawie, został skutecznie przygaszony uwagą mężczyzny. Nie miała mu za złe, przykładając akcent w odpowiednie miejsce pomógł jej jedynie zauważyć, że zaczyna stąpać po cienkim lodzie. Na to, jak zwracano się do siebie w ich towarzystwie składało się wiele subtelności i wejście w dyskusję na ten temat również powinno mieć tejże więcej.
- Tak zrobimy. Dokładnie tak - zapewniła go mimo wszystko, próbując wybrnąć z sytuacji poczuciem humoru. Zasadniczo chętnie weszłaby w tego rodzaju dysputę zupełnie przytomna, trudno było jej jednak wyobrazić sobie akceptowalne, a cóż dopiero odpowiednie ku temu miejsce i czas. Mimo to, nie powstrzymała zawadiackiego uśmiechu.
Jej spojrzenie mętniało. Skroń pulsowała. Na jakiś czas, nie była pewna jak długi, zupełnie straciła wątek. Nie pamiętała o czym rozmawiali, co chciała powiedzieć, zrobić. Z tego stanu wytrącił ją dopiero widok chusty z rodowym emblematem rodu Shafiq. Odruchowo uniosła dłoń chcąc zasłonić kielich w geście protestu, ale nie zdążyła. Zawiesiła wzrok na końcach swoich palców. Ledwo je czuła. Wydały je jej się nagle tak dziwne i obce...
- Dziękuję - szepnęła jedynie, poddając się. Ulga, którą przyniósł zimny okład była natychmiastowa i dalece zbyt cenna, by z niej rezygnować. Dłoń, którą chciała powstrzymać mężczyznę przed niezbyt godnym wykorzystaniem materiału, teraz złożyła na nim, sama chcąc upewnić się, że nie spadnie z jej czoła. Przymknęła oczy.
- Upewnij... się, proszę, że Julius nie będzie miał tu wstępu. - Gdyby zapytać ją, dlaczego w tym akurat momencie pomyślała o swoim synu, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Dość, że stało się dla niej kluczowe, w razie gdyby miała zaraz stracić zupełnie możliwość skutecznej komunikacji, by zabezpieczyć chłopca przed widokiem własnej matki w takim stanie. Niedawno stracił ojca, ostatnie czego potrzebował to dodatkowych zmartwień. Chociaż prośba była łatwa do spełnienia, bo wystarczyło jedynie przekazać ją przed opuszczeniem zamku, stała się dla Elaine natychmiast bardzo ważna. Miała też świadomość, że wykracza, jakkolwiek delikatnie, poza powód wizyty i obowiązki lorda Shafiq. Czy to dość, by jej odmówił? Zamrugała kilkukrotnie (jej oczy zrobiły się nad wyraz szkliste, przez co i ich kolor wydawał się jaśniejszy, niemal nienaturalny, bardziej gołębi niż popielaty), zanim udało jej się skupić pełne niepokoju spojrzenie na twarzy uzdrowiciela. - Dziękuję. - dodała z naciskiem, jak gdyby przyjęła za oczywiste, że została potraktowana poważnie, a jej prośba zostanie spełniona.
Z pewnym opóźnieniem dotarły do niej słowa o eliksirach, receptach i stawaniu na nogi. Jeszcze raz, powolutku, pokiwała głową. O cokolwiek chodziło, zgadzała się na to niemalże ślepo. Zwyczajnie nie miała siły na wątpliwości i szarpanie się o samostanowienie. By była do tego zdolna, najpierw potrzebowała pomocy. Tym razem zawartej w niewielkiej fiolce. Na dłuższą chwilę to w niej utkwiła swoje spojrzenie, płynny ruch w jaki wprawiały ją palce mężczyzny był w jej stanie niemal hipnotyzujący. Ileż zależało od tej małej fiolki! Od drobnostki, o którą nie zadbała w odpowiedniej chwili. Jej mąż znacznie lepiej radził sobie z tego rodzaju sprawami, był urodzonym pragmatykiem i poruszanie się w sferze codziennych obowiązków nie kojarzyło mu się, tak jak Elaine, zarazem z wysiłkiem i znużeniem. Po jego stracie nie mogła, jakkolwiek było to kuszące, po prostu zrzucić ten balast na kolejną osobę. Nawet nie dlatego, że wymagałoby to ogromnych pokładów zaufania. Zaangażowanie tego rodzaju przynależało relacji, której wiedziała, że już nigdy nie zbuduje. A jednak, tak miło było poczuć się znów zaopiekowaną, nawet jeśli przez chwilę. Uniosła spojrzenie, by spojrzeć w oczy mężczyzny, kąciki ust drgnęły i uniosły się.
- Dziękuję - powtórzyła raz jeszcze, całkiem cichutko, uśmiechając się delikatnie.
- Tak zrobimy. Dokładnie tak - zapewniła go mimo wszystko, próbując wybrnąć z sytuacji poczuciem humoru. Zasadniczo chętnie weszłaby w tego rodzaju dysputę zupełnie przytomna, trudno było jej jednak wyobrazić sobie akceptowalne, a cóż dopiero odpowiednie ku temu miejsce i czas. Mimo to, nie powstrzymała zawadiackiego uśmiechu.
Jej spojrzenie mętniało. Skroń pulsowała. Na jakiś czas, nie była pewna jak długi, zupełnie straciła wątek. Nie pamiętała o czym rozmawiali, co chciała powiedzieć, zrobić. Z tego stanu wytrącił ją dopiero widok chusty z rodowym emblematem rodu Shafiq. Odruchowo uniosła dłoń chcąc zasłonić kielich w geście protestu, ale nie zdążyła. Zawiesiła wzrok na końcach swoich palców. Ledwo je czuła. Wydały je jej się nagle tak dziwne i obce...
- Dziękuję - szepnęła jedynie, poddając się. Ulga, którą przyniósł zimny okład była natychmiastowa i dalece zbyt cenna, by z niej rezygnować. Dłoń, którą chciała powstrzymać mężczyznę przed niezbyt godnym wykorzystaniem materiału, teraz złożyła na nim, sama chcąc upewnić się, że nie spadnie z jej czoła. Przymknęła oczy.
- Upewnij... się, proszę, że Julius nie będzie miał tu wstępu. - Gdyby zapytać ją, dlaczego w tym akurat momencie pomyślała o swoim synu, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Dość, że stało się dla niej kluczowe, w razie gdyby miała zaraz stracić zupełnie możliwość skutecznej komunikacji, by zabezpieczyć chłopca przed widokiem własnej matki w takim stanie. Niedawno stracił ojca, ostatnie czego potrzebował to dodatkowych zmartwień. Chociaż prośba była łatwa do spełnienia, bo wystarczyło jedynie przekazać ją przed opuszczeniem zamku, stała się dla Elaine natychmiast bardzo ważna. Miała też świadomość, że wykracza, jakkolwiek delikatnie, poza powód wizyty i obowiązki lorda Shafiq. Czy to dość, by jej odmówił? Zamrugała kilkukrotnie (jej oczy zrobiły się nad wyraz szkliste, przez co i ich kolor wydawał się jaśniejszy, niemal nienaturalny, bardziej gołębi niż popielaty), zanim udało jej się skupić pełne niepokoju spojrzenie na twarzy uzdrowiciela. - Dziękuję. - dodała z naciskiem, jak gdyby przyjęła za oczywiste, że została potraktowana poważnie, a jej prośba zostanie spełniona.
Z pewnym opóźnieniem dotarły do niej słowa o eliksirach, receptach i stawaniu na nogi. Jeszcze raz, powolutku, pokiwała głową. O cokolwiek chodziło, zgadzała się na to niemalże ślepo. Zwyczajnie nie miała siły na wątpliwości i szarpanie się o samostanowienie. By była do tego zdolna, najpierw potrzebowała pomocy. Tym razem zawartej w niewielkiej fiolce. Na dłuższą chwilę to w niej utkwiła swoje spojrzenie, płynny ruch w jaki wprawiały ją palce mężczyzny był w jej stanie niemal hipnotyzujący. Ileż zależało od tej małej fiolki! Od drobnostki, o którą nie zadbała w odpowiedniej chwili. Jej mąż znacznie lepiej radził sobie z tego rodzaju sprawami, był urodzonym pragmatykiem i poruszanie się w sferze codziennych obowiązków nie kojarzyło mu się, tak jak Elaine, zarazem z wysiłkiem i znużeniem. Po jego stracie nie mogła, jakkolwiek było to kuszące, po prostu zrzucić ten balast na kolejną osobę. Nawet nie dlatego, że wymagałoby to ogromnych pokładów zaufania. Zaangażowanie tego rodzaju przynależało relacji, której wiedziała, że już nigdy nie zbuduje. A jednak, tak miło było poczuć się znów zaopiekowaną, nawet jeśli przez chwilę. Uniosła spojrzenie, by spojrzeć w oczy mężczyzny, kąciki ust drgnęły i uniosły się.
- Dziękuję - powtórzyła raz jeszcze, całkiem cichutko, uśmiechając się delikatnie.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Choć nadeszła już jesień, a pogoda nie dopisywała, ogród rodu Avery musiał wyglądać nienagannie. Paradoksalnie, trwająca ulewa tylko pogarszała sytuacje. Wiatr łamał gałęzie i sprawiał, że zadbana okolica zaczynała przypominać pole bitwy, a nie szlachecką ostoję. Ogrodnicy pracowali więc ze zdwojoną siłą, nie bacząc na pogodę sprzyjającą przeziębieniu oraz innym nieprzyjemnością. O okolicę trzeba było dbać i to było ich zadanie, któremu mieli zamiar sprostać niezależnie od konsekwencji.
Jak się jednak okazało, w takiej aurze mogło być naprawdę niebezpieczne. Henry West pracujący w posiadłości razem ze swoim dwudziestoletnim synem, Adamem, pędził właśnie korytarzami ku sypialni lady Avery. Wiedział, że jego pani jest chora i nie należy jej przeszkadzać, zwłaszcza, gdy nosiło się ubłocone buty i znoszony, roboczy płaszcz, ale sprawa nie mogła czekać. Szczególnie, że nie szedł przecież do niej samej. Inni pracownicy przekazali mu, że w sypialni lady znajduje się uzdrowiciel. Lord Shafiq, jeśli pamięć go nie myliła. A to właśnie jego pomocy West pilnie potrzebował. To była sprawa życia i śmierci, a przynajmniej tak jawiła się w jego głowie.
Gdy zatrzymał się przed drzwiami sypialni, zapukał do niej nerwowo, a następnie – nie czekając zbyt długo na pozwolenie – po prostu otworzył drzwi. Zachary mógł ujrzeć mężczyznę po pięćdziesiątce. Henry łysiał, a pozostałe na jego głowie jasne włosy przyprószyła siwizna. Wodniste oczy mężczyzny były wyraźnie przerażone.
– Lady… Lady Avery. – Skinął głową w stronę swojej pracodawczyni. Henry był wyraźnie zdenerwowany. – Lordzie… lordzie Shafiq. Przepraszam… ja… przepraszam, że przeszkadzam, ale… pilna sprawa, bardzo pilna. Lordzie Shafiq, wiatr przewrócił jedno z drzew, prosto na nogę mojego syna. Pilnują go… ale… lady Avery, ja wiem, że lady jest chora. Ale pilnie… pilnie potrzebujemy… uzdrowiciela – mówił Henry, szybciej, niż powinien. Gdy skończył mówić, wziął głęboki oddech, a jego spojrzenie błądziło pomiędzy kobietą i mężczyzną. Zauważył, że lady Avery nie wygląda najlepiej, z resztą, wiedział o tym od dawna. Ale sprawa jego syna była nie mniej pilna. Szczególnie dla niego samego. Nie mógł pozwolić, by chłopakowi coś się stało. Po prostu nie mógł.
Jak się jednak okazało, w takiej aurze mogło być naprawdę niebezpieczne. Henry West pracujący w posiadłości razem ze swoim dwudziestoletnim synem, Adamem, pędził właśnie korytarzami ku sypialni lady Avery. Wiedział, że jego pani jest chora i nie należy jej przeszkadzać, zwłaszcza, gdy nosiło się ubłocone buty i znoszony, roboczy płaszcz, ale sprawa nie mogła czekać. Szczególnie, że nie szedł przecież do niej samej. Inni pracownicy przekazali mu, że w sypialni lady znajduje się uzdrowiciel. Lord Shafiq, jeśli pamięć go nie myliła. A to właśnie jego pomocy West pilnie potrzebował. To była sprawa życia i śmierci, a przynajmniej tak jawiła się w jego głowie.
Gdy zatrzymał się przed drzwiami sypialni, zapukał do niej nerwowo, a następnie – nie czekając zbyt długo na pozwolenie – po prostu otworzył drzwi. Zachary mógł ujrzeć mężczyznę po pięćdziesiątce. Henry łysiał, a pozostałe na jego głowie jasne włosy przyprószyła siwizna. Wodniste oczy mężczyzny były wyraźnie przerażone.
– Lady… Lady Avery. – Skinął głową w stronę swojej pracodawczyni. Henry był wyraźnie zdenerwowany. – Lordzie… lordzie Shafiq. Przepraszam… ja… przepraszam, że przeszkadzam, ale… pilna sprawa, bardzo pilna. Lordzie Shafiq, wiatr przewrócił jedno z drzew, prosto na nogę mojego syna. Pilnują go… ale… lady Avery, ja wiem, że lady jest chora. Ale pilnie… pilnie potrzebujemy… uzdrowiciela – mówił Henry, szybciej, niż powinien. Gdy skończył mówić, wziął głęboki oddech, a jego spojrzenie błądziło pomiędzy kobietą i mężczyzną. Zauważył, że lady Avery nie wygląda najlepiej, z resztą, wiedział o tym od dawna. Ale sprawa jego syna była nie mniej pilna. Szczególnie dla niego samego. Nie mógł pozwolić, by chłopakowi coś się stało. Po prostu nie mógł.
I show not your face but your heart's desire
Wiedział doskonale, ile wysiłku kosztowało ją wypowiadanie każdego słowa. Zaniedbanie, jakiego się dopuściła było doprawdy karygodne i nigdy nie spodziewałby się, że ktoś taki jak ona byłby w stanie doprowadzić własny organizm do stanu posyłającego wprost na łoże śmierci. Nie zamierzał mówić tego głośno – z resztą nigdy nie powiedziałby takich słów do szlachetnie urodzonego – ale zastana dziś sytuacja stanowiła niemal ostatni moment na podjęcie próby odzyskania choć ułamka utraconego zdrowia. Pełna rekonwalescencja wymagała regularnej profilaktyki, a nie tylko wtedy, gdy nadchodziła wizyta kontrolna.
Z drugiej strony był w stanie zrozumieć, że poświęcenie własnego zdrowia stanowiło krok do osiągnięcia celu znacznie ważniejszego niż ona sama. Julius, którego wychowywała w z należytym oddaniem, mógł być znajdować się w tych sferach. Nie sądził jednak, by Elaine przemyślała wszystkie możliwe konsekwencje, lecz to przecież on w tym przedziwnym sojuszu stanowił sumienie, którego wypadałoby od czasu do czasu posłuchać. Nie liczył na przestrzeganie wszystkich zaleceń, jak elegancko ujmował listę nakazów i zakazów, lecz znajdowała się w nim wystarczająco duża nadzieja na to, ażeby wypowiedziane w tej komnacie słowa znalazły podatny grunt w osłabionym ciele schorowanej lady Avery.
Zamierzał wygłosić kolejną uzdrowicielską tyradę, nakłaniając Elaine do uważnego podążania za udzielanymi wskazówkami, gdy nerwowe pukanie rozproszyło pierwszą sylabę formułowanego właśnie słowa, zmieniając ją w dość zaskoczone przekręcenie głowy tak, aby mógł spojrzeć na drzwi otwierające się bez należytego pozwolenia. Ręką niemal bez udziału własnej woli sięgnął ku różdżce skrytej w fałdach szat, wyciągając ją bez większego trudu, nie wymierzając jej precyzyjnie w kierunku znacznie starszego mężczyzny. Znacznie bardziej świadomie powstał z miejsca zajmowanego na łóżku, ogromem fałd noszonej szaty, szalem, a przede wszystkim własnym ciałem osłaniając lady przed wzrokiem intruza. Wilgotne od chustki palce powoli zaczął wycierać w odzienie, przysłuchując się nerwowym, nieco nieskładnym zdaniom Anglika, chcąc wyłuskać z nich jak najwięcej informacji. Zdołał domyślić się, że takie wtargnięcie nie dotyczyło interwencji samej Elaine, a jego obecności tutaj oraz ewentualnej odmowy, która naturalnie nie mogła mieć miejsca.
— Prowadź — odpowiedział zamiast lady, spoglądając na nią po raz ostatni, by drobnym gestem poprawić wilgotną chustkę na jej czole i odstawić eliksir na szafeczce obok. Spojrzeniem dał do zrozumienia, że wróci najszybciej jak to możliwe. Uporanie się z opisem, którego zaznał nie powinno potrwać długo, jednak burza szalejąca nad Anglią mogła być mu wyjątkowym utrudnieniem.
Z drugiej strony był w stanie zrozumieć, że poświęcenie własnego zdrowia stanowiło krok do osiągnięcia celu znacznie ważniejszego niż ona sama. Julius, którego wychowywała w z należytym oddaniem, mógł być znajdować się w tych sferach. Nie sądził jednak, by Elaine przemyślała wszystkie możliwe konsekwencje, lecz to przecież on w tym przedziwnym sojuszu stanowił sumienie, którego wypadałoby od czasu do czasu posłuchać. Nie liczył na przestrzeganie wszystkich zaleceń, jak elegancko ujmował listę nakazów i zakazów, lecz znajdowała się w nim wystarczająco duża nadzieja na to, ażeby wypowiedziane w tej komnacie słowa znalazły podatny grunt w osłabionym ciele schorowanej lady Avery.
Zamierzał wygłosić kolejną uzdrowicielską tyradę, nakłaniając Elaine do uważnego podążania za udzielanymi wskazówkami, gdy nerwowe pukanie rozproszyło pierwszą sylabę formułowanego właśnie słowa, zmieniając ją w dość zaskoczone przekręcenie głowy tak, aby mógł spojrzeć na drzwi otwierające się bez należytego pozwolenia. Ręką niemal bez udziału własnej woli sięgnął ku różdżce skrytej w fałdach szat, wyciągając ją bez większego trudu, nie wymierzając jej precyzyjnie w kierunku znacznie starszego mężczyzny. Znacznie bardziej świadomie powstał z miejsca zajmowanego na łóżku, ogromem fałd noszonej szaty, szalem, a przede wszystkim własnym ciałem osłaniając lady przed wzrokiem intruza. Wilgotne od chustki palce powoli zaczął wycierać w odzienie, przysłuchując się nerwowym, nieco nieskładnym zdaniom Anglika, chcąc wyłuskać z nich jak najwięcej informacji. Zdołał domyślić się, że takie wtargnięcie nie dotyczyło interwencji samej Elaine, a jego obecności tutaj oraz ewentualnej odmowy, która naturalnie nie mogła mieć miejsca.
— Prowadź — odpowiedział zamiast lady, spoglądając na nią po raz ostatni, by drobnym gestem poprawić wilgotną chustkę na jej czole i odstawić eliksir na szafeczce obok. Spojrzeniem dał do zrozumienia, że wróci najszybciej jak to możliwe. Uporanie się z opisem, którego zaznał nie powinno potrwać długo, jednak burza szalejąca nad Anglią mogła być mu wyjątkowym utrudnieniem.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokiwał głową, przełykając ciężko zalegającą mu na gardle ślinę. Czuł, że ledwo może mówić. Nie mógł jednak przecież wpadać w panikę. Jego syn potrzebował natychmiastowej pomocy i to było teraz najważniejsze. Na całe szczęście lord Shafq był na tyle łaskawy, aby natychmiast zareagować i nie szukać wymówek. Henry, pracując dla magicznej arystokracji, doskonale wiedział, że jego panowie i ich przyjaciele, potrafili być niezwykle kapryśni. Los maluczkich niekoniecznie interesował tych, którzy na co dzień żyli z głowami w chmurach.
West, w gruncie rzeczy, trochę im zazdrościł. Chociaż sam nie mógł narzekać. Wypłata wystarczała mu do normalnego funkcjonowania, a dzięki swojej żonie i dzieciom wiódł szczęśliwe życie rodzinne. Problem polegał na tym, że obecnie przez wypadek to właśnie zawisło na włosku.
– Oczywiście, lordzie Shafiq. Dziękuję – powiedział mężczyzna słabym głosem, ruchem dłoni dając mu znak, by podążał za nim.
Podążali przez chwilę wysokim korytarzem. Odgłos kroków Westa odbijał się ciężko od ścian. Miał na nogach ciężkie, robotnicze buty, nie było w tym więc nic dziwnego. Henry rzadko bywał w tych rejonach posiadłości: zwykle nie wchodził do środka, a jeśli już, to tylko do pomieszczeń dla pracowników bądź też różnego rodzaju składzików. W innej sytuacji pewnie zachwycałby się więc otaczającym go bogactwem. Teraz jednak po prostu nie było na to czasu.
– Mam… mam nadzieję, że z lady wszystko będzie dobrze, lordzie Shafiq – powiedział tylko, aby bogacz nie wziął go za człowieka myślącego tylko o własnej rodzinie. Chcąc nie chcąc, musiał pozostawać wierny rodowi Avery. Poza tym młoda lady i tak zwykle traktowała go po prostu raczej dobrze i Henry w gruncie rzeczy naprawdę szczerze się o nią martwił.
W końcu dotarli do wyjściowych drzwi. Mężczyzna wyprowadził specyficznie ubranego szlachcica na dwór, zastanawiając się, czy arystokracie o tak egzotycznej urodzie nie będzie po prostu w tę pogodę zimno. Ech, na pewno jest, nawet jemu było. Henry postawił kołnierz i założył prędko kaptur, próbując ochronić się przed zimnem.
– O, tam są! Tam – powiedział, wskazując w oddali miejsce zdarzenia.
Shafiq mógł zobaczyć przewalone drzewo, kucającą sylwetkę i kolejną, leżącą, z nogą ukrytą pod pniem. Gdy się zbliżyli, kucający mężczyzna – młody i całkiem pryszczaty – spojrzał na Westa.
– Nie podnosiłem drzewa, nie wiem czy mogłem – oznajmił. – A on chyba zemdlał.
Leżący na ziemi syn Westa był nieprzytomny. Oddychał jednak dość ciężko: pewne było więc, że żyje.
West, w gruncie rzeczy, trochę im zazdrościł. Chociaż sam nie mógł narzekać. Wypłata wystarczała mu do normalnego funkcjonowania, a dzięki swojej żonie i dzieciom wiódł szczęśliwe życie rodzinne. Problem polegał na tym, że obecnie przez wypadek to właśnie zawisło na włosku.
– Oczywiście, lordzie Shafiq. Dziękuję – powiedział mężczyzna słabym głosem, ruchem dłoni dając mu znak, by podążał za nim.
Podążali przez chwilę wysokim korytarzem. Odgłos kroków Westa odbijał się ciężko od ścian. Miał na nogach ciężkie, robotnicze buty, nie było w tym więc nic dziwnego. Henry rzadko bywał w tych rejonach posiadłości: zwykle nie wchodził do środka, a jeśli już, to tylko do pomieszczeń dla pracowników bądź też różnego rodzaju składzików. W innej sytuacji pewnie zachwycałby się więc otaczającym go bogactwem. Teraz jednak po prostu nie było na to czasu.
– Mam… mam nadzieję, że z lady wszystko będzie dobrze, lordzie Shafiq – powiedział tylko, aby bogacz nie wziął go za człowieka myślącego tylko o własnej rodzinie. Chcąc nie chcąc, musiał pozostawać wierny rodowi Avery. Poza tym młoda lady i tak zwykle traktowała go po prostu raczej dobrze i Henry w gruncie rzeczy naprawdę szczerze się o nią martwił.
W końcu dotarli do wyjściowych drzwi. Mężczyzna wyprowadził specyficznie ubranego szlachcica na dwór, zastanawiając się, czy arystokracie o tak egzotycznej urodzie nie będzie po prostu w tę pogodę zimno. Ech, na pewno jest, nawet jemu było. Henry postawił kołnierz i założył prędko kaptur, próbując ochronić się przed zimnem.
– O, tam są! Tam – powiedział, wskazując w oddali miejsce zdarzenia.
Shafiq mógł zobaczyć przewalone drzewo, kucającą sylwetkę i kolejną, leżącą, z nogą ukrytą pod pniem. Gdy się zbliżyli, kucający mężczyzna – młody i całkiem pryszczaty – spojrzał na Westa.
– Nie podnosiłem drzewa, nie wiem czy mogłem – oznajmił. – A on chyba zemdlał.
Leżący na ziemi syn Westa był nieprzytomny. Oddychał jednak dość ciężko: pewne było więc, że żyje.
I show not your face but your heart's desire
Nie odpowiedział na skierowane w jego stronę słowa. Jedynie popędził mężczyznę, by jak najmniej jego czasu zostało zmarnowane – ratowanie życia istotnie potrafiło zajmować wiele czasu, toteż nie w gestii uzdrowiciela leżało, żeby dotarcie do rannych trwało tak długo. Za podopiecznym Averych kroczył niemal niczym cień, wierzchnią szatą narzuconą po drodze, łopoczącą na wszystkie strony, niezbyt biorąc do siebie fakt błota roznoszonego po posiadłości. Starał się je omijać, choć doskonale wiedział, że za moment sam wkroczy w otoczenie niemal do cna odzierające z salonowej godności. I do tego przywykł, na takie okazje zakładając znacznie skromniejsze szaty, lecz w przy wizycie u Elaine obfitował w kunszt oraz tradycję przodków.
Powiew zimnego powietrza uderzył w Zachary'ego mocno, prawie czyniąc go marmurową rzeźbą, gdy znacznie zwolnił kroku i zaczął przemierzać otwartą przestrzeń, w międzyczasie szczelnie otulając się szatami. Wiatr przebijający się przez materiał przyprawiał go o dreszcze, deszcz nieubłaganie wsiąkał, a burza nad jego głową budziła pragnienie natychmiastowego znalezienia się w ciepłym i suchym miejscu. Rezygnować jednak nie zamierzał. Coś takiego byłoby hańbą dużo poważniejszą niż zabłocone buty, toteż dotarł na miejsce, zostawiając za sobą ślady, wciąż ignorując wołanie mężczyzny. Dopiero na słowa drugiego zdołał odpowiedzieć.
— Zabierzcie ten pień — polecił obojętnym tonem, na tyle głośnym, żeby przedarł się przez burzowy hałas oraz wyjący wiatr. Nie sięgnął po różdżkę, a schował pod szatą, po czym przykucnął przy nieprzytomnym młodzieńcu, wpierw oceniając jego twarz, chcąc wyciągnąć z jej wyrazu tyle informacji, ile tylko był w stanie. Siniejące usta jasno wskazywały na wyziębienie, a to prowadziło go do wniosku, iż niechybnie ofiarę drzewa będzie czekała nieco dłuższa rekonwalescencja. Chwycił nieprzytomnego pacjenta za nadgarstek, sprawdzając puls. Słabe, lecz na przekór równomierne pulsowanie w żyłach pozwoliło mu dać nadzieję na przeżycie. Nie nawykł do bycia siewcą złych wieści, choć i te w swojej pracy przekazywał. Ubierał je, jeśli tylko potrafił, w łagodność oraz opanowanie, którego potrzebował tak on, jak i rodzina pacjenta. Na całe szczęście w zastanym tutaj przypadku nie następowało nic takiego.
Gdy pień odsłonił nogę, pierwsze co ujrzał w tej ciemności to zarys nienaturalnego kształtu. Wykrzywienie goleni wskazywało na otwarte złamanie; z oczywistych powodów nie dostrzegł żadnej krwi.
— Podnieście go. Za ręce i w tułowiu — polecił obu mężczyznom, samemu chcąc ostrożnie unieść złamaną nogę. — Do środka. Opatrzę go. Później powinniście zabrać go do szpitala — uzupełnił, nie dając do zrozumienia, że sam zamierzał nastawiać złamanie. Nie chciał tego robić w takich warunkach. Nie był z resztą specjalistą w tej dziedzinie i do kości sięgał w ostateczności, choć wykonanie takiego działania było proste, jeśli tylko magia nie buntowała się. Nie mógł ryzykować, że sprawi więcej bólu. Uśmierzenie go i doprowadzenie młodzieńca do choćby zaczątku zdrowia stanowiło teraz jego cel. Wciąż pamiętał, że musiał zajrzeć do Elaine, nim opuści Ludlow.
Powiew zimnego powietrza uderzył w Zachary'ego mocno, prawie czyniąc go marmurową rzeźbą, gdy znacznie zwolnił kroku i zaczął przemierzać otwartą przestrzeń, w międzyczasie szczelnie otulając się szatami. Wiatr przebijający się przez materiał przyprawiał go o dreszcze, deszcz nieubłaganie wsiąkał, a burza nad jego głową budziła pragnienie natychmiastowego znalezienia się w ciepłym i suchym miejscu. Rezygnować jednak nie zamierzał. Coś takiego byłoby hańbą dużo poważniejszą niż zabłocone buty, toteż dotarł na miejsce, zostawiając za sobą ślady, wciąż ignorując wołanie mężczyzny. Dopiero na słowa drugiego zdołał odpowiedzieć.
— Zabierzcie ten pień — polecił obojętnym tonem, na tyle głośnym, żeby przedarł się przez burzowy hałas oraz wyjący wiatr. Nie sięgnął po różdżkę, a schował pod szatą, po czym przykucnął przy nieprzytomnym młodzieńcu, wpierw oceniając jego twarz, chcąc wyciągnąć z jej wyrazu tyle informacji, ile tylko był w stanie. Siniejące usta jasno wskazywały na wyziębienie, a to prowadziło go do wniosku, iż niechybnie ofiarę drzewa będzie czekała nieco dłuższa rekonwalescencja. Chwycił nieprzytomnego pacjenta za nadgarstek, sprawdzając puls. Słabe, lecz na przekór równomierne pulsowanie w żyłach pozwoliło mu dać nadzieję na przeżycie. Nie nawykł do bycia siewcą złych wieści, choć i te w swojej pracy przekazywał. Ubierał je, jeśli tylko potrafił, w łagodność oraz opanowanie, którego potrzebował tak on, jak i rodzina pacjenta. Na całe szczęście w zastanym tutaj przypadku nie następowało nic takiego.
Gdy pień odsłonił nogę, pierwsze co ujrzał w tej ciemności to zarys nienaturalnego kształtu. Wykrzywienie goleni wskazywało na otwarte złamanie; z oczywistych powodów nie dostrzegł żadnej krwi.
— Podnieście go. Za ręce i w tułowiu — polecił obu mężczyznom, samemu chcąc ostrożnie unieść złamaną nogę. — Do środka. Opatrzę go. Później powinniście zabrać go do szpitala — uzupełnił, nie dając do zrozumienia, że sam zamierzał nastawiać złamanie. Nie chciał tego robić w takich warunkach. Nie był z resztą specjalistą w tej dziedzinie i do kości sięgał w ostateczności, choć wykonanie takiego działania było proste, jeśli tylko magia nie buntowała się. Nie mógł ryzykować, że sprawi więcej bólu. Uśmierzenie go i doprowadzenie młodzieńca do choćby zaczątku zdrowia stanowiło teraz jego cel. Wciąż pamiętał, że musiał zajrzeć do Elaine, nim opuści Ludlow.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mężczyźni byli zupełnie posłuszni lordowi. W końcu to nie oni znali się na uzdrawianiu, a polecenia Shafiqa wydawały się jak najbardziej logiczne. Nie odzywając się do siebie, mężczyźni zabrali się bez słowa za ponoszenie pniaka. Razem, bo był dość ciężki, a wiatr i ulewa tylko utrudniały robotę.
Zdenerwowany Henry poślizgnął się na błocie, rozpryskując je wokół, jednak po chwili zmagań z pniakiem, noga jego syna została odsłonięta i uzdrowiciel mógł na nią spojrzeć. Ogrodnikowi niemal stanęło serce, gdy ujrzał powyginaną nogę chłopaka. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje, ale w ostatniej chwili udało mu się opanować. Wziął głęboki oddech, potem drugi, a następnie zapytał:
– Czy… czy z nim wszystko będzie w porządku?
Stał w bezruchu, gapiąc się to na syna, to na uzdrowiciela. Stojący obok niego drugi ogrodnik bawił się nerwowo palcami, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić. Toż to była chyba jakaś kara Merlina! Henry pomyślał, że to pewnie przez to, że poprzedniego dnia nie zajął się rabatką na tyle posiadłości. Wymagała szybkiej, magicznej pomocy, jeśli miała przetrwać te ulewy, jednak poprzedniego dnia ogrodnik chciał po prostu prędko wrócić do domu i zostawił ją na pastwę losu. A dziś było już za późno.
Kiwnął głową, gdy Zachary kazał mu podnieść syna. Łapiąc spojrzenie kolegi, wspólnie wykonał polecenie uzdrowiciela, tym razem starając się nie potknąć. Dłonie wciąż jednak drżały mu z nerwów.
– A… a tam… ktoś się nim zajmie? Tak? – dopytał trochę głupio, nie wiedząc do końca, czy taki problem z nogą da się bez problemu wyleczyć.
We dwójkę, spokojnym krokiem, zanieśli mężczyznę do wnętrza posiadłości, pozawalając lordowi Shaqifowi podążać za sobą. Nie komentowali tego, że Zachary chciał tylko opatrzeć chłopaka. Nie znali się na uzdrawianiu i nie mieli pojęcia, ile da się zrobić w polowych warunkach. Z resztą, w dalszym ciągu słowa mężczyzny wydawały się mieć sens, a jego pomoc była nieoceniona. Sami prawdopodobnie nie byliby w stanie zrobić wiele.
Gdy weszli do środka budynku, dali czas uzdrowicielowi na opatrzenie nogi, a następnie, jak najprędzej, wezwali Błędnego Rycerza, aby przetransportować młodzieńca do Munga.
| zt x2
Zdenerwowany Henry poślizgnął się na błocie, rozpryskując je wokół, jednak po chwili zmagań z pniakiem, noga jego syna została odsłonięta i uzdrowiciel mógł na nią spojrzeć. Ogrodnikowi niemal stanęło serce, gdy ujrzał powyginaną nogę chłopaka. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje, ale w ostatniej chwili udało mu się opanować. Wziął głęboki oddech, potem drugi, a następnie zapytał:
– Czy… czy z nim wszystko będzie w porządku?
Stał w bezruchu, gapiąc się to na syna, to na uzdrowiciela. Stojący obok niego drugi ogrodnik bawił się nerwowo palcami, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić. Toż to była chyba jakaś kara Merlina! Henry pomyślał, że to pewnie przez to, że poprzedniego dnia nie zajął się rabatką na tyle posiadłości. Wymagała szybkiej, magicznej pomocy, jeśli miała przetrwać te ulewy, jednak poprzedniego dnia ogrodnik chciał po prostu prędko wrócić do domu i zostawił ją na pastwę losu. A dziś było już za późno.
Kiwnął głową, gdy Zachary kazał mu podnieść syna. Łapiąc spojrzenie kolegi, wspólnie wykonał polecenie uzdrowiciela, tym razem starając się nie potknąć. Dłonie wciąż jednak drżały mu z nerwów.
– A… a tam… ktoś się nim zajmie? Tak? – dopytał trochę głupio, nie wiedząc do końca, czy taki problem z nogą da się bez problemu wyleczyć.
We dwójkę, spokojnym krokiem, zanieśli mężczyznę do wnętrza posiadłości, pozawalając lordowi Shaqifowi podążać za sobą. Nie komentowali tego, że Zachary chciał tylko opatrzeć chłopaka. Nie znali się na uzdrawianiu i nie mieli pojęcia, ile da się zrobić w polowych warunkach. Z resztą, w dalszym ciągu słowa mężczyzny wydawały się mieć sens, a jego pomoc była nieoceniona. Sami prawdopodobnie nie byliby w stanie zrobić wiele.
Gdy weszli do środka budynku, dali czas uzdrowicielowi na opatrzenie nogi, a następnie, jak najprędzej, wezwali Błędnego Rycerza, aby przetransportować młodzieńca do Munga.
| zt x2
I show not your face but your heart's desire
Podobno pierwsze pojawienie się na Sabacie stanowiło dla każdej czarownicy wysokiego pochodzenia punkt zwrotny, pozłacaną cezurę, potwierdzającą magiczną wyjątkowość oraz otwierającą bramy do prawdziwej dorosłości - Deirdre pamiętała podekscytowane i tęskne planowania rówieśniczek ze Slytherinu, już w wieku kilkunastu lat planujących debiutancką kreację oraz odliczających dni do chwili, w której staną się w pełni dorosłe, oficjalnie pojawiając się na arystokratycznych salonach. Wtedy nieco śmieszyło ją to zachowanie, uznawała je wręcz za absurdalne. Nie pojmowała, jak można przykładać tak wielką wagę do jednej nocy, wierząc, że ta w magiczny sposób odmieni ich los, przemieniając z niewinnych dzierlatek w dojrzałe wiedźmy. Z biegiem lat nauczyła się jednak uznania nie tyle do tradycji - ten posiadała zawsze, surowo wychowana wśród usłużnych Tsagairtów, pokornie wypełniających wolę Malfoyów - co do powagi celebracji, będącej czymś więcej niż kolejnym wystawnym bankietem. Los płatał przedziwne figle, bo w końcu sama miała postawić stopę w Hampton Court, zaproszona na Sabat przez samą Adelaide Nott. Sława czarownicy sięgała dużo dalej poza śmietankę towarzyską, jej nazwisko otwierało wszystkie drzwi, a nobilitacja, jaka płynęła za łaskawą sympatią, nie miała sobie równych, nic więc dziwnego, że i wycofana Deirdre z pewnym rodzajem przejęcia oczekiwała sylwestrowej nocy. Bardziej zaciekawiona niż podekscytowana; nigdy wcześniej nie pojawiała się oficjalnie na salonach, nie brała udziału w szlacheckich rozrywkach zarezerwowanych tylko dla wyjątkowych gości. Wiedziała, że Śmierciożercy i Rycerze Walpurgii wzrośli w siłę, będąc już personami pożądanymi w pewnych kręgach, ba, w ubiegłym roku kilkoro z nich mogło brać udział w nieszczęśliwym, pechowym Sabacie, lecz Mericourt spędziła ubiegłą zimę na skraju wyczerpania, w stanie zupełnie odmiennym od tego, w jakim pojawiała się w Zamku Ludlow, by w godnym towarzystwie przygotować się do wyrafinowanego wieczoru.
Potrzebowała dziś przewodniczki. Kogoś, kto konkretnie i rzeczowo wskaże zachowania pożądane, podszepnie, jak należy się zachować i na co zwrócić uwagę, by nie popełnić hańbiącego faux pas. Madame Mericourt potrafiła się zachować, posiadała podstawową wiedzę na temat savoir vivru, czym innym było jednak zachwycanie podczas bankietu pełnego awangardowych artystów, dość swobodnie podchodzących do etykiety, a czym innym pojawienie się wśród błękitnokrwistej szlachty, do tego na tak szczególnym wydarzeniu. Wiedziała, że Elaine wskaże odpowiednią drogę, a także bez litości skomentuje strój wybrany na tę okazję. Miały jeszcze trochę czasu, by wprowadzić poprawki, Deirdre znalazła się w Shropshire odpowiednio wcześniej, prowadzona przez ciemne korytarze do komnat lady Elaine. Ponure zamczysko sprawiało wrażenie żywcem wyjętego z koszmaru, lecz śmierciożerczyni nie czuła się tu obco, myślami błądząc gdzieś dalej. Ku przyszłości, nadchodzącym miesiącom, zadaniom powierzonym przez Czarnego Pana, a także chwiejnej stabilizacji, rozhuśtanej jeszcze mocniej wyznaniem Evandry. Wystarczyło jednak, by spojrzała na lady Avery, jak zwykle emanującą posągową aurę, by myśli powróciły do teraźniejszości.
- Wspaniale widzieć cię w dobrym zdrowiu, Elaine. Prezentujesz się wspaniale - powitała ją nieco nieporadnym dygnięciem, śmiało wkraczając do pokojów damy, oczywiście po uprzednim zaproszeniu. Służba złożyła skrzynię z suknią, biżuterią i butami gdzieś obok, w garderobie, po czym zniknęła, zostawiając je same. - Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc. Nie chciałabym popełnić jakiegoś uwłaczającego błędu, nawet jeśli nigdy nie miałby on zostać powiązany z madame Mericourt - dodała, dalej nieco oficjalnie, trochę chcąc wybadać ich relację. Czy zmieniła się przez te wszystkie lata i ostatnią nieobecność Elaine? - O czym powinnam wiedzieć na początku, by nie zrazić lady Nott i całej jej świty? - uśmiechnęła się do jasnowłosej arystokratki, zrzucając z ramion wierzchni płaszcz. Pod nim miała prostą, czarną, prawie zgrzebną sukienkę. Tymczasową, kreacja czekała w przylewitowanej skrzyni, nad którą się właśnie pochylała, odciągając pozłacane zatrzaski.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pierwszy sabat... niezwykłe przeżycie. Tym bardziej, że wyczekiwane długimi latami. To jest, przez każdą pannę właściwego urodzenia. Czy nie mniej jednak potęgowało ekscytację zaproszenie, którego nie można by się spodziewać nigdy wcześniej? Deirdre nie była w gronie debiutantek per se, oczywiście, nie mniej po raz pierwszy znalazła się w bardzo wąskim w skali kraju gronie; crème de la crème. Może zresztą było w tym więcej słodyczy, kiedy było się goszczonym, nie musząc jednocześnie zabiegać z tą samą uważnością o właściwego partnera do pierwszego, drugiego, ostatniego tańca, zważając, który ma największe szansę zakończyć się zamążpójściem? To nie groziło już zasadniczo żadnej z nich. Samo wspomnienie tego rodzaju rozterek wydawało się Elaine zresztą już zupełnie odległe. Nic teraz nie było takie jak wtedy. Ani wewnątrz niej, ani na zewnątrz. Trudno się zresztą dziwić. Wychowana w rozkosznym, pełnym przepychu i relatywnej pobłażliwości otoczeniu, musiała zmierzyć się już następnego roku z chłodnym przyjęciem w jakże odmiennym otoczeniu. Nawet zresztą te mury, surowe, na piewszy rzut oka niewrażliwe na kapryśne podmuchy wiatru historii, uległy ostatecznie wpływom potęgi Czarnego Pana, prowadząc do kolejnych zmian, które trudniej było zauważyć czy usłyszeć - Avery nie słynęli raczej z wylewności, ale dość łatwo odczuć. Gdy ginęli kolejni z nich. Gdy zapalczywość zaczęła sięgać dalej, niż zimie Shropshire. Elaine sądziła, że próba zjednoczenia ich kiedykolwiek, z kimkolwiek, jest zadaniem cokolwiek karkołomnym, zdawało się jednak, że popełniła tu duży błąd. Osobną kwestią pozotawały jeszcze kompetencje dla udziału we wspólnej sprawie. Ta kwestia zajmowała ją przez kilka ostatnich tygodni i wnioski, do których doszła nie były szczególnie zadowalające. Nie mniej, przede wszystkim, jej samej brakowało wiedzy. Brakowało jej źródeł, odnalezienia się na nowo w grze o wszystko, która toczyła się wokół niej. I choć wygodnie było zejść z planszy, była to rola przypisana przegranym.
Póki co, niechęć do tej myśli pchała ją do przodu bardziej, niż chęć czegokolwiek zdefiniowanego przed nią. Trudno zresztą w ogóle przychodziły jej rozważania o przyszłości, nieuporządkowane uczucia i myśli, nawracające koszmary przypominające błędy wcześniejszych miesięcy mocno zakotwiczyły ją w przeszłości. Wytchnieniem od tych zmagań miał być sabat. Tam sprawa była prosta; nigdy oczywiście aż tak prosta, jak się wydawało, z założenia przynajmniej liczyć się miało tylko tu i teraz. Chętnie oddawała się przygotowaniom, dobieraniu materiałów, jeszcze większym zaangażowaniem w dbanie o własną powierzchowność. Tego dnia wstała nawet wcześniej, niż zwykle, by długim spacerem przed rozpoczęciem zwyczajowych kosmetycznych rytuałów wymusić na swoim ciele odrobinę więcej żywotności. Wysiłek (oczywiście nie przesadny), nadawał blaskowi oczom, lepszego odcienia skórze. Dopiero na tym płótnie, odpowiednio wypielęgnowanym, kładła kolejne warstwy kosmetyków mających zbliżyć ją do ideału - w wyglądanie, zapachu, dotyku. Większość pracy miała już za sobą, kiedy służba poinformowała ją, że pani Mericourt dotarła na miejsce. Pozostały dekoracje; tylko i aż - przebranie w suknię, zamiana zwykłego makijażu na przystający maskaradzie, ostatnie poprawki, by stworzyć harmonijną całość. Stąd powściągliwy strój, w którym przywitała Deirdre (prosta, szyfonowa suknia w stalowym odceniu, miękko otulająca smukłą sylwetkę) i sprawiające wrażenie lustrzanego odbicia zaaranżowanie wnętrza; podwójna toaletka, podwójne przesłony pozwalające się przebrać. Jedynie służka pozostała jedna, ale też nie na długo. Zniknęła za bocznymi drzwiami, gdy tylko w progu głównych pojawiła się Deirdre.
- Dobrze cię widzieć - odpowiedziała miękko. Zdawkowa uprzejmość, ale w tym wypadku szczera. Podobnie jak zainteresowanie, które dało wyczytać się w jej spojrzeniu, gdy tylko stanęła naprzeciw brunetki. - To drobiazg i przyjemność. Trudno mi zresztą wyobrazić sobie, żebyś mogła popełnić jakiś naprawdę rażący błąd. Mam raczej nadzieję, że uda mi się... wskazać Ci jedynie pewne kwestie poza protołem, które dadzą ci na miejscu większą swobodę. - Przechyliła głowę odobinę na bok, gdy Deirdre pozbyła się okrycia wierzchniego i sięgnęła do skrzyni. Bez momentu zawahania. To prawda, Elaine odprawiła służbę, ale i tak zdecydowanie Mericourt nieco ją uderzyło. Uprzejmy, ale cokolwiek pozbawiony wyrazu uśmiech, który wcześniej gościł na jej twarzy nabrał nieco bardziej zaczepnego zabarwienia. - Jeśli nie masz nic przeciwko, moja służka pomoże uporać nam się ze wszystkim w kwestii ubioru. Podobnie tam, dość istotne jest pozwolić o siebie zadbać. Odpowiednie ku temu osoby przeprowadzą cię przez pierwsze chwile w Hampton Court, dbając o rytm i przebieg wszystkiego tak, żebyś zupełnie nie musiała zaprzątać sobie głowy, ani nim, ani nimi. Po prostu pozwól się prowadzić. Czasami oddać inicjatywę to wyzwanie, ale tego zasadniczo będzie się od nas oczekiwać. Podobnie w kontakcie z samą lady Adelaide. - Elaine stłumiła westchnienie tylko połowicznie, jakby niedbale. Wpływ i rola Lady Nott wśród szlachty była nie do przecenienia, ale w bliskim kontakcie, na przestrzeni lat pozostawała... wyzwaniem. Nie na tym zamierzała się jednak póki co skupiać. W zamyśleniu zrobiła jeszcze jeden krok do przodu, stając przy samej Deirdre, ramię w ramię, z pewną dozą zamyślenia i krytycyzmu, ale i dużą dozą bezpruderyjnej wnikliwości przyglądając się sylwetkom ich obu, zarówno z bliska, jak i w odbiciu dużego zwierciadła zawieszonego na przeciwległej ścianie. - Mam prośbę, jeśli pozwolisz.
Póki co, niechęć do tej myśli pchała ją do przodu bardziej, niż chęć czegokolwiek zdefiniowanego przed nią. Trudno zresztą w ogóle przychodziły jej rozważania o przyszłości, nieuporządkowane uczucia i myśli, nawracające koszmary przypominające błędy wcześniejszych miesięcy mocno zakotwiczyły ją w przeszłości. Wytchnieniem od tych zmagań miał być sabat. Tam sprawa była prosta; nigdy oczywiście aż tak prosta, jak się wydawało, z założenia przynajmniej liczyć się miało tylko tu i teraz. Chętnie oddawała się przygotowaniom, dobieraniu materiałów, jeszcze większym zaangażowaniem w dbanie o własną powierzchowność. Tego dnia wstała nawet wcześniej, niż zwykle, by długim spacerem przed rozpoczęciem zwyczajowych kosmetycznych rytuałów wymusić na swoim ciele odrobinę więcej żywotności. Wysiłek (oczywiście nie przesadny), nadawał blaskowi oczom, lepszego odcienia skórze. Dopiero na tym płótnie, odpowiednio wypielęgnowanym, kładła kolejne warstwy kosmetyków mających zbliżyć ją do ideału - w wyglądanie, zapachu, dotyku. Większość pracy miała już za sobą, kiedy służba poinformowała ją, że pani Mericourt dotarła na miejsce. Pozostały dekoracje; tylko i aż - przebranie w suknię, zamiana zwykłego makijażu na przystający maskaradzie, ostatnie poprawki, by stworzyć harmonijną całość. Stąd powściągliwy strój, w którym przywitała Deirdre (prosta, szyfonowa suknia w stalowym odceniu, miękko otulająca smukłą sylwetkę) i sprawiające wrażenie lustrzanego odbicia zaaranżowanie wnętrza; podwójna toaletka, podwójne przesłony pozwalające się przebrać. Jedynie służka pozostała jedna, ale też nie na długo. Zniknęła za bocznymi drzwiami, gdy tylko w progu głównych pojawiła się Deirdre.
- Dobrze cię widzieć - odpowiedziała miękko. Zdawkowa uprzejmość, ale w tym wypadku szczera. Podobnie jak zainteresowanie, które dało wyczytać się w jej spojrzeniu, gdy tylko stanęła naprzeciw brunetki. - To drobiazg i przyjemność. Trudno mi zresztą wyobrazić sobie, żebyś mogła popełnić jakiś naprawdę rażący błąd. Mam raczej nadzieję, że uda mi się... wskazać Ci jedynie pewne kwestie poza protołem, które dadzą ci na miejscu większą swobodę. - Przechyliła głowę odobinę na bok, gdy Deirdre pozbyła się okrycia wierzchniego i sięgnęła do skrzyni. Bez momentu zawahania. To prawda, Elaine odprawiła służbę, ale i tak zdecydowanie Mericourt nieco ją uderzyło. Uprzejmy, ale cokolwiek pozbawiony wyrazu uśmiech, który wcześniej gościł na jej twarzy nabrał nieco bardziej zaczepnego zabarwienia. - Jeśli nie masz nic przeciwko, moja służka pomoże uporać nam się ze wszystkim w kwestii ubioru. Podobnie tam, dość istotne jest pozwolić o siebie zadbać. Odpowiednie ku temu osoby przeprowadzą cię przez pierwsze chwile w Hampton Court, dbając o rytm i przebieg wszystkiego tak, żebyś zupełnie nie musiała zaprzątać sobie głowy, ani nim, ani nimi. Po prostu pozwól się prowadzić. Czasami oddać inicjatywę to wyzwanie, ale tego zasadniczo będzie się od nas oczekiwać. Podobnie w kontakcie z samą lady Adelaide. - Elaine stłumiła westchnienie tylko połowicznie, jakby niedbale. Wpływ i rola Lady Nott wśród szlachty była nie do przecenienia, ale w bliskim kontakcie, na przestrzeni lat pozostawała... wyzwaniem. Nie na tym zamierzała się jednak póki co skupiać. W zamyśleniu zrobiła jeszcze jeden krok do przodu, stając przy samej Deirdre, ramię w ramię, z pewną dozą zamyślenia i krytycyzmu, ale i dużą dozą bezpruderyjnej wnikliwości przyglądając się sylwetkom ich obu, zarówno z bliska, jak i w odbiciu dużego zwierciadła zawieszonego na przeciwległej ścianie. - Mam prośbę, jeśli pozwolisz.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Strona 1 z 2 • 1, 2
Komnata Elaine
Szybka odpowiedź